mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Kochański Krzysztof - Zabójca czarownic

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :385.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Kochański Krzysztof - Zabójca czarownic.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 16 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 80 stron)

Krzysztof Kochański ZABÓJCA CZAROWNIC

ZABÓJCA CZAROWNIC Noc jest porą, gdy większość ywych istot pogrą a się w stan zwany snem. Tak jest na wszystkich planetach, do których człowiek dotarł i które skolonizował. Ogólnie rzecz biorąc, ludzie szanują ten stan rzeczy i przestrzegają go, a gdy sytuacja nie pozwala na dostosowanie się do ogólnego prawa, łamią je niechętnie. Bo nie tylko zmęczenie, lecz równie ciemność i cisza wywołują potrzebę snu. Chyba, e ktoś jest czarownicą. Nik Anders doskonale o tym wiedział i przed snem nigdy nie zapominał zostawić w drzwiach, oknach i otworach wentylacyjnych magicznych znaków zabraniających wstępu sługom Szatana. Dla niego była to sprawa ycia lub śmierci. Obawiał się zemsty czarownic, bo był ich zabójcą. Jedynym zabójcą, który zabijał i ył nadal. Tego wieczoru zabezpieczył swój apartament hotelowy bardzo wcześnie. Noc zapowiadała się mglista i bezgwiezdna. Księ yc, choć był w pełni, nie przebijał wilgotnej zasłony chmur, sporadycznie jedynie rozbijanej podmuchami wiatru. Nagle Andersa omyła fala niepokoju i zaraz potem usłyszał pukanie do drzwi. Wytę ył swój zmysł telepatyczny i ju wiedział, e na korytarzu stoi kobieta. Nie zdołał odczytać jej uczuć, ani stanu emocjonalnego, ale mogło to być spowodowane istnieniem przegrody jaką stanowiły drzwi. Drewno jest doskonałym izolatorem utrudniającym telepatyczne rozpoznanie. Ze względu na odebraną wcześniej falę niepokoju nale ało zachować szczególną ostro ność. Anders upewnił się co do prawidłowego poło enia magicznych znaków i otworzył drzwi. Mę czyzna, którego ujrzał, uśmiechał się niepewnie. - Dobry wieczór - powiedział. - Czy mam przyjemność z panem Nikiem Andersem? Anders skinął głową. Nie podobało mu się to - wyczuwał kobietę, a widział mę czyznę. Stan emocjonalny gościa był bardzo trudny do odczytania, dominował strach, który mo na było wytłumaczyć tym, i przybysz wiedział do kogo przyszedł; zabójcy czarownic boi się ka dy. Jednak inne uczucia były zadziwiająco przytłumione, brakowało przede wszystkim zwykłej ciekawości człowieka uczciwego. W tym momencie Anders odebrał uczucie ciekawości. aden fachowiec nie da się nabrać na takie rzeczy. Spóźniona fala ciekawości stawia pod znakiem zapytania jej autentyczność. Anders zrozumiał, e to blef.

„Brakuje uczucia zadowolenia” - pomyślał. Była to z jego strony prowokacja. Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, gdy odebrał uczucie zadowolenia. Prawie natychmiast zniknęło ono, ale było ju za późno - Anders nabrał pewności, e ma przed sobą czarownicę. Czarownicę bardzo utalentowaną, ze zmysłem telepatycznym, ale... głupią. Dała się podejść w bardzo prosty sposób. Wyciągnął rękę, ale działał zbyt wolno. Mę czyzna zdą ył odwrócić się i uciekł w kierunku schodów. W momencie, gdy dotknął poręczy zamienił się w zgrabną blondynkę, która z dźwięcznym śmiechem zbiegła na dół. Anders nie gonił jej. To mogła być pułapka. W nocy wolał nie oddalać się od pomieszczenia obwarowanego magicznymi znakami. Podszedł do telefonu i wywołał recepcję. - Mówi Nik Anders z pokoju 411 - powiedział. - Czy pytał ktoś o mnie? - Teraz nikt, ale... - Wcześniej? - Tak, po południu. Jakiś mę czyzna. - Jak wyglądał? - Ja... nie wiem. Rozmawiałam z nim przez telefon. - O co pytał? - Właściwie to o nic... - recepcjonistka umilkła na moment. - ...Chciał tylko wiedzieć czy pan tu mieszka. - I powiedziała mu pani - skwitował Anders. - Oczywiście - w głosie recepcjonistki zabrzmiało zdumienie. - Przepraszam, ale nie widziałam powodu... - Jasne! - przerwał Anders. - Dziękuję pani - odło ył słuchawkę. „Chyba jutro wyprowadzę się” - pomyślał. Nie bał się. Zbyt du o czarownic widział ju w swoim yciu i umiał sobie z nimi radzić, ale równocześnie wiedział o nich wystarczająco wiele, aby docenić niebezpieczeństwo. Je eli tylko jest to mo liwe, nale y unikać spotkania z czarownicą. Zaczął przygotowywać się do snu, gdy ponownie ktoś zastukał do drzwi. Nie zapominając o ostro ności otworzył je. W progu stał mę czyzna. Ten sam co wcześniej. Tym razem jego sygnał telepatyczny był normalny - mieszanina lęku, zakłopotania i

ciekawości. - Dobry wieczór - powiedział przybysz skłaniając głowę. - Pan nazywa się Nik Anders? - Proszę wejść - Anders otworzył szerzej drzwi. Uwa nie obserwując nieznajomego zrobił krok do tyłu. Nagle dotarł do niego sygnał wyraźnej niepewności. Spojrzał na podłogę, na której widniał wyrysowany kredą magiczny znak. Czy by czarownica powróciła? - Mam bardzo wa ną i pilną sprawę - rzekł mę czyzna. - Mo e pan wyjść? W drodze wszystko wyjaśnię. - Teraz...? - zdziwił się Anders. W zasadzie nie miał zastrze eń do telepatycznego odczytu, ale dlaczego mę czyzna nie chciał wejść do pokoju? Bał się magicznego znaku? - Poczekam na pana w holu - powiedział nieznajomy. - Bardzo się śpieszę. - Chwileczkę! - Anders nastąpił na magiczny znak i gwałtownym ruchem chwycił mę czyznę za szyję. Ten krzyknął, a odczyt jego uczuć był jednoznaczny - tylko strach. Nie wyjaśniało to jeszcze sytuacji, więc Andres począł wciągać go do pokoju. Słało się: - Nieee! - rozległ się okrzyk rozpaczy i nagle Anders spostrzegł, e szamoce się z kobietą. Jej paniczny lęk przed przekroczeniem magicznego znaku wynikał z faktu, e była czarownicą. Wtedy popełnił błąd, którego nie mógł przewidzieć: spojrzał dziewczynie prosto w oczy. I nagle opuściły go siły. Przekonał się, e jeszcze nigdy nie spotkał tak pięknej istoty, przez całe jego ciało przebiegły dreszcze, wzmagając uczucie oszołomienia. Wspaniałe oczy zdawały się zaglądać w głąb duszy, biorąc ją w swoje posiadanie, i choć nie zdołały zawładnąć umysłem, tajemniczą siłą zatrzymały wszelkie myśli zła. Anders opuścił ręce. Kobieta odwróciła się na pięcie i wybiegła na korytarz. Naraz zatrzymała się i spoglądając przez ramię na oniemiałego Andersa powiedziała: - Nigdy nie staraj się mnie spotkać. Zapamiętaj to! W przeciwnym wypadku zabiję cię! - napotkała oczy Andersa i uśmiech, który jawił się na jej wargach - zgasł. Otworzyła usta i nagle jej twarz przybrała zaskakujący wyraz odzwierciedlający wewnętrzną walkę, i z nią działo się coś dziwnego. Szarpnęła gwałtownie głową, jakby zrywając niewidzialną nić łączącą ją z Andersem. Gdy zbiegała po schodach, słyszał jej przeciągły krzyk:

