mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Kittredge Caitlin - Black London 2 - Sekretny układ

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Kittredge Caitlin - Black London 2 - Sekretny układ.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 85 osób, 71 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 427 stron)

CZĘŚĆ 1 Jak w zegarku Słyszę armię maszerującą po wieku mojej trumny Ogień na wschodzie i zmierzch na zachodzie Jestem tylko trupem, idącym razem z innymi - Biedne Martwe Bękarty Marsz umarłych

JEDEN Kruk usiadł na obumarłej gałęzi równie martwego drzewa, które rozciągało swe konary nad dwoma nagrobkami stojącymi w rogu cmentarza Brompton. Śle­ piami czarnymi jak paciorki obserwował Jacka Wintera. Ten z kolei wpatrywał się w ptaka oczami, które większość ludzi określiłaby jako lodowate, chociaż on nazywał je po prostu błękitnymi. Jack wyczarował papierosa i dotknął palcem jego ko­ niuszka. Zaciągnął się głęboko, a potem wypuścił kłąb dy­ mu wprost na kruka, który zatrzepotał skrzydłami i ziryto­ wany kłapnął dziobem. - W takim razie, spieprzaj - powiedział Jack. - Nie chcę, żebyś tu węszył. - Zostaw ptaka w spokoju - odezwała się jego towa­ rzyszka. - Jeśli mapa turystyczna nie kłamie, groby są już niedaleko. - To mówiąc, przerwała wędrówkę między po­ mnikami i zatrzymała się. - O, już je znalazłeś.

- Mary i Stuart Poole - powiedział Jack, wskazując pa­ pierosem nagrobek Mary. - Kto twierdzi, że bogowie nie miewają czasem lepszego humoru? Pete Caldecott spojrzała na niego - jak zwykł mawiać Jack - z ukosa. Podeszła bliżej, zabrała mu papierosa i scho­ wała sobie do kieszeni płaszcza. - Jesteś cholernym dzieciakiem, wiesz o tym? Rozwój emocjonalny na poziomie dwunastolatka. Najwyżej trzy­ nastolatka. Jack wzruszył ramionami. - Oskarżano mnie już o gorsze rzeczy. - To mówiąc, sięgnął do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki motocy­ klowej po kolejnego parliamenta, ale widząc, że Pete kła­ dzie rękę na biodrze, przemyślał sprawę i zrezygnował. - Mamy robotę do wykonania. Jeśli tego nie zrobimy, nie zapłacą nam. Będziesz więc tak stał z palcem w tylku, czy weźmiesz się wreszcie do pracy? Jack powoli wyjął rękę z kieszeni kurtki. Czuł się tak, jakby zakonnica przyłapała go na lekturze świerszczyka. Na pierwszy rzut oka Pete nie sprawiała wrażenia Tej, Któ­ rej Trzeba Się Słuchać, ale Jack wiedział swoje. Była niż­ sza od niego o głowę, miała zielone oczy rodem z Wyspy Szmaragdów, ciemne włosy i jasną karnację, która czyni­ ła z niej królewnę Śnieżkę w znoszonych dżinsach i zielo­ nej wojskowej kurtce. Miała też wydatne, purpurowe usta i ciało, na którym facet mógłby ucztować godzinami bez utraty apetytu. Ale w chwilach takich jak ta, kiedy gapiła się na nie­ go i tupała nogą o martwą trawę nad miejscem ostatnie­ go spoczynku państwa Poole, Jack wiedział, że lepiej robić to, co mu każe. W przeciwnym razie w każdej chwili mógł-

by poczuć uderzenie w głowę, a nie miał ochoty na tak perwersyjną grę wstępną. Podniósł czarną płócienną torbę, którą przynieśli ze so­ bą, i przykucnął między nagrobkami Poole'ów. Cala prak­ tyka wskrzeszania zmarłych po to, by dokonali „zamknię­ cia" i zaznali „spokoju" była stekiem bredni, lecz z powodu irlandzkiego temperamentu Pete wolał nie wypowiadać tej myśli. A poza tym, Pete miała rację - byli przecież w pracy. - To nadal idiotyczne zlecenie od rodziny - powiedział. - Mówiłem to już, kiedy je przyjęłaś. Pete skrzyżowała ramiona na piersi. - Spędziłam prawie dziesięć lat, przekładając papiery na biurku w londyńskiej policji. Kiedy ma się do czynie­ nia z zestawieniami wydatków oraz z głównym inspekto­ rem, którego zdaniem działający sprzęt to luksus, a nie konieczność, masz ochotę zrobić coś idiotycznego, rozu­ miesz? Jack skrzywił się. - Ja nie jestem iluzjonistą do wynajęcia na imprezę uro­ dzinową. To mój talent i wykorzystywanie go w taki spo­ sób... No cóż... Szczerze mówiąc, to dla mnie upokarza­ jące. Pete wskazała mu grób. - Wracaj do pracy, Winter. Zanim walnę cię w łeb. - Powinienem zostać wróżbitą - mruknął pod nosem Jack. - W porównaniu z tym gównem przepowiadanie przyszłości to jak czytanie w otwartej księdze. - Westchnął dla nadania swoim słowom jeszcze większego dramaty­ zmu, po czym otworzył torbę i wyjął z niej duchowe serce. Pete nadal stała z założonymi rękami, z wyrazem niewzru­ szonego gliniarza na twarzy. 9 _

