mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony366 163
  • Obserwuję281
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań287 687

Knox Tom - Rytuał babiloński

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Knox Tom - Rytuał babiloński.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 45 osób, 41 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 361 stron)

Tom Knox - autor bestsellerowego SEKRETU GENEZIS - powraca z nową, elektryzującą powieścią. Edynburg. Profesor historii Archibald McLintock popełnia samobójstwo, zostawiając intrygu- jącą wskazówkę o ukrytym skarbie templariuszy. Córka profesora, Nina, i australijski dzien- nikarz Adam Blackwood, ruszają tropem tajemnicy. Peru. Amerykańska antropolog Jessica Silverton prowadzi badania na temat okrutnych prak- tyk seksualnych prekolumbijskiej kultury Mochica. Kiedy jest już o krok od wielkiego odkry- cia, dochodzi do serii niewyjaśnionych wypadków. Gdy z rąk morderców ginie przyjaciel Jessiki, a jednocześnie szef grupy prowadzącej badania, dziewczyna jest już pewna, że jej także grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. W tej porywającej powieści, która prowadzi czytelnika od Wielkiej Brytanii, przez Hiszpanię i Portugalię, aż do egzotycznej Amazonii, jest wszystko: krwawe rytuały dawno zapomnia- nych kultur, tajemnice historii, globalny spisek i rozgrywki gangów narkotykowych, ale także miłość, która pomaga pokonać największe przeszkody. źródło opisu: Dom Wydawniczy Rebis, 2013

Powieść tę dedykuję mojemu bratu Rossowi, za jego nieustająco znakomity humor, za jego stoicki spokój oraz za to, że szczodrze podzielił się ze mną swą bardzo niewielką porcją piwa masato, wytwarzanego z przeżutego manioku i ludzkiej śliny na pływającym rynku w Belén, dzielnicy Iquitos. „Wydaje się, że nowy zakon rycerski narodził się ostatnio w Oriencie. [Jego członko- wie] nie obawiają się śmierci; oni tęsknią za śmiercią”. św. Bernard z Clairvaux o templariuszach, AD 1135

Od Autora Rytuał babiloński to fikcja literacka, ale czerpiąca inspirację z wielu autentycz- nych źródeł historycznych, archeologicznych i kulturowych, a w szczególności: Świątynia Bruer, siedziba preceptorii templariuszy, z dawien dawna słynie jako nawiedzona ruina, siedlisko zła. W dziewiętnastym wieku miejscowy antykwariusz, wielebny Oliver, odkrył w jej murach szkielety z czasów średniowiecznych; doszedł do wniosku, że to szczątki nieszczęśników, których najpierw torturowano, a następnie żywcem pogrzebano. Kościółek Nosse Senhora de Guadalupe w regionie Algarve w południowej części Portugalii był prywatną kaplicą Henryka Żeglarza, jednego z pierwszych wiel- kich europejskich odkrywców. Znaczenia rzeźb umieszczonych pod jego sufitem ni- gdy nie wyjaśniono. Kultura Moche, która rozkwitała na pustyniach w północnej części Peru między piątym a dziewiątym wiekiem naszej ery, jest bodaj najdziwaczniejszą ze wszystkich znanych cywilizacji prekolumbijskich. Jednym z najbardziej osobliwych aspektów religii Moche był skomplikowany rytuał zwany Ceremonią Ofiary.

Podziękowania Podziękowania należą się licznym pisarzom, z których prac korzystałem, two- rząc niniejszą powieść. Są wśród nich: Steve Bourget, Wade Davis (zwłaszcza!), John Hemming, Juan Atienza, Ed Vulliamy, Daniel Everett, John Simpson, Johann Rein- hard, Michael Wood, Malcolm Beith, David Grann, Steve Monaghan i Peter Just, Da- vid Carrasco, Steve Simpson, Marcello Spinella, Hugh Schultes, Martin Carver, Albert Hoffman i wielu innych. Moje podróże po północnym Peru byłyby praktycznie niemożliwe, gdyby nie pomoc biura podróży therealperu i gdyby nie noclegi w górnym biegu Amazonki, ofe- rowane przez Exploramę. Wdzięczność winien jestem także nieznajomemu mężczyź- nie, który pomógł mi wykopać mój wóz – rzekomo z napędem na cztery koła – gdy ugrzązłem w lesie Pomac w Lambayeque, w Peru. Dziękuję też Jenny Green za poka- zanie mi tego, co najlepsze i najgorsze w Meksyku, oraz Mikelowi Babiano Lopezowi de Sabando za pomoc w tłumaczeniach hiszpańsko-angielskich. Przede wszystkim jednak składam podziękowania licznej grupie świetnych ar- cheologów i uczonych innych dziedzin, którzy w ostatnim dwudziestoleciu – często podejmując ogromne ryzyko – wydzierali ziemi relikty kultury Moche, by odtworzyć wierzenia i rytuały tej zaiste niezwykłej cywilizacji.