- Nieee... Anders stał nieruchomo przed rozwartymi na oście drzwiami i wpatrywał się w pusty korytarz. Wcią był pod wra eniem niezwykłej urody kobiety, której czar wtargnął w jego wnętrze; widział jej twarz i słyszał jej głos: - ...eee... Głos, którego nie było. Niemoc powoli ustępowała. Anders spostrzegł, e wcią stoi na magicznym znaku. Ten symbol zawsze skutecznie chronił go przed wpływem zaklęć czarownic, i nie tylko jego. Ka dego człowieka. Kto stał na magicznym znaku, tego nie imały się tajemne siły. Ale tym razem stało się coś dziwnego. Na szczęście było ju po wszystkim, lecz Anders doskonale pamiętał swoje wra enia sprzed paru chwil. Wyraźnie znajdował się pod wpływem czarownicy. A przecie stał na magicznym znaku. Jak to mo liwe?! Był pod wpływem jakiegoś zaklęcia! A przecie stał na magicznym znaku... Było wykluczone, by istniała moc mogąca pokonać prawidłowo wykreślony znak. Wszystkie znaki w pokoju Andersa były wykreślone prawidłowo. Nagle poraziła go szalona myśl: nie działały na niego adne czary, nie znajdował się pod wpływem adnej siły. To mogło być zjawisko naturalne. Absurd...? Jedynym zjawiskiem naturalnym, które pasowało do sytuacji i które Anders mógł sobie wyobrazić, była miłość. Oszołomiony odkryciem, podszedł chwiejnym krokiem do tapczanu i usiadł, bezwładnie opuszczając cały cię ar ciała. Zebrał myśli. Było prawdopodobne, e czarownica potrafiła rzucić na mę czyznę urok, wzbudzając w nim miłość do siebie. Pod warunkiem jednak, e mę czyzna ten nie będzie stał na magicznym znaku. Jedno wyklucza drugie, jak woda wyklucza ogień. Czy zatem mo liwe jest naturalne pokochanie czarownicy? Anders odrzucał od siebie to pytanie, bo gdy słowo „czarownica” potraktuje się jak „kobieta”...

Nagle zadzwonił telefon. Anders podniósł słuchawkę. - Tak...? - Tu recepcja - usłyszał eński głos. - Przepraszam, e przeszkadzam, ale jest tu ktoś do pana. Mę czyzna. Tłumaczyłam mu, e jest późno, ale on nie chce odejść. Mówi, e ma pilną sprawę i musi się z panem widzieć. Zaraz. - Jak się nazywa? - Chwileczkę... - recepcjonistka zawahała się. Anders usłyszał przytłumiony odgłos rozmowy. - Blend. Nazywa się Blend. Specjalnie przyleciał z układu Atora. Bardzo prosi o rozmowę. Zejdzie pan na dół? - To jego pomysł? - ... Z czym? - Z tym zejściem na dół. - Tak. Tak zaproponował. Nie chce panu przeszkadzać. - W nocy nigdy nie opuszczam pokoju. - W takim razie... - Dobrze - przerwał Anders. - Porozmawiam z nim. Proszę skierować go do mojego apartamentu. Odło ył słuchawkę. „Blend” -- po raz pierwszy słyszał to nazwisko. Czy by czarownica była a tak uparta? Spostrzegł, e drzwi są wcią otwarte, z tego wszystkiego zapomniał je zamknąć. Ale rozmowa z recepcjonistką pozwoliła mu ochłonąć. Znowu był sobą. Twardym, trzeźwo myślącym zabójcą czarownic. Ledwie zatrzasnął drzwi, telefon zadzwonił powtórnie. - Słucham - rzucił w słuchawkę. - To jeszcze raz ja, z recepcji. Ten gość ju idzie do pana. Dzwonię, bo przypomniałam sobie, e przed godziną pytał pan, czy ktoś mo e dowiadywał się o pana. To był chyba ten człowiek, poznałam go po głosie. - Dziękuję bardzo... - I jeszcze jedno. Nie chciałam tego przy nim mówić, ale wygląda tak jakoś... dziwnie. - Dziwnie? - Anders roześmiał się.

- No... podejrzanie. - Proszę się nie obawiać - odparł Anders. - Mam przy sobie dwa granaty i karabin maszynowy. Recepcjonistka zachichotała. - To ju nie będę przeszkadzała. Dobranoc. - Dobranoc. Anders wyjął z szuflady kredę i poprawił zamazany nieco magiczny znak przy drzwiach. Potem stanął przy wejściu i czekał. Za chwilę usłyszał pukanie. - Otwarte! - krzyknął i w skupieniu rozeznał telepatycznie sytuację. Odczyt był pozytywny, ale w progu stał mę czyzna, którego twarz oglądał tej nocy ju dwukrotnie. - Dobry wieczór - powiedział nieśmiało przybysz. - Czy to pokój pana Nika Andersa? Anders przyjrzał się nieznajomemu. Oto trzeci raz w ciągu ostatniej godziny słyszał z tych samych ust prawie identyczne pytanie. Z tych samych, albo z takich samych. - Zgadza się - odrzekł i powiedział najprostsze zdanie, które mogło mu wszystko wyjaśnić: - Proszę wejść. Mę czyzna bez wahania przeszedł po magicznym znaku, a Anders nie odebrał nawet małej zmiany jego stanu emocjonalnego. Wszystko było w porządku. Wreszcie pojawił się człowiek, którego przybycie poprzedziła wizyta czarownicy. Dwukrotna wizyta. Musiało jej bardzo zale eć... na czym? - Nazywam się Abejder Blend - przybysz przedstawił się. - Przybyłem z planety Chiropter w układzie gwiazdy Ator. Jestem przedstawicielem osady kolonistów i zostałem delegowany, aby prosić pana o pomoc. - Czarownica? - wtrącił Anders. Abejder Blend przytaknął z błyskiem w oczach. - Dlaczego akurat ja? - zapytał Anders. - Prawdę mówiąc, to przypadek. Szukałem kogoś, kto podjąłby się zabi... to znaczy... - Zabicia czarownicy - podpowiedź była bezlitosna. - ... Właśnie. Pewni ludzie... przyjaciele... polecili mi pana. Podobno cieszy się