To „coś", co trzymał w dłoni, przypominało zegar, a waży­ ło nie więcej od melona i było podobnej wielkości. Okrągłe, wykonane z mosiądzu i zawieszone na łańcuszku duchowe serce miało na spodzie niewielką wydrążoną komorę. Jack wyciągnął z torby woreczek z korzeniem galangi1 i urwał mały kawałek. Wystarczyło zaledwie dotknięcie magii, by obudzić drze­ miącą w galandze moc. Jack zmiażdżył korzeń w palcach, a potem wsadził go do komory w duchowym sercu. Od ra­ zu poczuł wzrastające ciśnienie na skroniach i nim wstał, potarł czoło dłonią. Jego talent wiedział, co się święci, nawet jeśli umysł tego nie ogarniał. Jack przygotował się na uderzenie duchowej energii, którą przewodził korzeń galangi. Pete wyciągnęła dłoń i dotknęła jego ramienia. To był delikatny dotyk - zaledwie muśnięcie - ale Jack poczuł je w swoim krwiobiegu i układzie nerwowym. Jej talent był niczym gęsia skórka lub dotyk dziewczyny, w której zako­ chałeś się po raz pierwszy w życiu. Był tak inny od jego własnej, śliskiej i pełzającej magii, jak tunel metra różni się od kanału ściekowego. Pełniły podobne funkcje, lecz miały diametralnie różne intencje. - Wszystko w porządku, Jack? - spytała Pete. Jack okłamał ją, lekko skłaniając głowę i delikatnie się uśmiechając. W głowie czuł coraz silniejsze pulsowanie. - Bombowo, nigdy nie było lepiej, skarbie. Miejmy to już z głowy. Pete nie dala się zwieść, o czym świadczyły dwie zmarszcz- ki na jej czole. Miała jednak w sobie tyle wdzięku, że cofnę- 1 Galanga - rodzaj byliny z rodziny imbirowatych, pochodzącej z Azji Południo­ wo-Wschodniej (m.in. Malezja, Chiny, Cejlon). Nazywana także gałgantem chiń­ skim lub dzikim kardamonem. - 10 -

ła się, udając że Jack jest tak uzdolnionym kłamcą, jak mu się wydaje. Jack domyślał się, że gdyby posiadał jakiekolwiek zmysły, byłby zmartwiony. Czary nie powinny boleć. Zwłaszcza kiedy posługiwał się nimi ktoś taki jak on - mag z Fiach Dubh. Kru­ czy bracia byli niekwestionowanymi gwiazdami wśród cza­ rowników, a ich drogę często znaczyły krew i mrok. To byli bezwzględni i źli ludzie, którym nikt nie wchodził w paradę. Wielu z nich było właśnie takich. Ale nie Jack. I gdyby rzeczywiście miał zmysły, zatrzymałby się, zanim jego ta­ lent wypaliłby w nim dziurę. Nikt nigdy jednak nie oskarżył go o posiadanie zmysłów. O bycie palantem - owszem. O bycie złodziejem, draniem i mordercą - bez wątpienia. Ale o bycie wrażliwym - ni­ gdy. Jack pomyślał, że w dniu, kiedy coś takiego się stanie i ktoś wytknie mu posiadanie zmysłów, będzie musiał za­ wiesić ostrogi na haku. - No dobra, wy, którzy obróciliście się w pył - wymam­ rotał Jack tak cicho, że tylko umarli mogli go usłyszeć. - Chodźcie i nawiedźcie mnie. Pete wyciągnęła z torby malutką kamerę wideo i przy­ gotowała ją, kierując obiektyw na Jacka i groby. Jack z kolei wzniósł duchowe serce tuż nad ziemię. Ra­ mię miał sztywne jak różdżka. Wykonany z zegarmistrzow­ ską precyzją wisior zadrgał delikatnie, choć bez żadnego celu. Jack nabrał powietrza i wstrzymał oddech. Panika za­ kradła się do jego wnętrzności, drapała go w kark i zagnież­ dżała się w mózgu. Jego ciało wiedziało już, co zamierza, i buntowało się przed tym. W chwilach takich jak ta Jack marzył o działce hero­ iny, która była dla niego niczym uścisk dobrze znajomej - 1 l -

