CZĘŚĆ 1
Jak w zegarku
Słyszę armię maszerującą po wieku mojej trumny
Ogień na wschodzie i zmierzch na zachodzie
Jestem tylko trupem, idącym razem z innymi
- Biedne Martwe Bękarty
Marsz umarłych
JEDEN
Kruk usiadł na obumarłej gałęzi równie martwego
drzewa, które rozciągało swe konary nad dwoma
nagrobkami stojącymi w rogu cmentarza Brompton. Śle
piami czarnymi jak paciorki obserwował Jacka Wintera.
Ten z kolei wpatrywał się w ptaka oczami, które większość
ludzi określiłaby jako lodowate, chociaż on nazywał je po
prostu błękitnymi.
Jack wyczarował papierosa i dotknął palcem jego ko
niuszka. Zaciągnął się głęboko, a potem wypuścił kłąb dy
mu wprost na kruka, który zatrzepotał skrzydłami i ziryto
wany kłapnął dziobem.
- W takim razie, spieprzaj - powiedział Jack. - Nie chcę,
żebyś tu węszył.
- Zostaw ptaka w spokoju - odezwała się jego towa
rzyszka. - Jeśli mapa turystyczna nie kłamie, groby są już
niedaleko. - To mówiąc, przerwała wędrówkę między po
mnikami i zatrzymała się. - O, już je znalazłeś.
- Mary i Stuart Poole - powiedział Jack, wskazując pa
pierosem nagrobek Mary. - Kto twierdzi, że bogowie nie
miewają czasem lepszego humoru?
Pete Caldecott spojrzała na niego - jak zwykł mawiać
Jack - z ukosa. Podeszła bliżej, zabrała mu papierosa i scho
wała sobie do kieszeni płaszcza.
- Jesteś cholernym dzieciakiem, wiesz o tym? Rozwój
emocjonalny na poziomie dwunastolatka. Najwyżej trzy
nastolatka.
Jack wzruszył ramionami.
- Oskarżano mnie już o gorsze rzeczy. - To mówiąc,
sięgnął do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki motocy
klowej po kolejnego parliamenta, ale widząc, że Pete kła
dzie rękę na biodrze, przemyślał sprawę i zrezygnował.
- Mamy robotę do wykonania. Jeśli tego nie zrobimy,
nie zapłacą nam. Będziesz więc tak stał z palcem w tylku,
czy weźmiesz się wreszcie do pracy?
Jack powoli wyjął rękę z kieszeni kurtki. Czuł się tak,
jakby zakonnica przyłapała go na lekturze świerszczyka.
Na pierwszy rzut oka Pete nie sprawiała wrażenia Tej, Któ
rej Trzeba Się Słuchać, ale Jack wiedział swoje. Była niż
sza od niego o głowę, miała zielone oczy rodem z Wyspy
Szmaragdów, ciemne włosy i jasną karnację, która czyni
ła z niej królewnę Śnieżkę w znoszonych dżinsach i zielo
nej wojskowej kurtce. Miała też wydatne, purpurowe usta
i ciało, na którym facet mógłby ucztować godzinami bez
utraty apetytu.
Ale w chwilach takich jak ta, kiedy gapiła się na nie
go i tupała nogą o martwą trawę nad miejscem ostatnie
go spoczynku państwa Poole, Jack wiedział, że lepiej robić
to, co mu każe. W przeciwnym razie w każdej chwili mógł-
by poczuć uderzenie w głowę, a nie miał ochoty na tak
perwersyjną grę wstępną.
Podniósł czarną płócienną torbę, którą przynieśli ze so
bą, i przykucnął między nagrobkami Poole'ów. Cala prak
tyka wskrzeszania zmarłych po to, by dokonali „zamknię
cia" i zaznali „spokoju" była stekiem bredni, lecz z powodu
irlandzkiego temperamentu Pete wolał nie wypowiadać tej
myśli. A poza tym, Pete miała rację - byli przecież w pracy.
- To nadal idiotyczne zlecenie od rodziny - powiedział.
- Mówiłem to już, kiedy je przyjęłaś.
Pete skrzyżowała ramiona na piersi.
- Spędziłam prawie dziesięć lat, przekładając papiery
na biurku w londyńskiej policji. Kiedy ma się do czynie
nia z zestawieniami wydatków oraz z głównym inspekto
rem, którego zdaniem działający sprzęt to luksus, a nie
konieczność, masz ochotę zrobić coś idiotycznego, rozu
miesz?
Jack skrzywił się.
- Ja nie jestem iluzjonistą do wynajęcia na imprezę uro
dzinową. To mój talent i wykorzystywanie go w taki spo
sób... No cóż... Szczerze mówiąc, to dla mnie upokarza
jące.
Pete wskazała mu grób.
- Wracaj do pracy, Winter. Zanim walnę cię w łeb.
- Powinienem zostać wróżbitą - mruknął pod nosem
Jack. - W porównaniu z tym gównem przepowiadanie
przyszłości to jak czytanie w otwartej księdze. - Westchnął
dla nadania swoim słowom jeszcze większego dramaty
zmu, po czym otworzył torbę i wyjął z niej duchowe serce.
Pete nadal stała z założonymi rękami, z wyrazem niewzru
szonego gliniarza na twarzy.
9 _
To „coś", co trzymał w dłoni, przypominało zegar, a waży
ło nie więcej od melona i było podobnej wielkości. Okrągłe,
wykonane z mosiądzu i zawieszone na łańcuszku duchowe
serce miało na spodzie niewielką wydrążoną komorę. Jack
wyciągnął z torby woreczek z korzeniem galangi1
i urwał
mały kawałek.
Wystarczyło zaledwie dotknięcie magii, by obudzić drze
miącą w galandze moc. Jack zmiażdżył korzeń w palcach,
a potem wsadził go do komory w duchowym sercu. Od ra
zu poczuł wzrastające ciśnienie na skroniach i nim wstał,
potarł czoło dłonią. Jego talent wiedział, co się święci,
nawet jeśli umysł tego nie ogarniał. Jack przygotował się
na uderzenie duchowej energii, którą przewodził korzeń
galangi.
Pete wyciągnęła dłoń i dotknęła jego ramienia. To był
delikatny dotyk - zaledwie muśnięcie - ale Jack poczuł je
w swoim krwiobiegu i układzie nerwowym. Jej talent był
niczym gęsia skórka lub dotyk dziewczyny, w której zako
chałeś się po raz pierwszy w życiu. Był tak inny od jego
własnej, śliskiej i pełzającej magii, jak tunel metra różni
się od kanału ściekowego. Pełniły podobne funkcje, lecz
miały diametralnie różne intencje.
- Wszystko w porządku, Jack? - spytała Pete.
Jack okłamał ją, lekko skłaniając głowę i delikatnie się
uśmiechając. W głowie czuł coraz silniejsze pulsowanie.
- Bombowo, nigdy nie było lepiej, skarbie. Miejmy to
już z głowy.
Pete nie dala się zwieść, o czym świadczyły dwie zmarszcz-
ki na jej czole. Miała jednak w sobie tyle wdzięku, że cofnę-
1
Galanga - rodzaj byliny z rodziny imbirowatych, pochodzącej z Azji Południo
wo-Wschodniej (m.in. Malezja, Chiny, Cejlon). Nazywana także gałgantem chiń
skim lub dzikim kardamonem.
- 10 -
ła się, udając że Jack jest tak uzdolnionym kłamcą, jak mu
się wydaje.
Jack domyślał się, że gdyby posiadał jakiekolwiek zmysły,
byłby zmartwiony. Czary nie powinny boleć. Zwłaszcza kiedy
posługiwał się nimi ktoś taki jak on - mag z Fiach Dubh. Kru
czy bracia byli niekwestionowanymi gwiazdami wśród cza
rowników, a ich drogę często znaczyły krew i mrok. To byli
bezwzględni i źli ludzie, którym nikt nie wchodził w paradę.
Wielu z nich było właśnie takich. Ale nie Jack. I gdyby
rzeczywiście miał zmysły, zatrzymałby się, zanim jego ta
lent wypaliłby w nim dziurę.
Nikt nigdy jednak nie oskarżył go o posiadanie zmysłów.
O bycie palantem - owszem. O bycie złodziejem, draniem
i mordercą - bez wątpienia. Ale o bycie wrażliwym - ni
gdy. Jack pomyślał, że w dniu, kiedy coś takiego się stanie
i ktoś wytknie mu posiadanie zmysłów, będzie musiał za
wiesić ostrogi na haku.
- No dobra, wy, którzy obróciliście się w pył - wymam
rotał Jack tak cicho, że tylko umarli mogli go usłyszeć. -
Chodźcie i nawiedźcie mnie.
Pete wyciągnęła z torby malutką kamerę wideo i przy
gotowała ją, kierując obiektyw na Jacka i groby.
Jack z kolei wzniósł duchowe serce tuż nad ziemię. Ra
mię miał sztywne jak różdżka. Wykonany z zegarmistrzow
ską precyzją wisior zadrgał delikatnie, choć bez żadnego
celu. Jack nabrał powietrza i wstrzymał oddech. Panika za
kradła się do jego wnętrzności, drapała go w kark i zagnież
dżała się w mózgu. Jego ciało wiedziało już, co zamierza,
i buntowało się przed tym.
