mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Kordel Magdalena - Okno z widokiem

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Kordel Magdalena - Okno z widokiem.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 100 osób, 89 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 130 stron)

Dla mojego męża i dzieci – za to, że są.

Moi kochani! To już kolejna książka, którą dzięki Wam – moim Czytelnikom – udało mi się napisać i wydać. Bardzo dziękuję Wam za to, że sięgacie po moje powieści i że tak wnikliwie je czytacie i recenzujecie. Szczególnie chcę podziękować Pani Sabince, autorce bloga internetowego, za przemiłe recenzje i za równie ekscytującą korespondencję, Pani Izie za to, że tak ładnie o mnie pisze, Ani K. – mojej przyjaciółce – za to, że z niezmienną cierpliwością czytała wszystko, co napisałam, znosiła moje humory i podtrzymywała mnie na duchu, rodzicom, mężowi i dzieciom za niezachwianą wiarę we mnie i moje możliwości. I Panu Leszkowi z Nowej Rudy – właścicielowi Białej Lokomotywy, najcudowniejszej i najbardziej klimatycznej kawiarni, w jakiej kiedykolwiek byłam. To właśnie Biała Lokomotywa była pierwowzorem malownickiej restauracji Piąte Koło. I chociaż ta w Malowniczym jest o wiele większa, z całą pewnością magię i nastrój zawdzięcza noworudzkiej Lokomotywie i jej właścicielowi. Moi Drodzy, korzystając z okazji, chcę się z miejsca przyznać, że niestety nie udało mi się do końca dotrzymać danej Wam obietnicy. Kiedyś powiedziałam (a raczej napisałam), że w kolejnej książce nie będzie żadnej rozwódki, wrednego męża, nastoletniej córki i romansu. Cóż... Rozwódek, mężów i nastoletnich córek rzeczywiście udało mi się uniknąć. Romansu też nie ma... Prawie... ale cóż ja mogę poradzić na to, że podobnie jak Róża – bohaterka tej książki – lubię szczęśliwe zakończenia i wierzę w nie? I tak z nadzieją, że jednak mi wybaczycie tę drobną niekonsekwencję, życzę Wam, Drodzy Czytelnicy, samych dobrych zakończeń. I w książkach, i w życiu. Magdalena Kordel

Okno z widokiem Właściwie nie powinno mnie dziwić, że kiedy życie mi dopiekło, z miejsca pognało mnie do babki. Zawsze mnie do niej gnało, gdy było źle. Babka była opoką. I tajemnicą, pociągającą i wabiącą jak najlepszy narkotyk. Nikt o niej nie wiedział wszystkiego, a jako że już jakiś czas temu przekroczyła siedemdziesiątkę, nic nie wskazywało na to, żeby coś w tej materii się miało zmienić. Babce zwyczajnie nie paliło się do zwierzeń. Nawet jej wiek był tajemnicą. W rodzinie chodziły słuchy, że gdy po wojnie wyrabiała na nowo dokumenty, coś tam zachachmęciła z datą urodzenia. Mama twierdziła, że odjęła sobie lat, ale ja nie byłam co do tego taka pewna. Babce wiek nigdy nie doskwierał, nie narzekała na upływ czasu ani na zdrowie. Nawet na pogodę… Właściwie jakby się nad tym głębiej zastanowić, babka w ogóle nie narzekała. Gdy coś ją bolało, szła wysoko w góry, na łąkach zbierała zioła i nimi się leczyła. Tylko raz odstąpiła od tej zasady, gdy coś łupało ją w piersiach. Nie mogąc opędzić się od próśb zaniepokojonej rodziny, w końcu złamała się i poszła do lekarza. Moja mama tryumfowała, tryumfował doktor, który cały czas przepowiadał babce, że na tych ziółkach daleko nie zajedzie. O tym, co czuła sama zainteresowana, niewiele można powiedzieć, bo jak zwykle pozostała nieprzenikniona. Nie komentowała ani postawy mojej mamy, ani doktora. Wróciła od lekarza z plikiem skierowań na badania i lekarstwem, którym codziennie miała smarować klatkę piersiową. Niestety komuś coś się pokręciło (babka twardo twierdziła, że lekarzowi, lekarz, że babce) i zamiast się nim namaścić, łyknęła zawartość buteleczki i dostała straszliwej zgagi, za to ból w piersiach minął bezpowrotnie. Od tamtego czasu z wyższością twierdziła, że lekarze to nieznający się na rzeczy szarlatani, a lekarz orzekł, że to prawdziwy cud, iż babka po spożyciu leku nadal żyje, i podobno w złości wykrzyczał jej nawet, że ani chybi zawarła jakiś pakt z diabłem. Oczywiście ona uśmiała się z tego serdecznie, ale ja nie widziałam w tym nic zabawnego. W ubolewaniu nad naiwnością i niewiedzą doktora wzruszyłam tylko ramionami. Ostatecznie babka nigdy się nie kryła ze znajomością z ogoniastym przedstawicielem ciemnej strony mocy i tylko ktoś nieomal zupełnie ślepy i głuchy mógł tego nie zauważyć. Temat diabła dość często przewijał się w naszych rozmowach, a gdy babcia zauważyła, że jestem nim szczególnie zaintrygowana, pojawiał się coraz częściej. Zwykle gdy rankiem wyruszała w góry, na moje pytania, czy mogę iść z nią, niezmiennie odpowiadała: – Daj spokój, Różo, idę się z diabłem naradzić, a to nie towarzystwo dla małych dziewczynek! Złościła mnie ta odpowiedź niesamowicie. Ale jednocześnie zamykała mi usta. Babcia myślała zapewne, że ze strachu, a ja milkłam, bo byłam obrażona na nią, na cały świat, a przede wszystkim na diabła, który gardził mym towarzystwem. – Czekaj, ty, czekaj – odgrażałam się w duchu – jeszcze sam będziesz mnie szukał. A wtedy figa z makiem! W takie ranki na pytanie mamy, gdzie jest babcia, odpowiadałam zgodnie z prawdą: – Poszła się z diabłem naradzić. Matka niezmiennie krzywiła się na taką odpowiedź i kręcąc głową, mówiła: – Babcia poszła po prostu po zioła, kochanie. Diabła nie ma. Jakiś czas zbywałam ową odpowiedź milczeniem, ale za którymś razem coś mnie podkusiło i zapytałam: – W ogóle? – Co w ogóle? – No, czy w ogóle nie ma diabła?

Matka była wyraźnie zakłopotana. – Nie, no ogólnie jest… – Przed chwilą mówiłaś, że nie ma – atakowałam, bo czułam, że powinnam bronić diabła babci. – Oczywiście, że jest, ale nie tutaj – wybrnęła z trudem matka. – Ksiądz mówi, że trzeba się mieć na baczności, bo diabeł jest wszędzie – odparowałam. – Jest obecny wszędzie, bo chce nas kusić do złego, ale on tak niby jest, a jednak go nie ma – wkopywała się coraz bardziej. – Coś mi się wydaje, mamo, że ani ty, ani ksiądz tak naprawdę się na nim nie znacie – odpowiedziałam z wyższością. Po tej rozmowie w domu wybuchła awantura. – Musisz z tym skończyć! – krzyczała mama do taty. – Przecież tak nie może być! Ona wierzy w te wszystkie bajeczki, które opowiada jej twoja matka, a ja już doprawdy nie wiem, jak mam ją uspokoić! – Nie chcę wyjść na totalnie nieczułego ojca, ale nasza córka nie wygląda na zbyt przerażoną – bąknął tata. – Oczywiście najłatwiej to zbagatelizować i umyć ręce! Skąd wiesz, jakie ślady w psychice mogą jej zostać po tych koszmarnych historiach? To jeszcze mała dziewczynka i te opowieści o diable mogą przerazić ją śmiertelnie. Poza tym te wszystkie dyskusje, które Róża prowadzi z twoją matką, są… Są… Sama nie wiem – mamie najwyraźniej zabrakło słów. – No, makabryczne – dokończyła wreszcie i zamachała gwałtownie rękami. – Diabeł to, diabeł tamto… I ty to uważasz za normalne?! A spróbuj jej powiedzieć, że całe to ględzenie to bujdy, to wtedy dopiero zobaczysz! Spotkałeś kiedyś dziecko, które by tak się wykłócało o istnienie diabła?! – Daj spokój – ojciec próbował ją udobruchać. – Skoro wierzy w Babę Jagę i żyje, to diabeł też jej nie zaszkodzi. – Tego nie można w żaden sposób porównywać – upierała się przy swoim mama. – Przecież to, co ona wygaduje, to prawie bluźnierstwo! – Nie przesadzaj, po prostu akurat przemówiło do jej wyobraźni i tyle. Ale oczywiście, jeżeli masz z tym taki problem, porozmawiam z mamą… – skapitulował w końcu. – Chociaż sama wiesz, jaka ona jest… Nie będzie łatwo. – Ale przynajmniej będzie wiedziała, co o tym myślimy. – Myślisz, kochanie. Myślisz. Mnie z tego wyłącz – skwitował ojciec i ostentacyjnie schował się za rozpostartą gazetą. – Pewnie, najlepiej wszystko zwalić na mnie – prychnęła matka. – Ale dobrze, niech i tak będzie. Obyś tylko z nią porozmawiał. Najlepiej dziś! – Jutro! – Tata uciął dyskusję tonem, przed którym kapitulowała nawet moja mama. Używał go rzadko, ale było wiadomo, że gdy już się to działo, lepiej było nie przeciągać struny. Nawiasem mówiąc, gdy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że jedyną osobą potrafiącą doprowadzić go do ostateczności, w wyniku której pojawiał się ów szczególny ton, była moja rodzicielka. Nazajutrz, zgodnie z obietnicą, tata odwiedził babcię. Dokładniej mówiąc, odwiedziliśmy ją razem, bo uparłam się, by mu towarzyszyć. Ostatecznie mieli rozmawiać o mnie i rozstrzygać ważne dla mnie kwestie, więc w moim mniemaniu miałam prawo uczestniczyć w tej rozmowie, która nie przyniosła – zgodnie z przewidywaniami ojca, a ku mojemu zadowoleniu – żadnych rezultatów. – Ej, Leszek, ty przeżyłeś, przeżyje i ona – po wysłuchaniu ojca stwierdziła beztrosko babka i mrugnęła do mnie okiem. – Przecież wiesz, że to nasz swoisty rodzinny folklor. Takie