kochanki - mocna, gorąca, zbierająca się gdzieś za jego oczami, wiążąca go ze sobą na ciasny supeł, wywołująca w nim lodowate dreszcze i mówiąca mu: Mam to, czego ci trzeba. Weź i ogrzej się, ocal się i spróbuj złotych rozkoszy pływającego świata. Te syczące podszepty w jego uszach stały się jeszcze gło­ śniejsze, od kiedy Jack rzucił heroinę; błagała go i prosiła, żeby dał jej jeszcze jedną szansę, a ona sprawi, że wszyst­ ko się ułoży. Jedyną rzeczą, jaką Jack mógł zrobić w tej chwili, to ści­ snąć kurczowo duchowe serce, by ogrzać je do tej samej temperatury, jaką miała jego dłoń, i utopić narkotyczną pokusę w lawinie innych szeptów, krzyków i płaczów - ci­ chych i groźnych, zakopanych tak głęboko i tak starych, że nikt nie wie, gdzie spoczywają. Umarli przyszli do Jacka tak jak zawsze, a on odważył się zobaczyć to, czego zawsze starał się za wszelką cenę unikać. Wzrok był jego przekleństwem i jedyną rzeczą, której nie zdołał się nigdy pozbyć. Wisior w jego dłoni wydal z siebie tykanie. Jack ujrzał swoimi wewnętrznymi oczami duchy, tło­ czące się jak tłum na Trafalgar Square. W większości stały w milczeniu i gapiły się na intruza, który wkroczył z krainy żywych do ich trupiobladego, jarzącego się wiedźmowym światłem świata. Kilka z nich syczało na niego - czarno­ okie zjawy, których ciała odchodziły od kości. Te upiory żywiły się po śmierci taką samą złośliwością, jaką emano­ wały za życia, a jaka teraz naznaczała ich niczym ciemne plamy na kliszy fotograficznej. Pete przysunęła się do niego bliżej. Nie mogła widzieć tego, co Jack, ale wiedziała to samo, może nawet lepiej - 12 -

od niego. Drżała na samą myśl, że umarli są tuż obok, że praktycznie da się ich zobaczyć kątem oka. - Chcesz, żebym zaczęła? - spytała cicho. Dawała mu w ten sposób do zrozumienia, że fakt, iż widzi to, co widzi, nie tłumaczy jeszcze bólu głowy, który normalnie przy­ trafia się jedynie po mocnej whisky albo uderzeniu w coś twardego. Ale przynajmniej mogli tak udawać. Duchowe serce wydało z siebie kolejne tyknięcie, tym razem głośniejsze i mocniejsze. Jack skinął głową. - Obudź ich. - Mary i Stuarcie Poole. - Pete podniosła głos, który za­ brzmiał nienaturalnie ostro. Jack wzdrygnął się i przysu­ nął bliżej Pete. To była dziewczyna z ciemnymi, mokrymi włosami, na­ dal wplątane w nie były różne śmieci, w których utonę­ ła. Uderzył go w nozdrza słono-kwaśny odór Tamizy pod­ czas odpływu. Dziewczyna z tęsknotą pogładziła Pete po policzku. Jack zmrużył oczy. - Ej! Zabieraj łapy, panienko. To nie należy do ciebie. Pete wzdrygnęła się, ale kontynuowała: - Mary i Stuarcie Poole, wzywamy was w to miejsce świętego odpoczynku. Wracajcie do swych kości. Duch utopionej kobiety odpłynął na bok, wlokąc za so­ bą rozdartą sukienkę i proste włosy, a wyglądał jak w chwi­ li śmierci, kiedy płynął z prądem londyńskiej rzeki. Jack poczuł szarpnięcie za rękę i duchowe serce zaczęło tykać coraz szybciej i szybciej - jego precyzyjne wnętrzności krę­ ciły się tak, jakby Ziemia obracała się zbyt szybko. Jack zaparł mocniej stopy i skoncentrował się, żeby nie upaść. Biorąc pod uwagę, że miał do czynienia tylko z jednym - 1 3 -