pan du ą sławą. - To prawda - przytaknął nonszalancko Anders. - Jako zabójca - owszem. - Jako zabójca czarownic... - zaznaczył niepewnie Blend. - Tak - Anders celowo prowokował swojego rozmówcę. Mimo wszystko, w odczycie telepatycznym jego uczuć była pewna drobna niejasność - jakaś zagadkowa obawa. Ale chyba nic powa nego z tego nie wynikało. Usiedli na kanapie. - Zanim w ogóle zaczniemy rozmowę o szczegółach - podjął Anders - muszę zapytać o pewien drobiazg. Jak wygląda wypłacalność pana i pańskich przyjaciół? W tym momencie odebrał gwałtowne zachwianie stanu emocjonalnego Blenda. To było to - zabójca czarownic uśmiechnął się z niesmakiem - to była ta obawa. Trywialna sprawa, nie są bogaczami. Anders wolał pracować dla ludzi bogatych, bo tacy mieli czym płacić za usługi. Blend zwlekał z udzieleniem odpowiedzi. - Konkretnie - ponaglił Anders. - Ile mo ecie zaoferować? - Gdy opuszczałem Chiroptera - rzekł Blend - dostałem do dyspozycji kwotę czterystu pięćdziesięciu tysięcy lentów. Z tego sto trzydzieści pochłonęła podró . Drugie tyle trzeba przewidzieć na powrót. Po odjęciu zostaje sto dziewięćdziesiąt tysięcy lentów. Jestem upowa niony do przelania tej sumy na pańskie konto - uniósł dumnie głowę. Anders roześmiał się. - Za ostatnią robotę dostałem półtora miliona - powiedział. Zapadła cisza. Blend poruszył się niespokojnie. Przymknął powieki i zamyślił się. Widać było, e jest bardzo zmęczony. - To prawie wszystko co posiadamy - powiedział wreszcie. - Osadnicy na mnie czekają. Wierzą, e przyprowadzę kogoś, kto potrafi pomóc. Pan MUSI ze mną lecieć. - Ja nie muszę robić niczego... prawie niczego... Pomarszczona twarz Blenda upodobniła się kolorem do czystej kartki papieru. Zaciśnięte wargi odznaczały się czerwienią niczym pomalowane szminką. Powstał bez słowa i skierował się ku drzwiom. - Chwileczkę - powstrzymał go Anders. - Nie powiedziałem: nie! Blend powrócił na swoje miejsce.

- Wiedziałem, e nie jest pan bez serca - powiedział szeptem. - Nic pan nie rozumie - rzekł Anders. - Nawet nie wie pan, e ta czarownica uprzedza pańskie posunięcia. Na twarzy Blenda pojawiło się zdumienie. Dziwne, ale Anders nie zauwa ył uczucia strachu. Blend nie bał się czarownicy. - Pojawiła się przed panem I to dwukrotnie. Zagroziła nawet, e mnie zabije. W ogóle nie rozumiem jak to się stało, e pana zostawiła w spokoju... Ostatnie zdanie było trafieniem w dziesiątkę. Blend przygryzł wargę i zwieszając głowę powiedział: - Nie lubię o tym mówić... Nie znałem swojej matki, ale wiem, e była złą kobietą. Jestem synem czarownicy i to zapewnia mi nietykalność. - Wydawało mi się, e wiem o czarownicach wszystko - oświadczył Anders. - Ale przyznaję, e nigdy nawet nie słyszałem o czymś takim. - Przypuszczam - dodał Blend - e nikt inny nie dotarłby do pana. Czarownica z Chiroptera jest przera ająco inteligentna i sprytna. Mimo młodego wieku posiada zadziwiające umiejętności. - Zauwa yłem to. O ile podczas pierwszej wizyty popełniła mnóstwo gaf, i pomyślałem nawet, e jest głupia, to za drugim razem nieomal dałbym się nabrać. Błyskawicznie się uczy. Czy wie pan w jaki sposób usiłowała mnie podejść? Pojawiła się w pańskiej postaci. Blend zamarł na chwilę w bezruchu. Westchnął głośno; jego oddech dr ał. - Mo na się było tego spodziewać. Widziałem ju kiedyś, jak zmieniała się w starą kobietę. - To niezupełnie tak wygląda. Nawet czarownice nie potrafią czynić transformacji - wyjaśnił Anders. - Zjawisko polega po prostu na pewnego rodzaju hipnozie: czarownica sugeruje swój wygląd wybranemu człowiekowi. Ja widziałem ją jako pana, lecz w rzeczywistości wcią była sobą, młodą kobietą. Zresztą, sztuczkę tę łatwo zdemaskować, gdy hipnoza polega na koncentracji. Udało mi się rozproszyć czarownicę, stąd znam jej prawdziwy wygląd. Ostatnie zdanie Anders wypowiedział powoli, mo na było odnieść wra enie, e zapomniał o obecności Blenda i przekazuje je samemu sobie. Przed oczami stanęły mu

delikatne rysy twarzy czarownicy. Widział jej postać, rozwiany włos, gdy mówiła mu: „Nigdy nie staraj się mnie spotkać...”. I jak zbiegała po schodach - spłoszona, lecz nie pokonana. - Panie Anders! Panie Anders... - dotarł do niego głos Blenda. - Źle się pan czuje? Otrząsnął się. Co się z nim dzieje? To ona. Musi ją pokonać! - Nic mi nie jest - powiedział przytomnie. - Zamyśliłem się. - Dlaczego czarownica pojawiła się właśnie w mojej postaci? - zapytał Blend. - Teraz dopiero rozumiem, jakie to było mądre posunięcie - odrzekł Anders. - Przede wszystkim chciała mnie zniechęcić do pana, mo e trochę przestraszyć... Mo na było oczekiwać, e po tych jej wizytach w ogóle nie będę chciał z panem rozmawiać. Choćby dlatego, e uznam pana za kolejne jej wcielenie. Słało się inaczej. Nie doceniła mnie, tak zresztą jak ja nie doceniłem jej. Abejder Blend spojrzał na zegarek. - Jest ju późno, mam zamówiony start swojego statku na jutro, na godzinę jedenastą. Wolałbym, ebyśmy byli punktualni. Opłaty za parkowanie są bardzo drogie.., Oczywiście, o ile pan decyduje się lecieć ze mną? - Tak - odparł Anders. - Zainteresowała mnie ta historia... i ta kobieta... - naraz zorientował się, e po raz pierwszy w yciu przyjął zlecenie nie znając właściwie szczegółów. A w dodatku na tak niską cenę zgodził się ostatnio przed wielu laty, gdy był jeszcze młody i niedoświadczony. Wcią zastanawiał się, czy to mo liwe, by czarownica rzuciła urok na człowieka stojącego na magicznym znaku. Wolał nie wspominać przed Blendem o tym incydencie, wolał nie wspominać o nim nawet przed samym sobą. - Skoro doszliśmy do porozumienia - podjął Anders rozpierając się na kanapie - proponuję, eby opowiedział pan o waszych kłopotach. Zaraz, zanim się rozstaniemy. Trzeba dą yć do jasnych sytuacji. - Oczywiście - przytaknął Blend. - Planeta Chiropter nie jest rajem, ale, co by nie mówić, jest dobrym miejscem na rozpoczęcie nowego ycia dla takich ludzi jak ja i moi towarzysze - nie mających nic prócz bezzwrotnego dofinansowania od rządu popierającego akcje kolonizacyjne. Jest nas dwustu trzydziestu czterech. Na Chiropterze osiedliliśmy się jakieś dwa lata temu. Znajdowała się tam stacja naukowo-badawcza, ale