opowieści kształtują wyobraźnię. – Wiem, ale mamo, to strasznie denerwuje Alicję. – Tata popatrzył na babcię nieszczęśliwym wzrokiem, robiąc przy tym minę zagubionego chłopca. – I tu masz odpowiedź na wszystkie dręczące cię pytania. Na własnej skórze przekonałeś się, jak strasznie trudno jest żyć z człowiekiem pozbawionym wyobraźni. Ale jak wiesz, szanuję twój wybór i dlatego oszczędzam Alicji rozmów ze mną – roześmiała się babcia i nastawiła wodę na herbatę. To był znak, że temat uważa za zakończony. Diabeł został uratowany – przynajmniej chwilowo. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że przyszłość szykuje nowe niebezpieczeństwo. Mianowicie po jakimś czasie, zupełnie niespodziewanie, babcia przestała chodzić na narady z diabłem. Powód był prosty: tata, chcąc zrobić jej niespodziankę, założył obok domu ogródek ziołowy. Nawet mama mu pomagała wszystko przygotować, bo, jak stwierdziła, może gdy babcia będzie miała te swoje zioła na wyciągnięcie ręki, to się nimi tak zaabsorbuje, że przestanie zajmować się głupotami. Przez głupoty rozumiała zapewne poranne wędrówki, od których zwykle zaczynały się wszelkie diabelskie opowieści. Tak czy inaczej, babcia była szczęśliwa. Tyle gatunków ziół i to pod samym oknem, bez konieczności brodzenia w gęstych trawach łąki i pochylania niemłodych już pleców. – Tylko czy aby one będą tak samo skuteczne? – zastanawiała się głośno, pieszczotliwie dotykając listków. – A dlaczego nie? – tata śmiał się z jej niepewności. – No wiesz, synu, po tym, co samo wyrośnie, wiadomo, czego się spodziewać, a te tutaj to jakieś takie sztuczne… – Oj mamo, mamo – ojciec poklepał ją po pomarszczonej ręce – już w średniowieczu mnisi zakładali ogródki z ziołami. I skutkowały. Nie widzę powodów, dlaczego te miałyby być inne. Chyba że ten twój diabeł się obrazi, że już go nie odwiedzasz i o radę nie pytasz, i urok na nie rzuci. Te słowa wystarczyły, żebym znienawidziła przydomowy ogródek. Przecież zajął miejsce diabła. Wyobrażałam sobie, jak bardzo biedny diabeł czuje się samotny, jak co rano wypatruje drobnej postaci babci Matyldy i jak zawiedziony wieczorem znika w ciemnym iglastym lesie. Na myśl o jego samotności łzy kręciły mi się w oczach. I stało się. Obraziłam się na babkę. Przestałam się do niej odzywać, ba, prawie jej nie zauważałam. Babcia przyglądała mi się spod oka, zagadywała, ale gdy nic nie przynosiło rezultatów, zostawiła mnie w spokoju. Zaś w mojej głowie rodził się buntowniczy plan. – Nie pozostaje mi nic innego – myślałam – jak pójść i odszukać diabła, i zapewnić go, że ma we mnie najlepszą przyjaciółkę. Niech wie, że chociaż nigdy nie chciał ze mną gadać, to i tak może na mnie liczyć. Miałam tylko jedno zmartwienie – właściwie nie wiedziałam, jak diabeł wygląda. Natrafiłam wprawdzie na kilka wizerunków Złego w Biblii dla dzieci, ale z całą pewnością to nie był diabeł mojej babci! Ewentualnie mógłby to być jakiś jego ubogi krewny. Trapiło mnie to wszystko niesamowicie, ale na całe szczęście do poszukiwania diabła nie doszło, bo wieczorem, na dzień przed planowaną eskapadą, babcia, nie słuchając moich protestów, zabrała mnie do kuchni na rozmowę. Naburmuszona siedziałam przy stole i przyglądałam się, jak nastawia wodę w garnku i wrzuca do niego wysuszone listki. Wiedziała, co robi, gdy w milczeniu, pozornie nie zwracając na mnie uwagi, przyrządzała napój. Tajemniczy taniec babcinych rąk nad parującą wodą za każdym razem tak samo mnie fascynował i było bardzo prawdopodobne, że w końcu, zaintrygowana, zapomnę o dąsach i zacznę uczestniczyć w mieszaniu aromatycznej zawartości garnka. Ale tym razem postanowiłam być twarda. Dla

biednego diabła, dla którego, w moim mniemaniu, byłam ostatnią deską ratunku. Babka widząc, że skuteczna zwykle metoda tym razem zawodzi, poczekała, aż w garnku coś zabulgotało i zaszumiało, i dopiero wtedy usiadła naprzeciwko mnie i powiedziała: – No co tam, Różo, napijesz się ze mną? Widzę, że jesteś na mnie obrażona, więc potraktujmy to… powiedzmy, jak fajkę pokoju. To napój, który będziemy piły tylko my dwie. Taka nasza mała wspólna tajemnica. Co ty na to? W odpowiedzi otrzymała tylko nieszczęśliwe spojrzenie. Bo z jednej strony, nie mogłam jej wybaczyć zdrady, jakiej się dopuściła, ale z drugiej, posiadanie z nią tajemnicy, odprawianie czegoś na kształt magicznych obrzędów, nęciło z nieprzepartą siłą. – Czemu nic nie mówisz? – Nie mogę wypić z tobą żadnego napoju – zdecydowałam w końcu heroicznie. – To byłoby bardzo nie w porządku wobec biednego, zdradzonego diabła. – A co do tego ma diabeł? – zdziwiła się babka niepomiernie. No to jej wygarnęłam. Głównymi oskarżonymi byli ona i ogródek ziołowy. – A więc to o to chodzi! – Pokiwała głową. – Ależ ty jesteś niemądra. Było zapytać, to od razu bym ci powiedziała, że w związku z zaistniałymi okolicznościami diabeł zamieszkał tutaj, na strychu – powiedziała, nieświadomie niwecząc cały podstępny plan mojej mamy, który miał na celu odciągnięcie mojej uwagi od wszystkiego, co miało rogi, a nie było krową. – To on tutaj jest? – Ze zdumienia otworzyłam buzię. – Oczywiście. Przecież nie mogłam zostawić go tak na pastwę losu. Zresztą czas najwyższy, by mógł rozprostować stare kości na wygodniejszym posłaniu niż twarde szyszki i gałęzie. I tak dziwne, że go jeszcze nie pokręciło od takich prymitywnych warunków. W końcu na stare lata coś mu się od życia należy. – To diabeł jest stary? Starszy niż ty? – zdziwiłam się bardzo, bo nie mieściło mi się w głowie, że w kwestii wieku ktoś mógłby być lepszy od niej. – Gorzej – babka nalała do kubków gorący napój – on jest przedwieczny. – Przedwieczny… – powtórzyłam z upodobaniem i łyknęłam z kubka magiczną zawartość, która podejrzanie smakowała zupełnie jak herbatka miętowa. Babcia Matylda z powagą pokiwała głową. – A czy mogłabym – przyszła mi nagle do głowy zuchwała myśl – pójść na strych i zobaczyć, jak mu się mieszka? – Pójść możesz – przyzwoliła obojętnie – ale wcale nie jest powiedziane, że diabeł ci się pokaże. On… Cóż, jest raczej samotnikiem. Jak się można domyśleć, sceptycyzm babci wcale mnie nie zniechęcił. I od tamtej pory każdą wolną chwilę (ku rozpaczy mojej mamy, rzecz jasna) spędzałam na strychu, usiłując wejść w komitywę z diabłem. Nie wątpiłam, że on tam jest. Niekiedy nawet zdawało mi się, że widzę jego cień, a w tafli starego lustra, które stało w półmroku, nieraz dostrzegałam ironiczny uśmiech, którym raczył mnie obdarzyć, ale nigdy nie pokazał mi się na dłużej. W końcu moje zachowanie zaczęło budzić powszechne zaniepokojenie. Nawet babcia Matylda, która początkowo dobrze się bawiła, obserwując, jak to podglądam diabła, stwierdziła, że sprawy zaszły za daleko. Moje zainteresowanie jej czarcim gościem zbytnio zaczęło przypominać obsesję. W związku z tym trzeba było coś zrobić. Zdaniem babki najprostszym rozwiązaniem było wyeksmitowanie diabła z domu. I tak pewnego dnia oznajmiono mi, że niestety diabeł zatęsknił za swobodą i porzucił wygody na strychu na rzecz otwartej przestrzeni. Co gorsza nikt, nawet babka, nie umiał mi powiedzieć, gdzie mogę go znaleźć. – Z diabłem jest jak z mężczyzną – stwierdziła krótko – za żadnym nie trafisz. Jej wyjaśnienie niewiele mi dało. Zrozumiałam, że nie mam co liczyć na rodzinę.

Na moje nieustanne nagabywania odpowiadano mi, że najwyższy czas, abym przestała wierzyć we wszystkie bajki, które usłyszę. – Powiedz – zapytała któregoś dnia mama – czy wierzysz w Śpiącą Królewnę? – Nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – A w Kopciuszka? – Też nie – wzruszyłam ramionami. – No a, powiedzmy, w małą syrenkę? – Oczywiście, że nie! – wykrzyknęłam, zirytowana tym, że może mnie posądzać o taką dziecinadę. – No właśnie. – Mama pokiwała głową i westchnęła. – A kto ci opowiadał te wszystkie bajki? – Babcia. – A więc dlaczego tak upierasz się przy tym diable? – zapytała zrozpaczona. – Przecież to taka sama bujda jak wszystkie inne. Babcie tak mają, że opowiadają swoim wnuczkom różne historie. Ale nie trzeba w nie tak bezapelacyjnie wierzyć. W baśniach najważniejszy jest morał, a nie postacie, które nie żyją naprawdę. – No to jaki jest morał w opowieściach z diabłem? – zainteresowałam się podstępnie. Matka zamilkła, a potem zakłopotana potarła ręką czoło. – Może zapytasz babci – powiedziała w końcu. W tej sytuacji widziałam tylko jedno rozwiązanie: dać sobie spokój z nakłonieniem rodziny do zdradzenia mi prawdy (od wczesnego dzieciństwa nie lubiłam tracić niepotrzebnie czasu), pójść do Walerii i od niej spróbować się dowiedzieć, gdzie też mogę diabła znaleźć. Waleria była przyjaciółką babki, i to taką po fachu. Tak jak ona zajmowała się ziołami, tyle tylko, że robiła to na większą skalę, bo o ile babcia Matylda przygotowywała napary i syropy do użytku rodzinnego, to Waleria leczyła całe miasteczko i okolicę. Mieszkańcy Malowniczego nazywali ją czarownicą, szeptuchą albo zamawiaczką. Biorąc to wszystko pod uwagę: opinię, którą cieszyła się Waleria, i podobieństwo profesji, istniała szansa, że diabelskie tematy też nie będą jej obce. Pomysł okazał się przedni. Waleria, niczego nie podejrzewając, udzieliła mi precyzyjnych wyjaśnień. – Ciociu Walerio – zapytałam, przybierając jak najbardziej niewinną minę – gdzie kiedyś najczęściej spotykano diabła? – Diabła, powiadasz? – Zamyśliła się, spoglądając na mnie spod oka. – Najczęściej widywano go na rozstajnych drogach. Ale teraz nie trzeba się tym przejmować – dodała natychmiast – bo na diabła wymyślono prosty sposób – tam gdzie mógł się pojawić, stawiano kapliczki. Albo stosowano wodę święconą. I już nie śmiał się tam pokazywać. I u nas zrobiono podobnie. Na rozstaju postawiono kapliczkę. A dlaczego pytasz? – A tak, z ciekawości… I bardzo ci, ciociu, dziękuję – powiedziałam grzecznie, myśląc, że Waleria w ogóle nie zna się na zwyczajach przyzwoitych diabłów, i prosto od niej popędziłam na rozstajne drogi do kapliczki. W moim przekonaniu diabeł miał w nosie wszelkich świętych i na pewno tam właśnie się udał po opuszczeniu babcinego strychu. Skoro czuł się najlepiej na rozstajnych drogach, to czemu miał z powodu jakichś kapliczek zmieniać przyzwyczajenia? Jedyne, co mnie dziwiło, to wątpliwe sąsiedztwo, jakie sobie wybrał. Bo w kapliczce stała figurka świętego Antoniego. A jak wiadomo, diabeł i rzeczony święty byli zażartą konkurencją. Przecież to święty Antoni pomagał odnajdywać to, co diabeł ogonem nakrył. Ale nad tym postanowiłam się nie zastanawiać. Ostatecznie to była sprawa pomiędzy diabłem i świętym Antonim i mnie nie