wskrzeszonym duchem, nie powinno to stanowić żadne­ go problemu. Pokręcił szyją, strząsając z siebie powracające lodowaty­ mi falami wątpliwości. Wysokie oceny zostawiał mądrzej­ szym od siebie. Nieważne, czy czar zaliczał się do tych pod­ stawowych - dla Jacka wskrzeszanie umarłych nigdy nie było proste. - Mary i Stuarcie Poole - powtórzyła Pete. - Wracajcie do swych kości. W trójkach zawsze była moc. Jack ją tego nauczył. A Pete nigdy nie zapominała tego, co usłyszała choćby jeden raz. Szarpnięcie za ramię było dla Jacka ostrzeżeniem, że upór w dążeniu naprzód, i to w sytuacji, gdy jego moc wy­ mykała się spod kontroli, może go kosztować utratę życia. Duchowe serce kręciło się teraz z taką siłą, jakby ktoś za­ kręcił Ziemią, a potem odszedł. Mosiężny naszyjnik sku­ piał promienie późnego, popołudniowego słońca i odbijał światło, wirując szybko, niczym serce trzepoczącego skrzy­ dłami ptaka. Za szybko. Za szybko i za wcześnie. Państwo Poole odpowiedzieli na jego wezwanie, a on nie miał w so­ bie jeszcze wystarczająco dużo mocy, żeby nad nimi zapa­ nować. Jack przebił się przez magiczną zasłonę wywołaną przez wirujący wisior i zmusił ją, by przybrała określony kształt. Musiało to być coś konkretnego - sól, serce albo kamień. Czysta magia wyciągnięta z czegoś takiego jak duch mo­ gła rozwalić ci wnętrzności równie skutecznie jak strzał z obrzyna. Wokół duchowego serca zgromadziła się czarna aure­ ola i dotknęła go, jakby na próbę, najdelikatniejszą z piesz­ czot. Wisior trysnął snopem błękitnych iskier, przebijając

się do świata umarłych. Pete nie mogła ich dostrzec, ale cofnęła się. - Co zrobimy, kiedy już się zjawią? - Nie wiem, czy będę miał cokolwiek do powiedzenia w tej kwestii - odpowiedział Jack i za pomocą swojego umy­ słu oraz ciała pociągnął delikatnie zjawę powstałą z grobu i skierował ją w stronę duchowego serca. Wabił ją, drażnił się z nią lekko, ale nigdy jej nie rozkazywał. Duchy nie lubią, kiedy wywiera się na nich presję. Jack przekonał się o tym na własnej skórze. Wisior w kształcie serca, który trzymał w dłoni, zatrzy­ mał się. Wydał z siebie ostatnie tyknięcie, a potem otworzył się, wpuszczając do środka resztki energii Poole'ów. Jack pu­ ścił serce, które teraz unosiło się wyłącznie dzięki własnej mocy, zamieniając się powoli w tunel, którym przepływa­ ła energia obudzonego ducha. - Tak? Halo? - odezwała się Mary Poole, zanurzona po kostki we własnym grobie. Ubranie, w którym zosta­ ła pochowana, wisiało teraz na niej w strzępach. - Halo? Czy ktoś mnie słyszy? - Czego chcecie? - Stuart Poole był potężnie zbudowa­ nym mężczyzną z wielką twarzą o obwisłych policzkach. - Nazywam się Jack Winter. A to jest Petunia Calde- cott. Jack wzdrygnął się, kiedy Pete walnęła go w ramię. - Kapcan. - Pete odwróciła się do ducha, sprawiając wrażenie zadowolonej z siebie i lekko sarkastycznej, jakby Stuart Poole był bankierem, którego podejrzewała o de­ fraudację pieniędzy jego klientów. - Panie Poole, jesteśmy tu z powodu pańskich dzieci, Jayne i Stuarta młodszego. - 15 -

- Halo? - powtórzyła Mary Poole. - Czy mnie słyszycie? - Dobrze wiedzieć, co mnie czeka, kiedy już odejdę z te­ go świata - mruknęła Pete. - Wybaczcie, ale zadałem pytanie. Kim wy, do jasnej cholery, jesteście? - zażądał odpowiedzi Stuart. - To dale­ ce nieodpowiednie. - Ja jestem Pete - odpowiedziała Pete. - A to jest Jack, jak już zdołaliśmy ustalić. Panie Poole, pańskie dzieci ma­ ją parę pytań dotyczących pańskiej ostatniej woli. Wyglą­ da na to, że nie zostały w niej uwzględnione. - Pańskie najmilsze potomstwo zastanawia się, czy nie zaszła tu jakaś pomyłka - dodał Jack. Umarli podeszli bli­ żej i Jack usłyszał łopot skrzydeł, jakby powiał wiatr w ko­ ronach drzew. Ale to były skrzydła. Jack rozpoznawał ten dźwięk, od dawna był mu on dobrze znany. Tak dobrze, jak jego tatuaże czy pionowa blizna na prawym policzku od rozbitej wiedźmowej butelki. Jackowi udało się ukraść temu nekromancie Rękę Chwa­ ły - i jego żonę - ale reakcja gościa była przesadzona. Blizny zagoiły się, ale szelest skrzydeł nigdy nie ucichł. Zawsze do niego wracał, gdy rozmawiał z umarłymi. Ży­ jący, który wędruje przez krainę mroku, zawsze przyciąga skrzydła i oczy Zaświatów. Kruki Śmierci. - Jack... - odezwała się jak na zawołanie Pete. Nie wi­ działa tego, co on, ale miała moc nawiązywania kontaktu, której on był pozbawiony. Czuła moc nie z tej ziemi, wart­ ki nurt Czerni pod stopami. - Wiem, wiem... - rzucił Jack. - Ale wracając do tema­ tu, jak to jest, Stu? Specjalnie wyciąłeś bachory z testa­ mentu, czy zaszło tu tylko jakieś nieporozumienie, które da się naprawić ze łzami w oczach, serdecznymi uściskami - 1 6 -