1 TRUJILLO, PERU Była to lokalizacja niezwykła jak na muzeum: pod stacją benzynową koncernu Texaco, tam, gdzie nędzne przedmieścia Trujillo spotykają się z chłodnymi i mglisty- mi pustyniami północnej części Peru, w ziemi jałowej betonowych magazynów i po- dejrzanych barów. Co ciekawe, to dziwne, niezrozumiałe ukrycie sprawiało, że Museo Casinelli wydawało się miejscem jeszcze bardziej intrygującym, niejako tajnym mu- zeum. Jessica lubiła tu bywać; odwiedzała muzeum za każdym razem, gdy przyjeżdża- ła z Zany do Trujillo. Tego dnia pamiętała o zabraniu aparatu fotograficznego, który miał jej pomóc w zebraniu kluczowych dowodów. Otworzyła drzwi na tyłach budynku stacji i uśmiechnęła się do niemłodego już kustosza, który wstał i jak zwykle uprzejmie się ukłonił. – A, señorita Silverton! Znowu u nas? Chyba spodobała się pani nasza, heh, sprośna ceramika? Wzruszyła ramionami, lekko zakłopotana. Kustosz uśmiechał się jakby drwią- co. – Niestety, klucze mam w innym biurku… Un minuto. – Jasne. Pablo zniknął na zapleczu. Czekając, Jessica zerknęła na wyświetlacz telefonu, bodaj piąty raz tego dnia. Oczekiwała ważnej wiadomości od Steve’a Venturiego, naj- lepszego antropologa sądowego, jakiego znała. Tydzień wcześniej, gdy przyjechała do Trujillo z Zany, gdzie prowadziła bada- nia wśród piramid, przywiozła ze sobą skrzynkę kości sprzed tysiąca pięciuset lat, pa- miętających czasy kultury Moche. Paczkę natychmiast nadała do Kalifornii, do swego dawnego mentora z UCLA, Venturiego. A teraz czekała na odpowiedź. Czy miała rację w sprawie kręgów szyjnych? Czy jej odważna hipoteza była sensowna? Niepokój towarzyszący czekaniu na wer-

dykt stawał się już nieznośny. Jess czuła się jak nastolatka tuż przed ogłoszeniem wy- niku egzaminu. Uniosła głowę znad milczącego telefonu. Pablo wrócił do gabinetu, niosąc dwa klucze – jeden mały, drugi duży. Mrugnął, podając je Jessice. – La sala privada? Jej postępy w hiszpańskim były raczej mierne i dlatego zwykle rozmawiała z uprzejmym kustoszem po angielsku, ale to pytanie zrozumiała bezbłędnie. Prywatny pokój. – Si! Przyjmując klucze, zauważyła, że Pablo dostrzegł nieznaczne drżenie jej ręki. – To nic. Potrzebuję coli. – La diabetes? – spytał kustosz, marszcząc brwi. – Naprawdę nic poważnego. Pablo się rozchmurzył. – Do zobaczenia. Zeszła po stopniach do podziemnego muzeum i po omacku otworzyła zamek większym kluczem. Gdy włączyła światło, jego ciepły blask wydobył z mroku osobliwy zbiór staro- peruwiańskiej ceramiki, tekstyliów i innych pamiątek z przeszłości, będących dziełem prekolumbijskich kultur Moche, Wari oraz Chimú. Ze słoja spojrzał na Jess wykrzywiony pyszczek wysuszonego małpiego płodu. Starała się nie patrzeć w stronę tego eksponatu; zawsze budził w niej lęk. Moż- liwe zresztą, że to wcale nie była małpa – może smutna twarzyczka należała do zmu- mifikowanego leniwca albo zmutowanego płodu ludzkiego, zakonserwowanego jako ponura ciekawostka przez José Casinellego. Szybkim krokiem minęła słój i podeszła do przeszklonych witryn, w których ustawiono zabytkową ceramikę i inne skarby. Były tam kamienne tłuczki pamiętające czasy kultury Chavin, ozdobne płótna pogrzebowe ludu Nazca, mieniące się wybla- kłym fioletem i purpurą oraz krótki fragment pisma quingnam, zapomnianego języka Chimú. Sięgnęła po swój nowy aparat i poruszyła pokrętłem, by skompensować słabe oświetlenie.

Pracując, wspominała swą pierwszą wizytę w tym miejscu, tę sprzed sześciu miesięcy, kiedy zaczynała swój urlop naukowy. Jego celem były badania antropolo- giczne znalezisk z prekolumbijskiej epoki kamiennej, w północnej części Peru, a także badania porównawcze dawnych kultur religijnych Ameryki Południowej. Była wtedy praktycznie debiutantką, nieprzygotowaną na szok, który ją tu czekał: na dziwaczność pamiątek preinkaskiego Peru, a zwłaszcza ludu Moche i jego niesławnej „sprośnej ce- ramiki”. Nadeszła pora na odwiedziny w „prywatnym pokoju”. Wyjęła z kieszeni mniejszy klucz. Za skrzypiącymi drzwiami znajdowało się mniejsze i ciemniejsze pomieszczenie. Niewielu ludzi odwiedzało maleńkie Museo Casinelli, a jeszcze mniej było tych, którzy zaglądali do sala privada. Nawet teraz dawało się wyczuć delikatną aurę zakłopotania wokół zgromadzonych tu artefaktów kultury Moche, znanych jako cerámicas eróticas. Z całą pewnością były to przedmioty zbyt szokujące, by można było pokazywać je dzieciom, a konserwatywni peruwiańscy katolicy uważali je za ob- sceniczne dzieło diabła i najchętniej widzieliby je rozbite w drobny mak. Właśnie dla- tego przechowywano je w ciemnej, niedostępnej salce, głęboko w trzewiach podziem- nego muzeum. Jess przyklęknęła i zmrużyła oczy, przygotowując się na kolejny szok. Pierwszy rząd tworzyły naczynia zdobione malowidłami dość niepokojącymi, ale pozbawionymi seksualnego podtekstu. Po lewej stał zgrabny, misternie rzeźbiony, czarno-złoty kubek w kształcie męskiej głowy bez nosa i warg. Pośrodku – scenka z kruchej glinki, przedstawiająca składanie ofiary z ludzi, z rozczłonkowanymi zwłoka- mi u podnóża góry. Nieco dalej – mężczyzna przywiązany do drzewa, a przy nim sęp wydziobujący mu oczy. Jessica starannie ustawiła aparat i sfotografowała ostatni eks- ponat. Obrazy utrwalone w tych glinianych drobiazgach były niepokojące, ale wszyst- ko to mieściło się w normie szalonej ceramiki Moche. Prawdziwie szokujące pamiątki tej kultury, cerámicas eróticas, stały na sąsiednich półkach. Przesuwając się niespiesznie wzdłuż nich, Jess wykonała dziesiątki fotografii. Dlaczego Moche zadali sobie tyle trudu, by utrwalić te erotyczne perwersje? Seks ze