powinna w ogóle obchodzić. I właściwie nic się w moim życiu nie zmieniło, oprócz tego, że zamiast na strychu przesiadywałam na rozstajnych drogach. Rodzice z niepokojem przyglądali się mojej nowej pasji. Mama w końcu doszła do wniosku, że wymieniłam diabła na świętego Antoniego. – Niedobrze, że popada ze skrajności w skrajność – powiedziała któregoś dnia do ojca – ale z dwojga złego lepszy święty niż ten nieszczęsny czart. A ja milczałam jak zaklęta. Z biegiem czasu diabeł, którego tak wypatrywałam, zmienił niepostrzeżenie swoje oblicze. Nie przebywał już tylko na rozstajnych drogach, ukryty za figurką świętego Antoniego, ale był właściwie wszędzie. Najczęściej i najwyraźniej widywałam go, gdy robiłam coś całkowicie zakazanego i niezgodnego z naszym domowym prawem. Przemykał się za moimi plecami, gdy z wypiekami na policzkach, ukryta pod biurkiem czytałam pamiętnik starszej siostry Oli, migał rozmazanym odbiciem w lustrze, gdy malowałam usta jaskrawoczerwoną szminką, bynajmniej nienadającą się dla małoletnich dziewczynek, huśtał się na lampie, gdy wyciągałam z półek książki przeznaczone wyłącznie dla dorosłych. Stał się moim zakazanym owocem. Na rozstajne drogi chodziłam nadal, ale już nie w celu zdemaskowania diabła, a raczej z przyzwyczajenia. Miałam tam święty spokój, nikt mi nie przeszkadzał i nikogo nie denerwowała moja mania myślenia o niebieskich migdałach. Diabeł jako taki przestał mnie interesować, ale za to Antoni zyskał na znaczeniu. Czasami przychodziłam na rozstajne drogi nie tylko po to, żeby podumać, ale w bardziej konkretnych celach, mianowicie ubijałam interesy ze świętym. Za to czy za tamto obiecywałam mu świeże kwiaty, świeczki, dozgonną pamięć i wdzięczność. Gdy sprawa była większej wagi, przerzucałam się na bardziej materialne środki i przyrzekałam podarować – hojną (oczywiście jak na moje możliwości) sumkę w kościele na jego prywatne potrzeby. Jakie one by miały być, nie miałam pojęcia, ale rozsądnie dochodziłam do wniosku, że skoro wszyscy mamy jakieś pragnienia, to zapewne i święty Antoni coś tam dla siebie w tej dziedzinie znajdzie. Najczęściej jednak siedziałam przed kapliczką całkiem bezinteresownie, roztrząsając pod czujnym wzrokiem Antoniego najróżniejsze sprawy. A myśleć miałam o czym, bo w naszej rodzinie aż huczało z powodu skandali, za które odpowiedzialna była babka. Prawdę mówiąc, huczało w całym Malowniczym, co z kolei powodowało ciągłe bóle głowy u mamy. Początek tych skandalicznych wydarzeń miał miejsce pewnej niedzieli, gdy poszłyśmy z babką do kościoła, bo pomimo zażyłości z diabłem babcia dbała również o poprawne stosunki z Panem Bogiem. Zwykle na msze chodziliśmy całą rodziną, ale tym razem stało się inaczej. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że można w tym dopatrywać się boskiej opatrzności. Bo inaczej nie wiadomo, czy moja mama nie dostałaby zawału serca, widząc, jak po mszy babcia na oczach całego Malowniczego oraz księdza proboszcza zbiega nagle po kościelnych schodach i nie zważając na nikogo i na nic, krzyczy: – Ty stary diable, wiedziałam, że kiedyś wrócisz! A krzyczała do starszego siwego mężczyzny, który, o zgrozo, miał włosy do pasa i najspokojniej w świecie siedział na ławce i pykał fajeczkę. I właśnie wtedy na własne oczy zobaczyłam, jak wygląda diabeł babci. – Witaj, Mati – odparł, podnosząc się powoli i uśmiechając z lekką ironią – widzę, że jak zwykle jesteś piękna, opanowana i subtelna… Stałam na szczycie schodów z rozdziawionymi ustami, z nogami wrośniętymi w beton i miałam wrażenie, że jestem świadkiem czegoś wielkiego i bardzo ważnego. I rzeczywiście. Po raz pierwszy i ostatni zobaczyłam proces odwrotny od znanego powszechnie ludzkości. Na moich oczach babka odmłodniała. Z minuty na minutę. Nasz mały kościółek stał się

świadkiem cudu. Pierwszy opamiętał się proboszcz i z godnością zszedł po schodach. – Witam pana – rzekł do przybysza – chciałem jedynie zauważyć, że tu się nie pali. Gdyby więc pan mógł… – przerwał wymownie, spoglądając na fajkę. – Mógłbym – odparł zagadnięty, nie zwracając na proboszcza najmniejszej uwagi i nie odrywając od babci oczu. Proboszcz wyraźnie poczuł się urażony. Nie przywykł do takiego traktowania. – Pani Matyldo, może by nas pani sobie przedstawiła – dopomniał się skonsternowany. Babcia jakby ogłuchła. – No, Mati, chyba pora porozmawiać – powiedział siwy gość i podał babci ramię. – Mamy do nadrobienia kilka lat. I do przedyskutowania pewien temat. Pamiętasz chyba, co ci obiecałem? Tego było za wiele! Mogłam dużo wybaczyć babce, ale nie to, że o mnie zapomniała! Błyskawicznie odzyskałam władzę w nogach i w lot znalazłam się koło niej. – Babciu, a co ze mną i z lodami? – zazdrośnie potrząsnęłam jej ręką. Babka spojrzała na mnie trochę nieprzytomnie, zamrugała szybko i wreszcie z widocznym trudem wróciła do rzeczywistości. – A tak, rzeczywiście, miałyśmy iść na lody, ale wiesz, Różo, zaprowadzę cię dziś do domu. To moja wnuczka – wyjaśniła. – A to jest Julek. O ile przedstawienie mnie skierowane było do konkretnego adresata – rzeczonego Julka, to przedstawienie jego było jakby ogólne. Miałam wrażenie, że babcia wyjaśnia wszystkim zgromadzonym na kościelnym dziedzińcu, kim jest długowłosy. Oczywiście wymienienie jego imienia ani na jotę nie rozjaśniło sytuacji, a tylko zaostrzyło apetyt ciekawskich. Jedynie wśród najstarszych mieszkańców wymieniano znaczące spojrzenia i szeptano: to on? Na pewno? Po tylu latach? Ale większość nic z tego nie rozumiała. Tylko Waleria, która zdawała się niczemu nie dziwić, podeszła do babci i patrząc na nią z serdeczną ironią, powiedziała tryumfalnie: – Zawsze ci powtarzałam, że mężczyźni z tej rodziny bez względu na wszystko dotrzymują obietnic. Co ciekawsze kobiety wiedząc, że od babci nie usłyszą żadnych wyjaśnień, obstąpiły Walerię, ale ta opędziła się od nich jak od natrętnych much i mrucząc pod nosem, odeszła. Julek pojawił się więc w naszej rodzinie i wtopił się w nią tak, że nie mogłam sobie wyobrazić świata bez niego. Jego pojawienie spowodowało też niemały przewrót w moim życiu, bo gdy Julek z babką postanowili zamieszkać razem, moja mama stwierdziła, że nie zniesie wytykania nas palcami, i jeżeli babka nie zrobi tego jak należy (ślub itp.), to ona z całą pewnością nie zostanie w Malowniczym. Babka, jak to miała w zwyczaju, nie zamierzała się nikogo słuchać i po prostu któregoś dnia Julek się do niej wprowadził. Tego było dla mojej mamy zbyt wiele. Zresztą może związek babci był tylko pretekstem do realizacji tego, o czym marzyła: wyprowadzki do „prawdziwego miasta”. Rewolucja, która się na skutek tej decyzji dokonała w moim życiu, była początkowo bolesna, ale przyniosła też sporo korzyści. Jeśli zaś chodzi o Julka, babcia opowiedziała mi potem, że był jej dawną młodzieńczą miłością. Podobno zakochała się w nim już po śmierci mojego dziadka, ale że owdowiała młodo, można było przyjąć, że zwrot „młodzieńcza” był całkowicie na miejscu. Do tej pory nie wiem, dlaczego Juliusz zniknął na tyle lat i czemu jednak po tak długim czasie wrócił. Stanowili z babką idealnie dobraną parę – oboje tajemniczy i skryci, niezdradzający swoich sekretów, co niewątpliwie irytowało całe ich wścibskie otoczenie, w tym także moją mamę, którą, chociaż nigdy się do tego głośno nie przyznała, aż skręcało z ciekawości i żądzy poznania najdrobniejszych szczegółów tej niestandardowej znajomości. Ale babka i tym razem okazała się

nieugięta i podobnie jak o innych rzeczach, tak i na temat historii tej znajomości milczała jak zaklęta. – Im mniej wiesz, tym krócej cię będą przesłuchiwać – skwitowała nagabywania mojej mamy, która po tak szorstkim potraktowaniu obraziła się i zapowiedziała tacie, że już nigdy nie będzie się starać trafić do serca jego matki, bo „ta kobieta” – jak stwierdziła w złości – najzwyczajniej go nie posiada. Tata zbył oświadczenie mamy milczeniem – już dawno odpuścił sobie próbę zaprzyjaźnienia swojej matki z synową. Nie dogadywały się i już. Tyle tylko, że o ile babka ograniczała się do tolerowania mamy, gdy było to absolutnie konieczne, to mama czasami chciała na siłę wkraść się w jej łaski. A babcia Matylda nie znosiła przymusu i sztuczności, tak więc wypracowywane w pocie czoła dobre chęci mamy z góry były skazane na niepowodzenie. Jasne było, że łatwiej by się dogadały, gdyby mama dała sobie spokój i zostawiła sprawy własnemu biegowi. Ale to z kolei byłoby zupełnie niezgodne z jej charakterem. Tak czy inaczej, Juliusz pojawił się w naszym życiu i, o dziwo, nie miał żadnego problemu z wkradnięciem się w łaski i mamy, i babki. Antypatią obu pań zdawał się w ogóle nie przejmować. Nawet to, że nie sformalizowali z babką związku, nie zmieniło pozytywnego nastawienia mojej mamy. Zresztą o brak ślubu obwiniała głównie babkę, mówiąc, że to zapewne ona jak zwykle chce iść pod prąd. A Juliusz okazał się uniwersalny. I był najwspanialszym dziadkiem na świecie. Gdy dorosłam, dotarło do mnie, że był również diabłem babki. Wyczekiwanym zakazanym owocem. O tym wszystkim myślałam, stojąc na rozstajnych drogach i gapiąc się na świętego Antoniego, który wyjąwszy kilka dodatkowych bruzd na twarzy, wyglądał identycznie jak wtedy, gdy wypatrywałam za jego plecami diabelskiego koleżki. – Jak widać, czas nie ma litości nawet dla świętych – przemknęła mi przez głowę nostalgiczna myśl. – No, staruszku, naszym zwyczajem obiecuję ci sypnąć trochę grosza w niedzielę, a ty… Gdybyś mógł chociaż trochę uciszyć ludzkie gadanie, byłabym ci niesamowicie wdzięczna – mruknęłam i od razu poczułam się lepiej. I gdy wreszcie ruszyłam w stronę domu babki, nie przypuszczałam, że już niedługo kapliczka ze świętym Antonim stanie się dla mnie równie ważna, jak wtedy, gdy byłam małą dziewczynką. Babka przywitała mnie ogromną kolacją i równie wielką porcją nowinek. Albo z wiekiem stała się bardziej gadatliwa, albo po prostu moja długa nieobecność rozwiązywała jej język, gdy w końcu przyjeżdżałam. I tak z miejsca dowiedziałam się, kto ostatnio chorował, komu co się urodziło i kto z kim się pokłócił. Julek słuchał nas z lekkim rozbawieniem, a potem, patrząc na mnie spod oka w zamyśleniu, postukał fajką o blat. – Mati, nie owijaj w bawełnę, i tak w końcu będziesz musiała jej powiedzieć – wymruczał, nabijając fajkę tytoniem. – Nie szukaj zastępczych tematów. – A z czym tu się spieszyć – mruknęła babka i zmarszczyła brwi. – Po co jej od razu humor psuć. Myślisz, że ona nie ma dość swoich kłopotów? – Babciu, o czym ty mówisz…? – A co ty myślisz, że ja się wczoraj urodziłam? – huknęła, uderzając ręką w stół. – Środek roku, a ty zostawiasz pracę na uczelni i przyjeżdżasz. Zawsze tu uciekasz, jak coś się dzieje, a jak się zjawiasz w środku tych waszych semestrów, to znaczy, że stało się coś naprawdę poważnego… – No dobrze, mniejsza o mnie, bardziej interesuje mnie to, o czym mi powinnaś powiedzieć? – zapytałam wymijająco. – Skoro to i tak ma do mnie trafić… Stało się coś? – Jeszcze nie – babka wzruszyła ramionami. – Ale się stanie… – Różo, chodzi o kapliczkę. – Widać Julek nie mógł patrzeć, jak moja babka się męczy, i postanowił jej pomóc. – Od jakiegoś czasu mamy z nią problem.