i zapewnieniami o byciu lepszym człowiekiem? Tego prze­ cież pragnęli mamusia i tatuś, zanim zderzyli się tragicz­ nie z tą ciężarówką, nie? Stuart Poole nastroszył się, jego otoczona srebrną po­ światą widmowa postać unosiła się nad grobami. - Nie było tu mowy o żadnym nieporozumieniu. Jayne i mój syn to szubrawcy. Stuart ze swoimi defraudacjami i Jayne z tymi wszystkimi kobietami. Jack spojrzał na Pete, unosząc brwi. - To się nazywa tupet. - Nie dostaną ode mnie złamanego pensa! - ryknął Stu­ art Poole. - Ani jednego grosza, rozumiecie? - Doskonale. - Jack puścił oko do Stuarta Poole'a. - Mam nadzieję, że w tym świecie nie jesteś takim żałosnym dupkiem, szefie. - Nigdy nie słyszałem czegoś... - zaczął Poole, ale Jack wypuścił cienką nić duszy, którą złapał, i Stuart zniknął jak zgaszona pochodnia. Skrzydła były teraz jeszcze bliżej; poruszały liśćmi na drzewach i trawą pod stopami, wypełniając powietrze sy­ kami i krzykami. - Halo? - Mary Poole nie dawała za wygraną. - Tak? Halo? - Spływaj, słonko - powiedział Jack. - Twój bilet już wy­ gasł. Idź i pław się w boskiej łasce. - Jack, naprawdę... - odezwała się Pete, przewracając oczami. Wyłączyła kamerę i schowała ją do torby. Jack wyciągnął rękę i delikatnie zatrzymał kołyszący się wisior z duchowym sercem. Duchy zawsze opuszczały ży­ jących bez skowytów, fajerwerków i dramatyzmu. W więk­ szości przypadków po prostu odchodziły i znikały.

Wraz z nimi zniknęły skrzydła. Kruki z Posępnych Bram, strażnicy wejścia do krainy umarłych, znalazły swoją zdo­ bycz - i nie był nią on. Tym razem. - Dobra robota - powiedziała Pete. - Szybko i spokoj­ nie. Poole'owie nie będą mieli z czym dyskutować. - Pete, ludzie zawsze będą kwestionować to, czego nie chcą słyszeć - odparł Jack. - Ale jeśli jesteś tak zdespero­ wana, że decydujesz się poprosić o pomoc takiego żało­ snego wskrzesiciela zmarłych jak ja, to faktycznie nie ma tu już zbyt wiele pola do dyskusji. A już na pewno trudno polemizować z faktem, że jesteś kapcanem. - A to mnie się zdawało, że jestem pesymistką. - Pe­ te wyłączyła kamerę, włożyła ją do futerału i podała mu torbę. Jack wsadził do niej duchowe serce i zarzucił ją sobie na ramię. Kiedy żył jako mag, nigdy nie musiał nosić żadnych cholernych bagaży. Wystarczył kawałek kredy w kieszeni i odprysk lustra albo srebra, żeby wy­ grzebać się z każdych tarapatów i wpakować w kolejne. A teraz nosił więcej sprzętu, żeby robić zdjęcia, niż że­ by czarować. - Zadzwońmy do Poole'ów i miejmy to już z głowy, do­ brze? - Jack zwrócił się do Pete, puszczając jej ostatni ko­ mentarz mimo uszu. Nie dawało się spędzić czasu w Czerni i nie stracić wiary w ludzi, w bogów oraz w zwykłą przy­ zwoitość. Twierdzący co innego byli kompletnymi idiota­ mi, którzy bardzo szybko musieli zweryfikować swoje po­ glądy, o ile - oczywiście - starsi mieszkańcy jego świata okazali im łaskę. - Raptem zachciało nam się pracować? - Pete schowa­ ła ręce do kieszeni kurtki. - To nie będzie przyjemna sce­ na, wiesz o tym. - 18 -