zwierzętami. Seks ze zmarłymi. Seks między szkieletami. Może wszystko to było me- taforą, a może nawet żartem? Bardziej prawdopodobne było jednak to, że erotyczna ceramika była wyrazem fantazji, rodzajem mitologii. Odpychająca i fascynująca zara- zem. Pogrążona w myślach Jessica dokończyła sesję zdjęciową, tym razem używając flesza, by doświetlić zakurzone witryny. Tak, Museo Casinelli spełniło swoje zadanie, jak zawsze zresztą. Pozostała satysfakcja z dobrze wykonanej roboty. Słusznie postą- piła, podejmując rok wcześniej decyzję o wyjeździe do północnego Peru, ku granicom poznanej historii, w strony stanowiące bodaj ostatnią wielką terra incognita archeolo- gii i antropologii, skarbnicę niepoznanych jeszcze kultur i nietkniętych stanowisk wy- kopaliskowych. Wyłączywszy światło, wycofała się z podziemnej skarbnicy. Pablo wciąż sie- dział na górze, usiłując wysłać SMS-a. Przerwał te wysiłki, by uśmiechnąć się do Jess. – Skończone? – Si! Gracias, Pablo. – W takim razie potrzebna pani teraz glucosa. Jako przyjaciel muszę się o panią troszczyć. W końcu żaden uczony prócz pani tutaj nie zagląda! – To nieprawda. – No, prawie prawda. W zeszłym tygodniu miałem tu gości, wyjątkowo niewy- chowanych! Ignorantów szukających wrażeń. Naprawdę nie byli mili. Zadawali głupie pytania. Zresztą wszyscy tu zadają te same głupie pytania. Oprócz pani, señorita, oprócz pani! Jess się uśmiechnęła, zwróciła klucze i po chwili znowu otoczyło ją szare, za- nieczyszczone powietrze ulic Trujillo. Miasto powitało ją brudem i hałasem. Zza ogrodzeń z żebrowanych prętów do- biegało ujadanie podwórzowych psów. Jakiś mężczyzna pchał przeszklony wózek pe- łen przepiórczych jaj obok bramy zapuszczonego warsztatu oponiarskiego; niewidomy żebrak siedział pod ścianą, trzymając na kolanach gitarę bez strun. A ponad tym wszystkim wisiało bezkresne, przygnębiająco szare niebo.

A przecież tu, na równiku, pomyślała Jessica, powinno być tak pięknie: tropik, słońce, palmy… Tyle że osobliwy klimat północnej części Peru rządził się swoimi prawami – tu dominowały chmury i chłodne mgły ciągnące znad oceanu. Sięgnęła do torebki, gdy tylko usłyszała sygnał telefonu. Spodziewała się, że dzwoni Steve Venturi, ale na ekranie wyświetliło się nazwisko szefa wykopalisk w Zanie, Daniela Kossoya, który jednocześnie pełnił funkcję kierownika TUMP – To- ronto University Moche Project. Od miesiąca łączyło ich coś więcej niż tylko praca. – Cześć, Jess. Jak tam w Trujillo? – W porządku, Dan. Świetnie! – Gdzie teraz jesteś? – Właśnie wyszłam z Museo Casinelli. – A, naczynia erotyczne! – Otóż to. Tak… – urwała, zastanawiając się, po co Danny w ogóle dzwoni. Wiedział przecież, że potrafi sobie radzić w dużym, nieprzyjaznym mieście. Milczenie wystarczyło, by skłonić go do wyjaśnień. – Jess, masz jakieś wieści od Venturiego? Siedzimy tu jak na szpilkach. Miałaś rację w sprawie tych kręgów? Czuję się tak, jakbym brał udział w jakimś śledczym show. To napięcie, te emocje! – Jak dotąd nic. Zresztą on uprzedzał, że potrzebuje co najmniej tygodnia, a minęło dopiero osiem dni. – No dobrze. W porządku. – Westchnął. – Tylko nas informuj, dobrze? I… – Co? – Cóż… – Tym razem pauza mogła oznaczać ukryte uczucia. Czyżby zamierzał powiedzieć jej coś osobistego, coś znaczącego? Na przykład: „Tęsknię za tobą”? Mia- ła nadzieję, że nie; ten miniromans był na zdecydowanie zbyt wczesnym etapie, by pozwalać sobie na deklaracje uczuć. – Dobra, Dan, muszę lecieć – odezwała się dość szorstko. – Zobaczymy się w Zanie, pa! Schowała telefon do kieszeni i pomaszerowała w stronę skrzyżowania, by zła- pać taksówkę. Ruch był o tej porze intensywny: dymiące wywrotki z węglem drzew- nym warczały, stojąc na czerwonym świetle, a motorowery kluczyły między podnisz-

czonymi taksówkami marki Chevrolet i zatłoczonymi autobusami. Ale w samym środ- ku tego chaosu uwagę Jessiki przykuła ciężarówka, niebezpiecznie rozpędzona na przeciwległym pasie. Zdecydowanie zbyt mocno rozpędzona. Jess pokręciła głową. Sztuka prowadzenia samochodu nie stała w tych stronach na wysokim poziomie. Wciąż widywało się ciężarówki i autobusy pędzące szosami tak, jakby były jedynymi pojazdami na całym świecie. Jakby drwiły ze śmierci. Ale ta była inna. Jessica przyglądała się jej w narastającym zdumieniu. Ciężarówka, wciąż przy- spieszając, niebezpiecznie podskoczyła, zahaczywszy o krawężnik. Rozległ się kobie- cy krzyk. Wóz gnał w stronę… w stronę czego? Ciekawe, dokąd tak pędzi, pomyślała Jess. Pewnie zaraz wbije się w któryś z tych paskudnych domków, w warsztat wulka- nizacyjny albo w szklaną budkę sprzedawcy jajek… Albo w stację Texaco. Ciężarówka gnała coraz prędzej, kursem kolizyjnym. Jessica przyglądała się temu jak urzeczona, a raczej jak sparaliżowana. Kierowca wyskoczył z kabiny. Ktoś w ostatniej chwili chwycił Jessikę i pociągnął ją ku ziemi, za niski murek. Rozległ się porażający huk tłuczonego szkła i eksplodującej benzyny, a w niebo wzbiła się chmura ognia i czarnego dymu. Jess usłyszała jeszcze kilka przeszywają- cych krzyków, a potem nastała upiorna cisza. – Pablo – powiedziała cicho, drżącym głosem, leżąc na spękanym chodniku. – Pablo…?