W chwilach takich jak ta Jack marzył o działce hero
iny, która była dla niego niczym uścisk dobrze znajomej
- 1 l -
kochanki - mocna, gorąca, zbierająca się gdzieś za jego
oczami, wiążąca go ze sobą na ciasny supeł, wywołująca
w nim lodowate dreszcze i mówiąca mu: Mam to, czego
ci trzeba. Weź i ogrzej się, ocal się i spróbuj złotych rozkoszy
pływającego świata.
Te syczące podszepty w jego uszach stały się jeszcze gło
śniejsze, od kiedy Jack rzucił heroinę; błagała go i prosiła,
żeby dał jej jeszcze jedną szansę, a ona sprawi, że wszyst
ko się ułoży.
Jedyną rzeczą, jaką Jack mógł zrobić w tej chwili, to ści
snąć kurczowo duchowe serce, by ogrzać je do tej samej
temperatury, jaką miała jego dłoń, i utopić narkotyczną
pokusę w lawinie innych szeptów, krzyków i płaczów - ci
chych i groźnych, zakopanych tak głęboko i tak starych,
że nikt nie wie, gdzie spoczywają.
Umarli przyszli do Jacka tak jak zawsze, a on odważył się
zobaczyć to, czego zawsze starał się za wszelką cenę unikać.
Wzrok był jego przekleństwem i jedyną rzeczą, której nie
zdołał się nigdy pozbyć.
Wisior w jego dłoni wydal z siebie tykanie.
Jack ujrzał swoimi wewnętrznymi oczami duchy, tło
czące się jak tłum na Trafalgar Square. W większości stały
w milczeniu i gapiły się na intruza, który wkroczył z krainy
żywych do ich trupiobladego, jarzącego się wiedźmowym
światłem świata. Kilka z nich syczało na niego - czarno
okie zjawy, których ciała odchodziły od kości. Te upiory
żywiły się po śmierci taką samą złośliwością, jaką emano
wały za życia, a jaka teraz naznaczała ich niczym ciemne
plamy na kliszy fotograficznej.
Pete przysunęła się do niego bliżej. Nie mogła widzieć
tego, co Jack, ale wiedziała to samo, może nawet lepiej
- 12 -
od niego. Drżała na samą myśl, że umarli są tuż obok, że
praktycznie da się ich zobaczyć kątem oka.
- Chcesz, żebym zaczęła? - spytała cicho. Dawała mu
w ten sposób do zrozumienia, że fakt, iż widzi to, co widzi,
nie tłumaczy jeszcze bólu głowy, który normalnie przy
trafia się jedynie po mocnej whisky albo uderzeniu w coś
twardego. Ale przynajmniej mogli tak udawać.
Duchowe serce wydało z siebie kolejne tyknięcie, tym
razem głośniejsze i mocniejsze. Jack skinął głową.
- Obudź ich.
- Mary i Stuarcie Poole. - Pete podniosła głos, który za
brzmiał nienaturalnie ostro. Jack wzdrygnął się i przysu
nął bliżej Pete.
To była dziewczyna z ciemnymi, mokrymi włosami, na
dal wplątane w nie były różne śmieci, w których utonę
ła. Uderzył go w nozdrza słono-kwaśny odór Tamizy pod
czas odpływu.
Dziewczyna z tęsknotą pogładziła Pete po policzku. Jack
zmrużył oczy.
- Ej! Zabieraj łapy, panienko. To nie należy do ciebie.
Pete wzdrygnęła się, ale kontynuowała:
- Mary i Stuarcie Poole, wzywamy was w to miejsce
świętego odpoczynku. Wracajcie do swych kości.
Duch utopionej kobiety odpłynął na bok, wlokąc za so
bą rozdartą sukienkę i proste włosy, a wyglądał jak w chwi
li śmierci, kiedy płynął z prądem londyńskiej rzeki. Jack
poczuł szarpnięcie za rękę i duchowe serce zaczęło tykać
coraz szybciej i szybciej - jego precyzyjne wnętrzności krę
ciły się tak, jakby Ziemia obracała się zbyt szybko. Jack
zaparł mocniej stopy i skoncentrował się, żeby nie upaść.
Biorąc pod uwagę, że miał do czynienia tylko z jednym
- 1 3 -
wskrzeszonym duchem, nie powinno to stanowić żadne
go problemu.
Pokręcił szyją, strząsając z siebie powracające lodowaty
mi falami wątpliwości. Wysokie oceny zostawiał mądrzej
szym od siebie. Nieważne, czy czar zaliczał się do tych pod
stawowych - dla Jacka wskrzeszanie umarłych nigdy nie
było proste.
- Mary i Stuarcie Poole - powtórzyła Pete. - Wracajcie
do swych kości.
W trójkach zawsze była moc. Jack ją tego nauczył. A Pete
nigdy nie zapominała tego, co usłyszała choćby jeden raz.
Szarpnięcie za ramię było dla Jacka ostrzeżeniem, że
upór w dążeniu naprzód, i to w sytuacji, gdy jego moc wy
mykała się spod kontroli, może go kosztować utratę życia.
Duchowe serce kręciło się teraz z taką siłą, jakby ktoś za
kręcił Ziemią, a potem odszedł. Mosiężny naszyjnik sku
piał promienie późnego, popołudniowego słońca i odbijał
światło, wirując szybko, niczym serce trzepoczącego skrzy
dłami ptaka. Za szybko. Za szybko i za wcześnie. Państwo
Poole odpowiedzieli na jego wezwanie, a on nie miał w so
bie jeszcze wystarczająco dużo mocy, żeby nad nimi zapa
nować.
Jack przebił się przez magiczną zasłonę wywołaną przez
wirujący wisior i zmusił ją, by przybrała określony kształt.
Musiało to być coś konkretnego - sól, serce albo kamień.
Czysta magia wyciągnięta z czegoś takiego jak duch mo
gła rozwalić ci wnętrzności równie skutecznie jak strzał
z obrzyna.
Wokół duchowego serca zgromadziła się czarna aure
ola i dotknęła go, jakby na próbę, najdelikatniejszą z piesz
czot. Wisior trysnął snopem błękitnych iskier, przebijając
się do świata umarłych. Pete nie mogła ich dostrzec, ale
cofnęła się.
- Co zrobimy, kiedy już się zjawią?
- Nie wiem, czy będę miał cokolwiek do powiedzenia
w tej kwestii - odpowiedział Jack i za pomocą swojego umy
słu oraz ciała pociągnął delikatnie zjawę powstałą z grobu
i skierował ją w stronę duchowego serca. Wabił ją, drażnił
się z nią lekko, ale nigdy jej nie rozkazywał. Duchy nie lubią,
kiedy wywiera się na nich presję.
Jack przekonał się o tym na własnej skórze.
Wisior w kształcie serca, który trzymał w dłoni, zatrzy
mał się.
Wydał z siebie ostatnie tyknięcie, a potem otworzył się,
wpuszczając do środka resztki energii Poole'ów. Jack pu
ścił serce, które teraz unosiło się wyłącznie dzięki własnej
mocy, zamieniając się powoli w tunel, którym przepływa
ła energia obudzonego ducha.
- Tak? Halo? - odezwała się Mary Poole, zanurzona
po kostki we własnym grobie. Ubranie, w którym zosta
ła pochowana, wisiało teraz na niej w strzępach. - Halo?
Czy ktoś mnie słyszy?
- Czego chcecie? - Stuart Poole był potężnie zbudowa
nym mężczyzną z wielką twarzą o obwisłych policzkach.
- Nazywam się Jack Winter. A to jest Petunia Calde-
cott.
Jack wzdrygnął się, kiedy Pete walnęła go w ramię.
- Kapcan. - Pete odwróciła się do ducha, sprawiając
wrażenie zadowolonej z siebie i lekko sarkastycznej, jakby
Stuart Poole był bankierem, którego podejrzewała o de
fraudację pieniędzy jego klientów. - Panie Poole, jesteśmy
tu z powodu pańskich dzieci, Jayne i Stuarta młodszego.
- 15 -
- Halo? - powtórzyła Mary Poole. - Czy mnie słyszycie?
- Dobrze wiedzieć, co mnie czeka, kiedy już odejdę z te
go świata - mruknęła Pete.
- Wybaczcie, ale zadałem pytanie. Kim wy, do jasnej
cholery, jesteście? - zażądał odpowiedzi Stuart. - To dale
ce nieodpowiednie.
- Ja jestem Pete - odpowiedziała Pete. - A to jest Jack,
jak już zdołaliśmy ustalić. Panie Poole, pańskie dzieci ma
ją parę pytań dotyczących pańskiej ostatniej woli. Wyglą
da na to, że nie zostały w niej uwzględnione.
- Pańskie najmilsze potomstwo zastanawia się, czy nie
zaszła tu jakaś pomyłka - dodał Jack. Umarli podeszli bli
żej i Jack usłyszał łopot skrzydeł, jakby powiał wiatr w ko
ronach drzew. Ale to były skrzydła. Jack rozpoznawał ten
dźwięk, od dawna był mu on dobrze znany. Tak dobrze,
jak jego tatuaże czy pionowa blizna na prawym policzku
od rozbitej wiedźmowej butelki.
Jackowi udało się ukraść temu nekromancie Rękę Chwa
ły - i jego żonę - ale reakcja gościa była przesadzona.
Blizny zagoiły się, ale szelest skrzydeł nigdy nie ucichł.
Zawsze do niego wracał, gdy rozmawiał z umarłymi. Ży
jący, który wędruje przez krainę mroku, zawsze przyciąga
skrzydła i oczy Zaświatów. Kruki Śmierci.