– Z kapliczką? – zdumiałam się. – A jaki? Święty Antoni się leni i nie odnajduje zgub? – Nie żartuj, nie żartuj, bo to naprawdę poważna sprawa – westchnęła babka. – Chcą ją usunąć… – Jak to usunąć? Zabytkową kapliczkę? – Ba… Nam też to się nie mieści w głowie… Zresztą formalnie to ona nie jest tak prawdziwie zabytkowa. W każdym razie podobno mają ją przenieść. – Przenieść? Ale po co? – Moje zdumienie nie miało granic i mimo usilnych starań nie widziałam sensu w usłyszanej właśnie nowinie. – Przecież ta kapliczka jest nierozerwalnie związana z miejscem, w którym stoi. – Tak, ale znalazł się inwestor i chce tam budować jakieś wielkie hale czy coś podobnego. – Babka bezradnie wzruszyła ramionami. – Co niektórzy mówią, że to będzie centrum handlowe, inni, że jakieś magazyny. Ale to wszystko to tylko plotki, a w rzeczywistości nikt nie wie dokładnie, co to ma być – wyjaśnił Julek. – Pewnie burmistrz zna więcej szczegółów, ale widać nie bardzo może mówić, bo jest nader skąpy w udzielaniu informacji. – No to teraz jeszcze mniej z tej sytuacji rozumiem… Do tej pory wydawało mi się, że burmistrz dba o Malownicze i że nie jest mu obojętne, co tu się dzieje… A teraz zgadza się na coś tak absurdalnego? Nie protestuje? – Ależ owszem, protestuje. – Julek wypuścił z fajki kilka aromatycznych obłoczków. – A raczej próbował protestować. Ale to chyba za wysoka liga, bo jakoś niewiele to dało. Za tym inwestorem musi ktoś stać… – Aha, wielka łapówka, którą wiedział komu i jak przekazać – parsknęłam. – Nawet jeżeli, to na pewno ktoś z zewnątrz. Burmistrz jest poza podejrzeniem. Wystarczy na niego popatrzeć. Od kiedy zaczęła się ta sprawa, niknie w oczach. Zresztą to człowiek, który za Malownicze dałby sobie rękę uciąć. Rzadko na burmistrzowskim stanowisku spotyka się kogoś z takim powołaniem – stwierdził Juliusz z przekonaniem. – Ale budować coś wielkiego w tym miejscu to morderstwo dla miasteczka… – Wzburzona wodziłam wzrokiem od Julka do babki. – Przecież to jeden z urokliwszych zakątków… Czy to już postanowione? – A kto ich tam wie. Protestowali i ludzie, i burmistrz, proboszcz też apelował, żeby do tego nie dopuścić, i jak widać, na niewiele się to zdało. Na moje oko nic się z tym nie da zrobić – zawyrokowała babka i poszła zaparzyć melisę. – Ale na całe szczęście Antoni, bez względu na to, jak się skończy ta sprawa, zostanie w miasteczku. Ksiądz mówił, że postawi się kapliczkę na terenie kościoła. Wszyscy jesteśmy do naszego Antoniego bardzo przywiązani – dodała po chwili, wychylając się z kuchni. Gdy na powrót zniknęła, nachyliłam się w kierunku Juliusza. – Julek, wiesz coś więcej? To rzeczywiście już przesądzone? – Z tego co wiem, jeszcze nie wydano wszystkich zezwoleń. Ten, który chce tam budować, nie spodziewał się takiego szumu i takiej ilości protestów. Podobno chciał, żeby budowa ruszyła już miesiąc temu, ale u nas ludzie są uparci, umieją twardo stać przy swoim i skutecznie utrudniają mu życie. – W żadnym razie nie można na to pozwolić… Rozumiesz, że nie mogę tego tak zostawić? – zapytałam, patrząc mu w oczy. Na myśl o tym, że jakiś obcy wandal w jednej chwili może zniszczyć to, co namacalnie wiązało się z moim dzieciństwem, czułam, jak wszystko we mnie zastyga. Miałoby już nie być Antoniego na rozstajnych drogach? I samych rozstajnych dróg, po których, jak wiadomo, błąkają się licha i czarty? Czułam się tak, jakby ktoś miał wyrwać ze mnie kawałek serca. To była jedna

strona medalu – ta sentymentalna. Druga z kolei dotyczyła spojrzenia z perspektywy badacza dziejów. Nigdy nie interesowałam się osobistą historią Antoniego, ale ta kapliczka stała na rozstajnych drogach, odkąd pamiętam. Piękno i magia tego zakątka przyciągały tu turystów pragnących otrzeć się o coś nierzeczywistego. I choć kapliczka nie zaliczała się do najstarszych zabytków w okolicy, zasługiwała na szacunek. – Jeżeli ten tam inwestor zdoła coś w tym miejscu postawić, to chyba tylko po moim trupie – stwierdziłam hardo. – Julek, nie mogę obok tego przejść obojętnie. – Wiem. Zresztą dla mnie to też jest sprawa szczególnej wagi. Dlatego chciałem, żebyś się o tym jak najwcześniej dowiedziała. Mati nie wierzy, że można z nimi wygrać… Chyba nikt już nie ma takiej nadziei. Ale mi się nie mieści w głowie, że nie ma na nich żadnego sposobu. Nie wiem, co cię tu sprowadziło, ale nie mogłaś przyjechać w lepszym momencie. Prosiłem Matyldę, żeby do ciebie zadzwoniła i powiedziała, co tu się wyprawia, ale nie chciała. Stwierdziła, że nie ma sensu psuć ci krwi, skoro i tak z tym nic nie da się zrobić. W końcu udało mi się wymusić na niej przyrzeczenie, że powie ci, jeżeli sama się tu zjawisz. Łatwo jej przyszła taka obietnica, bo nie przypuszczała, że w tym momencie może zdarzyć się coś, co zdoła cię wyciągnąć z uczelni. Ale widać wszystko jest możliwe. I skoro już tu jesteś, to może wspólnie coś się uda wskórać. W końcu jesteś po studiach, znasz się na tych wszystkich zabytkach i kruczkach z nimi związanych… – Cóż, obawiam się, że tu bardziej przydałby się prawnik… – Może i tak, ale i tak wiesz więcej od nas i pewnie dostrzeżesz możliwości, które inni przeoczyli. Gdybym wierzył w takie rzeczy, stwierdziłbym, że to chyba sam Antoni cię tu sprowadził… Ostatecznie wszyscy wiedzą, że darzysz go szczególną sympatią. – Jeżeli nawet, to biorąc pod uwagę przyczyny, które doprowadziły do mojego przyjazdu, raczej stawiałabym na kogoś innego – mruknęłam, myśląc, że właśnie zbieram cięgi za moją diabelską obsesję. Bo to, co od jakiegoś czasu działo się w moim życiu, rzeczywiście wskazywało na piekielną robotę. Na mój gust dobrotliwy święty Antoni, nawet gdyby przez całe lata myślał, nie wymyśliłby czegoś tak podłego. O ile oczywiście rozpatrywać mój przyjazd w kontekście działania nadprzyrodzonych mocy. – Jutro pójdę do burmistrza – rozsądnie wróciłam do realnego planowania, bo jako pracownik naukowy wolałam widzieć siebie jako osobę twardo stąpającą po ziemi i podejmującą rozważne decyzje, a nie jako kogoś prowadzonego za jedną rączkę przez świętego Antoniego, a za drugą przez diabła. – Burmistrza sobie daruj – przerwał mi Julek. – Byłem u niego w zeszłym tygodniu. To swój chłop, tyle tylko, że ktoś z góry go ciśnie. Idź lepiej do proboszcza. On ma głowę na karku… – Tak mówisz? No to pójdę. Przy okazji go sobie obejrzę. Jakoś do tej pory nie miałam sposobności – mruknęłam, myśląc, że dziwnie będzie wyglądała plebania bez starego, dobrze znajomego księdza. Ale następnego ranka okazało się, że obejdzie się bez moich odwiedzin na plebanii. Z proboszczem spotkaliśmy się bowiem zupełnie nieoczekiwanie przy świętym Antonim. Widać nie tylko ja upodobałam sobie to miejsce, bo gdy przyszłam z naręczem kwiatów, zastałam go siedzącego na moim ulubionym polnym kamieniu. W tym momencie nie wiedziałam jeszcze, że mam do czynienia z proboszczem, i szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę jego młody wygląd, przypuszczałam, że to zwyczajny ksiądz, ale że widziałam go po raz pierwszy, dyskretnie mu się przyjrzałam. Oględziny wypadły korzystnie. Ksiądz wyglądał na sympatycznego. Pozbawiony był wprawdzie charakterystycznego dla tej profesji nimbu ponurej powagi, ale nie kolidowało to z pewną dostojnością, której nawet dość niewygodna pozycja na polnym kamieniu nie zdołała zniweczyć.

– Niech będzie pochwalony – powiedziałam, obrzucając go przelotnym spojrzeniem i jakby nigdy nic zajęłam się przyozdabianiem mojego przyjaciela Antosia. – Na wieki wieków – odparł. – Może pani pomogę? – zapytał po chwili i nie czekając na odpowiedź, podszedł i wyjął mi z rąk kwiatki. – Będzie pani wygodniej – dodał, wskazując brodą figurkę. – Przepraszam za wścibstwo, ale czy pani jest stąd? Nie mogę sobie pani przypomnieć… Jestem tutejszym proboszczem i z widzenia kojarzę większość osób. A patrząc, jak poczyna sobie pani z Antonim, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie robi pani tego po raz pierwszy. No chyba że jest pani zawodową kwiaciarką albo florystką… – Nie jestem. I może się proboszcz już niczemu nie opierać – stwierdziłam i dopiero na widok jego miny dotarło do mnie, że mogło zabrzmieć to dwuznacznie. – Konkretnie chodzi mi o wrażenie, że nie robię tego po raz pierwszy – wyjaśniłam, z trudem zachowując powagę. – Jesteśmy z Antonim wieloletnimi przyjaciółmi. Czasami nawet go przekupuje, co zresztą ksiądz sam zaobserwuje w niedzielę. Bowiem zgodnie z umową, jaką zawarłam z Antonim zaledwie wczoraj, jestem zmuszona dać sporą sumę na kościół. – Co pani powie? I święty wchodzi w takie nieczyste układy? – roześmiał się, spoglądając na mnie znad kwiatów. – Nieczyste? Co proboszcz mówi! Nawet jeżeli nie są kryształowe, to i tak należą do najbardziej jasnych i przejrzystych, z jakimi się zetknęłam. To prosta zasada wzajemności. On mi załatwia pewne sprawy, tam gdzie ja nie mam dojścia – tu sugestywnie spojrzałam w niebo – a ja mu się odwdzięczam datkiem na kościół. To taka, powiedzmy, obustronna umowa o dzieło… – Ale dlaczego właśnie na kościół? – zainteresował się proboszcz, uśmiechając się nieznacznie. – Przecież akurat ten Antoni stoi na wolnym powietrzu i z naszym kościołem niewiele ma wspólnego… Przynajmniej na razie – dodał, pochmurniejąc. – Cóż, święty to święty, a święci, jak sama nazwa wskazuje, z czystej przyzwoitości powinni mieć jakiś sentyment do świątyń. W końcu to ich kolebka – powiedziałam, udając, że nie dostrzegam zmiany jego nastroju. – A zresztą może wykazałam się brakiem pomysłowości i wyobraźni? Grunt, że jak na razie układ raczej działa, więc Antoniemu prostota mojego rozumowania chyba nie przeszkadza. Poza tym czerpie on bezpośrednie korzyści z naszej nieformalnej umowy. Jak ksiądz widzi, dbam o niego, jak tylko potrafię… – Widzę, widzę, chociaż przyznam, że ostatnio przychodzę tu dość często i nigdy pani nie spotkałem – delikatnie wrócił do intrygującej go kwestii. – Bo dopiero przyjechałam. Jestem wnuczką Matyldy Winiarskiej – miłosiernie zaspokoiłam jego ciekawość. – I między nami mówiąc, wybierałam się dzisiaj do proboszcza na plebanię, ale traf chciał, że spotkaliśmy się tutaj, więc jeżeli ksiądz nie będzie miał nic przeciwko temu, chętnie bym z tego skorzystała i pogadała z księdzem od serca. – Spowiedź? – Spojrzał mi głęboko w oczy, gotów czynić swoją powinność choćby tu i teraz. – Nie, zwykła rozmowa – uśmiechnęłam się. – Dotycząca rzeczonego Antoniego. Wczoraj babka i Juliusz… Wie proboszcz, kim jest Julek? – Chłopakiem pani babki – bez namysłu odpowiedział ksiądz, a ja na takie ujęcie sprawy na moment oniemiałam. – No tak, można i tak to ująć… – bąknęłam w końcu. – Być może powinienem powiedzieć „konkubent”, ale to takie brzydkie, chropowate określenie. – Skrzywił się proboszcz, wyciągając w moim kierunku ostatnie kwiatki. – A chłopak brzmi neutralnie… – A jak to się ma do poglądów zawodowych księdza? – zapytałam, nie mogąc oprzeć się pokusie.