2 KAPLICA ROSSLYN, MIDLOTHIAN Było tu wszystko, o czym można przeczytać w przewodnikach – tu, czyli w kaplicy Rosslyn, wielkiej i sławnej, piętnastowiecznej świątyni Sinclairów, położonej szesnaście kilometrów na południe od Edynburga. Dziwaczne kamienne sześciany, rzeźbione egzotyczne rośliny, Taniec Śmierci wysoko w łukach sklepienia, spętany Lucyfer, nordyckie węże splecione wokół Kolumny Czeladnika… A wszystko to za- chwycająco szczegółowe, intrygująco symboliczne, okraszone okultystycznymi hiero- glifami. Imponująca mieszanka, niepojęta intryga zaklęta w starym kamieniu. Tuż ob- ok sklepiku z pamiątkami, rzecz jasna, sprzedającego specjalne „ciasteczka templariu- szy”, ozdobione motywem Świętego Graala i zapakowane w pudełeczka zadrukowane tartanem rodu Sinclairów. Adam Blackwood westchnął. Że też jego ostatnim występem w roli pełnoeta- towego reportera „Guardiana” musiał być właśnie ten komercyjny nonsens, zwany kaplicą Rosslyn. – W porządku? Pytającym był jego przyjaciel i od lat redakcyjny kolega, Jason, fotograf. W jego głosie jak zwykle dało się słyszeć nie tylko akcent z południowego Londynu, ale i sarkazm. Adam westchnął po raz drugi. – Nie, nie w porządku. Właśnie straciłem robotę. – Phi. Wszyscy czasem tracą robotę. – Jason zerknął na swój aparat, kończąc mocowanie obiektywu. – Chyba jeszcze nie umarłeś, co? Masz trzydzieści cztery lata. Chodź, wracamy do kaplicy; w tym sklepie jest pełno świrów. – Całe to miasteczko jest pełne świrów. A już zwłaszcza kaplica. – Adam wskazał na bryłę średniowiecznego kościoła, widoczną przez szklane drzwi sklepu. – Wszyscy łażą w kółko, ściskając w łapach Kod Leonarda da Vinci, i szukają Świętego Graala pod kropielnicą.

– W takim razie idziemy! Może znajdziemy go pierwsi. Adam nie zamierzał się spieszyć. – No dobra, Blackwood. – Jason westchnął. – Wykrztuś to wreszcie. Wiem, że chcesz się czymś podzielić. – Chodzi o to, że… Myślałem, że przynajmniej tym razem, przy okazji ostat- niego zlecenia, znowu będę mógł zająć się czymś istotnym. Że w pożegnalnym pre- zencie trafi mi się naprawdę poważny materiał. – Że niby aż tak cię lubią? Adam, oni cię wywalają. Czego się spodziewałeś? W końcu dałeś w pysk szefowi działu, w dodatku na bożonarodzeniowej imprezie „Guar- diana”. – Bo dobierał się do tej dziewczyny, a ona płakała. – Jasne. – Jason pokręcił głową. – Gość jest fiutem pierwszej wody, zgoda. A ty jesteś wielkim australijskim bohaterem. Cieszę się, że go położyłeś jednym ciosem, ale chyba się nie dziwisz, że coś w nich pękło? To nie był twój pierwszy wybryk. – Ale… – Przestań marudzić! Napisałeś parę fajnych reportaży, reszta była taka sobie. Na całym świecie dziennikarze tracą pracę. Nie jesteś wyjątkiem. Ma rację, pomyślał Adam. – Chyba nie jestem. – Cholera, dają ci nawet odprawę. Możesz sobie pojechać do Afganistanu i dać się zabić. A teraz chodź, robota czeka. Wyszli na dziedziniec i raz jeszcze spojrzeli na przysadzistą szkatułę z kamie- nia, zwaną kaplicą Rosslyn. Z zimnego nieba nad regionem Midlothian padała rzadka, ale nieprzyjemna mżawka. Odsunęli się, by przepuścić turystkę w średnim wieku, zmierzającą w stronę zabytkowej świątyni. Naturalnie niosła w ręku mocno sczytany egzemplarz Kodu Leonarda da Vinci. – Jest pod kropielnicą! – powiedział na głos Adam. Jason zachichotał. Weszli do kaplicy za kobietą. W głębi wznosiła się ku sklepieniu Kolumna Cze- ladnika. Dwoje młodych ludzi o krótkich, jasnych włosach – Niemcy? – przyglądało