- Jack... - odezwała się jak na zawołanie Pete. Nie wi
działa tego, co on, ale miała moc nawiązywania kontaktu,
której on był pozbawiony. Czuła moc nie z tej ziemi, wart
ki nurt Czerni pod stopami.
- Wiem, wiem... - rzucił Jack. - Ale wracając do tema
tu, jak to jest, Stu? Specjalnie wyciąłeś bachory z testa
mentu, czy zaszło tu tylko jakieś nieporozumienie, które
da się naprawić ze łzami w oczach, serdecznymi uściskami
- 1 6 -
i zapewnieniami o byciu lepszym człowiekiem? Tego prze
cież pragnęli mamusia i tatuś, zanim zderzyli się tragicz
nie z tą ciężarówką, nie?
Stuart Poole nastroszył się, jego otoczona srebrną po
światą widmowa postać unosiła się nad grobami.
- Nie było tu mowy o żadnym nieporozumieniu. Jayne
i mój syn to szubrawcy. Stuart ze swoimi defraudacjami
i Jayne z tymi wszystkimi kobietami.
Jack spojrzał na Pete, unosząc brwi.
- To się nazywa tupet.
- Nie dostaną ode mnie złamanego pensa! - ryknął Stu
art Poole. - Ani jednego grosza, rozumiecie?
- Doskonale. - Jack puścił oko do Stuarta Poole'a. -
Mam nadzieję, że w tym świecie nie jesteś takim żałosnym
dupkiem, szefie.
- Nigdy nie słyszałem czegoś... - zaczął Poole, ale Jack
wypuścił cienką nić duszy, którą złapał, i Stuart zniknął
jak zgaszona pochodnia.
Skrzydła były teraz jeszcze bliżej; poruszały liśćmi na
drzewach i trawą pod stopami, wypełniając powietrze sy
kami i krzykami.
- Halo? - Mary Poole nie dawała za wygraną. - Tak?
Halo?
- Spływaj, słonko - powiedział Jack. - Twój bilet już wy
gasł. Idź i pław się w boskiej łasce.
- Jack, naprawdę... - odezwała się Pete, przewracając
oczami. Wyłączyła kamerę i schowała ją do torby.
Jack wyciągnął rękę i delikatnie zatrzymał kołyszący się
wisior z duchowym sercem. Duchy zawsze opuszczały ży
jących bez skowytów, fajerwerków i dramatyzmu. W więk
szości przypadków po prostu odchodziły i znikały.
Wraz z nimi zniknęły skrzydła. Kruki z Posępnych Bram,
strażnicy wejścia do krainy umarłych, znalazły swoją zdo
bycz - i nie był nią on. Tym razem.
- Dobra robota - powiedziała Pete. - Szybko i spokoj
nie. Poole'owie nie będą mieli z czym dyskutować.
- Pete, ludzie zawsze będą kwestionować to, czego nie
chcą słyszeć - odparł Jack. - Ale jeśli jesteś tak zdespero
wana, że decydujesz się poprosić o pomoc takiego żało
snego wskrzesiciela zmarłych jak ja, to faktycznie nie ma
tu już zbyt wiele pola do dyskusji. A już na pewno trudno
polemizować z faktem, że jesteś kapcanem.
- A to mnie się zdawało, że jestem pesymistką. - Pe
te wyłączyła kamerę, włożyła ją do futerału i podała mu
torbę. Jack wsadził do niej duchowe serce i zarzucił ją
sobie na ramię. Kiedy żył jako mag, nigdy nie musiał
nosić żadnych cholernych bagaży. Wystarczył kawałek
kredy w kieszeni i odprysk lustra albo srebra, żeby wy
grzebać się z każdych tarapatów i wpakować w kolejne.
A teraz nosił więcej sprzętu, żeby robić zdjęcia, niż że
by czarować.
- Zadzwońmy do Poole'ów i miejmy to już z głowy, do
brze? - Jack zwrócił się do Pete, puszczając jej ostatni ko
mentarz mimo uszu. Nie dawało się spędzić czasu w Czerni
i nie stracić wiary w ludzi, w bogów oraz w zwykłą przy
zwoitość. Twierdzący co innego byli kompletnymi idiota
mi, którzy bardzo szybko musieli zweryfikować swoje po
glądy, o ile - oczywiście - starsi mieszkańcy jego świata
okazali im łaskę.
- Raptem zachciało nam się pracować? - Pete schowa
ła ręce do kieszeni kurtki. - To nie będzie przyjemna sce
na, wiesz o tym.
- 18 -
- Wiem. Dlatego im mniej czasu spędzę na uprawianiu
tanich magicznych sztuczek dla starych, bogatych bab, tym
lepiej oboje na tym wyjdziemy.
Kiedy dotarli do Old Brompton Road, jego kroki stały
się cięższe. Jack skierował się w stronę stacji metra. Pode
szwy wojskowych butów wydawały odgłos przypominający
dźwięk dzwonków na pogrzebie.
Pete puściła ostatnią uwagę pomimo uszu i Jack był jej
za to wdzięczny. Jego temperament powrócił z całą mocą,
kiedy Jack porzucił konwenanse i stracił sprzed oczu to,
co trzymało go na wodzy. Jego wzrok nie był już urywany
i wadliwy; nie zmuszał go, żeby żył surowo i w desperacji,
utrzymując zmarłych tam, gdzie było ich miejsce. Teraz
wróciła jego pierwotna moc, która była jak ogień pożera
jący papierowe zwoje jego mózgu, i bawiła się jego samo
kontrolą.
Najbardziej odczuła to Pete i choć reagowała surowością
i zafrasowanym czołem niczym wiktoriańska pielęgniarka,
nie zasługiwała na to. Heroina nie wyżarła jeszcze Jackowi
całego mózgu, by nie zdawał sobie z tego sprawy. Wiedział,
że jego czyny i słowa rzucane pod jej adresem czyniły z nie
go drania, ale Pete została z nim z własnego wyboru i wy
brała Czerń zamiast swojego dawnego, bezpiecznego życia.
A Jack nie był na tyle szlachetny, żeby ją z tej drogi zawró
cić, nawet dla jej własnego dobra.
Prawda była taka, że nie biorąc heroiny, to właśnie jej
potrzebował najbardziej. A potrzeba czegokolwiek nie by
ła luksusem, na który mógł sobie pozwolić mag w jego sy
tuacji.
Ale taka była prawda. A Jack wiedział, że w Czerni nie
ma mowy o zmianie prawdy.
- 1 9 -
DWA
Poole'owie mieszkali w Kensington, w wartym milion
funtów domu szeregowym, który Jack z przyjemnością
zdewastował nie tak dawno temu. Pete podeszła i zadzwo
niła do drzwi, ściskając w ręce kamerę.
- Pozwól, że ja z nimi porozmawiam, dobrze? Ogranicz
my chamstwo i przekleństwa do minimum, przynajmniej
dopóki nie będziemy trzymali w ręce podpisanego czeku.
Jack westchnął. Rozdrażnienie kłuło go jak kwas w żo
łądku.
- Pete, potrafię być miły. Nie zamierzam kraść sreber
rodowych ani obrażać królowej.
- Dzieci Poole'ów nie będą zachwycone - powiedziała
Pete. - Nie chcę, żebyś jeszcze pogorszył całą sprawę. To
ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebujemy.
- Skarbie, kto tu jest nauczycielem, a kto uczniem? -
odparł Jack. - Wskrzeszałem duchy, kiedy ty jeszcze sika
łaś w pieluchy.
- 20 -
- To prawda, ty jesteś nauczycielem, i to wspaniałym -
zgodziła się Pete z tym swoim zwodniczym, słodkim uśmie
chem, takim, który zdjąłby ci głowę z ramion, gdybyś pod
szedł za blisko. - Ale ty ze swym obyciem towarzyskim
przypominasz szympansa na meczu piłki nożnej, dlatego
to ja będę prowadzić tę rozmowę.
- Niech ci będzie - zgodził się niechętnie Jack. Pete do
brze jednak wiedziała, że biorąc pod uwagę nękający go
ból głowy i niedawne spotkanie z duchami, Jack z pewno
ścią powie coś, co sprowadzi im na kark policję.
Jayne Poole otworzyła drzwi i cofnęła się jak ktoś, kto
widzi na progu swojego domu domokrążcę.
- Och - powiedziała. - Znaleźliście coś? - Roztaczała
wokół siebie napiętą i nerwową aurę jak na wpół zdziczały
kundel, który w każdej chwili może zacząć kąsać.
- Owszem, panno Poole - odparła Pete. - Możemy
wejść?
Jayne Poole odsunęła się i wskazała im ciemne wnętrze
domu, który nadal pachniał jej rodzicami, mimo że od ich
śmierci upłynął już prawie rok. Jack nie potępiał jej za to -
śmierć w wyniku zderzenia z pędzącą ciężarówką z piwem
raczej nie przynosiła chwały parze takich nadętych fiutów.
Pete weszła do środka, a Jayne Poole ruszyła za nimi wol
nym i niepewnym krokiem - była po prochach albo po gi
nie. Albo i po jednym, i drugim.
- Nawiązaliśmy kontakt z pani rodzicami - powiedziała
Pete. - I rozmawialiśmy z nimi na temat testamentu...
- Tak? - Jayne Poole zagryzła bezkrwistą dolną war
gę. Jack pomyślał, że mimo tych wszystkich pieniędzy Po-
ole'om nie udało się naprawić córce tradycyjnych angiel
skich zębów.