- Wiem. Dlatego im mniej czasu spędzę na uprawianiu tanich magicznych sztuczek dla starych, bogatych bab, tym lepiej oboje na tym wyjdziemy. Kiedy dotarli do Old Brompton Road, jego kroki stały się cięższe. Jack skierował się w stronę stacji metra. Pode­ szwy wojskowych butów wydawały odgłos przypominający dźwięk dzwonków na pogrzebie. Pete puściła ostatnią uwagę pomimo uszu i Jack był jej za to wdzięczny. Jego temperament powrócił z całą mocą, kiedy Jack porzucił konwenanse i stracił sprzed oczu to, co trzymało go na wodzy. Jego wzrok nie był już urywany i wadliwy; nie zmuszał go, żeby żył surowo i w desperacji, utrzymując zmarłych tam, gdzie było ich miejsce. Teraz wróciła jego pierwotna moc, która była jak ogień pożera­ jący papierowe zwoje jego mózgu, i bawiła się jego samo­ kontrolą. Najbardziej odczuła to Pete i choć reagowała surowością i zafrasowanym czołem niczym wiktoriańska pielęgniarka, nie zasługiwała na to. Heroina nie wyżarła jeszcze Jackowi całego mózgu, by nie zdawał sobie z tego sprawy. Wiedział, że jego czyny i słowa rzucane pod jej adresem czyniły z nie­ go drania, ale Pete została z nim z własnego wyboru i wy­ brała Czerń zamiast swojego dawnego, bezpiecznego życia. A Jack nie był na tyle szlachetny, żeby ją z tej drogi zawró­ cić, nawet dla jej własnego dobra. Prawda była taka, że nie biorąc heroiny, to właśnie jej potrzebował najbardziej. A potrzeba czegokolwiek nie by­ ła luksusem, na który mógł sobie pozwolić mag w jego sy­ tuacji. Ale taka była prawda. A Jack wiedział, że w Czerni nie ma mowy o zmianie prawdy. - 1 9 -

DWA Poole'owie mieszkali w Kensington, w wartym milion funtów domu szeregowym, który Jack z przyjemnością zdewastował nie tak dawno temu. Pete podeszła i zadzwo­ niła do drzwi, ściskając w ręce kamerę. - Pozwól, że ja z nimi porozmawiam, dobrze? Ogranicz­ my chamstwo i przekleństwa do minimum, przynajmniej dopóki nie będziemy trzymali w ręce podpisanego czeku. Jack westchnął. Rozdrażnienie kłuło go jak kwas w żo­ łądku. - Pete, potrafię być miły. Nie zamierzam kraść sreber rodowych ani obrażać królowej. - Dzieci Poole'ów nie będą zachwycone - powiedziała Pete. - Nie chcę, żebyś jeszcze pogorszył całą sprawę. To ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebujemy. - Skarbie, kto tu jest nauczycielem, a kto uczniem? - odparł Jack. - Wskrzeszałem duchy, kiedy ty jeszcze sika­ łaś w pieluchy. - 20 -

- To prawda, ty jesteś nauczycielem, i to wspaniałym - zgodziła się Pete z tym swoim zwodniczym, słodkim uśmie­ chem, takim, który zdjąłby ci głowę z ramion, gdybyś pod­ szedł za blisko. - Ale ty ze swym obyciem towarzyskim przypominasz szympansa na meczu piłki nożnej, dlatego to ja będę prowadzić tę rozmowę. - Niech ci będzie - zgodził się niechętnie Jack. Pete do­ brze jednak wiedziała, że biorąc pod uwagę nękający go ból głowy i niedawne spotkanie z duchami, Jack z pewno­ ścią powie coś, co sprowadzi im na kark policję. Jayne Poole otworzyła drzwi i cofnęła się jak ktoś, kto widzi na progu swojego domu domokrążcę. - Och - powiedziała. - Znaleźliście coś? - Roztaczała wokół siebie napiętą i nerwową aurę jak na wpół zdziczały kundel, który w każdej chwili może zacząć kąsać. - Owszem, panno Poole - odparła Pete. - Możemy wejść? Jayne Poole odsunęła się i wskazała im ciemne wnętrze domu, który nadal pachniał jej rodzicami, mimo że od ich śmierci upłynął już prawie rok. Jack nie potępiał jej za to - śmierć w wyniku zderzenia z pędzącą ciężarówką z piwem raczej nie przynosiła chwały parze takich nadętych fiutów. Pete weszła do środka, a Jayne Poole ruszyła za nimi wol­ nym i niepewnym krokiem - była po prochach albo po gi­ nie. Albo i po jednym, i drugim. - Nawiązaliśmy kontakt z pani rodzicami - powiedziała Pete. - I rozmawialiśmy z nimi na temat testamentu... - Tak? - Jayne Poole zagryzła bezkrwistą dolną war­ gę. Jack pomyślał, że mimo tych wszystkich pieniędzy Po- ole'om nie udało się naprawić córce tradycyjnych angiel­ skich zębów. - 2 1 -