się bogato rzeźbionemu kamieniowi w takim napięciu, jakby Święty Graal miał się zmaterializować na ich oczach niczym hologram. Jason zabrał się do pracy. Gdy robił zdjęcia, raz po raz zerkając na światło- mierz, Adam przeprowadził wywiad z belgijskim turystą. Stojąc przy grobie hrabiego Caithness, zapytał go o powody wizyty w Rosslyn. Belg odpowiedział: Święty Graal, Kod Leonarda da Vinci oraz templariusze – właśnie w takiej kolejności. Adam miał już w głowie zarys artykułu. Wyobraził sobie lekki, nieco sardo- niczny ton i łagodną drwinę z komercji żerującej na naiwności, z tego chałupniczego biznesu zbudowanego na chwili sławy kaplicy Rosslyn. Zamierzał opisać i to, jak całe miasto Roslin w regionie Midlothian żyje z zaspokajania potrzeby, którą – paradoksal- nie – żywią ludzie doby racjonalizmu i świeckości: potrzeby wiary w głęboko zakon- spirowane spiski o podłożu religijnym. Nawet jeśli wydają się żenująco absurdalne. Mógł rozpocząć tekst od cytatu z G.K. Chestertona, przypominając, iż nie jest tak, że gdy ludzie przestają wierzyć w Boga, nie wierzą w nic – wierzą w cokolwiek. Odwrócił się, gdy z głębi nawy dobiegł dźwięczny baryton. Był to jeden z bar- dziej nadętych przewodników, który wskazywał właśnie na sklepienie plastikowym mieczem i recytował swoją dobrze wyćwiczoną przemowę. Adam postanowił go po- słuchać. – Kim właściwie byli templariusze? Pochodzenie zakonu nie jest żadną zagad- ką. – Przewodnik skierował plastikową klingę w stronę niewielkiej płaskorzeźby wy- kutej w kamieniu, a przedstawiającej dwóch jeźdźców na jednym koniu. – Mniej wię- cej w 1119 roku dwaj francuscy rycerze, Hugo de Payens i Godfryd de Saint-Omer, weterani pierwszej krucjaty, usiedli przy winie, by porozmawiać o bezpieczeństwie licznych pielgrzymek do Jerozolimy, odbitej w wyniku brutalnych działań wojennych krzyżowców papieża Urbana II. Francuzi – ciągnął przewodnik, machając mieczem – zaproponowali utworzenie nowego zakonu o surowej regule, skupiającego krzepkich mnichów-wojowników, których zadaniem byłoby chronienie pielgrzymów – nawet za cenę życia – przed zagrożeniem ze strony bandytów i wrogo nastawionych muzułma- nów. Śmiały ów pomysł natychmiast zyskał sobie wielu zwolenników; nowy król Je- rozolimy, Baldwin II, podarował zakonowi siedzibę na Wzgórzu Świątynnym, w nie- dawno zajętym meczecie Al-Aksa. Stąd zresztą wzięła się nazwa Zakon Ubogich Ry-

cerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, po łacinie Pauperes Commilitones Christi Tem- plique Solomonici. Od tamtej pory wielu zadawało sobie pytanie, czy istniał także ja- kiś ezoteryczny powód, dla którego wybrano na główną kwaterę zakonu miejsce tak znaczące. – Przewodnik zawiesił głos niczym dobrze wyszkolony aktor. – Tego, natu- ralnie, nigdy się nie dowiemy. Ale Wzgórze Świątynne to z całą pewnością miejsce mistyczne: uważa się, że znajdują się pod nim ruiny pierwszej Świątyni Salomona. Która – tu przewodnik posłał zasłuchanym turystom tajemniczy uśmiech – ponoć była wzorcem dla budowniczych kaplicy, w której się znajdujemy! Pozwolił, by jego słowa wybrzmiały jak echo dzwonu, a potem w niezłym tem- pie przebrnął przez całą resztę opowieści: o marszu templariuszy ku potędze, o dwu- dziestu tysiącach członków u szczytu chwały zakonu, o wpływach „tej pierwszej w świecie wielonarodowej organizacji” obejmujących całą Europę. I wreszcie, rzecz ja- sna, o dramatycznym upadku zakonu – po dwóch stuleciach dumnej egzystencji – z woli francuskiego króla, który pragnął przywłaszczyć sobie majątek rycerzy-mnichów. Zazdrosny o ziemie i status zakonu pewnej pamiętnej nocy zniszczył go falą brutal- nych aresztowań i nieludzkich tortur. – A czy wiedzą państwo, kiedy wydarzyło się owo średniowieczne Götterdäm- merung, owa Kristallnacht królewskiej zemsty? W piątek trzynastego października 1307 roku. Tak, w piątek trzynastego! Adam omal nie parsknął śmiechem. Przewodnik sypał banałami jak z rękawa, choć trzeba przyznać, że czynił to w zajmujący sposób. Gdyby nie to, że Adam nie przyjechał tu dla zabawy, być może nawet przysiadłby w pobliżu, żeby słuchać dalej. Teraz jednak dostrzegł coś znacznie bardziej interesującego. – Jason – mruknął, szturchając przyjaciela, który właśnie usiłował zmieścić w kadrze Kolumnę Czeladnika. – Co? – Czy to nie Archibald McLintock? – Co? – Ten stary, na ławce przy Kolumnie Mistrza. To Archibald McLintock. – Czyli kto?

– Bodaj najsławniejszy z historyków piszących o templariuszach. I autor cie- kawej książki o Rosslyn. Stuprocentowy sceptyk. Nie słyszałeś o nim? – Stary, ty się zajmujesz grzebaniem w danych. Ja martwię się doborem obiek- tywów. – Szczera prawda, leniwa łajzo. Słuchaj, powinniśmy przeprowadzić z nim wywiad. Może powie coś ciekawego; przydadzą się zgrabne cytaty. Może pstrykniesz mu fotkę. Podszedł do starszego mężczyzny, wyciągając rękę na powitanie. – Adam Blackwood, „Guardian”. My już się znamy. Archibald McLintock miał piaskowoszare włosy i emanował spokojem czło- wieka, który posiadł prawdziwą wiedzę. Nie wstając z ławki, podał Adamowi rękę, jakby nie całkiem świadomie. Nastała chwila krępującej ciszy. Adam się zastanawiał, od czego zacząć; na szczęście Szkot odezwał się pierwszy. – Przykro mi, ale nie pamiętam naszego spotkania – rzekł, uśmiechając się z dystansem. – Chociaż… Zaraz. Ach, tak. Rozmawialiśmy na temat krucjat? I o Włóczni Przeznaczenia? – Tak jest, kilka lat temu. Napisałem wtedy artykuł w dość lekkiej tonacji. – A teraz pewnie będzie pan pisał o kaplicy Rosslyn? – No, tak – bąknął Adam, nieco zmieszany. – Przygotowujemy humorystyczny materiał o tych wszystkich… wie pan… o pomysłach Dana Browna, wolnomularzach i tak dalej. I o templariuszach ukrywających się w krypcie. O tym, jak kaplica Rosslyn stała się sławna z powodu wszystkich tych mitów. – I chciałby pan zacytować moje zdanie? – Nie ma pan nic przeciwko temu? – Adam zarumienił się, boleśnie świadom faktu, iż zawraca głowę poważnemu naukowcowi tylko po to, by usłyszeć parę słów na temat tych astrologicznych bredni. – Zależy mi na tym, bo jest pan znany ze swego sceptycyzmu. Jak pan to ujął? „Kaplica Rosslyn nie ma więcej wspólnego ze Świąty- nią Salomona niż pierwsza lepsza stodoła z kopułą rozkoszy w Xanadu”. Milczeli przez długą chwilę, słuchając szeptów przechadzających się wokół turystów. Adam czekał na odpowiedź, ale McLintock tylko się uśmiechał.