- 2 1 -
- Bardzo mi przykro. - Pete rozłożyła ręce. Jayne Po
ole przyłożyła dłoń do szyi, zasłaniając wielki szmaragdo
wy naszyjnik, który zwisał w zagłębieniu pod gardłem ni
czym jakaś brodawka u starej wiedźmy.
- Co to, do licha, ma znaczyć, panno Caldecott? Byłam
ulubienicą mojego ojca. Dałam wam sporo pieniędzy...
Jack przełknął głośno.
- Nie chciałbym być zbyt drobiazgowy, ale pieniądze otrzy
maliśmy od pani brata, co i tak nie miało żadnego znaczenia
- ani pani, ani on nie dostaniecie absolutnie nic. A co się ty
czy starszego pana - chyba jednak za wami nie przepadał.
Jane Poole otworzyła szeroko usta i zaraz je zamknę
ła. Oskarżycielsko wycelowała palec w kierunku w Jacka
i powiedziała:
- Jak pan śmie zwracać się do mnie w ten sposób? Ja
kim prawem oboje wzięliście od nas pieniądze i wracacie
z takim... takim... gównem?
Pete wyjęła kamerę i włączyła ją. Głos Stuarta Poole'a za
grzechotał w salonie - to był wietrzny, staroświecki i upior
ny głos, jaki zawsze rejestrował się na taśmie w przypadku
kontaktów z duchami.
Na policzkach Jayne Poole wykwitły dwa rumieńce.
- To mistyfikacja - powiedziała z żarem w głosie. - Mu
sieliście to sfałszować. Ojciec nigdy nie powiedziałby cze
goś takiego. To jakaś piramidalna bzdura.
- Panno Poole, zrobiliśmy to, co do nas należało - odparła
Pete. - Teraz chcielibyśmy otrzymać pozostałą część zapłaty.
Jayne Poole ruszyła do drzwi w swoich butach na wy
sokim obcasie, żłobiąc rysy w miękkiej, drewnianej pod
łodze. Jack pomyślał, że to mogło być jego ciało i wzdry
gnął się.
- 22 -
- Wynoście się - rzuciła, otwierając drzwi na oścież
i wpuszczając do środka uliczne odgłosy. - Nie dostanie
cie ode ranie ani grosza, a poza tyra skontaktuje się z wa
mi mój prawnik.
- Panno Poole - ostrzegła ją Pete. Jej oczy przypomina
ły teraz dwa twarde klejnoty. - Radziłabym roztropność,
zanim zdecyduje się pani odmówić nam należnego wyna
grodzenia.
- Bo co zrobicie? - Jayne Poole wydęła końską wargę.
- Rzucicie na mnie klątwę?
- Niech mnie pani nie kusi - warknął Jack, ale zaraz
potem syknął z bólu, to Pete wbiła mu łokieć w żebra.
- Ja się tym zajmę - powiedziała ściszonym głosem. -
Panno Poole...
- Wynocha! - wrzasnęła Jayne Poole. - Natychmiast,
zanim wezwę policję.
Pete podniosła ręce.
- Z przyjemnością bym to zobaczyła - zwróciła się do
córki Stuarta Poole. Z trzaskiem zamknęła kamerę i scho
wała ją do torby. - Chodź, Jack. Skończyliśmy.
Jack ruszył za nią w stronę drzwi. Na progu jednak za
trzymał się i spojrzał na Jayne Poole, która stała na środ
ku holu, sapiąc jak wyładowany pociąg towarowy.
- Twój ojciec cię nienawidził - powiedział. - Do szpi
ku twoich zepsutych, chciwych kości. Nietrudno zgadnąć,
dlaczego. Zobaczysz się z nim szybciej, niż ci się wydaje,
więc sugeruję, żebyś resztę życia spędziła, starając się nie
być taką wredną suką.
Jayne Poole zacisnęła pięści i wydała okrzyk pełen furii,
ale Jack zmył się, zanim zdążyła zasypać go gradem ciosów.
- Niech się pani trzyma, panno Poole.
- 2 3 -
Pete potarła dłonią czoło. Drzwi za nimi zatrzasnęły się,
zostawiając ich na pastwę ciekawskich spojrzeń przechod
niów, turystów i nadętych typów szperających w pobliskim
sklepie z antykami. Jack przyjrzał się najbliższej grupce ga
piów.
- Róbcie zdjęcie albo spieprzajcie.
- Musisz się tak zachowywać? - spytała Pete. - Robisz
to ze wszystkimi ludźmi, których spotykamy. Musisz od
grywać rolę łobuza?
- Chodzi ci o Jayne Poole? Ta rozwydrzona suka sama
się o to prosiła - odparł Jack. Wyszedł na ulicę i wsiadł
od strony pasażera do poobijanego mini coopera, którym
jeździła Pete. Pete wcisnęła się za kierownicę, rzucając
z impetem torbę na tylne siedzenie. Wisior z duchowym
sercem zagrzechotał w środku, przypominając Jackowi kil
koma tyknięciami, jak fatalny dzień mieli za sobą, i prze
strzegając, że to jeszcze nie koniec. Ludzie tacy jak Jayne
Poole istotnie sami się o to prosili - los, który ich zdaniem
nigdy nie był im pisany, spadał na nich z zaświatów. Jack
wiedział, że Śmierć potrafi bardzo długo deptać człowie
kowi po piętach, czekając, aż ten się zmęczy i podda. Wi
dział, jak to robi wielu ludziom, których dusze przewyższa
ły o kilka klas tę należącą do Jayne Poole.
- Potrzebowaliśmy tych pieniędzy - powiedziała Pete,
zaciskając ręce na kierownicy. - Moje oszczędności są już
na wyczerpaniu, a ty masz tylko tę jedną koszulę na plecach.
W najlepszym razie. - To mówiąc, rzuciła okiem na koszulę
Jacka z czerwonym hasłem na piersi: NAZI PUNKS FUCK
OFF. - I czy to musiała być akurat ta konkretna koszula?
- Nie jest dziurawa - zaprotestował Jack. - Nie ma też
widocznych plam. Co z nią nie tak?
- Zapomnij, że to powiedziałam - wymamrotała Pete,
wrzucając bieg i włączając się do ruchu ze świstem piłowa
nych cylindrów. Jack miał ochotę coś powiedzieć, na przy
kład to, że wprawdzie faktycznie potrzebowali pieniędzy
Jayne Poole, ale prędzej dałby się wydymać księdzu w kon
fesjonale, niż przyznałby, że chciał mieć cokolwiek wspól
nego z tym interesem z wywoływaniem duchów. To było ry
zykowne, głupie i prawdopodobnie skończy się tym, że jakiś
rozwścieczony duch wsadzi im ich własne głowy w tyłki.
Pete wiozła ich przez miasto w kierunku Whitechapel.
Jack siedział nieruchomo na fotelu pasażera i gryzł się w ję
zyk, na końcu którego cisnęły mu się te okropne rzeczy.
W końcu mu przeszło, jak zawsze. Przełknął gorycz poraż
ki, pozwalając, żeby wypaliła mu jeszcze trochę wnętrz
ności.
- 2 5 -
TRZY
Pete zaparkowała w uliczce nieopodal mieszkania Jacka
przy Mile End Road, wysiadła i weszła do domu, nie
odzywając się do niego ani słowem. Jack siedział na masce
samochodu i palii papierosa, zaciągając się głęboko i czu
jąc, jak syki i szepty dobiegające z Czerni cichną w obliczu
czegoś jeszcze mroczniejszego - i bardziej współczesnego.
Starożytni Rzymianie grzebali swoich zmarłych na po
lach Whitechapel, na wschód od murów City. Osiemdzie
siąt tysięcy dusz czaiło się tutaj za rządów królowej Wik
torii - każda z nich skąpana w magii i niedoli, gdy Kuba
Rozpruwacz stąpał między nimi, a krew z jego palców ście
kała na gładko wypolerowane kocie łby, gdy tuż za nim
podążała dużo większa i bardziej przerażająca zjawa ubó
stwa i przesiąkniętej dymem śmierci - nieustępliwa i nie
ubłagana.
Whitechapel było jedynym miejscem w Londynie, gdzie
Jack poczuł odrobinę ulgi od tego, co miał przed oczami.
- 26
Mroczne i krwawe żyły mocy, które przebiegały tu głębo
ko, maskowały wibracje Czerni i uciszały je na tyle, że na-
ćpany heroiną Jack mógł wreszcie zasnąć. Znalazł to miej
sce dwadzieścia lat temu, tuż po tym, jak wysiadł z pociągu,
który przywiózł go z Manchesteru. Wtedy kiepsko sypiał.
Whitechapel stało się jego domem. Dość dziwnym do
mem - brudnym, czarnym od sadzy i przepełnionym daw
nym nieszczęściem. Ale to nie ty wybierasz dla siebie miej
sce - to ono wybiera ciebie. Whitechapel krążyło we krwi
Jacka tak jak niegdyś heroina.
Jack sięgnął ręką pod kołnierzyk i podrapał się po ta
tuażu na lewym obojczyku - jednym z oczu Horusa. Pete
tchnęła w nie moc - taką, jaką mógł posiadać tylko ktoś z jej
umiejętnościami. I zazwyczaj ta moc się jego trzymała. Tusz
spełnił tę samą rolę co wcześniej hera. Ale nigdy wystarcza
jąco, nigdy tak kompletnie i cicho, nigdy nie dawał mu tego
uczucia wełnianej zasłony przesłaniającej jego trzecie oko.