- Bardzo mi przykro. - Pete rozłożyła ręce. Jayne Po­ ole przyłożyła dłoń do szyi, zasłaniając wielki szmaragdo­ wy naszyjnik, który zwisał w zagłębieniu pod gardłem ni­ czym jakaś brodawka u starej wiedźmy. - Co to, do licha, ma znaczyć, panno Caldecott? Byłam ulubienicą mojego ojca. Dałam wam sporo pieniędzy... Jack przełknął głośno. - Nie chciałbym być zbyt drobiazgowy, ale pieniądze otrzy­ maliśmy od pani brata, co i tak nie miało żadnego znaczenia - ani pani, ani on nie dostaniecie absolutnie nic. A co się ty­ czy starszego pana - chyba jednak za wami nie przepadał. Jane Poole otworzyła szeroko usta i zaraz je zamknę­ ła. Oskarżycielsko wycelowała palec w kierunku w Jacka i powiedziała: - Jak pan śmie zwracać się do mnie w ten sposób? Ja­ kim prawem oboje wzięliście od nas pieniądze i wracacie z takim... takim... gównem? Pete wyjęła kamerę i włączyła ją. Głos Stuarta Poole'a za­ grzechotał w salonie - to był wietrzny, staroświecki i upior­ ny głos, jaki zawsze rejestrował się na taśmie w przypadku kontaktów z duchami. Na policzkach Jayne Poole wykwitły dwa rumieńce. - To mistyfikacja - powiedziała z żarem w głosie. - Mu­ sieliście to sfałszować. Ojciec nigdy nie powiedziałby cze­ goś takiego. To jakaś piramidalna bzdura. - Panno Poole, zrobiliśmy to, co do nas należało - odparła Pete. - Teraz chcielibyśmy otrzymać pozostałą część zapłaty. Jayne Poole ruszyła do drzwi w swoich butach na wy­ sokim obcasie, żłobiąc rysy w miękkiej, drewnianej pod­ łodze. Jack pomyślał, że to mogło być jego ciało i wzdry­ gnął się. - 22 -

- Wynoście się - rzuciła, otwierając drzwi na oścież i wpuszczając do środka uliczne odgłosy. - Nie dostanie­ cie ode ranie ani grosza, a poza tyra skontaktuje się z wa­ mi mój prawnik. - Panno Poole - ostrzegła ją Pete. Jej oczy przypomina­ ły teraz dwa twarde klejnoty. - Radziłabym roztropność, zanim zdecyduje się pani odmówić nam należnego wyna­ grodzenia. - Bo co zrobicie? - Jayne Poole wydęła końską wargę. - Rzucicie na mnie klątwę? - Niech mnie pani nie kusi - warknął Jack, ale zaraz potem syknął z bólu, to Pete wbiła mu łokieć w żebra. - Ja się tym zajmę - powiedziała ściszonym głosem. - Panno Poole... - Wynocha! - wrzasnęła Jayne Poole. - Natychmiast, zanim wezwę policję. Pete podniosła ręce. - Z przyjemnością bym to zobaczyła - zwróciła się do córki Stuarta Poole. Z trzaskiem zamknęła kamerę i scho­ wała ją do torby. - Chodź, Jack. Skończyliśmy. Jack ruszył za nią w stronę drzwi. Na progu jednak za­ trzymał się i spojrzał na Jayne Poole, która stała na środ­ ku holu, sapiąc jak wyładowany pociąg towarowy. - Twój ojciec cię nienawidził - powiedział. - Do szpi­ ku twoich zepsutych, chciwych kości. Nietrudno zgadnąć, dlaczego. Zobaczysz się z nim szybciej, niż ci się wydaje, więc sugeruję, żebyś resztę życia spędziła, starając się nie być taką wredną suką. Jayne Poole zacisnęła pięści i wydała okrzyk pełen furii, ale Jack zmył się, zanim zdążyła zasypać go gradem ciosów. - Niech się pani trzyma, panno Poole. - 2 3 -

Pete potarła dłonią czoło. Drzwi za nimi zatrzasnęły się, zostawiając ich na pastwę ciekawskich spojrzeń przechod­ niów, turystów i nadętych typów szperających w pobliskim sklepie z antykami. Jack przyjrzał się najbliższej grupce ga­ piów. - Róbcie zdjęcie albo spieprzajcie. - Musisz się tak zachowywać? - spytała Pete. - Robisz to ze wszystkimi ludźmi, których spotykamy. Musisz od­ grywać rolę łobuza? - Chodzi ci o Jayne Poole? Ta rozwydrzona suka sama się o to prosiła - odparł Jack. Wyszedł na ulicę i wsiadł od strony pasażera do poobijanego mini coopera, którym jeździła Pete. Pete wcisnęła się za kierownicę, rzucając z impetem torbę na tylne siedzenie. Wisior z duchowym sercem zagrzechotał w środku, przypominając Jackowi kil­ koma tyknięciami, jak fatalny dzień mieli za sobą, i prze­ strzegając, że to jeszcze nie koniec. Ludzie tacy jak Jayne Poole istotnie sami się o to prosili - los, który ich zdaniem nigdy nie był im pisany, spadał na nich z zaświatów. Jack wiedział, że Śmierć potrafi bardzo długo deptać człowie­ kowi po piętach, czekając, aż ten się zmęczy i podda. Wi­ dział, jak to robi wielu ludziom, których dusze przewyższa­ ły o kilka klas tę należącą do Jayne Poole. - Potrzebowaliśmy tych pieniędzy - powiedziała Pete, zaciskając ręce na kierownicy. - Moje oszczędności są już na wyczerpaniu, a ty masz tylko tę jedną koszulę na plecach. W najlepszym razie. - To mówiąc, rzuciła okiem na koszulę Jacka z czerwonym hasłem na piersi: NAZI PUNKS FUCK OFF. - I czy to musiała być akurat ta konkretna koszula? - Nie jest dziurawa - zaprotestował Jack. - Nie ma też widocznych plam. Co z nią nie tak?