– Nijak – ksiądz uśmiechnął się szelmowsko. – Ja tu nie jestem od oceniania, na całe szczęście zresztą. Rozczarowałem panią? – Absolutnie, bardziej mnie ksiądz zdziwił, ale mniejsza z tym. O czym to ja mówiłam? A, no więc wczoraj babcia i Julek powiedzieli mi, że względem tego miejsca, na którym stoi kapliczka, ktoś ma niepokojące, przynajmniej z mojego punktu widzenia, plany. Czy proboszcz coś na ten temat wie? – Niestety. Wolałbym nie mieć o niczym pojęcia, a tak wiedza mnie dopadła i zmusza do przychodzenia tutaj i przeziębiania pęcherza na tym zimnym kamieniu. Na całe szczęście o tym, jak spędzam ten czas, nie dowiedziała się jeszcze moja gospodyni, w przeciwnym razie bowiem codziennie przed wyjściem dostawałbym kocyk i ciepłą bieliznę pod sutannę… – Starczy, niech proboszcz przestanie. – Zamachałam gwałtownie ręką. – Nie chcę w żadnym razie słuchać o tym, co księża noszą pod strojem roboczym… – No dobrze, dobrze – proboszcz wyraźnie świetnie się bawił – ale nie wiedziałem, że to jakiś temat tabu. Chyba wszyscy używamy bielizny i zapewniam panią, że księża nie są pod tym względem wyjątkowi. – Wierzę na słowo! Ale wracając do Antoniego – czy to prawda, że tutaj mają postawić centrum handlowe? – Centrum chyba nie. Jakieś magazyny albo hale. Zresztą, jak na mój gust, to bardziej prawdopodobne. Kto by chciał stawiać centrum na takim odludziu? – zadał retoryczne pytanie. – Nikt nie chce się na to zgodzić – to znaczy nikt z mieszkańców, ale inwestor ma widać jakieś wpływy, bo wszystko wskazuje na to, że w końcu dopnie swego. – Ale jak? Przecież kapliczkę chyba można podciągnąć pod zabytek, a zabytek swoje prawa ma… – spróbowałam udać, że nie wiem o niepokojącej niezabytkowości kapliczki. – No właśnie nie do końca. Okazało się, że tak jej nie kwalifikują. Stoi tu od bardzo dawna, ale podobno prawo nie zabrania przeniesienia jej na inne miejsce. Zresztą nie do końca rozumiem te wszystkie niuanse. Bardziej interesuje mnie, co można zrobić, żeby to wszystko jakoś obejść. I to nawet nie o kapliczkę chodzi, chociaż szkoda jej będzie, bo Antoni wygląda tu na dość zadomowionego, ale o to, że hale, sklep czy cokolwiek innego zniszczy urok tej okolicy… Będzie pasować jak kwiatek do kożucha. – To samo powiedziałam wczoraj babci i Julkowi. To on poradził mi, żebym porozmawiała z proboszczem. – Ha, obawiam się, że niestety zawiodę jego zaufanie. Nic nie przychodzi mi do głowy, przynajmniej nic, co można by było uznać za poważny plan. Przez moment rozważałem wprawdzie możliwość przykucia się do Antoniego kajdankami – rozumie pani, w ramach protestu – ale obawiam się, że nic by z tego nie wyszło. Poza medialnym skandalem, rzecz jasna… I pomyśleć, że nie tylko Antoni stąd zniknie, ale również zasypią rozstajne drogi i wyburzą tamte ruiny – tu proboszcz skierował smętnie zadumany wzrok na porastające bluszczem resztki starego budynku. – Wie pani, że podobno już w średniowieczu była tu karczma? – zapytał z pełnym żalu westchnieniem. – A tymczasem niedługo to wszystko zniknie zrównane przez buldożery… Powinno być odgórnie zabronione zabieranie takim miejscom ich historii – dodał, a ja popatrzyłam na niego z nagłym zainteresowaniem. – Zgadzam się z księdzem całkowicie – mruknęłam, wolno kiwając głową. – Historia powinna być święta – z zastanowieniem popatrzyłam na figurkę Antoniego i pozostałości za jego plecami, pod którymi być może spoczywały średniowieczne szczątki zapomnianej karczmy. Jednak Julek miał rację – rozmowa z proboszczem okazała się bardzo owocna, choć zafrasowany ksiądz nie miał nawet bladego pojęcia, że właśnie podpowiedział mi, co mam robić. Gdy wróciłam spod kapliczki, podekscytowanie pomysłem nie pozwalało mi usiedzieć

w miejscu. Tymczasem musiałam doczekać do późnego popołudnia, bo profesor, do którego zamierzałam zadzwonić, dopiero wtedy kończył zajęcia na uczelni. – A co ty tak snujesz się z kąta w kąt? – zainteresowała się w końcu babcia. – Stało się coś? – Nic, babciu, po prostu mam pewien plan, ale żeby wiedzieć, czy ma jakieś szanse powodzenia, muszę najpierw z kimś porozmawiać… – Plan? Chodzi ci o kapliczkę? Mówiłam Julkowi, żeby ci nie mieszał tym w głowie, ale jak zwykle był mądrzejszy – gderała, obwiązując się fartuchem. – Wszystkiego już próbowaliśmy, odwoływaliśmy się, pisaliśmy protesty i nic… Daj sobie, Różo, spokój, ostatecznie będziesz mogła ubijać te swoje ciemne interesy z Antonim na terenie kościoła. – Ale babciu, być może da się temu zaradzić… – A rozmawiałaś z proboszczem? Może to zabrzmi nieco staroświecko, ale po burmistrzu to drugi najbardziej wpływowy człowiek w Malowniczym. Ludzie się z nim liczą i wykształcony jest, a nawet on, a z tego co zauważyłam, jest niepoprawnym optymistą, nic nie wymyślił, chociaż codziennie go widuję, jak siedzi, gapiąc się na Antoniego z takim skupieniem, jakby co najmniej spodziewał się, że w pewnym momencie święty się ulituje nad jego niemocą i poda mu gotowe rozwiązanie… Z dnia na dzień jest coraz bardziej zasępiony. Proboszcz, nie Antoni, rzecz jasna. Poza tym i członkowie Koła Przyjaciół Malowniczego pisali w tej sprawie do burmistrza i ludzie chodzili, dowiadywali się, prosili, i nic! Widać są sprawy przesądzone, na które nie można nic poradzić. – Oj babciu, babciu, a od kiedy ty jesteś kobietą tak małej wiary? – uśmiechnęłam się, patrząc, jak pewnym ruchem obiera jabłko. Złocista skórka cienkim paseczkiem opadała na stół, zawijając się w fantazyjne wzory. – A z proboszczem, tak jak wczoraj mi radził Julek, rozmawiałam. Proboszcz jest tego samego zdania co ja, że oszpecanie tego miejsca bezdusznymi molochami to bestialstwo. I to nie tylko o kapliczkę chodzi! Poza tym to musi być jakiś przekręt. Normalnie nikt by nie dostał tam prawa do zabudowy – powiedziałam w zamyśleniu, podjadając jabłkową skórkę. – Przekręt czy nie przekręt, powiedz mi lepiej, co w takim razie wspólnie uradziliście? Bo rozumiem, że proboszcz podsunął ci jakiś pomysł? – Pośrednio. Spotkałam go pod kapliczką. I tak od słowa do słowa doszliśmy do tego, że żadne z nas nie wie, co z tym fantem zrobić. – To raczej mało rozwijająca była ta wasza dyskusja – sarknęła babka. – Tyle to i ode mnie byś się dowiedziała… – Poczekaj, bo jeszcze nie skończyłam. Na koniec proboszcz jednak powiedział coś, co mi dało do myślenia – mruknęłam. – Ale widzisz, na razie nie wiem, czy to, co wykombinowałam, ma sens. Muszę najpierw zadzwonić do profesora Rajtczaka. – No to dzwoń, na co czekasz? – Babka spojrzała na mnie znad sterty obranych jabłek. – Na koniec dnia jego pracy – wyjaśniłam – a to jeszcze trochę… Sama nie wiem, co mam ze sobą zrobić… – Jak zwykle w gorącej wodzie kąpana – z przyganą pokręciła głową. – Ale na całe szczęście masz mnie, a ja wiem, jak cię zająć. Będziesz smażyła placki. Czas nigdy nie płynie tak szybko jak przy robocie – dodała, wręczając mi ciężką miedzianą patelnię. – A przy okazji będziesz mogła opowiedzieć mi, co słychać w wielkim świecie, niedostępnym dla takich staruszek jak ja. A, i dobrze by było, żebyś napomknęła coś o tym, co ten wielki świat ci zrobił, bo że zrobił, jestem o tym przekonana. – No dobrze, opowiem – zgodziłam się, stawiając patelnię na gazie i wlewając na nią sporą ilość oleju, który wyglądał jak złoto w płynie. I nakładając na rozgrzany złoty tłuszcz

okrągłe placki, opowiedziałam babce wszystko i doskonale wiedziałam, że gdy już skończę, ona pogratuluje sobie w duchu, że nigdy się w ten wielki świat nie wybrała. I szczerze mówiąc, coraz mniej mnie to jej zadowolenie dziwiło. Gdy skończyłam mówić, babka przez moment się nie odzywała, udając, że bez reszty zajmuje ją posypywanie rumianych placków cukrem pudrem. – No, to potwierdza tylko moje przekonanie, że nie dla mnie są te obce kraje – powiedziała wreszcie, odkładając na bok małe siteczko oprószone słodkim pudrowym pyłem. – Jak ty sobie, wnuczko, dajesz radę w tym podstępnym zawistnym świecie? – Obawiam się, że w ogóle – wyznałam pochmurnie. – Gdyby było inaczej, byłabym teraz w sali wykładowej, a nie w twojej kuchni. Babciu, ale to, co ci powiedziałam, zostaje między nami, dobrze? Nie chcę, żeby mama się o tym dowiedziała… – To oczywiste. – Na wzmiankę o mojej matce na twarzy babki pojawił się ironiczny półuśmiech. – Alicja najpierw zamęczyłaby biadoleniem i pytaniami ciebie. A potem przerzuciłaby się na mojego syna i jeszcze, nie daj Boże, przypomniałaby sobie o mnie. Twoja matka jest po prostu mistrzynią w zadręczaniu otoczenia. – Babciu… – Wiem, wiem – machnęła ręką. – Już nic nie mówię. To co, dzwonisz do tego swojego profesora? – Dzwonię – zdecydowałam i sięgnęłam po komórkę. Profesor odebrał natychmiast, co wprawiło mnie w konsternację. Zwykle mijała dłuższa chwila, zanim w ogóle zauważał, że telefon zachowuje się inaczej niż w momencie spoczynku, a potem jeszcze przez jakiś czas przyglądał mu się w skupieniu, usiłując przypomnieć sobie, który guziczek jest tym do odbierania rozmów. Jego nieporadność komórkowa była powodem nieustannych kpin studentów i co niektórych kolegów po fachu. Mnie, nie wiedzieć czemu, rozczulała. I dlatego gdy już po pierwszym sygnale usłyszałam jego głos w słuchawce, ledwo udało mi się wybąkać niewyraźne „dzień dobry”, a potem zamilkłam, usiłując zebrać nieskładne myśli. – Pani Różo, jest tam pani? – zaczął się dopytywać zaniepokojony przeciągającą się ciszą. – Jestem, jestem – uspokoiłam go. – Tylko jakoś straciłam wątek, panie profesorze. – Nawet pani nie wie, jak się cieszę, że się do mnie pani odezwała. – Profesor w przeciwieństwie do mnie nie miał problemu z nawiązaniem rozmowy. – Nie raz już chciałem zadzwonić, ale nie śmiałem zakłócać pani spokoju, bo skoro zdecydowała się pani na wyjazd, uznałem, że nie życzy sobie pani żadnego nagabywania… – Co też pan opowiada? – przerwałam mu i przysiadłam na niskim stołeczku, którego babka od zawsze używała do obierania ziemniaków. – Panie profesorze, przecież pan wie, że po prostu nie umiałam się znaleźć w tej, było nie było, obrzydliwej dla mnie sytuacji. – Pani Różo, nie musi mi tego pani tłumaczyć – zapewnił mnie spiżowym głosem profesor. – Ale chciałbym panią zapewnić, że pani Julita została już usunięta z wydziału, cała sprawa jest wyjaśniona, a pani imię oczyszczone. Zaglądała pani ostatnio do internetu na wiadome strony? – Nie, nie miałam ani okazji, ani ochoty. – Wszystkie paszkwile na pani temat zostały usunięte. Fotomontaż zdjęć również. Student, którego wizerunku użyła pani Julita do tych, yyy… – profesor nawet przez telefon nie mógł ukryć zakłopotania – rozbieranych zdjęć również został oczyszczony z wszelkich zarzutów. Co więcej, pani Julita dość niefortunnie wybrała sobie ofiarę skandalu, bo jak się okazało, jego ojcem jest prawnik, dość znany w pewnych kręgach, który już zapowiedział, że tego tak nie zostawi i na pewno nie zadowoli się publicznymi przeprosinami. Poza tym powinna pani lada