Jack zamknął oczy i usłyszał odgłosy prawdziwego Lon
dynu - prawdziwego świata. Trzaskanie drzwi w budyn
ku, krzyki dzieci jego pakistańskich sąsiadów, ruch ulicz
ny na Mile End Road, hałas pociągu linii Hammersmith
& City pod stopami.
Dwa piętra wyżej otworzyło się okno i wychyliła się przez
nie głowa Pete.
- Wchodzisz na górę?
Jack wypuścił z ust ostatni kłąb błękitnego dymu i zga
sił niedopałek butem.
- Tak, za chwilę.
- Masz ochotę na herbatę?
Pete, chociaż od jakiegoś czasu mieszkała w miejscu, któ
re dla wielu ludzi było slumsem, i do tego z mężczyzną, któ-
- 2 7 -
CZĘŚĆ 1 Jak w zegarku Słyszę armię maszerującą po wieku mojej trumny Ogień na wschodzie i zmierzch na zachodzie Jestem tylko trupem, idącym razem z innymi - Biedne Martwe Bękarty Marsz umarłych
JEDEN Kruk usiadł na obumarłej gałęzi równie martwego drzewa, które rozciągało swe konary nad dwoma nagrobkami stojącymi w rogu cmentarza Brompton. Śle piami czarnymi jak paciorki obserwował Jacka Wintera. Ten z kolei wpatrywał się w ptaka oczami, które większość ludzi określiłaby jako lodowate, chociaż on nazywał je po prostu błękitnymi. Jack wyczarował papierosa i dotknął palcem jego ko niuszka. Zaciągnął się głęboko, a potem wypuścił kłąb dy mu wprost na kruka, który zatrzepotał skrzydłami i ziryto wany kłapnął dziobem. - W takim razie, spieprzaj - powiedział Jack. - Nie chcę, żebyś tu węszył. - Zostaw ptaka w spokoju - odezwała się jego towa rzyszka. - Jeśli mapa turystyczna nie kłamie, groby są już niedaleko. - To mówiąc, przerwała wędrówkę między po mnikami i zatrzymała się. - O, już je znalazłeś.
- Mary i Stuart Poole - powiedział Jack, wskazując pa pierosem nagrobek Mary. - Kto twierdzi, że bogowie nie miewają czasem lepszego humoru? Pete Caldecott spojrzała na niego - jak zwykł mawiać Jack - z ukosa. Podeszła bliżej, zabrała mu papierosa i scho wała sobie do kieszeni płaszcza. - Jesteś cholernym dzieciakiem, wiesz o tym? Rozwój emocjonalny na poziomie dwunastolatka. Najwyżej trzy nastolatka. Jack wzruszył ramionami. - Oskarżano mnie już o gorsze rzeczy. - To mówiąc, sięgnął do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki motocy klowej po kolejnego parliamenta, ale widząc, że Pete kła dzie rękę na biodrze, przemyślał sprawę i zrezygnował. - Mamy robotę do wykonania. Jeśli tego nie zrobimy, nie zapłacą nam. Będziesz więc tak stał z palcem w tylku, czy weźmiesz się wreszcie do pracy? Jack powoli wyjął rękę z kieszeni kurtki. Czuł się tak, jakby zakonnica przyłapała go na lekturze świerszczyka. Na pierwszy rzut oka Pete nie sprawiała wrażenia Tej, Któ rej Trzeba Się Słuchać, ale Jack wiedział swoje. Była niż sza od niego o głowę, miała zielone oczy rodem z Wyspy Szmaragdów, ciemne włosy i jasną karnację, która czyni ła z niej królewnę Śnieżkę w znoszonych dżinsach i zielo nej wojskowej kurtce. Miała też wydatne, purpurowe usta i ciało, na którym facet mógłby ucztować godzinami bez utraty apetytu. Ale w chwilach takich jak ta, kiedy gapiła się na nie go i tupała nogą o martwą trawę nad miejscem ostatnie go spoczynku państwa Poole, Jack wiedział, że lepiej robić to, co mu każe. W przeciwnym razie w każdej chwili mógł-
by poczuć uderzenie w głowę, a nie miał ochoty na tak perwersyjną grę wstępną. Podniósł czarną płócienną torbę, którą przynieśli ze so bą, i przykucnął między nagrobkami Poole'ów. Cala prak tyka wskrzeszania zmarłych po to, by dokonali „zamknię cia" i zaznali „spokoju" była stekiem bredni, lecz z powodu irlandzkiego temperamentu Pete wolał nie wypowiadać tej myśli. A poza tym, Pete miała rację - byli przecież w pracy. - To nadal idiotyczne zlecenie od rodziny - powiedział. - Mówiłem to już, kiedy je przyjęłaś. Pete skrzyżowała ramiona na piersi. - Spędziłam prawie dziesięć lat, przekładając papiery na biurku w londyńskiej policji. Kiedy ma się do czynie nia z zestawieniami wydatków oraz z głównym inspekto rem, którego zdaniem działający sprzęt to luksus, a nie konieczność, masz ochotę zrobić coś idiotycznego, rozu miesz? Jack skrzywił się. - Ja nie jestem iluzjonistą do wynajęcia na imprezę uro dzinową. To mój talent i wykorzystywanie go w taki spo sób... No cóż... Szczerze mówiąc, to dla mnie upokarza jące. Pete wskazała mu grób. - Wracaj do pracy, Winter. Zanim walnę cię w łeb. - Powinienem zostać wróżbitą - mruknął pod nosem Jack. - W porównaniu z tym gównem przepowiadanie przyszłości to jak czytanie w otwartej księdze. - Westchnął dla nadania swoim słowom jeszcze większego dramaty zmu, po czym otworzył torbę i wyjął z niej duchowe serce. Pete nadal stała z założonymi rękami, z wyrazem niewzru szonego gliniarza na twarzy. 9 _
To „coś", co trzymał w dłoni, przypominało zegar, a waży ło nie więcej od melona i było podobnej wielkości. Okrągłe, wykonane z mosiądzu i zawieszone na łańcuszku duchowe serce miało na spodzie niewielką wydrążoną komorę. Jack wyciągnął z torby woreczek z korzeniem galangi1 i urwał mały kawałek. Wystarczyło zaledwie dotknięcie magii, by obudzić drze miącą w galandze moc. Jack zmiażdżył korzeń w palcach, a potem wsadził go do komory w duchowym sercu. Od ra zu poczuł wzrastające ciśnienie na skroniach i nim wstał, potarł czoło dłonią. Jego talent wiedział, co się święci, nawet jeśli umysł tego nie ogarniał. Jack przygotował się na uderzenie duchowej energii, którą przewodził korzeń galangi. Pete wyciągnęła dłoń i dotknęła jego ramienia. To był delikatny dotyk - zaledwie muśnięcie - ale Jack poczuł je w swoim krwiobiegu i układzie nerwowym. Jej talent był niczym gęsia skórka lub dotyk dziewczyny, w której zako chałeś się po raz pierwszy w życiu. Był tak inny od jego własnej, śliskiej i pełzającej magii, jak tunel metra różni się od kanału ściekowego. Pełniły podobne funkcje, lecz miały diametralnie różne intencje. - Wszystko w porządku, Jack? - spytała Pete. Jack okłamał ją, lekko skłaniając głowę i delikatnie się uśmiechając. W głowie czuł coraz silniejsze pulsowanie. - Bombowo, nigdy nie było lepiej, skarbie. Miejmy to już z głowy. Pete nie dala się zwieść, o czym świadczyły dwie zmarszcz- ki na jej czole. Miała jednak w sobie tyle wdzięku, że cofnę- 1 Galanga - rodzaj byliny z rodziny imbirowatych, pochodzącej z Azji Południo wo-Wschodniej (m.in. Malezja, Chiny, Cejlon). Nazywana także gałgantem chiń skim lub dzikim kardamonem. - 10 -
ła się, udając że Jack jest tak uzdolnionym kłamcą, jak mu się wydaje. Jack domyślał się, że gdyby posiadał jakiekolwiek zmysły, byłby zmartwiony. Czary nie powinny boleć. Zwłaszcza kiedy posługiwał się nimi ktoś taki jak on - mag z Fiach Dubh. Kru czy bracia byli niekwestionowanymi gwiazdami wśród cza rowników, a ich drogę często znaczyły krew i mrok. To byli bezwzględni i źli ludzie, którym nikt nie wchodził w paradę. Wielu z nich było właśnie takich. Ale nie Jack. I gdyby rzeczywiście miał zmysły, zatrzymałby się, zanim jego ta lent wypaliłby w nim dziurę. Nikt nigdy jednak nie oskarżył go o posiadanie zmysłów. O bycie palantem - owszem. O bycie złodziejem, draniem i mordercą - bez wątpienia. Ale o bycie wrażliwym - ni gdy. Jack pomyślał, że w dniu, kiedy coś takiego się stanie i ktoś wytknie mu posiadanie zmysłów, będzie musiał za wiesić ostrogi na haku. - No dobra, wy, którzy obróciliście się w pył - wymam rotał Jack tak cicho, że tylko umarli mogli go usłyszeć. - Chodźcie i nawiedźcie mnie. Pete wyciągnęła z torby malutką kamerę wideo i przy gotowała ją, kierując obiektyw na Jacka i groby. Jack z kolei wzniósł duchowe serce tuż nad ziemię. Ra mię miał sztywne jak różdżka. Wykonany z zegarmistrzow ską precyzją wisior zadrgał delikatnie, choć bez żadnego celu. Jack nabrał powietrza i wstrzymał oddech. Panika za kradła się do jego wnętrzności, drapała go w kark i zagnież dżała się w mózgu. Jego ciało wiedziało już, co zamierza, i buntowało się przed tym. W chwilach takich jak ta Jack marzył o działce hero iny, która była dla niego niczym uścisk dobrze znajomej - 1 l -