– Naprawdę tak napisałem? – spytał wreszcie cicho historyk. – Tak. – Hmm. Dość ostro. Ale… dlaczego nie? Dam panu coś do zacytowania. – Ar- chibald McLintock wstał nagle, prostując dumnie swą imponującą postać. Był o trzy centymetry wyższy od Adama, który miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzro- stu. – Oto moje słowa, młody człowieku: myliłem się. – Słucham? – odpowiedział w roztargnieniu Adam, sięgając do włącznika cy- frowego dyktafonu. – Mylił się pan… w jakiej sprawie? Historyk się uśmiechnął. – Pamięta pan, co Umberto Eco powiedział o templariuszach? – A, tak – odparł Adam po chwili namysłu. – Że gdy ktoś zaczyna mówić o templariuszach, to znak, że odchodzi od zmysłów? O to panu chodzi? – Nie, panie Blackwood. Eco powiedział też, że templariusze mają związek ze wszystkim. Pauza. – Twierdzi pan… to znaczy, że…? – Myliłem się. Od początku do końca. Naprawdę istnieje pewien związek. Pen- tagramy. Kolumny. Inicjacja zakonna. To są fakty, panie Blackwood, połączone w całość bardziej zdumiewającą, niż pan podejrzewa. A kaplica Rosslyn rzeczywiście jest kluczem. – McLintock roześmiał się tak głośno, że niektórzy turyści spojrzeli na niego z niepokojem. – Da pan wiarę? Dostrzega pan ironię losu? Klucz do wszystkie- go naprawdę znajduje się tutaj. Adam był skonsternowany. Czy McLintock coś wypił? – Przecież obalił pan te wszystkie tezy! Twierdził pan, że to bzdury! Tym wła- śnie pan zasłynął! McLintock machnął lekceważąco ręką, a potem odwrócił się i ruszył w głąb nawy. – Niech pan się rozejrzy i dostrzeże to, czego ja kiedyś nie zauważyłem. Że- gnam.

Adam odprowadził go wzrokiem aż do wyjścia, a gdy historyk zniknął w szarej mżawce, jeszcze przez okrągłą minutę wbijał spojrzenie w drzwi, nie zwracając uwagi na tłum zwiedzających. Wreszcie uniósł głowę, ku zabytkowemu sklepieniu kaplicy w Rosslyn, skąd przypatrywała mu się setka Zielonych Ludzi o twarzach wykrzywio- nych sarkastycznym, wieczystym grymasem, który nadały im dłuta średniowiecznych rzeźbiarzy.

3 KAPLICA ROSSLYN, MIDLOTHIAN – Dobra, skończyłem. Mam wszystko. – Jason wstał i się przeciągnął. – Nawet anioła do góry nogami i Marię Magdalenę przy gaśnicy. Oraz słodką Szwedkę pochy- lającą się nad sarkofagiem hrabiego z Orkadów. W krótkiej spódniczce. Kraciastej. Hej, wszystko w porządku? – Tak… Jason teatralnym gestem klepnął się w czoło. – Przepraszam. Nie zrobiłem zdjęcia temu dziadkowi. Jak mu było? – Archibald McLintock. Profesor. – Masz przynajmniej jakiś cytat? – spytał Jason, zakładając osłonę na obiek- tyw. Adam nie odpowiedział. Jeszcze nie doszedł do ładu z tym, co usłyszał od McLintocka. Milczenie, które zapanowało między nimi, ostro kontrastowało z gwarem ko- lejnej grupy turystów, która właśnie wlewała się do kaplicy. Tym razem przewodnik prowadził tuzin Japończyków, wskazując miecz uwieczniony na grobie Williama Sinclaira, „ponoć dokładnie taki sam jak te rzeźbione na grobach templariuszy w ich wielkiej cytadeli Tomar!”. – Hej – odezwał się w końcu Jason, machając ręką przed oczami Adama, jakby sprawdzał, czy jego przyjaciel nie oślepł. – O co chodzi? – Już mówiłem… Tylko te jego słowa… – Okeeeeej. Może jaśniej? Adam wpatrywał się w pięknie rzeźbione nordyckie węże u podnóża Kolumny Czeladnika. Na architrawie dostrzegł słynną inskrypcję: Forte est vinum fortior est rex fortiores sunt mulieres super omnia vincit veritas. „Wino jest mocne, król jest moc- niejszy, kobiety jeszcze silniejsze, lecz prawda zwycięża wszystko”. Prawda zwycięża wszystko.