była nią tylko z nazwy, gdy nie posiadała obsługi. Jednym, z warunków rządu oddającego nam Chiroptera było prowadzenie w niej badań zgodnych z jej przeznaczeniem. Nic specjalnie trudnego - zwyczajne statystyczne spostrze enia dotyczące klimatu, flory, fauny itp... Przyznam, e bardzo nas dziwiła ta pusta baza, wybudowana z rozmachem i posiadająca wszelkie wygody, lecz nieu ytkowana. Nie wnikaliśmy jednak w szczegóły, poniewa warunki i tak były bardzo dogodne. Wokół bazy zbudowaliśmy osiedle. Urządziliśmy się całkiem nieźle, podniecał nas posmak przygody i świadomość, e jesteśmy pionierami, a przyszłe pokolenia potraktują nas - być mo e - jak bohaterów. To jest naprawdę wspaniałe uczucie, gdy robi się coś, co tworzy podwaliny przyszłości i przetrwać mo e przez tysiąclecia. Czekała nas jednak wielka niespodzianka. Okazało się, e na Chiropterze yła samotnie kobieta. To było niesamowite - sama jedna na olbrzymiej planecie. Nic o niej nie wiedzieliśmy i niczego nie mogliśmy się dowiedzieć, gdy unikała kontaktu z kimkolwiek z nas. Brzmi to jak baśń. Pewnego dnia, zupełnie nieoczekiwanie coś się zaczęło psuć w naszej wspaniale zapowiadającej się przygodzie. Najpierw masowo zaczęły wymierać nam zwierzęta domowe. Był to straszny cios, poniewa szybkie odnowienie inwentarza było - wobec oddalenia od planet cywilizowanych - praktycznie niemo liwe. Miejscowa fauna na razie nie dawała się oswoić. Nie dopracowaliśmy się jeszcze mutacji roślinnych gwarantujących obfite plony, zresztą wkrótce nawet nasze nędzne poletka nawiedziła jakaś nieznana zaraza. Wszystko to bez adnej logicznej przyczyny. Zaczęliśmy obawiać się głodu. Gdy zaczęły chorować dzieci, niektórzy spośród nas zaczęli myśleć o powrocie. Straszne było to, e nie wiedzieliśmy dlaczego tak nagle odmienił się nasz los. Alarmowaliśmy o pomoc, rząd jednak jak gdyby o nas zapomniał. Wreszcie przyleciał, pewien człowiek, jak się okazało wysłano go, gdy zaniedbaliśmy badań. Od niego dowiedzieliśmy się prawdy: kobieta, która yła tu samotnie była czarownicą i właśnie jej zaklęcia okazały się przyczyną klęsk. Na Chiropterze pojawiła się jeszcze przed naszym przybyciem, gdy bazę naukowo-badawczą obsługiwała kilkudziesięcioosobowa specjalistyczna ekipa. Ludzie ci szybko ugięli się przed mocą czarownicy i wkrótce nikt ju nie chciał pracować na Chiropterze, szczególnie po tym, gdy zdarzyły się dwa śmiertelne wypadki. Trudno powiedzieć czy zawiniła tu czarownica,

w ka dym razie zostały zapisane one na jej konto. Paradoksalne, i jej właśnie zawdzięczamy, e rząd zrezygnował z tej planety i przekazał ją w nasze ręce. Có dalej? Wszystko jest chyba jasne... Nie chcemy opuszczać Chiroptera, tu jest nasze ycie, nasza nadzieja. Wszystko co posiadamy i co cenimy znajduje się na tej planecie. Nie mo emy teraz poddać się i po prostu odejść, jak zrobili to naukowcy, ale walka z czarownicą wydaje się rzeczą beznadziejną, ponad nasze siły. Ta kobieta udowodniła nam swoją przewagę w dniu, gdy zawładnęła umysłem i duszą dziewięcioletniej dziewczynki. Straszne... nie rozumiem jak coś takiego w ogóle jest mo liwe... to dziecko wyrzekło się swoich rodziców i całej naszej społeczności. Mieszka razem z czarownicą i nie ma sposobu, by sprowadzić je z powrotem... Matka dziewczynki popełniła samobójstwo. Był to pierwszy śmiertelny wypadek w naszym osiedlu, na razie jedyny, ale... To potworne wydarzenie bardzo nami wstrząsnęło i przyśpieszyło podjęcie decyzji; tylko śmierć czarownicy mo e nas uwolnić. Ale sami nie jesteśmy w słanie z nią walczyć, na to potrzebny jest ktoś o wyjątkowych zdolnościach, zawodowiec potrafiący dokonać rzeczy niemo liwej... Nie mówię tego, aby panu schlebiać. Taka jest prawda... je eli pan przegra, przegrają wszyscy koloniści. Anderson słuchał opowieści Blenda schowawszy twarz za podpierającą czoło dłonią. Oczy miał zamknięte. Równocześnie słuchał i analizował fakty. Walka z czarownicą nigdy nie bywała szablonem, ale ten przypadek zdawał się wypadać z jakichkolwiek ram. Ka da czarownica szkodzi ludziom, lecz nigdy nie do tego stopnia, aby groziła jej samotność. Działanie przeciw człowiekowi jest podstawą jej egzystencji, jaki zatem sens miałoby dą enie do wypędzenia wszystkich ludzi? Czy nie byłby to swoisty rodzaj masochizmu? A w przypadku czarownicy z Chiroptera wydarzenia zdawały się zmierzać właśnie ku takiej absurdalnej sytuacji; mieszkała samotnie przed przybyciem kolonistów i chce być sama nadal. Dlaczego? Czy by nie była czarownicą? Bzdura! Widział ją, bała się magicznego znaku... Więc co? Có znaczy czarownica bez ludzi...? - Fascynująca historia - powiedział Anders i naraz zrobiło mu się przykro, e określił takim banalnym słowem tragedię Blenda i jego towarzyszy. - Czy próbowaliście sami zabić czarownicę?

- Tak - odrzekł Blend. - Zaraz po tym, gdy zabrała nam tę dziewczynkę. Ktoś z nas przypomniał sobie o legendzie palenia czarownic ywcem na stosie. Byliśmy tak wzburzeni, e nie wahaliśmy się ani chwili. - To bardzo dobry sposób - myślę o paleniu na stosie - zauwa ył Anders. - Ale niestety praktycznie niewykonalny dla kogoś, kto nie wie jak się do tego zabrać. Czarownica potrafi wymknąć się nawet du ej gromadzie ludzi. - Tak te się słało. Nie zdołaliśmy nawet odzyskać dziewczynki. Anders wstał z kanapy. - Na razie wystarczą mi te informacje - powiedział. - Muszę wszystko dokładnie przemyśleć. Na jakim kosmodromie znajduje się pańska rakieta? - W Toczont. - A więc spotkamy się jutro o ósmej. - Bardzo panu dziękuję - Blend uścisnął rękę Andersa. Jego zmęczona twarz wypogodziła się. - Taki jest mój zawód - odparł sztywno Anders. Nie lubił enujących sytuacji. - Panie Blend! - krzyknął za wychodzącym. - Tak? - Blend odwrócił się. - Wcześniej wspominał pan coś o moim sercu. Wyjaśnijmy to do końca - ja jestem bez serca. Inaczej nie byłbym zabójcą. * * * W Toczont znajdowało się lotnisko samolotowe, natomiast sam kosmodrom - choć uto samiany nazwą - mieścił się czterdzieści kilometrów od tej miejscowości. Ten odcinek drogi musieli przebyć wynajętym samochodem. Była piękna pogoda, a wysokie ciśnienie atmosferyczne powodowało dobre samopoczucie. Napawające optymizmem. Za kierownicą siedział Abejder Blend. Rozparty na drugim siedzeniu Anders beztrosko przyglądał się mijanej okolicy. Nie jechali szybko, mieli jeszcze prawie dwie godziny czasu. - Wczoraj powiedział pan, e jest synem czarownicy - zagadnął Anders. - Bardzo mnie to zaciekawiło.

