mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Krajewska Marta - Noc miedzy Tam i Tu

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :5.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Krajewska Marta - Noc miedzy Tam i Tu.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 99 stron)

Marta Krajewska Noc między Tam i Tu

Noc między Tam i Tu Copyright © Marta Krajewska Copyright © Wydawnictwo Genius Creations Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak Copyright © for the cover art by Magdalena Szynkarczuk Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2017 druk ISBN 978-83-7995-105-5 epub ISBN 978-83-7995-106-2 mobi ISBN 978-83-7995-107-9 Redakcja: Romuald Pawlak Korekta: dr Marta Kładź-Kocot Ilustracja na okładce: Magdalena Szynkarczuk Ilustracje w tekście: Magdalena Szynkarczuk Projekt okładki: Bartosz Czarnecki Skład okładki: Paweł Dobkowski Skład i typografia: Studio Grafpa, www.grafpa.pl Redaktor naczelny: Marcin A. Dobkowski Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. MORGANA Katarzyna Wolszczak ul. Kormoranów 126/31 85-432 Bydgoszcz sekretariat@geniuscreations.pl www.geniuscreations.pl Książka dostępna w księgarni: www.MadBooks.pl, www.eBook.MadBooks.pl i eBooks4U.pl

Spis treści Rozdział 1 Prawie Tu, ale trochę jeszcze Tam Rozdział 2 Podarunki i przepowiednie Rozdział 3 Zazdrosny Rozdział 4 Więzy krwi Rozdział 5 Odpowiedni moment Rozdział 6 Ja sam Rozdział 7 W górę strumienia Rozdział 8 Zagadka Rozdział 9 Piękne panny Rozdział 10 W ciemności Rozdział 11 W stronę światła Rozdział 12 Władca lasu Rozdział 13 Nad strumieniem Rozdział 14 Zdążyć przed świtem Rozdział 15 Ku dolinie Rozdział 16 Teraz Tu, ale kiedyś pewnie Tam

Dla moich szalonych, mądrych i dzielnych dzieci oraz dla Kubusia, bez którego nie byłoby konika z trawy

Rozdział 1 Prawie Tu, ale trochę jeszcze Tam Trudno się nie uśmiechać, kiedy rozpiera cię dziecięca radość, ale wszyscy oczekują, że zachowasz się dorośle i z godnością. Rodzice zaprosili na ucztę całą wioskę, żeby świętować postrzyżyny syna, czyli jego wejście w dorosłość. Chłopak stał pośród kręgu rodziny i sąsiadów, ubrany w bielutką koszulę i spodnie, uszyte przez matkę specjalnie na ten dzień. Wiedział, że zebrani patrzą tylko na niego i że w jego życiu dokonuje się właśnie coś ważnego, jednak z trudem powstrzymywał radość, która usilnie próbowała wyrwać się z jego serca na zewnątrz. Im bardziej się starał, tym gorzej mu szło. Darzbor, ojciec chłopca, chwycił w jedną dłoń kosmyk jasnych włosów syna, drugą uniósł nożyce. – O, wielkie rodzanice! – rozpoczął modlitwę do boginek przeznaczenia. – Dziękujemy wam za los, jaki wyznaczyłyście temu chłopcu, oraz za opiekę, jaką go do tej pory otaczałyście. Dziś to dziecko staje się mężczyzną. A że miły jest całej naszej gromadzie, tedy imię jego będzie brzmieć Bratmił. Oby jego życie było długie i szczęśliwe! To mówiąc, ściął włosy syna i wrzucił je w rozpalony na podwórzu święty ogień. Ludzie krzyknęli radośnie:

– Niech nam żyje Bratmił! Wtedy już chłopiec nie mógł się nie uśmiechnąć. Rozpierające go duma i szczęście wydostały się na świat szczerym, krótkim śmiechem. Opanował się zaraz, ale nie potrafił zachować kamiennej twarzy. Wiódł wzrokiem po zebranych, a ojciec wciąż obcinał mu włosy, rzucając w ognisko. Między jednym a drugim cięciem Bratmił zadarł lekko głowę, zerkając w górę, na twarz rodzica i zobaczył, że on też uśmiecha się pod wąsem. Naprzeciwko stały kobiety, a tuż przy drzwiach drewnianej chaty – matka, ocierając łzy wzruszenia rąbkiem zapaski. Jej brzuch był duży i okrągły, bo już niedługo na świat miał przyjść pierwszy brat lub siostra Bratmiła. W większości rodzin dzieci rodziły się dość szybko po sobie, tymczasem Darzbor i Rena, nie wiedzieć czemu, długo czekali na drugiego potomka. Chaberka, opiekunka doliny, stała z tajemniczym wyrazem twarzy, opierając się o ścianę chaty. To był najpiękniejszy dzień w życiu Bratmiła. Wreszcie stał się mężczyzną. * W kilka dni później doszedł do ponurego wniosku, że bycie mężczyzną nie jest aż tak niesamowite, jak sobie wielokrotnie wyobrażał. Niosło ze sobą nowe obowiązki, zabierając czas na zabawę. Wioska leżała w górach, nad rozległym, pięknym jeziorem, do którego wpadały wody dwóch rwących strumieni. Osadę stanowiło kilkanaście drewnianych chat, otoczonych wyplatanymi z wikliny płotami. Strzechy, gdzieniegdzie pokryte mchem i trawą, opadały prawie do ziemi. Przez otwory w dachach dym z otwartych palenisk ulatywał lekko ku niebu i szczytom gór. W przydomowych ogródkach rosły zioła i kwiaty, a pomiędzy chatami wałęsały się kury, kaczki i świnie. Na każdy posiłek trzeba sobie było zapracować, czy to w polu, jak mężczyźni, czy w chacie i obejściu, jak kobiety. Nawet dzieci pracowały na miarę swoich możliwości, zbierając jagody, maliny, wypasając krowy i pomagając w opiece nad młodszym rodzeństwem.