dzień dostać oficjalne pismo od dziekana dotyczące tej spawy. Tak więc, pani Różo, może pani spokojnie wrócić. W końcu jest pani nieobecna już dosyć długo. A co tu dużo mówić, plotki i tak znów wybuchną, gdy tylko pani pojawi się na horyzoncie. Chyba już najwyższa pora raz a porządnie uciąć łeb tej hydrze. – Panie profesorze, ma pan rację – przyznałam. – Ale mam jeszcze dwa tygodnie urlopu. Wspominałam panu, że będę chciała odwiedzić babcię, ale zanim wyjechałam, musiałam trochę dojść do siebie. Ta afera strasznie dała mi się we znaki, nie chciałam swoim stanem niepokoić staruszki i w rezultacie przyjechałam dopiero wczoraj. I szczerze mówiąc, dlatego do pana dzwonię. – Żeby mi o tym powiedzieć? – zdziwił się profesor. – Nie, niezupełnie – roześmiałam się. – Zastałam tu dość niepokojącą sytuację… Ni mniej, ni więcej, trzeba uratować świętego Antoniego – postanowiłam wyłożyć kawę na ławę. Poza tym zdawałam sobie sprawę, że zaintrygowanie profesora to już połowa sukcesu. – Ale pani Różo, nie bardzo rozumiem… – bąknął mój rozmówca wyraźnie zakłopotany. – Nie dziwię się i dlatego zaraz to panu wyjaśnię... – I opowiedziałam mu w skrócie o niecnych planach bliżej mi nieznanego, ale najwyraźniej posiadającego wysoko postawionych znajomych inwestora, o bezowocnym buncie mieszkańców Malowniczego i o porannej rozmowie z proboszczem. – To skandaliczne – zasępił się profesor, wyraźnie zmartwiony. – Rozumiem, że chciała mnie pani prosić o radę… – Nie do końca – przerwałam mu niecierpliwie. – Mam prośbę, ale nie chodzi o radę, tylko o praktyczną pomoc. Wiem, że niedługo wyjeżdża profesor ze swoimi studentami na prace badawcze. Wspominał mi pan, że grupa, z którą pan jedzie, jest wyjątkowo dociekliwa i pełna energii. I chyba mam pomysł, jak można by ich wykorzystać. Przed chwilą mówiłam panu, że za kapliczką Antoniego znajdują się ruiny, pod którymi ponoć są pozostałości średniowiecznej karczmy… Ludzie wprawdzie mówią, że nawet ta kupa gruzu pochodzi ze średniowiecza, ale to oczywiście niemożliwe. Natomiast kto wie, co jest pod spodem. Czy profesor już rozumie, o co mi chodzi? – Rozumiem – powiedział powoli profesor, a ja oczami wyobraźni ujrzałam jego zamyślone, nieco wyblakłe niebieskie oczy. – Pani Różo, to nie będzie proste… – Wiem. Jeżeli profesor uważa, że proszę o zbyt wiele, niech pan o wszystkim zapomni. Nie chcę, żeby miał pan przeze mnie kłopoty – powiedziałam z westchnieniem. – Chciałam tylko spróbować… – Ale ja jeszcze nie powiedziałem nie! – Profesor wyraźnie się zniecierpliwił. – To nawet byłoby ciekawe… Odkrycie czegoś zupełnie nieznanego, nieruszanego od setek lat… To o wiele bardziej ekscytujące niż grzebanie w już wykopanej dziurze, w której babrało się ileś grup przed nami… Może rzeczywiście udałoby mi się zaskoczyć czymś te dzieciaki. W końcu to byłaby jakaś przygoda… – Ale? Bo jak się domyślam, jakieś ale musi być… – Pewnie, że jest, i to niejedno. Na początek trzeba się zająć tym najważniejszym – mianowicie potrzebne mi są jakieś plany tego miejsca i potwierdzenie albo chociaż przesłanka, że ta gospoda tam kiedyś istniała. Jakieś źródła historyczne czy coś w tym stylu, rozumie pani? Nikt nie weźmie na poważnie plotek i opowieści. Nie możemy się jedynie na tym opierać. Potrzebne są solidniejsze podstawy. – Rozumiem. Hmm… Na to trzeba mi paru dni… Może uda się coś znaleźć. Mamy w miasteczku historyka pasjonata, może mi będzie mógł pomóc… – Niech mi pani podeśle mapę z dokładnym oznaczeniem miejsca, gdzie są te ruiny. Sam

też poszukam na własną rękę. Będzie mi łatwiej, bo mam większe doświadczenie niż pani. Zupełnie nieoczekiwanie doczekałem się momentu, że wiek stał się moim atutem – dodał z wyraźną kpiną. – Czyli co? Rozpatrzymy się w sytuacji i przekonamy się, co dalej, tak? – Panie profesorze, nie wiem, jak panu dziękować… – Niech się pani jeszcze wstrzyma z tą wdzięcznością, przynajmniej do momentu, aż prześle mi pani mapę. Rozumiem, że zależy nam na czasie i muszę odebrać ją mejlowo, a to wcale nie musi się udać… Sama pani wie, że to dla mnie spore wyzwanie… – Trochę pan przesadza – roześmiałam się. – Sama instalowałam panu pocztę internetową i widziałam na własne oczy, że prowadzi pan bogatą korespondencję… – To bogactwo dowodzi jedynie tego, że ludzie są beznadziejnie uparci. Żeby nie powiedzieć: głupi. Większości z tych wiadomości do dziś nie udało mi się otworzyć… Dobrze, szkoda czasu, niech pani wysyła, ja sobie z tym jakoś poradzę. Ostatecznie mam asystenta na podorędziu, w najgorszym wypadku jego do tego wykorzystam. Jakby się nad tym głębiej zastanowić, taki asystent to całkiem niezły wynalazek. Pani Różo, jest pani niesamowita – dodał ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, bo biorąc pod uwagę naszą rozmowę, nijak nie mogłam dopatrzeć się w niej mojej ewentualnej niesamowitości. – A na czym ta moja niesamowitość miałaby polegać? – zapytałam po chwili milczenia pełnego konsternacji. – Bo odbierałem od pani telefon zgnębiony i przeświadczony o tym, że trzeba będzie panią pocieszać i podnosić na duchu. Nie żebym nie chciał tego robić, ale sama pani rozumie, że jest to zajęcie raczej przygnębiające, biorąc pod uwagę okoliczności. Tymczasem kończąc z panią rozmowę, jestem podekscytowany i zaintrygowany i zupełnie ku mojej wielkiej uciesze niespełniony w samarytańskim założeniu wyciągnięcia pani z dołka. Tak to się teraz mówi? – Gdyby pan wyrzucił zwrot „samarytański”, to na pewno współczesna młodzież by zrozumiała – roześmiałam się. – A co do pocieszania, to jeszcze będzie miał profesor okazję, gdy wrócę na uczelnię. Teraz, daleko od całego szemrzącego towarzystwa, jest mi o wiele łatwiej. Poza tym moja babcia jest osobą, przy której świat odzyskuje właściwe proporcje. Jeżeli udałoby się profesorowi jakimś cudem zjawić się tu na te badania, to sam pan zobaczy, o czym mówię. A zresztą, czy nasz misterny plan wypali, czy nie, to i tak profesor powinien tu przyjechać. Widoki zapierają dech w piersiach. – Pożyjemy, zobaczymy. A na razie bądźmy dobrej myśli. Teraz czekam na mejla z mapą. Odezwę się do pani, jak już będę cokolwiek wiedział. Ale jeśli pani będzie miała wcześniej jakieś nowiny, proszę natychmiast mnie informować, żebyśmy się nie dublowali… Do usłyszenia i owocnych poszukiwań. – Do usłyszenia, panie profesorze – odpowiedziałam i naciskając guziczek kończący rozmowę, zrozumiałam, że święty Antoni zyskał właśnie kolejnego stronnika. I to nie byle jakiego. Profesor Rajtczak miewał wprawdzie problemy z komórkami i pocztą internetową, ale za to kochał swój zawód najbardziej na świecie, był uparty jak mało kto i wiedział o historii nieomal wszystko. Najzwięźlej mówiąc, był archeologiem z prawdziwego zdarzenia. Człowiekiem wyjątkowym. I to dawało mi nadzieję, że kapliczka i jej okolica pozostaną nienaruszone. No prawie, biorąc pod uwagę ewentualne prace badawcze studentów archeologii. Ale jedna dziura w ziemi w porównaniu z jakimiś gigantycznymi molochami to było nic. I tak doszłam do wniosku, że skoro sprawa z budową hal czy czegoś tam i tak by się zdarzyła, to dobrze, że zbiegła się w czasie ze skandalem na uczelni. Przynajmniej mogłam się zająć czymś innym niż zastanawianiem się, jak blisko byłam całkowitego upadku i złamania kariery naukowej. I jak zdradzieccy bywają ci, których uważamy za naszych przyjaciół. Chociaż oczywiście i na całe szczęście nie wszyscy. – Ot i życie – pomyślałam i pokiwałam głową nad