- Przyniosło mi to więcej kłopotów ni korzyści - odparł Blend obserwując uwa nie szosę. - Szczególnie gdy byłem chłopcem... - Ale adna czarownica nie uczyni panu nic złego. Tak, zdaje się, pan to określił. Blend westchnął i uśmiechnął się smutno. - To pomyłka - powiedział. - Źle mnie pan zrozumiał. Nie chroni mnie adna nadprzyrodzona siła, prawda nie jest a tak tajemnicza. Po prostu jako potomek czarownicy noszę w genach określony kod informacyjny. Moja córka mo e go odziedziczyć, ale ja nigdy nie dopuszczę do tego. Dlatego nie mam i nie będę miał dzieci... Czarownice jakimś niepojętym sposobem rozszyfrowują moje pochodzenie i pozostawiają w spokoju, bez względu na to co robię. Zresztą, w swoim yciu spotkałem się z nimi tylko trzy czy cztery razy. Anders słuchał bardzo uwa nie. Ka da nowa informacja o zwyczajach czarownic mogła się przydać w jego zawodzie. - Jak to się stało, e mimo tego wszystkiego jest pan wrogiem czarownic? - zapytał. Blend zerknął przez ramię, po czym wyjął ściereczkę i przetarł przednią szybę, chocia wydawała się ona czysta. - Wychował mnie ojciec - odparł. - Bardzo kochał matkę. Dopiero gdy była w cią y dowiedział się kim była naprawdę. Nigdy za wiele o tym nie mówił, ale wiem, e dla niego były to cię kie chwile. Nale ał do ludzi prostolinijnych, a pokochał kobietę stworzoną do czynienia zła... Matka umarła przy porodzie. Przykro tak mówić, ale było to dla mnie szczęśliwe... Anders nie przerywał chaotycznej nieco opowieści Blenda. Najbardziej uderzył go jeden szczegół: zdarzyło się ju , e zwykły śmiertelnik pokochał czarownicę. W tym świetle wczorajsze wydarzenia nabrały odmiennego znaczenia. Znowu o yła w jego wyobraźni kobieca postać. „Czy to mo liwe?” - wcią takie samo pytanie. Trzeba znaleźć na nie odpowiedź, rozwiązać zagadkę ludzkiej psychiki, l chyba to powoduje, e jedzie teraz z Blendem; nie pieniądze, nie serce. - Ojciec nigdy ju nie był szczęśliwy - kontynuował Blend. - Nie mógł zapomnieć o matce. Nie wierzył, e jego miłość mogła być wymuszona czarem, e wszystko mo na

zniszczyć innym zaklęciem. Był przekonany, e darzył ją prawdziwym uczuciem i to jeszcze bardziej go przygnębiło... Słowa Blenda docierały do Andersa jak odpowiedzi na pytania, które pojawiały się w jego mózgu. Odpowiedzi niejasne, budzące nowe wątpliwości, ale jednak odpowiedzi. Był jak dziecko, dla którego ka da odpowiedź rodzi nowe pytanie. - ... Gdy miałem dwanaście lat, ojciec umarł - mówił dalej Blend. - Od tej pory yję na własny rachunek. Ró nie mi się układało, na ogół niezbyt szczęśliwie, dopiero na Chiropterze odnalazłem samego siebie. W sumie krótko przebywałem na tej planecie, ale łączy mnie z nią trudna do określenia więź... tam jest moja ojczyzna, moi przyjaciele... Trzeba to ratować bez względu na cenę... Nagle Anders wyczuł w powietrzu jakieś groźne fluidy. Jego zmysł telepatyczny ledwo zdą ył zarejestrować niebezpieczeństwo - a ju było za późno. Samochód pędzący z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę błyskawicznie zbli ał się do centrum sygnałów agresji. Z pobliskich zarośli wyprysnęły widoczne nawet przy dziennym świetle ogniste smugi. Huk wystrzałów zlał się z piskiem opon i trzaskiem łamanej karoserii. Samochód przekoziołkował, wtoczył się do rowu i zatrzymał na ścianie krzaków. Brzdęknął jeszcze opadający kawałek blachy, po czym zapadła cisza; tak zupełna, jakby umarł cały świat. Anders otworzył oczy. Nad nim wisiał kawałek błękitu - to niebo zaglądało przez rozbitą szybę. Stwierdził, e le y na tylnym siedzeniu, przysypany trudnymi do zidentyfikowania odłamkami. Poruszył się i wtedy całe jego ciało przeszył potworny ból. Przełamał go. Z wysiłkiem podgiął nogi; uniósł ręce. Był cały, potłuczony, ale cały. Ponownie zamknął oczy i skupił się na odczycie sygnałów zewnętrznych. Docierało do niego wiele przemieszanych stanów emocjonalnych, wskazujących, i w pobli u znajduje się kilku ludzi, ale spośród nich wybijał się jeden; krzyczał bólem i męką. Beznadziejnością. Pomocy! To musiał być Abejder Blend. Anders podniósł się, pokonując niemoc własnego ciała. Spostrzegł, e przednie siedzenie zmieniło swoją pozycję - oparcie le ało niemal poziomo, a nad nim wisiał wepchnięty do środka przód samochodu. W utworzonej w ten sposób szczelinie tkwiło

ciało mę czyzny, chocia wydawało się niemo liwe, by mogło zmieścić się tam choćby dziecko. Odbierany przez Andersa sygnał wskazywał, e Blend yje. Nagle przy samochodzie pojawiło się kilku mę czyzn. Jeden z nich po krótkiej szarpaninie zdołał otworzyć pogięte samochodowe drzwi. Zajrzał do środka, trzymając w wyciągniętej ręce rewolwer. Jego oczy spotkały się z oczami Andersa; zmarszczył brwi i naraz twarz wykrzywił mu wyraz przestrachu i niedowierzania. Gwałtownie cofnął się. - Czy pan... nazywa się... Anders? - zapytał wykrzykując niemal nazwisko. Opierając się na odczycie telepatycznym, Anders zdecydował nie ukrywać swojej to samości. Przytaknął. Nieznajomy wyskoczył z rozbitego samochodu. - Chłopaki! - krzyknął rozpaczliwym głosem do swoich towarzyszy. - Co myśmy narobili?! To Anders! Upłynęła dłu sza chwila, nim któryś z mę czyzn zapytał: - Zabójca czarownic? - Widziałem go kiedyś na wiecu w Bonon. To z pewnością on. O rany! Co myśmy najlepszego zrobili?! - Dość! - krzyknął Anders. - Lepiej wyciągnijcie mnie z tego wraka. Mę czyźni pomogli Andersowi wydostać się samochodu. - Nie chcieliśmy tego - powiedział ten, który go rozpoznał. - Nie mieliśmy pojęcia, e to pan. - Jak się nazywasz? - Ramos. - Porozmawiamy o tym później, Ramos - rzekł Anders. Dzięki swemu telepatycznemu darowi wiedział, e usłyszał prawdę; kłamstwo wywołuje zaburzenia odczytu, które tu nie wystąpiły. - Najpierw pomó cie mojemu towarzyszowi. Źle z nim, ale yje. Poło yli Blenda na murawie. Bardzo krwawił. Anders rozpiął mu podarła koszulę i stwierdził złamanie kilku eber. Wyglądało to paskudnie. Naraz Blend otworzył oczy. Jego spojrzenie było zupełnie przytomne. Wpatrywał się w pochylonego nad nim Andersa z taką natarczywością, jakby chciał przekazać mu coś niezwykle wa nego. Poruszył wargami, lecz nie zdołał wykrztusić słowa. Anders nie