Bratmił był szczęśliwy, bo miał wyrozumiałą rodzinę, której członkowie odnosili się do siebie z szacunkiem. Co nie znaczyło, że matce nie zdarzało się zdzielić go szmatą przez plecy, gdy próbował unikać obowiązków. Ojciec chłopca był wikliniarzem. Niemal codziennie odrywał syna od zabawy, a Bratmił posłusznie szedł pomagać mu w pracy. Uczył się tysiąca pożytecznych rzeczy, często padając z nóg i tęsknie spoglądając na przebiegających obok, rozbawionych przyjaciół. Zazdrościł im wtedy, ale role często się odwracały, bo kilkoro rówieśników też już pobierało nauki. Często więc to oni rzucali tęskne spojrzenia, gdy Bratmił z pozostałymi bawili się w gonionego albo sprawdzali, kto najszybciej przebiegnie z jednego końca wsi na drugi. Tym razem młody wikliniarz siedział z ojcem na drewnianej krzywej ławce w cieniu gruszy, mozoląc się nad kolejnym zadaniem. Tymczasem Niemój i Gniewko, synowie mieszkającego nieopodal kowala, czaili się tuż za płotem, przekonani, że Bratmił i Darzbor ich nie widzą. To była jedna z ulubionych zabaw chłopców – podglądanie dorosłych z ukrycia. Większość mieszkańców doliny nie dokonywała w ciągu dnia czynów godnych podpatrywania, ale sam nastrój tajemnicy i poczucie niewidzialności sprawiały dzieciakom radość. – Miłek, mocniej – nakazał Darzbor. – Skup się. Wyplatali wierszę – pułapkę na ryby. Na wiklinowej obręczy należało osadzić długie gałązki, po czym związać je wszystkie razem. Całość usztywniały kolejne obręcze, wplatane co pewien odstęp. Miłek nieźle sobie radził z samym pleceniem, ale zakończenia jeszcze mu nie wychodziły. Wiklinowe witki nie dawały się zaciągnąć tak mocno jak sznurek, były giętkie i próbowały się prostować, nawet gdy mocno wcisnął koniec pod poprzednie sploty. – Jeśli porządnie nie złapiesz tu na końcu, wszystko się rozplecie i ryby pouciekają – mówił ojciec, dociskając wiklinę w pułapce robionej przez syna. – Wiem – mruknął chłopak. – Staram się przecież, tylko nie mam takich mocnych rąk jak ty.

Mężczyzna uśmiechnął się pod wąsem: – Będziesz miał. Praca dodaje siły. Męczy, ale dodaje siły. Zobaczysz. A teraz ganiaj do dzieciarni, bo najwidoczniej już tęskni za tobą. – Darzbor usilnie próbował nie patrzeć w stronę płotu, gdzie kryli się dwaj bracia. – Zaniosę wiersze nad jezioro. Jakby matka pytała, powiedz, że zajdę jeszcze do Gniewoja po bobrze sadło. To mówiąc, otrzepał lniane spodnie i koszulę, zabrał pułapki i poszedł. Miłek z przyjemnością masował obolałe palce, patrząc w ślad za nim. – Aha! – Zza gęstego wiklinowego płotu wyskoczyli dwaj chłopcy. – A my tu cały czas byliśmy, tralala! – chełpił się większy i tęższy Gniewko. – No wiem przecież – parsknął Bratmił. – Trudno was było nie zobaczyć.