- Zapomnij, że to powiedziałam - wymamrotała Pete, wrzucając bieg i włączając się do ruchu ze świstem piłowa­ nych cylindrów. Jack miał ochotę coś powiedzieć, na przy­ kład to, że wprawdzie faktycznie potrzebowali pieniędzy Jayne Poole, ale prędzej dałby się wydymać księdzu w kon­ fesjonale, niż przyznałby, że chciał mieć cokolwiek wspól­ nego z tym interesem z wywoływaniem duchów. To było ry­ zykowne, głupie i prawdopodobnie skończy się tym, że jakiś rozwścieczony duch wsadzi im ich własne głowy w tyłki. Pete wiozła ich przez miasto w kierunku Whitechapel. Jack siedział nieruchomo na fotelu pasażera i gryzł się w ję­ zyk, na końcu którego cisnęły mu się te okropne rzeczy. W końcu mu przeszło, jak zawsze. Przełknął gorycz poraż­ ki, pozwalając, żeby wypaliła mu jeszcze trochę wnętrz­ ności. - 2 5 -

TRZY Pete zaparkowała w uliczce nieopodal mieszkania Jacka przy Mile End Road, wysiadła i weszła do domu, nie odzywając się do niego ani słowem. Jack siedział na masce samochodu i palii papierosa, zaciągając się głęboko i czu­ jąc, jak syki i szepty dobiegające z Czerni cichną w obliczu czegoś jeszcze mroczniejszego - i bardziej współczesnego. Starożytni Rzymianie grzebali swoich zmarłych na po­ lach Whitechapel, na wschód od murów City. Osiemdzie­ siąt tysięcy dusz czaiło się tutaj za rządów królowej Wik­ torii - każda z nich skąpana w magii i niedoli, gdy Kuba Rozpruwacz stąpał między nimi, a krew z jego palców ście­ kała na gładko wypolerowane kocie łby, gdy tuż za nim podążała dużo większa i bardziej przerażająca zjawa ubó­ stwa i przesiąkniętej dymem śmierci - nieustępliwa i nie­ ubłagana. Whitechapel było jedynym miejscem w Londynie, gdzie Jack poczuł odrobinę ulgi od tego, co miał przed oczami. - 26

Mroczne i krwawe żyły mocy, które przebiegały tu głębo­ ko, maskowały wibracje Czerni i uciszały je na tyle, że na- ćpany heroiną Jack mógł wreszcie zasnąć. Znalazł to miej­ sce dwadzieścia lat temu, tuż po tym, jak wysiadł z pociągu, który przywiózł go z Manchesteru. Wtedy kiepsko sypiał. Whitechapel stało się jego domem. Dość dziwnym do­ mem - brudnym, czarnym od sadzy i przepełnionym daw­ nym nieszczęściem. Ale to nie ty wybierasz dla siebie miej­ sce - to ono wybiera ciebie. Whitechapel krążyło we krwi Jacka tak jak niegdyś heroina. Jack sięgnął ręką pod kołnierzyk i podrapał się po ta­ tuażu na lewym obojczyku - jednym z oczu Horusa. Pete tchnęła w nie moc - taką, jaką mógł posiadać tylko ktoś z jej umiejętnościami. I zazwyczaj ta moc się jego trzymała. Tusz spełnił tę samą rolę co wcześniej hera. Ale nigdy wystarcza­ jąco, nigdy tak kompletnie i cicho, nigdy nie dawał mu tego uczucia wełnianej zasłony przesłaniającej jego trzecie oko. Jack zamknął oczy i usłyszał odgłosy prawdziwego Lon­ dynu - prawdziwego świata. Trzaskanie drzwi w budyn­ ku, krzyki dzieci jego pakistańskich sąsiadów, ruch ulicz­ ny na Mile End Road, hałas pociągu linii Hammersmith & City pod stopami. Dwa piętra wyżej otworzyło się okno i wychyliła się przez nie głowa Pete. - Wchodzisz na górę? Jack wypuścił z ust ostatni kłąb błękitnego dymu i zga­ sił niedopałek butem. - Tak, za chwilę. - Masz ochotę na herbatę? Pete, chociaż od jakiegoś czasu mieszkała w miejscu, któ­ re dla wielu ludzi było slumsem, i do tego z mężczyzną, któ- - 2 7 -