umiał rozszyfrować tego sygnału. Odbierał wielką pustkę z jednym tylko zaburzeniem, niezłomną wolą czegoś, prośbą i rozkazem równocześnie. Błaganie połączone z nienawiścią. „Czego chcesz?” Nagle w powietrzu zawisł przeciągły grzmot; odległy i przytłumiony, lecz zdający się nie mieć końca. To z kosmodromu startowała rakieta. Z kosmodromu, do którego zdą ali, ale który nagle stał się nieosiągalny. Usłyszał go równie Abejder Blend, i wtedy jakaś niewytłumaczalna siła wtargnęła w jego ciało; graniczący z cudem zastrzyk energii. Usta przestały mu drgać, a oczy rozwarły się szeroko. - Nie zapominaj... - powiedział chrapliwym głosem. - Tylko ty... Musisz im pomóc! Jego wola była tak potę na, e napięty do granic wytrzymałości zmysł telepatyczny Andersa nie wytrzymał naporu. Człowiek, który swoimi czynami zasłu ył na miano zabójcy czarownic upada zemdlony. Pokonał go cios odwagi i... TAK! I miłości! Gdy Anders ocknął się, Abejder Blend był ju tylko ciałem. Jego dusza zdą ała do krainy śmierci. Anders zrozumiał jak bliski stał się mu ten nieznany prawie człowiek. Łączył ich wspólny los; obaj przez całe swoje ycie związani byli z czarownicami - ka dy w inny sposób, ale obaj dla tego samego celu. Walka z nienawiścią i złem. „Musisz im pomóc!” Musisz pomóc samemu sobie. - Proszę nam wybaczyć - odezwał się Ramos. Jego trzej towarzysze przez cały czas milczeli. - Skąd mogliśmy wiedzieć, e to pan jedzie tym samochodem? Całe szczęście, e wyszedł pan z tego cało. - Ten człowiek był wa niejszy ni ja - odparł Anders. - A wy kim właściwie jesteście? - Wynajął nas pewien mę czyzna. Dobrze zapłacił i polecił ostrzelać pański samo- chód. - To jest wóz z wypo yczalni. - Czekaliśmy na wiadomość w budce telefonicznej na rogatkach Toczont. Ten mę czyzna zadzwonił i podał numer rejestracyjny samochodu, powiedział, e w środku

będzie siedziało dwóch ludzi, którzy muszą umrzeć... - Ramos dopiero teraz spostrzegł, e wcią trzyma w ręku rewolwer. Wetknął go za pasek spodni. - Jak nazywa się ten mę czyzna? - Ja... nie wiem. To Bystry z nim rozmawiał. Bystry! Kto to był ten facet? Mę czyzna nazwany Bystrym wzruszył ramionami. - Widziałem go po raz pierwszy w yciu, nawet nie wiem, kto go do mnie skierował... Miał du o forsy i jeździł kapitalnym samochodem z szoferem. Takim gogusiem w czapce i czerwonymi lampasami na spodniach. Ale ten wóz nie nale ał chyba do niego, bo do szofera mówił „pan”. - Marka tego samochodu, numer rejestracyjny - rzucił Anders. - Nie wiem... - Bystry pokręcił głową. Numeru nie pamiętam, nie przyglądałem się, a co do marki... nigdy nie widziałem takiego wozu, mo e robiony na zamówienie? - Dobra - Anders niewiele się dowiedział, ale i te wiadomości mogły mu się przydać. - Która jest godzina? - zapytał. - Dwadzieścia po dziesiątej. - Pomo ecie mi? Najpóźniej za piętnaście minut muszę być na kosmodromie. - Jasne! - wyraził gotowość Ramos. Jego towarzysze przytaknęli. - Za tymi krzakami stoi nasz samochód. - A co z nim? - Anders wskazał na ciało Blenda. Ramos zawahał się. Potrząsnął głową. - Nie zmieści się, musi tu zostać. Zaraz powinien przeje d ać jakiś samochód... zresztą, mo emy zadzwonić po pogotowie z kosmodromu. - To nie wchodzi w rachubę - zadecydował Anders. - On musi jechać ze mną. Mam zamiar zabrać go do jego ojczyzny. I ani przez chwilę nawet przez myśl mu nie przeszło, e nie musi robić niczego. Chiropter to dzika planeta. Obszary, na których cywilizacja nie odcisnęła jeszcze swojego piętna, człowiek zwykł nazywać dzikimi, obojętnie czy są one piękne, czy smutne i nieprzyjazne. Jedna baza naukowa i skupiona wokół niej mała kolonia, nie uczyniły jeszcze Chiroptera prowincją Ziemi, ale słały się zaczątkiem nowego. Przygody, którą warto prze yć, władzy, o którą warto walczyć. Wszystko po to, aby móc powiedzieć: „- To moje, tu yję

i tu umrę”. Trzeba ogromnego hartu ducha aby budować nowy świat; i zapału. Ludzie, którzy nie znaleźli szczęścia w swoich rodzinnych stronach, szukają go na obcej ziemi, i często niewa ne jest nawet czy je znajdą; poszukiwanie te bywa szczęściem. Chiropterski kosmodrom mieścił się zaledwie o kilkanaście kilometrów od stacji naukowo-badawczej. Był zaniedbany i chocia sama płyta startowa pozostawała w dość dobrym stanie, to baraki na obrze ach wymagały gruntownego remontu. Tym bardziej, e las chciał odzyskać stracony teren i na pierwszy ogień wybrał właśnie te prowizoryczne budowle. Nik Anders wylądował bez kłopotów. Odczekał, a spadnie temperatura osłon ablacyjnych statku i zmaleje promieniowanie płyty kosmodromu, po czym zebrał się do wyjścia. W luku wyjazdowym znajdował się terenowy samochód, z którego zamierzał skorzystać. Wyniósł z chłodni foliowy worek z ciałem Abejdera Blenda i umieścił go na tylnym siedzeniu. Mimo rękawic ręce skostniały mu od zimna - temperatura w chłodni wynosiła minus trzydzieści stopni Celsjusza. Otworzył luk i uruchomił mechanizm trapu; gdy opadł, zjechał po nim na płytę lądowiska. Na kosmodromie nie było nikogo, mimo e przed lądowaniem Anders rozmawiał z kolonistami przez radio. Podjechał do skraju kosmodromu, przystanął i rozejrzał się. Nie miał mapy, a trzeba było odnaleźć drogę. Kierunek znał, bo zanim wylądował, obserwował okolicę przez ekran iluminatora, ściana lasu wydawała się nie do przebycia, nie zauwa ył adnej wycinki. Ruszył. Posuwając się wolno wzdłu prowizorycznego ogrodzenia wcią obserwował teren. Wreszcie dotarł do niskiej bramy; od niej prowadziła droga, która kilkadziesiąt metrów dalej skręcała w las. Zdecydował, e pojedzie w tym kierunku. Gdy minął zakręt, jego oczom ukazał się zaskakujący obraz: na drodze stało kilku- nastu ludzi. Byli zbyt daleko, aby mógł odczytać ich uczucia, ale gotów był zało yć się, e przewa a w nich agresja. Byli uzbrojeni. Za nimi stała wielka, nakryta plandeką cię arówka, której światła - mimo dnia - pozostawały włączone. Anders zatrzymał samochód i wyskoczył na drogę. Uniósł w górę obie ręce. Po chwili namysłu odpiął pasek spodni i wymownym gestem odrzucił go daleko od siebie. Nie miał broni, ale uznał, e taka demonstracja wzbudzi zaufanie. Jeszcze raz podniósł