banalnością, ale i trafnością tego stwierdzenia. Nic w nim nie ma pewnego. Ale może właśnie tak ma być, żeby móc w pełni docenić wszystkie jego walory. W końcu łatwiej się cieszyć, gdy wpierw dotknął nas smutek, a lojalność nabiera innego wymiaru, kiedy zestawimy ją z fałszem niby-przyjaciół. Czyli tak naprawdę powinnam być wdzięczna za to, co mnie spotkało. Ostatecznie najważniejsze, że wyszłam z tego obronną ręką. Prawdą też okazało się stwierdzenie, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, a tych ostatnich garstka bo garstka, ale się jednak ostała. To dawało nadzieję, a jak wiadomo, kiedy tli się nadzieja, chce się dalej żyć. Nawet jeśli czasami nie pozostaje nam nic innego jak banalnie westchnąć: ot i życie… Kilka następnych dni spędziłam na grzebaniu we wszystkich starych papierzyskach, które potencjalnie mogły zawierać jakiekolwiek wzmianki o średniowiecznej przeszłości Malowniczego. Burmistrz, którego odwiedziłam od razu po rozmowie z profesorem, przyrzekł pomoc i z miejsca udostępnił mi pokój w ratuszu, gdzie mogłam w spokoju oddać się zorganizowanej naprędce pracy badawczej. W swój plan wtajemniczyłam jeszcze proboszcza i historyka amatora, uzyskawszy od nich uprzednio przyrzeczenie trzymania języka za zębami. Im mniej ludzi wiedziało o moim planie, tym miał większe szanse powodzenia. Naszym największym atutem miało być bowiem zaskoczenie niczego niespodziewającego się kapliczkowego agresora. Po wielu godzinach żmudnego przeglądania łacińskich tekstów i bardziej współczesnych opracowań dotyczących miasteczka uzbierało nam się kilka wzmianek, które przy odrobinie dobrej woli można było uznać za wiarygodne wskazówki potwierdzające istnienie średniowiecznej gospody gdzieś w okolicy. Niestety, rozsądek nakazywał wątpić, czy to wystarczy. – Cóż, pani Różo, nie wydaje mi się, żebyśmy mogli jeszcze coś zrobić – powiedział w końcu proboszcz, zamykając z hukiem opasłą księgę, którą przez ostatnie kilka godzin ofiarnie wertował. – Ja także myślę, że to, co mogliśmy znaleźć na ten temat, znaleźliśmy – potwierdził pan Józef – historyk amator. – Zgadzam się. – Burmistrz pokiwał twierdząco głową. – Tym bardziej, że czas nas goni. Coraz trudniej znajdować mi wymówki, żeby odwlec podpisanie wszystkich papierów tego całego Walczaka. Był tu dziś rano i stwierdził, że możemy wymyślać jeszcze tysiące przeszkód, a to i tak nic nie zmieni i budowa ruszy najdalej za dwa miesiące. Strasznie jest pewny swego, drań. – Czyli, panowie, finisz? – zapytałam, wstając zza biurka i prostując obolałe plecy. – Finisz – potwierdził burmistrz, a pozostali zgodnie pokiwali głowami. – Teraz już wszystko w pani rękach. – W moich jak w moich, zobaczymy, co na to powie profesor Rajtczak – mruknęłam. – To od niego zależy powodzenie naszej misji. A profesor nie miał dobrych wieści. – Pani Różo, to nie wystarczy – stwierdził wieczorem, gdy już zapoznał się z materiałami, które przesłałam mu mejlem. – Nie puszczą mnie na badania w miejsce, gdzie może coś być, ale równie dobrze może tam nie być niczego. Ja też znalazłem trochę informacji, ale to nadal za mało. Na gdybanie uczelnia nie przeznaczy pieniędzy… Do tego dochodzi ta sprawa z tym tam budowlańcem z bożej łaski. Żeby móc odroczyć budowę, trzeba mieć solidne podstawy. A my ich nie mamy… – Czyli jednak porażka... – Nawet ja słyszałam, że mój głos jest pełen rozczarowania. – No, nic… W końcu, jak to mówi moja babcia, są sprawy przesądzone odgórnie i widać ta należy do tych z cyklu beznadziejnych. – Pani Różo, nie dała mi pani skończyć. Jest pewne rozwiązanie. – Profesor zniżył głos

niemal do szeptu. – Ale trochę nielegalne. – Panie profesorze, nie ma czegoś takiego jak trochę nielegalne – odszepnęłam. – Ale mniejsza z tym. Co trzeba zrobić? – Dopuścić się oszustwa. Ja jestem gotowy zaryzykować, a pani? – Głos profesora aż wibrował od napięcia. – W imię nauki i ochrony dobra kulturowego, rzecz jasna – dodał natychmiast. – Rzecz jasna – powtórzyłam, czując, że pocą mi się ręce. – No to skoro profesor jest gotowy, to i ja jestem – zdecydowałam. – Co trzeba zrobić i na czym ma polegać to oszustwo? – zapytałam, mając przed oczami wyobraźni siebie jako żeński odpowiednik Jamesa Bonda. – Najpierw przekonać kogoś, żeby się do nas przyłączył. – Profesor błyskawicznie ze spiskowca przeobraził się na powrót w rzeczowego organizatora. – Najlepiej proboszcza, on się będzie najbardziej do tego nadawał. – Ale do czego, na litość boską? – zapytałam, zastanawiając się co też profesor wymyślił. – No, jak to do czego? Do tego oszustwa, o którym pani przed chwilą wspominałem. – Zaraz, zaraz… Czy ja dobrze zrozumiałam? Profesor chce, żebym przekonała księdza do zrobienia czegoś nielegalnego? – zdumiałam się. – I to w dodatku nie jakiegoś tam byle jakiego nowicjusza, tylko poważnego proboszcza? – Właśnie. On będzie najmniej podejrzany. – Profesor najwidoczniej nie dostrzegał w swoim pomyśle niczego niestosownego. – Dobrze, zacznijmy od początku – postanowiłam przede wszystkim uporządkować to, co usłyszałam. – Co proboszcz miałby zrobić? – Znaleźć coś w tych ruinach – wyjaśnił profesor. – Najlepiej coś historycznie wartościowego i rzadkiego. – Panie profesorze, przepraszam, ale jak to sobie pan wyobraża? Proboszcz ma tam pójść, pokopać i jakby nigdy nic znaleźć coś w ziemi? I to, bagatelka, akurat niesamowicie unikatowego. Rozumiem, że tak by było najlepiej, ale jak by to powiedzieć, wiekowe i cenne przedmioty występują raczej rzadko, wręcz są gatunkiem na wymarciu. Tego się nie da zrobić. – Da, da, pod warunkiem, że najpierw ja zaopatrzę proboszcza w to coś, co ma tam znaleźć – odchrząknął profesor. – Wiem, że to niezbyt etyczne, ale to jedyne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy. – Aaa… To tak ma wyglądać to oszustwo w imię nauki. – Nareszcie w pełni zrozumiałam jego plan. – Właśnie. Rozumie pani, że ten przedmiot musi znaleźć osoba z zewnątrz. Ani ja, ani pani nie wchodzimy w rachubę. Zbyt podejrzane by się to wydało w świetle tego, co wyprawia się wokół tego terenu. Poza tym, z tego co zrozumiałem, pani sympatia do kapliczki jest ogólnie znana i dlatego pani osoba po prostu się nie nadaje. Natomiast proboszcz nadaje się idealnie. Ma odpowiednią pozycję, budzi zaufanie, jest wykształcony, więc przynajmniej teoretycznie mógłby rozpoznać coś niezwykłego, gdyby przypadkiem wpadło mu w ręce. Poza tym ludzie nie będą mieli wobec niego podejrzeń… Myśli pani, że to się uda? – Nie mam pojęcia – mruknęłam zasępiona. – Proboszcz wygląda na uczciwego. Poza tym sporo by ryzykował… Gdyby to się wydało, to wie profesor, co by się tu działo? Potępiające języki ludzkie by go zabiły. Ja miałam próbkę na własnej skórze, gdy w Internecie zaczęły pojawiać się na mój temat paszkwile. Posądzenie mnie o romans ze studentem rozpętało huragan plotek, zresztą sam profesor wie. A jak by na to nie patrzeć, nigdy nie byłam księdzem, którego ludzie najchętniej uznają za nieskazitelnego. – Pani Różo, nie przypuszczam, żeby to małe nagięcie faktów miało wyjść kiedykolwiek na jaw. Przecież nie musi o tym wiedzieć nikt poza nami, prawda?

– Prawda. Dobrze, porozmawiam z proboszczem i jeżeli uda mi się go przekonać, dam mu do pana numer. Tak chyba będzie najlepiej. – Wyśmienicie. W takim razie czekam. Musimy mieć na uwadze, że czas gra tu kluczową rolę. – Wiem – westchnęłam. – I dziękuję panu za wszystko – dodałam, bo przecież profesor też sporo ryzykował. Nie przypuszczałam, by w nadętym środowisku uczelnianym znalazło się wielu skłonnych wymyślić podobny plan czy nawet przymknąć oko na podrzucanie sfałszowanych dowodów historycznych. Nawet gdyby miały one służyć dobru nauki i kultury. Proboszcz wbrew moim obawom nie wyrzucił mnie natychmiast z plebanii, nie postraszył ogniem piekielnym ani nawet się nie oburzył. Gdy zacinając się, wyjaśniałam, o co mi chodzi, przerwał mi tylko stanowczym ruchem dłoni i zamknął szczelnie uchylone do tej pory drzwi. – Teraz niech pani mówi dalej – powiedział, wracając na miejsce. – Moja gospodyni to kochana kobieta, ale jak by to delikatnie powiedzieć, lubi być doinformowana. A czasami nadmiar wiedzy szkodzi – wyjaśnił, uśmiechając się pod nosem. Jakby na potwierdzenie jego słów drzwi na powrót się uchyliły, a w szparze pokazała się rumiana twarz gospodyni. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałam się tylko upewnić, że niczego proboszczowi i jego gościowi nie brakuje – powiedziała, obrzucając mnie ciekawskim spojrzeniem. – Może zrobić jeszcze herbaty? – Pani Dorotko, naprawdę mamy wszystko – zapewnił ją proboszcz. – Ale miałbym do pani prośbę – dodał po chwili z chytrym błyskiem w oku. – Ostatnio chodzi za mną szarlotka. Dałoby się coś z tym zrobić? – A dlaczego miałoby się nie dać? Tylko nie mam jabłek… Musiałabym wyskoczyć na rynek. Poradzi sobie proboszcz beze mnie? Może przed wyjściem zaparzę jeszcze świeżej kawy? – Nie, naprawdę nie trzeba. Natomiast wyraźnie czuję, że bez pani szarlotki podwieczorek straci cały swój urok – podlizał się proboszcz. – Szarlotka pani Doroty to po prostu poezja, pani Różo – zwrócił się do mnie rozmarzonym głosem. – Dobrze, dobrze, niech już proboszcz nie przesadza. – Gospodyni była wyraźnie ucieszona komplementami. – To ja teraz polecę za tymi jabłkami na rynek, a proboszcz niech się nie waży wchodzić do kuchni, bo to nie przystoi. Jak czegoś zabraknie, to zrobię, jak wrócę. Góra pół godziny mnie nie będzie – dodała i zniknęła za drzwiami, a proboszcz odetchnął z ulgą. – Teraz możemy spokojnie porozmawiać – powiedział, ponownie zamykając drzwi. – Inaczej nie byłoby to takie proste. No to proszę się streszczać – dodał, wyglądając przez okno. – Pani Dorota właśnie wyszła, ale znając życie, długo nas tu samych nie zostawi. Trzeba wykorzystać maksymalnie jej nieobecność. – Ależ proboszcz jest podstępny – roześmiałam się. – A ładnie to tak prawić biednej kobiecie komplementy tylko po to, żeby się jej pozbyć? – Ładnie, nieładnie, ważne, że skutecznie. Zresztą w tym, co powiedziałem, nie było nawet grama przesady. Szarlotka pani Doroty to mistrzostwo świata, sama pani potwierdzi, jak pani spróbuje. Natomiast przesadą jest zwracanie mi uwagi w sytuacji, gdy chce mnie pani namówić do fałszerstwa. Dobrze zrozumiałem te delikatne przebąkiwania? – Proboszcz popatrzył na mnie lekko zmrużonymi oczami. – Niestety, dobrze – przyznałam skruszona. – Od razu mówię, że nie ja byłam autorką tego pomysłu, chociaż jestem współwinna. I w całej rozciągłości go popieram. Profesor po zapoznaniu się ze zgromadzonymi materiałami uważa, że nie można ich uznać za solidną podstawę. Jedynym wyjściem jest, no cóż… „usolidnienie jej”.