kochanki - mocna, gorąca, zbierająca się gdzieś za jego oczami, wiążąca go ze sobą na ciasny supeł, wywołująca w nim lodowate dreszcze i mówiąca mu: Mam to, czego ci trzeba. Weź i ogrzej się, ocal się i spróbuj złotych rozkoszy pływającego świata. Te syczące podszepty w jego uszach stały się jeszcze gło śniejsze, od kiedy Jack rzucił heroinę; błagała go i prosiła, żeby dał jej jeszcze jedną szansę, a ona sprawi, że wszyst ko się ułoży. Jedyną rzeczą, jaką Jack mógł zrobić w tej chwili, to ści snąć kurczowo duchowe serce, by ogrzać je do tej samej temperatury, jaką miała jego dłoń, i utopić narkotyczną pokusę w lawinie innych szeptów, krzyków i płaczów - ci chych i groźnych, zakopanych tak głęboko i tak starych, że nikt nie wie, gdzie spoczywają. Umarli przyszli do Jacka tak jak zawsze, a on odważył się zobaczyć to, czego zawsze starał się za wszelką cenę unikać. Wzrok był jego przekleństwem i jedyną rzeczą, której nie zdołał się nigdy pozbyć. Wisior w jego dłoni wydal z siebie tykanie. Jack ujrzał swoimi wewnętrznymi oczami duchy, tło czące się jak tłum na Trafalgar Square. W większości stały w milczeniu i gapiły się na intruza, który wkroczył z krainy żywych do ich trupiobladego, jarzącego się wiedźmowym światłem świata. Kilka z nich syczało na niego - czarno okie zjawy, których ciała odchodziły od kości. Te upiory żywiły się po śmierci taką samą złośliwością, jaką emano wały za życia, a jaka teraz naznaczała ich niczym ciemne plamy na kliszy fotograficznej. Pete przysunęła się do niego bliżej. Nie mogła widzieć tego, co Jack, ale wiedziała to samo, może nawet lepiej - 12 -
od niego. Drżała na samą myśl, że umarli są tuż obok, że praktycznie da się ich zobaczyć kątem oka. - Chcesz, żebym zaczęła? - spytała cicho. Dawała mu w ten sposób do zrozumienia, że fakt, iż widzi to, co widzi, nie tłumaczy jeszcze bólu głowy, który normalnie przy trafia się jedynie po mocnej whisky albo uderzeniu w coś twardego. Ale przynajmniej mogli tak udawać. Duchowe serce wydało z siebie kolejne tyknięcie, tym razem głośniejsze i mocniejsze. Jack skinął głową. - Obudź ich. - Mary i Stuarcie Poole. - Pete podniosła głos, który za brzmiał nienaturalnie ostro. Jack wzdrygnął się i przysu nął bliżej Pete. To była dziewczyna z ciemnymi, mokrymi włosami, na dal wplątane w nie były różne śmieci, w których utonę ła. Uderzył go w nozdrza słono-kwaśny odór Tamizy pod czas odpływu. Dziewczyna z tęsknotą pogładziła Pete po policzku. Jack zmrużył oczy. - Ej! Zabieraj łapy, panienko. To nie należy do ciebie. Pete wzdrygnęła się, ale kontynuowała: - Mary i Stuarcie Poole, wzywamy was w to miejsce świętego odpoczynku. Wracajcie do swych kości. Duch utopionej kobiety odpłynął na bok, wlokąc za so bą rozdartą sukienkę i proste włosy, a wyglądał jak w chwi li śmierci, kiedy płynął z prądem londyńskiej rzeki. Jack poczuł szarpnięcie za rękę i duchowe serce zaczęło tykać coraz szybciej i szybciej - jego precyzyjne wnętrzności krę ciły się tak, jakby Ziemia obracała się zbyt szybko. Jack zaparł mocniej stopy i skoncentrował się, żeby nie upaść. Biorąc pod uwagę, że miał do czynienia tylko z jednym - 1 3 -
wskrzeszonym duchem, nie powinno to stanowić żadne go problemu. Pokręcił szyją, strząsając z siebie powracające lodowaty mi falami wątpliwości. Wysokie oceny zostawiał mądrzej szym od siebie. Nieważne, czy czar zaliczał się do tych pod stawowych - dla Jacka wskrzeszanie umarłych nigdy nie było proste. - Mary i Stuarcie Poole - powtórzyła Pete. - Wracajcie do swych kości. W trójkach zawsze była moc. Jack ją tego nauczył. A Pete nigdy nie zapominała tego, co usłyszała choćby jeden raz. Szarpnięcie za ramię było dla Jacka ostrzeżeniem, że upór w dążeniu naprzód, i to w sytuacji, gdy jego moc wy mykała się spod kontroli, może go kosztować utratę życia. Duchowe serce kręciło się teraz z taką siłą, jakby ktoś za kręcił Ziemią, a potem odszedł. Mosiężny naszyjnik sku piał promienie późnego, popołudniowego słońca i odbijał światło, wirując szybko, niczym serce trzepoczącego skrzy dłami ptaka. Za szybko. Za szybko i za wcześnie. Państwo Poole odpowiedzieli na jego wezwanie, a on nie miał w so bie jeszcze wystarczająco dużo mocy, żeby nad nimi zapa nować. Jack przebił się przez magiczną zasłonę wywołaną przez wirujący wisior i zmusił ją, by przybrała określony kształt. Musiało to być coś konkretnego - sól, serce albo kamień. Czysta magia wyciągnięta z czegoś takiego jak duch mo gła rozwalić ci wnętrzności równie skutecznie jak strzał z obrzyna. Wokół duchowego serca zgromadziła się czarna aure ola i dotknęła go, jakby na próbę, najdelikatniejszą z piesz czot. Wisior trysnął snopem błękitnych iskier, przebijając
się do świata umarłych. Pete nie mogła ich dostrzec, ale cofnęła się. - Co zrobimy, kiedy już się zjawią? - Nie wiem, czy będę miał cokolwiek do powiedzenia w tej kwestii - odpowiedział Jack i za pomocą swojego umy słu oraz ciała pociągnął delikatnie zjawę powstałą z grobu i skierował ją w stronę duchowego serca. Wabił ją, drażnił się z nią lekko, ale nigdy jej nie rozkazywał. Duchy nie lubią, kiedy wywiera się na nich presję. Jack przekonał się o tym na własnej skórze. Wisior w kształcie serca, który trzymał w dłoni, zatrzy mał się. Wydał z siebie ostatnie tyknięcie, a potem otworzył się, wpuszczając do środka resztki energii Poole'ów. Jack pu ścił serce, które teraz unosiło się wyłącznie dzięki własnej mocy, zamieniając się powoli w tunel, którym przepływa ła energia obudzonego ducha. - Tak? Halo? - odezwała się Mary Poole, zanurzona po kostki we własnym grobie. Ubranie, w którym zosta ła pochowana, wisiało teraz na niej w strzępach. - Halo? Czy ktoś mnie słyszy? - Czego chcecie? - Stuart Poole był potężnie zbudowa nym mężczyzną z wielką twarzą o obwisłych policzkach. - Nazywam się Jack Winter. A to jest Petunia Calde- cott. Jack wzdrygnął się, kiedy Pete walnęła go w ramię. - Kapcan. - Pete odwróciła się do ducha, sprawiając wrażenie zadowolonej z siebie i lekko sarkastycznej, jakby Stuart Poole był bankierem, którego podejrzewała o de fraudację pieniędzy jego klientów. - Panie Poole, jesteśmy tu z powodu pańskich dzieci, Jayne i Stuarta młodszego. - 15 -
- Halo? - powtórzyła Mary Poole. - Czy mnie słyszycie? - Dobrze wiedzieć, co mnie czeka, kiedy już odejdę z te go świata - mruknęła Pete. - Wybaczcie, ale zadałem pytanie. Kim wy, do jasnej cholery, jesteście? - zażądał odpowiedzi Stuart. - To dale ce nieodpowiednie. - Ja jestem Pete - odpowiedziała Pete. - A to jest Jack, jak już zdołaliśmy ustalić. Panie Poole, pańskie dzieci ma ją parę pytań dotyczących pańskiej ostatniej woli. Wyglą da na to, że nie zostały w niej uwzględnione. - Pańskie najmilsze potomstwo zastanawia się, czy nie zaszła tu jakaś pomyłka - dodał Jack. Umarli podeszli bli żej i Jack usłyszał łopot skrzydeł, jakby powiał wiatr w ko ronach drzew. Ale to były skrzydła. Jack rozpoznawał ten dźwięk, od dawna był mu on dobrze znany. Tak dobrze, jak jego tatuaże czy pionowa blizna na prawym policzku od rozbitej wiedźmowej butelki. Jackowi udało się ukraść temu nekromancie Rękę Chwa ły - i jego żonę - ale reakcja gościa była przesadzona. Blizny zagoiły się, ale szelest skrzydeł nigdy nie ucichł. Zawsze do niego wracał, gdy rozmawiał z umarłymi. Ży jący, który wędruje przez krainę mroku, zawsze przyciąga skrzydła i oczy Zaświatów. Kruki Śmierci. - Jack... - odezwała się jak na zawołanie Pete. Nie wi działa tego, co on, ale miała moc nawiązywania kontaktu, której on był pozbawiony. Czuła moc nie z tej ziemi, wart ki nurt Czerni pod stopami. - Wiem, wiem... - rzucił Jack. - Ale wracając do tema tu, jak to jest, Stu? Specjalnie wyciąłeś bachory z testa mentu, czy zaszło tu tylko jakieś nieporozumienie, które da się naprawić ze łzami w oczach, serdecznymi uściskami - 1 6 -
i zapewnieniami o byciu lepszym człowiekiem? Tego prze cież pragnęli mamusia i tatuś, zanim zderzyli się tragicz nie z tą ciężarówką, nie? Stuart Poole nastroszył się, jego otoczona srebrną po światą widmowa postać unosiła się nad grobami. - Nie było tu mowy o żadnym nieporozumieniu. Jayne i mój syn to szubrawcy. Stuart ze swoimi defraudacjami i Jayne z tymi wszystkimi kobietami. Jack spojrzał na Pete, unosząc brwi. - To się nazywa tupet. - Nie dostaną ode mnie złamanego pensa! - ryknął Stu art Poole. - Ani jednego grosza, rozumiecie? - Doskonale. - Jack puścił oko do Stuarta Poole'a. - Mam nadzieję, że w tym świecie nie jesteś takim żałosnym dupkiem, szefie. - Nigdy nie słyszałem czegoś... - zaczął Poole, ale Jack wypuścił cienką nić duszy, którą złapał, i Stuart zniknął jak zgaszona pochodnia. Skrzydła były teraz jeszcze bliżej; poruszały liśćmi na drzewach i trawą pod stopami, wypełniając powietrze sy kami i krzykami. - Halo? - Mary Poole nie dawała za wygraną. - Tak? Halo? - Spływaj, słonko - powiedział Jack. - Twój bilet już wy gasł. Idź i pław się w boskiej łasce. - Jack, naprawdę... - odezwała się Pete, przewracając oczami. Wyłączyła kamerę i schowała ją do torby. Jack wyciągnął rękę i delikatnie zatrzymał kołyszący się wisior z duchowym sercem. Duchy zawsze opuszczały ży jących bez skowytów, fajerwerków i dramatyzmu. W więk szości przypadków po prostu odchodziły i znikały.