ręce, po czym bez pośpiechu wsiadł do samochodu. Rozparł się na tylnym siedzeniu, wyjął ze skrytki paczkę papierosów. Zapalił. Przymknął oczy i czekał. Minęła mo e minuta, gdy jego zmysł telepatyczny odebrał pierwszy odczyt; nie był zbyt przyjazny, ale nie nosił w sobie morderczych pierwiastków. Raczej obawę i podniecenie ciekawością. Anders otworzył oczy dopiero, gdy odczyty zaczęły mieszać się ze sobą, co wskazywało na bliskość wielu ludzi. Obok samochodu zobaczył silnie zbudowanego mę czyznę w brązowej, skórzanej kurtce, który widząc, e został zauwa ony jakby się trochę przestraszył. Ale nie zrobił ani kroku w tył. Tylko mocniej ścisnął tkwiący w prawej dłoni rewolwer. - Witam - rzekł do niego Anders. - Przybyłem w przyjaznych zamiarach. - Zaciągnął się papierosowym dymem, otworzył drzwiczki i po raz drugi wysiadł z samochodu. Wyciągnął rękę na przywitanie. Mę czyzna w skórze po chwili wahania przeło ył rewolwer i uścisnął podaną dłoń, lecz jego twarz nie zmieniła wyrazu. - Kim jesteś? - zapytał. - Nazywam się Nik Anders. Zabójca czarownic. Mę czyzna spojrzał znacząco na tłumok zajmujący tylne siedzenie samochodu, Tajający szron na plastykowym worku, nie był w stanie ukryć jego zawartości. - Przywiozłem ciało Abejdera Blenda - powiedział Anders. Nieznajomy wzdrygnął się, a kilku stojących za nim towarzyszy uniosło w górę automatyczne karabinki, Przez chwilę stali tak wszyscy w bezruchu. Nagle jeden z mę czyzn przyskoczył do Andersa, odepchnął go brutalnie i pochylił się nad ciałem Blenda. Wyciągnął z kieszeni nó i rozciął worek. Rozdarta folia odsłoniła zmarzniętą, martwą twarz. - To Abejder! - mę czyzna krzyknął przeraźliwie. – Abejdeeer! Gdzieś w lesie echo powtórzyło imię, które, odbijając się między pniami drzew, w końcu wróciło na drogę. Tylko imię; nic nie wróci ycia człowiekowi, który je nosił. Anders do późnej nocy wertował ksią kę zapisów badań naukowych prowadzonych na Chiropterze. Szczególnie interesował go okres poprzedzający pojawienie się czarownicy. Jeszcze nie był pewien, ale wydawało mu się, e wpadł na

trop, który pozwoli mu rozpocząć równorzędną walkę z kobietą działającą na szkodę kolonistów. Jak na razie - osiągnął niewiele, chocia na Chiropterze przebywał ju ponad tydzień. Sprawa zaczynała się przeciągać, a on wcią tkwił w prawie zerowym punkcie. Wszystkie sztuczki i pułapki, jakie znał, a które prowokowały czarownice do konfrontacji, nie odnosiły tutaj skutku. Kilkakrotnie robił wypady, nawet w nocy, instruował osadników i szli wszyscy razem, obwarowani magicznymi znakami, próbował w pojedynkę - i nic. Zawsze przybywał za późno. Czarownica była w miejscach, które typował, lecz za ka dym razem zdołała w porę wymknąć się, i to na tyle wcześnie, e nawet zmysł telepatyczny Andersa nie zdołał podać kierunku jej ucieczki. Rozumiała, e spotkanie z zabójcą mo e być dla niej kresem ycia. Ale powinna równie zrozumieć, e w końcu musi dojść do spotkania. I do walki. Dlaczego zwleka tak długo? Ma przecie przewagę Mocy. Mocy Zła. Tymczasem on atakował, a ona stosowała uniki. Wcią uniki. Jak długo jeszcze? Anders czuł, e powodem takiego zachowania jest przyczyna, dla której chciała opanować tę planetę. Ale była to przyczyna nieznana. - Cholerny świat! - zaklął Anders. „Nieznana przyczyna”. Jak to mo liwe, aby czarownica postępowała wbrew własnym zwyczajom? Przecie musi mieć w tym jakiś cel... Anders wielokrotnie analizował jej postępowanie, ale wcią układał te same pytania. Dlaczego osiedliła się na Chiropterze? Planeta jest praktycznie bezludna - nawet teraz, gdy przebywają na niej koloniści. A wcześniej było tu zaledwie kilkudziesięciu naukowców. Czarownice zawsze trzymają się ludzkich skupisk, gdzie mogą działać zgodnie ze swym charakterem i przeznaczeniem. Chiropter wydawał się ostatnim miejscem, jakie mo na wybrać, gdy jest się czarownicą. A najwa niejsze: dlaczego tak brutalnie dą y do zupełnego wyniszczenia kolonistów? Anders przekonał się, e jest rzeczywiście tak, jak mówił Abejder Blend. Koloniści yli w skrajnej nędzy. Czarownica wyraźnie chciała, aby opuścili tę planetę. Dlaczego? Przecie bez nich jest niczym - jak światło w pró ni. Istnieje, lecz nic z tego nie wynika. Tylko człowiek mo e o drugim powiedzieć: jesteś złem. Samotnie nie jest się ani złym, ani dobrym. Gdy jesteś sam, to jakby ciebie nie było.

Nagle Anders wzdrygnął się. Wcześniej określił przybli ony termin pojawienia się czarownicy na Chiropterze - było to na rok przed przybyciem kolonistów - i oto teraz stwierdził, i niecały miesiąc przed tym dokonano dość wa nego odkrycia geologicznego, o którym nikt z kolonistów jakoś nie mówił. Czy by nie wiedzieli? Na to wyglądało, zresztą zapis był lakoniczny, świadczący, e jego twórca nie przywiązywał do niego większej wagi. Ale było napisane - czarno na białym - „URAN”. Mógł istnieć ktoś, dla kogo miało to olbrzymią wagę. Nazajutrz Anders wstał wcześnie. Spał krótko, lecz nowe fakty popychały go do działania. Najpierw zawiadomił Clauda, aby przygotował do drogi śmigłowiec. Claud był tym mę czyzną w brązowej skórze, z którym rozmawiał zaraz po wylądowaniu. Wiele mu zawdzięczał, bo koloniści, wzburzeni śmiercią Abejdera Blenda, nie dowierzali słowom Andersa i wtedy, przy lądowisku, gotowi byli go zabić. Kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie rozsądek Clauda, który rozkazał przeszukać rakietę i gdy nie znaleziono niczego podejrzanego, przywołał swoich towarzyszy do porządku. Na szczęście znalazł posłuch. Jak do tej pory, Anders nie zdobył pełnego zaufania osadników. Wiele szkody przyniosło mu ponowne pojawienie się czarownicy tu przed jego przylotem. Bo - jak nale ało się spodziewać - nikt nie widział jej od czasu odlotu Blenda, kolonistom zaczęło się nawet lepiej powodzić, a tu nagle znowu! Trudno było wyjaśnić im, e przez cały czas nieobecności kontrolowała poczynania Blenda i z pewnością powróciłaby, niezale nie od postępowania Andersa. - Mo emy jechać - do pokoju wszedł Claud. Miał zatroskaną twarz i Anders odczuł, e troska dominuje równie w jego stanie uczuć. - Co się stało? - Nic. Mo emy jechać - powtórzył Claud. Wyszli z budynku. Na dziedzińcu słała cię arówka, do której kilku ludzi ładowało baga e. Pracowali mę czyźni, kobiety i dzieci. Anders zrozumiał, e jest to przeprowadzka. A mówiąc konkretniej: ucieczka z Chiroptera. Pierwsi, którzy nie wytrzymali trudów. - Ilu ich jest? - zapytał.