– A czemu zawdzięczam fakt, że to wyróżnienie przypadło właśnie mnie? – proboszcz rozsiadł się wygodnie w fotelu i założył nogę na nogę. – Bo ksiądz jest jedyną osobą właściwie niepowiązaną z tą sprawą – wyjaśniłam. – Ja odpadam. Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że od najmłodszych lat kapliczka jest moim oczkiem w głowie. Poza tym jestem archeologiem i jeżeli ten inwestor jest choć odrobinę inteligentny, od razu zwęszyłby podstęp mający utrudnić budowę. Niech proboszcz pomyśli: przyjeżdżam i zaraz znajduję cenny eksponat w miejscu, o które toczą się spory… Trochę to naciągane. To samo burmistrz. Od początku nie ukrywał, że jest przeciwny planowanej inwestycji. – Ja też nie ukrywałem, ale przyznaję, że chyba najmniej się w tej sprawie udzielałem – wtrącił proboszcz. – Nie wyróżniałem się zbytnio. – Sam proboszcz widzi… Jest jeszcze pan Józef. I może by się nadawał, ale boję się, że jego nerwy nie wytrzymają napięcia i nas sypnie. No to zostaje proboszcz. Bo nie byłoby rozsądnie wciągać w to wszystko innych ludzi. Wie ksiądz, im mniej osób jest poinformowanych o naszych działaniach, tym większą dyskrecję sobie zapewniamy. Poza tym profesor słusznie zauważył, że proboszcz cieszy się zaufaniem… – No a pani właśnie namawia mnie, żebym w jakiś sposób je zawiódł. Proboszcz i świadome popełnienie zbrodni? Ale rozumiem, że to szczególna sytuacja… Miejmy nadzieję, że w razie czego będą mi przysługiwać jakieś okoliczności łagodzące. – Czyli proboszcz się zgadza? – Popatrzyłam na niego zdumiona. Idąc tu, spodziewałam się trudnej rozmowy, a w skrajnym przypadku wyrzucenia mnie za drzwi. Tymczasem przekonanie księdza poszło mi niepokojąco łatwo. – Jak to mówił ten pani profesor? W imię dobra nauki i kultury. – Proboszcz westchnął i sięgnął po czekoladowe ciasteczko. – A teraz niech mi pani da ten numer do profesora i stąd znika. Chcę w samotności, bez żadnych świadków, przeistoczyć się w podstępnego duszpasterza. Niech pani wpadnie koło siedemnastej. Pani Dorotka podaje wtedy podwieczorek, więc przy okazji spróbuje pani jej szarlotki, żeby nie było, że przesadzałem, mówiąc, że nie ma sobie równych. Mam nadzieję, że wtedy już będę w stanie powiedzieć pani, jak się czuję w całkiem nowym wcieleniu tajnego agenta. Przyjdzie pani? W odpowiedzi pokiwałam tylko głową i opuściłam plebanię. W drodze do domu babci pomyślałam o tym, że moje dotychczasowe postępowanie nie wygląda zbyt dobrze. Nie dość, że w dzieciństwie usiłowałam wejść w komitywę z diabłem, nie dość, że potem notorycznie przekupywałam świętego Antoniego, to w dodatku teraz sprowadziłam na złą drogę samego proboszcza. Pozostało mieć nadzieję, że gdy mnie z tego wszystkiego ktoś tam kiedyś będzie rozliczał, weźmie pod uwagę, że przecież większość tych rzeczy robiłam w dobrej wierze. Nie mówiąc już o dobru nauki itd., itp., itd. Popołudniowa wizyta na plebanii utwierdziła mnie w przekonaniu, że do tej pory niewiele wiedziałam i o tym, jak smakuje prawdziwa szarlotka, i o tym, o czym marzą księża. Jeżeli chodzi o to pierwsze, ciasto pani Dorotki okazało się czempionem wśród ciast, które do tej pory jadałam. Jabłka same rozpływały się w ustach, a gospodyni wprost topniała w oczach, słuchając pomruków zadowolenia, które wydawałam po każdym kęsie tego cudu. – Pani Dorotko, tego nie da się opisać słowami – wymruczałam, zbierając palcem okruszki z talerzyka, co było może mało eleganckie, ale za to pozwalało nie zmarnować ani odrobiny tego specjału. – Nie wiem, jak pani to robi, ale na mój gust powinna pani otworzyć cukiernię. – Niech pani nie żartuje. – Gospodyni księdza aż pokraśniała z zadowolenia. – Zwykła szarlotka, nic nadzwyczajnego. Ale miło patrzeć na kogoś, kto z prawdziwym apetytem zjada to,

co mu się przygotuje. Niech pani częściej przychodzi. Przy pani nawet proboszcz nabiera rumieńców i nie narzeka – dodała natychmiast, jakby wstydząc się zbytniej wylewności. – Pani Dorotko, a czy ja kiedykolwiek narzekałem na szarlotkę? – oburzył się proboszcz. – Nie na szarlotkę, ale na Dorotkę – zrymowała gospodyni i szczodrą ręką nałożyła mi kolejny wielki kawał na talerzyk. – Niech pani je, taka z pani bladziutka, chudziutka bidulka… – A ja, a ja? – dopominał się zazdrośnie proboszcz. – A z proboszcza to żaden bidulek. W końcu ja księdza karmię, to inaczej być nie może. – Ja nie o tym, chciałem prosić o jeszcze jeden kawałek, też takich solidnych gabarytów jak ten pani Róży. Ale widzę, że ten był ostatni… – Jaki ostatni? Przecież upiekłam dwie blachy, ale specjalnie dużo nie kroiłam, bo ksiądz potem jeszcze, nie daj Boże, będzie miał kłopoty z żołądkiem. Niech proboszcz trochę odsapnie, a potem jeszcze dokroję – powiedziała gospodyni tonem nieznoszącym sprzeciwu. – A jak chce ksiądz pani Róży te wszystkie stare graty pokazać, to już najwyższy czas – przypomniała mu, zbierając talerzyki. – A, rzeczywiście. Pomyślałem, że skoro pani jest archeologiem, to może zainteresują panią nasze zbiory. – Proboszcz zbył milczeniem uwagę pani Dorotki o ewentualnych kłopotach żołądkowych i płynnie przeszedł do mniej drażliwego tematu. – Proboszcza i pani Dorotki? – zdziwiłam się liczbą mnogą, bo gospodyni księdza wyglądała mi raczej na maniakalną zbieraczkę przepisów, a nie, jak to określiła, „starych gratów”, cokolwiek miało to znaczyć. – Pani Dorotki? A skąd pani przyszło coś takiego do głowy? – zdziwił się proboszcz, utwierdzając mnie w przekonaniu o słuszności pierwszego wrażenia. – Moje i pana Józefa. Od kilku lat gromadzimy rzeczy związane z Malowniczym. Zresztą proszę za mną, sama pani zobaczy – dodał i poprowadził mnie do przyległego pokoju, który wypełniony był najróżniejszymi przedmiotami. Na podłodze leżały kafle ze starych pieców, panoszyły się gliniane garnki i dumnie wyglądająca stara wyżymaczka, którą zapewne malownickie gospodynie zakładały dawniej na balie. – No i jak się pani tu podoba? – proboszcz z dumą podprowadził mnie do stojącego pod ścianą regału. – Niech pani spojrzy na to – dodał, podtykając mi pod nos słoik z czymś, co wyglądało jak zawekowane zwłoki. – Niesamowite, prawda? – Tak, to doskonałe określenie. A co to w ogóle jest, to niesamowite coś? – zapytałam, nieufnie biorąc słój do rąk. – Weka z przedwojennym mięsem. Pan Józef przyniósł od jakiegoś znajomego, który wykopał ją w swoim ogródku. Pani Dorotka, jak ją zobaczyła, z miejsca narobiła wielkiego krzyku i powiedziała, że to na pewno jest w stanie wywołać ogólnomiasteczkową epidemię i żebym zabierał to z jej kuchni… Mam też równie wiekowy kompocik, a to, niech pani spojrzy – stara, niemiecka kronika szkolna… – Proboszcz mnie zaskakuje – powiedziałam z podziwem. – Aż żal, że te wszystkie rzeczy nie są gdzieś wystawione… Przecież to namacalna historia Malowniczego. – To moje i pana Józefa marzenie. I pośrednio zapewne pani Doroty, która nareszcie pozbyłaby się spod swojego dachu przeterminowanej żywności – roześmiał się proboszcz. – Ale niestety, nie mamy na razie miejsca na założenie takiego muzeum czy przynajmniej izby pamięci, choć burmistrz obiecał, że będzie miał nasze zbiory na uwadze. Wiedziałem, że kto jak kto, ale pani będzie umiała je docenić… A teraz bardzo panią przepraszam, ale muszę przygotować się do mszy. Jeśli zaś chodzi o nasze sprawy, to już rozmawiałem z pani profesorem i wszystko wiem – dodał i puścił do mnie oko ku wielkiemu zgorszeniu jakiejś okrągłej damy, która

znienacka stanęła w drzwiach. – A to pani, pani Łopot – rozpoznał przybyłą proboszcz. – Cóż panią do mnie tak nieoczekiwanie sprowadza? – ciągnął dalej, udając, że nie widzi oburzenia przybyłej. – Proszę, niech pani spocznie – dodał, zamykając przed okrągłą jejmością drzwi składziku i wskazując jej pusty fotel koło biurka. – Jak to co? Poczucie sprawiedliwości i krzywdy ludzkiej! – cienkim głosikiem zapiszczała pani Łopot, a ja, nie czekając na dalszy ciąg, wymknęłam się z pokoju i ostrożnie zamknęłam za sobą drzwi. – Co pani się tak skrada? – zapytała pani Dorota, raptownie pojawiając się tuż przede mną. – Staram się rozpłynąć jak kamfora – wyszeptałam i znacząco wskazałam palcem gabinet księdza. – Przed momentem pojawiła się tam niejaka pani Łopot i chyba nie wzbudziłam w niej zbytniej sympatii – wyznałam, rozsądnie pomijając proboszczowskie puszczanie oczek. – A, znów ta Łopot–kłopot – skrzywiła się pani Dorota. – Już nie miało kogo przynieść. I to przed samą mszą! Niech pani idzie, ja muszę interweniować – powiedziała, prostując się i przybierając marsową minę. – W kuchni ma pani zapakowane ciasto, leży na stole – dodała i zapukała do drzwi, zza których cały czas dochodził histeryczny głos zażywnej paniusi, po czym nie czekając na zaproszenie, weszła do środka. A ja, idąc do kuchni, pomyślałam, że miałam zupełnie błędne pojęcie nie tylko o zainteresowaniach i marzeniach księży, ale też o ich życiu i życiu ich gospodyń. Scena z panią Łopot uświadomiła mi, że spokojne i beztroskie życie proboszcza to mit, a praca gospodyni nie ogranicza się tylko do prowadzenia domu, ale polega również na byciu twardym i czujnym ochroniarzem. I w związku z tym wszystkim pani Dorotka urosła w moich oczach do rangi prawdziwej bohaterki. Tajemnicą pozostało dla mnie, co powiedzieli sobie profesor z proboszczem. Nie poznałam też szczegółów dotyczących przedmiotu, który proboszcz miał rzekomo znaleźć w okolicy ruin. Natomiast rezultaty działalności profesorsko-proboszczowego duetu zaczęły być widoczne bardzo szybko. Już po kilku dniach odebrałam telefon od profesora, który poinformował mnie, że po dość burzliwej dyskusji z odpowiednimi ludźmi dostał pozwolenie na prace badawcze przy kapliczce. Co za tym idzie, wszelkie plany budowy jak na razie nie mogą dojść do skutku, do czasu aż zostaną przeprowadzone badania archeologiczne mające na celu stwierdzenie, czy pod spodem nie ma jakiegoś cennego dobra historycznego. – Tak więc, pani Różo, przyjeżdżam ze studentami i w związku z tym mam do pani trzy sprawy. Po pierwsze, wciągnąłem panią na listę uczestników, jako kadrę rzecz jasna. Pomyślałem, że zostanie pani jeszcze trochę u babci, a przy okazji ja upiekę dwie pieczenie przy jednym ogniu: zmuszę panią do powrotu z urlopu i zapewnię sobie kompetentnego pomocnika. Mam nadzieję, że się pani na mnie nie gniewa? – A za co? Panie profesorze, dla mnie to będzie czysta przyjemność. Tylko jak pan to zdołał załatwić bez mojego udziału? – Mam swoje sposoby – zaśmiał się profesor. – A wracając do spraw organizacyjnych, to potrzebne mi będą jakieś namiary na noclegi dla naszej grupy. Może wie pani coś o jakimś hoteliku w miasteczku? Bo podobno w Internecie nic nie można znaleźć. – Nawet nie podobno, tylko na pewno. W Malowniczym nie ma hoteli. Ile jest osób w grupie? – Dwadzieścia cztery plus pani. – No to będzie kłopot… Chociaż jest jedno miejsce, w którym być może uda się załatwić zakwaterowanie. Niedawno otwarto tu pensjonat, Uroczysko czy jakoś tak… Może tam będą