Więc wszystko to jest prawdą? – Widzisz… – Adam odetchnął głęboko. – On przyznał, a może raczej wyznał, że mylił się od samego początku. Że wszystkie te historie to prawda. Te tajemnicze koneksje templariuszy. A Rosslyn to rzeczywiście klucz do całej zagadki. Klucz do historii. Tak mi powiedział. Jason schował światłomierz do jednej z niezliczonych kieszeni swojej kurtki, po czym spojrzał z ukosa na Adama. – Czyli w końcu mu odbiło? Szajba do kwadratu. Nadmiar skażonej owsianki. – Tak by się mogło wydawać, nieprawdaż? A jednak mówił całkiem rozsądnie, jakby… Sam nie wiem. – Stary, chodźmy lepiej na piwo. Jak tu wołają na to miejscowe gówno? O, wiem: ciężkie. Idziemy na pintę ciężkiego. – Dla mnie tylko pół. – Jasne – mruknął z uśmiechem Jason. Obaj czuli ulgę, opuszczając zbyt zatłoczoną i zbyt mocno nagrzaną kaplicę Rosslyn, mimo że pogoda na zewnątrz była typowo szkocka. Adam odwrócił się jesz- cze na sekundę, by spojrzeć na wnętrze kościoła; kamiennego wehikułu czasu otoczo- nego trawnikiem. Gargulce i wieżyczki spoglądały na niego z wysoka, budząc dalekie, bolesne wspomnienie. Alicia. Naturalnie. Alicia Hagen. Jego dziewczyna. Pochowana na przedmieściu Sydney; nad nią drzewa, na drzewach ptaki dacelo, a wyżej palące słońce, w którego promieniach smaży się pseudogotycki kościółek. Poczuł ukłucie niepokoju. Czyżby teraz, gdy stracił pracę, znowu miał powró- cić do czasu żałoby? Potrzebował zajęcia, czegoś, co nie pozwoli mu myśleć o prze- szłości. Przecież wyjechał z Australii właśnie po to, by uciec od tej tragedii i od same- go siebie. I do pewnego stopnia mu się to udało, ale jeśli ten sukces miał trwać, Adam potrzebował zajęcia. Musiał coś robić, by nie tracić dni na wspominanie dziewczyny, którą prawdziwie kochał, która zginęła tak bezcelowo, tak banalnie. By nie wpaść w rozpacz, która była jak siła ciążenia pchająca ku ziemi pikujący samolot – z nim na pokładzie.

Energicznym krokiem dotarł na parking. Pub był tuż-tuż, na rogu; zapraszał ciepłym blaskiem świateł pośród chłodu i mżawki. – Może jednak wezmę całą pintę – zdecydował. – A potem jeszcze kilka. – Bardzo słusznie – odparł Jason. – Moglibyśmy… – Uważaj! Adam chwycił Jasona i pociągnął do tyłu. Fotograf rozejrzał się, wystraszony. – Co jest…. Jezu! Samochód przemknął dosłownie kilka centymetrów od nich, pędząc sto, może sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Na podmiejskiej drodze była to prędkość sza- lona, toteż zarzucało nim to w lewo, to w prawo. Zamiary kierowcy wydawały się nie- pokojąco oczywiste. – Chryste. Pobiegli za samochodem, gnającym wprost na wysoki mur z cegieł otaczający zakręt drogi. – Kurwa. – Jezu. – Nie! Wóz z ogromną siłą uderzył w ścianę, przy wtórze zgrzytu rozrywanego metalu i brzęku tłuczonego szkła. Nawet ze sporej odległości Adam nie miał wątpliwości: kierowca musiał zginąć. Czołowe zderzenie z murem przy takiej prędkości? Samobój- stwo. Zwolnili, zbliżając się do wraku. Zszokowani świadkowie zasłaniali dłońmi usta; panowała zadziwiająca cisza. Wybierając w pośpiechu numer służb ratunko- wych, Adam pochylił się, by przyjrzeć się zniszczeniom. Przednia szyba po stronie kierowcy była rozbita; jej szczątki sterczały na zewnątrz jak brzegi obscenicznie wiel- kiej rany wylotowej. Pobocze usiane było zakrwawionymi odłamkami szkła; na krawężniku leżały strzępy metalu. Pokaleczone zwłoki kierowcy na wpół leżały na pogiętej masce. Jason zdążył już wyjąć aparat.

Lecz Adam nie potrzebował zdjęć, by zapamiętać te chwile na resztę życia. Kierowca-samobójca uśmiechał się, gdy ich mijał; uśmiechał się, pędząc ku własnej zgubie. A był nim Archibald McLintock.

4 AUTOSTRADA PANAMERYKAŃSKA, PÓŁNOCNE PERU Gdy Jess zamykała oczy, przeżywała to wciąż na nowo: ciężarówka znowu ude- rzała w budynek stacji benzynowej, w niebo unosiła się brudna, prawie czarna, kula ognia, huk eksplozji rozrywał uszy, a po chwili ciszy rozlegały się krzyki. Otworzyła oczy. Nie mogła pozwolić sobie na sen, na przykład dlatego, że siedziała za kierowni- cą, jadąc Autostradą Panamerykańską z Trujillo na północ. Nazwę Autostrada Panamerykańska nadano tej drodze zdecydowanie na wy- rost: była ledwie wąską, usianą śmieciami wstążką asfaltu przecinającą pustynię Se- chura. Długą i monotonną trasę urozmaicały w zasadzie jedynie pasek zieleni w miej- scu, w którym z Andów wypływała rzeka, oraz z rzadka rozsiane, brudne i pustawe mieściny. Kierowcy zatrzymywali się w nich tylko po to, by napełnić baki swych wielkich ciężarówek, przewożących chińskie zabawki albo śmierdzącą mączkę rybną do wytwórni pasz w Trujillo, Chimbote i Limie. Jedna z nich właśnie nadjeżdżała z przeciwka, butnie sunąc środkiem szosy. Jess odbiła w bok, by zrobić jej miejsce. Kontrując podmuch powietrza, który uderzył w jej pick-upa, poczuła przelotnie woń mączki rybnej. Kto, do ciężkiej cholery, mógł wpaść na pomysł staranowania wywrotką stacji benzynowej w Trujillo? Jess skrzywiła się, bo wspomnienie wróciło; było jak ziarnisty obraz internetowego filmiku o niskiej rozdzielczości, rzuconego na wielką ścianę. Nie chciała go już oglądać, ale musiała. Wrzuciła wyższy bieg i raz jeszcze rozegrała w pamięci tę potworną scenę, ana- lizując własną reakcję. Czy należało zachować się inaczej? Zrobić coś jeszcze? Ale co? Gdy kula ognia rozeszła się w powietrzu, Jessica wyrwała się z uścisku mężczy- zny, który pociągnął ją ku ziemi – tym samym ratując jej życie – a potem wybiegła na ulicę, wykrzykując imię Pabla. Dym jednak był zbyt gęsty, zbyt gryzący, zbyt palący. Nie mogła zbliżyć się do miejsca eksplozji; dusząc się, potknęła się i upadła w ciemnym tumanie. Zaraz też z