- Dwudziestu trzech. Dziewięć rodzin. Gdyby nie czarownica, zostaliby. Anders zacisnął pięści. Był bezradny. Działał zbyt wolno. - Zatrzymaj ich. Daj mi jeszcze kilka dni. - To na nic - odparł Claud. - Nie mogę dopuścić do konfliktów. To by nas dobiło. W milczeniu podeszli do śmigłowca. Anders uło ył na bocznym siedzeniu walizeczkę z licznikiem Geigera i sprawdził zawartość pojemnika z prowiantem. Byli gotowi do drogi. Claud siadł za sterami. Włączył silniki. - Nie po egnasz się z nimi? - zapytał Anders spoglądając na pracujących przy cię arówce ludzi. - Wczoraj powiedzieliśmy sobie wszystko. Nawet słowa po egnania - głos Clauda brzmiał ochryple. Usiłował zamaskować wzruszenie. Nie wiedział, e dzięki swemu telepatycznemu darowi, Anders czytał w jego uczuciach jak w otwartej ksią ce. Uczucia to nie myśli, ale ich znajomość wystarcza, aby poznać człowieka. A przy osiągnięciu wprawy - nawet przewidzieć jego zamiary. Tylko dlatego Anders mógł być zabójcą czarownic. Swój dar przeciwstawiał Mocy Zła i - jak dotąd - wygrywał. Ale za ka dym razem stawiał na szalę swoje ycie, bo dla czarownic „miłość” to słowo abstrakcyjne. Nikt na świecie nie wiedział o telepatycznym zmyśle Andersa, nikt... I nagle Anders zdał sobie sprawę, e istnieje jednak ktoś, kto prawdopodobnie orientuje się w jego mo liwościach - czarownica z Chiroptera! Pamiętał pierwszą z nią rozmowę. Uczyła się szybko, bo sama równie posiadała podobny dar. Skoro on ją rozszyfrował, to logika wskazywała, e ona jego równie . „A mo e jest lepsza?” - Andersa przeszły dreszcze. Nie wiedział czy jest to strach, czy podniecenie. - „Mo e czyta nie tylko uczucia, ale i... myśli!?” Obawiał się, e niewiele jest na świecie rzeczy, które byłyby do końca niemo liwe. Lecieli na południe. Anders co pewien czas sprawdzał z mapą kierunek. Czerwonym flamastrem zaznaczył punkt do którego zdą ali - miejsce dawnych badań geologicznych. Z zainteresowaniem obserwował nieznaną okolice i musiał przyznać, e Chiropter jest piękną planetą. Zupełnie odmienną od Ziemi, lecz równie wspaniałą. Zasługującą na

to, by ją kochać. - Ilana! - krzyknął nagle Claud. Anders spojrzał na niego ze zdumieniem. Nie rozumiał tego słowa. Claud wpatrywał się z napięciem w jakiś punkt na powierzchni ziemi. Dą ąc za jego wzrokiem, Anders spostrzegł ludzką sylwetkę. Gdy przyjrzał się dokładniej, rozpoznał, e jest to dziewczynka. - Ilana! - powtórzył Claud. - Kilka miesięcy temu porwała ją czarownica. To było straszne... - Wiem - przerwał Anders. - Mówił mi Blend. Dziewczynka biegła. Machała ręką w ich kierunku, ale zbli ała się do lasu. Helikopter zakołysał się. - Co robisz?! - krzyknął Anders. - Trzeba lądować. Ona nas woła! - Stój! Nie wierzę temu. Nie znasz terenu. - Ląduję. - Claud! Opamiętaj się! Dobrze znam czarownice, to pułapka - Anders chwycił pilota za ramię. Ten odtrącił jego rękę. - Przecie nie mogę jej tak zostawić - powiedział. - Poczekaj! Sprowadź śmigłowiec nad powierzchnię ziemi i wyrzuć drabinkę. Zejdę i wyszukam miejsce dogodne do lądowania. Ilana zatrzymała się kilkanaście metrów przed ścianą lasu. Znowu pomachała ręką. Wyraźnie ich przywoływała. Anders schodził po drabince. Wiatr wytwarzany przez śmigło miotał nim na wszystkie strony. Zeskoczył na grunt, który ugiął się pod jego cię arem. Wpadł po kostki w mech. Zrobił dwa kroki do przodu i obejrzał się: w zagłębieniach, które pozostawiły jego stopy, zbierała się woda. Miał rację! Teren był grząski i z pewnością zapadłby się pod cię arem śmigłowca. W ostatniej chwili, przeczącymi wymachami skrzy owanych rąk, powstrzymał lądującego ju Clauda. Puścił się biegiem w kierunku lasu, na skraju którego stała jeszcze Ilana. Niebezpiecznie było biec po tak grząskim gruncie, ale na szczęście skończył się on kilkadziesiąt metrów dalej. Anders wskazał Claudowi miejsce, gdzie bezpiecznie mo e

osiąść śmigłowiec i nie czekając pobiegł dalej za dziewczynką niknącą właśnie za pniami drzew. Gdy wszedł do lasu, widział jeszcze przez chwilę czerwoną sukienkę Ilany, ale zaraz zniknęła mu z oczu. Przez moment biegł w zapamiętanym kierunku, a w końcu przystanął. „Bez sensu jest ta pogoń” - doszedł do wniosku. Nagle usłyszał okrzyk i przed nim zamajaczyła czerwień, Ilana! Skoczył za nią. Jeszcze kilkakrotnie, na przemian, to gubił ją, to odnajdywał, nigdy jednak nie mógł zbli yć się na tyle, aby ją pochwycić. Zdawał sobie sprawę, e jest to gra, zwyczajne wciąganie go głęboko w las, ale zdecydował się zaryzykować. Mo e wreszcie nadeszła mo liwość konfrontacji z czarownicą. To nic, e ona dyktuje czas i miejsce spotkania. Nie mo na czekać na lepszą okazję, osadnicy ju opuszczają kolonię dalsze zwlekanie to groźba, e nie będzie dla kogo walczyć, Wyjął z kieszeni kredę, zdjął kurtkę i wyrysował na plecach i przednich kieszeniach magiczne znaki. Większość z nich sam wymyślił i wypróbował. Lata spędzone na walce z magią zła obfitowały doświadczeniem, które w połączeniu z jego szczególnymi zdolnościami dawały rezultaty niepojęte dla zwykłego człowieka. Sam Anders nie rozumiał czasami wszystkiego, co się z nim dzieje; bywały chwile, gdy tajemnicze siły wprowadzały go w stan powodujący utratę kontaktu z rzeczywistością. Przebywał wtedy jakby w innym świecie, czuł się potę ny, niezłomny; był we władzy Mocy, która mogła czynić wszystko. Zdarzało się to bardzo rzadko, ale za ka dym razem w osobowości Andersa zostawało coś nowego, co czyniło go bogatszym i silniejszym. Ścisnął jeszcze zawieszony na szyi amulet i ruszył za wabiącą okrzykiem i czerwienią lianą. Jak byk za matadorem. Lecz świadomie. Po blisko godzinie takiej włóczęgi, poczuł dym. Niespodziewanie las przerzedził się i Anders wyszedł na niewielką polanę, Na środku płonęło ognisko. Musiało być dopiero co podsycone, bo ogień buchał wysoko, a zwęglające się gałęzie trzaskały z hukiem. Za płomieniami słała kobieta. Rozgrzane powietrze dygotało i przesłaniało obraz, ale rozpoznał ją natychmiast. Czarownica. W tym momencie coś uderzyło Andersa pod sercem. Cios pochodził od własnej duszy. Stał oczarowany, choć chronił go pancerz magicznych znaków. Ale ka dy pancerz broni tylko przed wtargnięciem sił zewnętrznych; nic nie obroni człowieka przed samym