Wraz z nimi zniknęły skrzydła. Kruki z Posępnych Bram, strażnicy wejścia do krainy umarłych, znalazły swoją zdo bycz - i nie był nią on. Tym razem. - Dobra robota - powiedziała Pete. - Szybko i spokoj nie. Poole'owie nie będą mieli z czym dyskutować. - Pete, ludzie zawsze będą kwestionować to, czego nie chcą słyszeć - odparł Jack. - Ale jeśli jesteś tak zdespero wana, że decydujesz się poprosić o pomoc takiego żało snego wskrzesiciela zmarłych jak ja, to faktycznie nie ma tu już zbyt wiele pola do dyskusji. A już na pewno trudno polemizować z faktem, że jesteś kapcanem. - A to mnie się zdawało, że jestem pesymistką. - Pe te wyłączyła kamerę, włożyła ją do futerału i podała mu torbę. Jack wsadził do niej duchowe serce i zarzucił ją sobie na ramię. Kiedy żył jako mag, nigdy nie musiał nosić żadnych cholernych bagaży. Wystarczył kawałek kredy w kieszeni i odprysk lustra albo srebra, żeby wy grzebać się z każdych tarapatów i wpakować w kolejne. A teraz nosił więcej sprzętu, żeby robić zdjęcia, niż że by czarować. - Zadzwońmy do Poole'ów i miejmy to już z głowy, do brze? - Jack zwrócił się do Pete, puszczając jej ostatni ko mentarz mimo uszu. Nie dawało się spędzić czasu w Czerni i nie stracić wiary w ludzi, w bogów oraz w zwykłą przy zwoitość. Twierdzący co innego byli kompletnymi idiota mi, którzy bardzo szybko musieli zweryfikować swoje po glądy, o ile - oczywiście - starsi mieszkańcy jego świata okazali im łaskę. - Raptem zachciało nam się pracować? - Pete schowa ła ręce do kieszeni kurtki. - To nie będzie przyjemna sce na, wiesz o tym. - 18 -
- Wiem. Dlatego im mniej czasu spędzę na uprawianiu tanich magicznych sztuczek dla starych, bogatych bab, tym lepiej oboje na tym wyjdziemy. Kiedy dotarli do Old Brompton Road, jego kroki stały się cięższe. Jack skierował się w stronę stacji metra. Pode szwy wojskowych butów wydawały odgłos przypominający dźwięk dzwonków na pogrzebie. Pete puściła ostatnią uwagę pomimo uszu i Jack był jej za to wdzięczny. Jego temperament powrócił z całą mocą, kiedy Jack porzucił konwenanse i stracił sprzed oczu to, co trzymało go na wodzy. Jego wzrok nie był już urywany i wadliwy; nie zmuszał go, żeby żył surowo i w desperacji, utrzymując zmarłych tam, gdzie było ich miejsce. Teraz wróciła jego pierwotna moc, która była jak ogień pożera jący papierowe zwoje jego mózgu, i bawiła się jego samo kontrolą. Najbardziej odczuła to Pete i choć reagowała surowością i zafrasowanym czołem niczym wiktoriańska pielęgniarka, nie zasługiwała na to. Heroina nie wyżarła jeszcze Jackowi całego mózgu, by nie zdawał sobie z tego sprawy. Wiedział, że jego czyny i słowa rzucane pod jej adresem czyniły z nie go drania, ale Pete została z nim z własnego wyboru i wy brała Czerń zamiast swojego dawnego, bezpiecznego życia. A Jack nie był na tyle szlachetny, żeby ją z tej drogi zawró cić, nawet dla jej własnego dobra. Prawda była taka, że nie biorąc heroiny, to właśnie jej potrzebował najbardziej. A potrzeba czegokolwiek nie by ła luksusem, na który mógł sobie pozwolić mag w jego sy tuacji. Ale taka była prawda. A Jack wiedział, że w Czerni nie ma mowy o zmianie prawdy. - 1 9 -
DWA Poole'owie mieszkali w Kensington, w wartym milion funtów domu szeregowym, który Jack z przyjemnością zdewastował nie tak dawno temu. Pete podeszła i zadzwo niła do drzwi, ściskając w ręce kamerę. - Pozwól, że ja z nimi porozmawiam, dobrze? Ogranicz my chamstwo i przekleństwa do minimum, przynajmniej dopóki nie będziemy trzymali w ręce podpisanego czeku. Jack westchnął. Rozdrażnienie kłuło go jak kwas w żo łądku. - Pete, potrafię być miły. Nie zamierzam kraść sreber rodowych ani obrażać królowej. - Dzieci Poole'ów nie będą zachwycone - powiedziała Pete. - Nie chcę, żebyś jeszcze pogorszył całą sprawę. To ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebujemy. - Skarbie, kto tu jest nauczycielem, a kto uczniem? - odparł Jack. - Wskrzeszałem duchy, kiedy ty jeszcze sika łaś w pieluchy. - 20 -
- To prawda, ty jesteś nauczycielem, i to wspaniałym - zgodziła się Pete z tym swoim zwodniczym, słodkim uśmie chem, takim, który zdjąłby ci głowę z ramion, gdybyś pod szedł za blisko. - Ale ty ze swym obyciem towarzyskim przypominasz szympansa na meczu piłki nożnej, dlatego to ja będę prowadzić tę rozmowę. - Niech ci będzie - zgodził się niechętnie Jack. Pete do brze jednak wiedziała, że biorąc pod uwagę nękający go ból głowy i niedawne spotkanie z duchami, Jack z pewno ścią powie coś, co sprowadzi im na kark policję. Jayne Poole otworzyła drzwi i cofnęła się jak ktoś, kto widzi na progu swojego domu domokrążcę. - Och - powiedziała. - Znaleźliście coś? - Roztaczała wokół siebie napiętą i nerwową aurę jak na wpół zdziczały kundel, który w każdej chwili może zacząć kąsać. - Owszem, panno Poole - odparła Pete. - Możemy wejść? Jayne Poole odsunęła się i wskazała im ciemne wnętrze domu, który nadal pachniał jej rodzicami, mimo że od ich śmierci upłynął już prawie rok. Jack nie potępiał jej za to - śmierć w wyniku zderzenia z pędzącą ciężarówką z piwem raczej nie przynosiła chwały parze takich nadętych fiutów. Pete weszła do środka, a Jayne Poole ruszyła za nimi wol nym i niepewnym krokiem - była po prochach albo po gi nie. Albo i po jednym, i drugim. - Nawiązaliśmy kontakt z pani rodzicami - powiedziała Pete. - I rozmawialiśmy z nimi na temat testamentu... - Tak? - Jayne Poole zagryzła bezkrwistą dolną war gę. Jack pomyślał, że mimo tych wszystkich pieniędzy Po- ole'om nie udało się naprawić córce tradycyjnych angiel skich zębów. - 2 1 -
- Bardzo mi przykro. - Pete rozłożyła ręce. Jayne Po ole przyłożyła dłoń do szyi, zasłaniając wielki szmaragdo wy naszyjnik, który zwisał w zagłębieniu pod gardłem ni czym jakaś brodawka u starej wiedźmy. - Co to, do licha, ma znaczyć, panno Caldecott? Byłam ulubienicą mojego ojca. Dałam wam sporo pieniędzy... Jack przełknął głośno. - Nie chciałbym być zbyt drobiazgowy, ale pieniądze otrzy maliśmy od pani brata, co i tak nie miało żadnego znaczenia - ani pani, ani on nie dostaniecie absolutnie nic. A co się ty czy starszego pana - chyba jednak za wami nie przepadał. Jane Poole otworzyła szeroko usta i zaraz je zamknę ła. Oskarżycielsko wycelowała palec w kierunku w Jacka i powiedziała: - Jak pan śmie zwracać się do mnie w ten sposób? Ja kim prawem oboje wzięliście od nas pieniądze i wracacie z takim... takim... gównem? Pete wyjęła kamerę i włączyła ją. Głos Stuarta Poole'a za grzechotał w salonie - to był wietrzny, staroświecki i upior ny głos, jaki zawsze rejestrował się na taśmie w przypadku kontaktów z duchami. Na policzkach Jayne Poole wykwitły dwa rumieńce. - To mistyfikacja - powiedziała z żarem w głosie. - Mu sieliście to sfałszować. Ojciec nigdy nie powiedziałby cze goś takiego. To jakaś piramidalna bzdura. - Panno Poole, zrobiliśmy to, co do nas należało - odparła Pete. - Teraz chcielibyśmy otrzymać pozostałą część zapłaty. Jayne Poole ruszyła do drzwi w swoich butach na wy sokim obcasie, żłobiąc rysy w miękkiej, drewnianej pod łodze. Jack pomyślał, że to mogło być jego ciało i wzdry gnął się. - 22 -