wyciem syren nadjechały wozy policyjne i wyskoczyli z nich funkcjonariusze z latar- kami. Obawiając się wtórnych detonacji, zaczęli ewakuować ludzi z miejsca wypadku, pędząc ich ulicą jak najdalej od dopalającej się ruiny i wraku ciężarówki. Jessica nie mogła zrobić dla Pabla absolutnie nic. A jednak poczucie winy pozostało. I wtedy to zauważyła. Sto metrów od miejsca eksplozji, tuż obok osmalonego plastikowego kanistra z logo Texaco, leżało naczynie Moche, niepojętym cudem w ogóle nieuszkodzone. Możliwe, że był to jedyny ocalały eksponat z całej kolekcji Ca- sinellego. Jess nie mogła się jednak zmusić, by podnieść go z ziemi. A potem robiła to, co musiała: za dnia zeznawała na policji, a nocą płakała w hotelowym pokoju. Dan dzwonił wielokrotnie, w jego głosie słychać było zatroskanie, więc była mu wdzięczna za pocieszenie. Wreszcie po tygodniu poczuła, że jest gotowa wrócić do pracy. Nadal była roztrzęsiona, ale i też pełna determinacji. Przez chwilę drżały jej dłonie, zaciśnięte na kierownicy wynajętej na dłuższy czas toyoty hilux. Potrzebowała przerwy, czegoś chłodnego do picia, może coli, może wody, a może nawet Inca Koli, smakiem przypominającej ślinę po gumie do żucia. Czegokolwiek. Zwolniła, mijając kolejny rząd nędznych chat z trzciny i plastiku, do- mostw należących do ludzi żyjących w samym środku pustkowia. Była to wyjątkowo biedna wioska. Przy drodze suszyły się nierówne sztabki błota – cegły adobe. Osadę otaczał cmentarz tak nędzny, że za płyty nagrobne służyły dekle od felg, z nazwiskami byle jak namazanymi czerwoną farbą. Jess wiedziała, czego się spodziewać w takim miejscu: restauracji, w której rosół z kurczaka kosztuje dwa razy więcej, jeśli kurczak został wcześniej oskubany, a nieświeże tamales serwuje się na plastikowych talerzach. Nie miała wyboru. Tu, w północnej części Peru, diabelskim zakątku świata, wszystkie miejsca wyglądały podobnie. Aż trudno się dziwić, pomyślała, że cywiliza- cje, które się tu pojawiały, pogrążały się w szaleństwie. Nawet krajobraz był złowrogi; nawet oceanowi nie można było zaufać: jednego dnia raczył mieszkańców tonami sar- deli, okoni i rekinów, a następnego serwował im El Niño albo La Niñę, długotrwałymi ulewami lub suszami niszcząc całe cywilizacje i pozostawiając plaże usiane gnijącymi truchłami pingwinów.

Znowu miała przed oczami obraz płonącej stacji. Pomyślała o nieżyjącym ojcu – nawet nie chciała wiedzieć dlaczego. – Señorita? – Brudny i bosy dzieciak spoglądał na jasne włosy gringa wysiada- jącej z hiluksa. – Una cosita? Señorita? – Aha. Buenas… – Jessica zastanawiała się, czy dać małemu kilka nowych soli. Wiedziała, że nie powinna, ale z drugiej strony, coś ściskało ją za gardło, gdy patrzyła na wszechobecną nędzę. Gdy w końcu wręczyła dzieciakowi kilka monet, odwdzię- czył się szczerbatym uśmiechem, zatańczył bez entuzjazmu i zagadał w keczua, staro- żytnej mowie Inków: – Yusparagasunki! Yusparagasunki! Sumaq sipas! Jess nie miała pojęcia, co to znaczy. Czyżby grzeczne podziękowanie? A może: Daj jeszcze, jankeska suko? Ledwie rozumiała peruwiańską odmianę hiszpańskiego; mowa z epoki kamien- nej była jej zupełnie obca. Jess posłała więc chłopcu niezbyt przekonujący uśmiech i ruszyła w stronę baru serwującego – jak wszystkie w tych stronach – przede wszyst- kim kurczaki. Jego wnętrze – jak wszystkie w tych stronach – nie porażało luksusem: kilka plastikowych stołów, woń zbyt długo używanego oleju. Trzej mężczyźni w kowboj- skich kapeluszach pili piwo z jednego kufla, dolewając sobie z wielkiej, litrowej bu- telki. Spojrzeli na Jess przelotnie spod szerokich rond, a potem na powrót zapatrzyli się w złocisty trunek. Jeden z nich pociągnął łyk, przepłukał usta i wylał odrobinę na ziemię, w ofierze dla Pachamamy, matki ziemi, której piaski pożerają miasta. – Agua, sin gas, por favor – powiedziała Jess do znużonej kobiety z pooparze- niową blizną na dłoni. Kobieta skinęła głową i poczłapała za kontuar, by wrócić po chwili z butelką wody mineralnej i wyszczerbioną szklanką. Na ścianie wisiała tablica, na której kredą wypisano nazwę dania dnia: ceviche. Specjalność tego kraju. Surowa ryba. Jess wzdrygnęła się mimowolnie. Tu, na środku pustyni? Surowe mięso gnije. Sześć dni dyzenterii… Zadzwonił telefon. Znowu Daniel. – Jess, wszystko w porządku?