- Wynoście się - rzuciła, otwierając drzwi na oścież i wpuszczając do środka uliczne odgłosy. - Nie dostanie cie ode ranie ani grosza, a poza tyra skontaktuje się z wa mi mój prawnik. - Panno Poole - ostrzegła ją Pete. Jej oczy przypomina ły teraz dwa twarde klejnoty. - Radziłabym roztropność, zanim zdecyduje się pani odmówić nam należnego wyna grodzenia. - Bo co zrobicie? - Jayne Poole wydęła końską wargę. - Rzucicie na mnie klątwę? - Niech mnie pani nie kusi - warknął Jack, ale zaraz potem syknął z bólu, to Pete wbiła mu łokieć w żebra. - Ja się tym zajmę - powiedziała ściszonym głosem. - Panno Poole... - Wynocha! - wrzasnęła Jayne Poole. - Natychmiast, zanim wezwę policję. Pete podniosła ręce. - Z przyjemnością bym to zobaczyła - zwróciła się do córki Stuarta Poole. Z trzaskiem zamknęła kamerę i scho wała ją do torby. - Chodź, Jack. Skończyliśmy. Jack ruszył za nią w stronę drzwi. Na progu jednak za trzymał się i spojrzał na Jayne Poole, która stała na środ ku holu, sapiąc jak wyładowany pociąg towarowy. - Twój ojciec cię nienawidził - powiedział. - Do szpi ku twoich zepsutych, chciwych kości. Nietrudno zgadnąć, dlaczego. Zobaczysz się z nim szybciej, niż ci się wydaje, więc sugeruję, żebyś resztę życia spędziła, starając się nie być taką wredną suką. Jayne Poole zacisnęła pięści i wydała okrzyk pełen furii, ale Jack zmył się, zanim zdążyła zasypać go gradem ciosów. - Niech się pani trzyma, panno Poole. - 2 3 -
Pete potarła dłonią czoło. Drzwi za nimi zatrzasnęły się, zostawiając ich na pastwę ciekawskich spojrzeń przechod niów, turystów i nadętych typów szperających w pobliskim sklepie z antykami. Jack przyjrzał się najbliższej grupce ga piów. - Róbcie zdjęcie albo spieprzajcie. - Musisz się tak zachowywać? - spytała Pete. - Robisz to ze wszystkimi ludźmi, których spotykamy. Musisz od grywać rolę łobuza? - Chodzi ci o Jayne Poole? Ta rozwydrzona suka sama się o to prosiła - odparł Jack. Wyszedł na ulicę i wsiadł od strony pasażera do poobijanego mini coopera, którym jeździła Pete. Pete wcisnęła się za kierownicę, rzucając z impetem torbę na tylne siedzenie. Wisior z duchowym sercem zagrzechotał w środku, przypominając Jackowi kil koma tyknięciami, jak fatalny dzień mieli za sobą, i prze strzegając, że to jeszcze nie koniec. Ludzie tacy jak Jayne Poole istotnie sami się o to prosili - los, który ich zdaniem nigdy nie był im pisany, spadał na nich z zaświatów. Jack wiedział, że Śmierć potrafi bardzo długo deptać człowie kowi po piętach, czekając, aż ten się zmęczy i podda. Wi dział, jak to robi wielu ludziom, których dusze przewyższa ły o kilka klas tę należącą do Jayne Poole. - Potrzebowaliśmy tych pieniędzy - powiedziała Pete, zaciskając ręce na kierownicy. - Moje oszczędności są już na wyczerpaniu, a ty masz tylko tę jedną koszulę na plecach. W najlepszym razie. - To mówiąc, rzuciła okiem na koszulę Jacka z czerwonym hasłem na piersi: NAZI PUNKS FUCK OFF. - I czy to musiała być akurat ta konkretna koszula? - Nie jest dziurawa - zaprotestował Jack. - Nie ma też widocznych plam. Co z nią nie tak?
- Zapomnij, że to powiedziałam - wymamrotała Pete, wrzucając bieg i włączając się do ruchu ze świstem piłowa nych cylindrów. Jack miał ochotę coś powiedzieć, na przy kład to, że wprawdzie faktycznie potrzebowali pieniędzy Jayne Poole, ale prędzej dałby się wydymać księdzu w kon fesjonale, niż przyznałby, że chciał mieć cokolwiek wspól nego z tym interesem z wywoływaniem duchów. To było ry zykowne, głupie i prawdopodobnie skończy się tym, że jakiś rozwścieczony duch wsadzi im ich własne głowy w tyłki. Pete wiozła ich przez miasto w kierunku Whitechapel. Jack siedział nieruchomo na fotelu pasażera i gryzł się w ję zyk, na końcu którego cisnęły mu się te okropne rzeczy. W końcu mu przeszło, jak zawsze. Przełknął gorycz poraż ki, pozwalając, żeby wypaliła mu jeszcze trochę wnętrz ności. - 2 5 -
TRZY Pete zaparkowała w uliczce nieopodal mieszkania Jacka przy Mile End Road, wysiadła i weszła do domu, nie odzywając się do niego ani słowem. Jack siedział na masce samochodu i palii papierosa, zaciągając się głęboko i czu jąc, jak syki i szepty dobiegające z Czerni cichną w obliczu czegoś jeszcze mroczniejszego - i bardziej współczesnego. Starożytni Rzymianie grzebali swoich zmarłych na po lach Whitechapel, na wschód od murów City. Osiemdzie siąt tysięcy dusz czaiło się tutaj za rządów królowej Wik torii - każda z nich skąpana w magii i niedoli, gdy Kuba Rozpruwacz stąpał między nimi, a krew z jego palców ście kała na gładko wypolerowane kocie łby, gdy tuż za nim podążała dużo większa i bardziej przerażająca zjawa ubó stwa i przesiąkniętej dymem śmierci - nieustępliwa i nie ubłagana. Whitechapel było jedynym miejscem w Londynie, gdzie Jack poczuł odrobinę ulgi od tego, co miał przed oczami. - 26
Mroczne i krwawe żyły mocy, które przebiegały tu głębo ko, maskowały wibracje Czerni i uciszały je na tyle, że na- ćpany heroiną Jack mógł wreszcie zasnąć. Znalazł to miej sce dwadzieścia lat temu, tuż po tym, jak wysiadł z pociągu, który przywiózł go z Manchesteru. Wtedy kiepsko sypiał. Whitechapel stało się jego domem. Dość dziwnym do mem - brudnym, czarnym od sadzy i przepełnionym daw nym nieszczęściem. Ale to nie ty wybierasz dla siebie miej sce - to ono wybiera ciebie. Whitechapel krążyło we krwi Jacka tak jak niegdyś heroina. Jack sięgnął ręką pod kołnierzyk i podrapał się po ta tuażu na lewym obojczyku - jednym z oczu Horusa. Pete tchnęła w nie moc - taką, jaką mógł posiadać tylko ktoś z jej umiejętnościami. I zazwyczaj ta moc się jego trzymała. Tusz spełnił tę samą rolę co wcześniej hera. Ale nigdy wystarcza jąco, nigdy tak kompletnie i cicho, nigdy nie dawał mu tego uczucia wełnianej zasłony przesłaniającej jego trzecie oko. Jack zamknął oczy i usłyszał odgłosy prawdziwego Lon dynu - prawdziwego świata. Trzaskanie drzwi w budyn ku, krzyki dzieci jego pakistańskich sąsiadów, ruch ulicz ny na Mile End Road, hałas pociągu linii Hammersmith & City pod stopami. Dwa piętra wyżej otworzyło się okno i wychyliła się przez nie głowa Pete. - Wchodzisz na górę? Jack wypuścił z ust ostatni kłąb błękitnego dymu i zga sił niedopałek butem. - Tak, za chwilę. - Masz ochotę na herbatę? Pete, chociaż od jakiegoś czasu mieszkała w miejscu, któ re dla wielu ludzi było slumsem, i do tego z mężczyzną, któ- - 2 7 -