– Jasne! Że niby widziałeś nas cały czas? – zaperzył się rumiany, młodszy Niemój. – Bo mi się zdaje, że patrzyłeś w witki i piszczałeś pod nosem, nie? „Nie umiem, tatku, nie mam siły”. Jak nasz ojczulek każe Gniewkowi pompować miechem, to Gniewko nie płacze, że nie ma siły! Miłek parsknął lekceważąco. – Pewnie. Zaraz się okaże, że to on ojca uczy, nie? Niemój postrzyżyny miał jeszcze przed sobą i nie pobierał póki co żadnych nauk, ale był zapatrzony w starszego brata jak sroka w gnat, czym ciągle go peszył. – Uczyć to może nie uczy – zaperzył się – ale przynajmniej nie piszczy przy robocie jak mała dziewczynka. Powiedz mu, brat! – A tam – bąknął tylko Gniewko, rzucając pospieszne spojrzenie Bratmiłowi. – Czasem to ręce tak palą z bólu, że prawie bym piszczał, ale tatko taki srogi, że już wolę, żeby bolało, niż żeby się złościł. Jak cię postrzygą, Niemój, to sam zobaczysz. Młodszy chłopiec zmarkotniał, choć próbował nadrabiać miną. – Też już bym chciał się uczyć – bąknął. – Jak dorosnę, będę robił takie cudeńka, że ludziom oczy na wierzch powyłażą! – Pewnie, że będziesz! – Gniewko poczochrał długie, jasne włosy brata. – No, ale zanim im powyłażą, to ty się najpierw namachasz przy miechu – westchnął Bratmił. – Będziesz sprzątał kuźnię, usługiwał ojcu i robił same durne, nieciekawe rzeczy, jak wyplatanie pułapek na ryby. – Wyplatanie pułapek? W kuźni? – zdziwił się Niemój. Na widok jego miny starsi chłopcy wybuchli śmiechem. Rechotali niczym żaby pod wieczór, gdy nagle od strony chaty dobiegło ich wołanie: – Bratmił! Chodź tu, synku! Jedno spojrzenie na zmienioną bólem twarz matki wystarczyło, żeby chłopak w mgnieniu oka znalazł się na progu. – Biegnij po babkę Marozową – poleciła kobieta, siląc się na spokój. – Powiedz, że boli co trzy kołysanki. – Dobrze, matuś – wydukał Miłek. – Gdzie ojciec? – Poszedł pułapki zanieść i powiedział, że wstąpi do… – Dobrze – przerwała mu. – Jeśli go spotkasz, powiedz, że się zaczęło. Ale najpierw biegnij po babkę. Chłopak ruszył pędem przez podwórko, aż synowie kowala prawie rozdziawili gęby ze zdziwienia. – Dziecko się rodzi! – rzucił im Miłek. – Muszę biec! I pognał, po drodze tłumiąc rosnący w sercu strach o pozostawioną w chacie matkę. Marozowa przywitała już na świecie niejednego mieszkańca doliny. Mądrym, skupionym wzrokiem patrzyła chłopcu w oczy, gdy przekazywał wiadomość. – Leć po ojca, dziecko – poleciła. – Idę. Normalnie Bratmił oburzyłby się, gdyby ktoś jeszcze nazwał go dzieckiem. Ale mówiąc szczerze, wcale nie czuł się w tej chwili dorosły. Był mały i przestraszony. Niczym wicher przeleciał przez wieś, popędził nad jezioro, w tataraki, gdzie odnalazł ojca. Darzbor zakładał wraz z sąsiadem pułapki, które wyplatali z Miłkiem cały dzień. Wydawało się, że gdy tylko ujrzał syna, nadbiegającego w takim pośpiechu i z takimi wielkimi oczami, już wiedział. Tego wieczoru Bratmił i jego ojciec siedzieli ramię w ramię na progu chaty, a tuż przed nimi

palił się ogień, broniąc dostępu wszelkim złym duchom. Porody bywały trudne, kobiety i dzieci umierały. Ojciec milczał jak zaklęty, dorzucając raz po raz drwa do ognia. Chłopiec wiedział, że bardzo się martwi. Wreszcie, późno w nocy, Marozowa wyszła do nich, wykończona, ale uśmiechnięta. W chacie wikliniarzy przyszła na świat dziewczynka i cała trójka weszła ją przywitać. Tymczasem z ciemności za płotem obserwowały ich czarne, puste jak dwie studnie oczy. Potworzyca wiedziała, co oznacza ognisko na progu chaty. Pragnęła ślicznego, różowego ludzkiego dziecka dla siebie i czuła, że tu je znajdzie. Ogień przerażał i bronił wstępu, ale wiedziała, że nie będzie płonął zawsze. Postanowiła poczekać.

Rozdział 2 Podarunki i przepowiednie Kiedy w dolinie rodziło się dziecko, nadawano mu imię ochronne. Miało ono zwieść złe duchy i demony, zagrażające małemu człowiekowi. Swe prawdziwe imię otrzymywał on, dopiero gdy wyrastał z okresu obfitującego w choroby, nabierał siły i odporności. – Nazwiemy ją Paprotka. – Matka Bratmiła uśmiechała się czule, tuląc w objęciach dziecko pomrukujące niczym małe zwierzątko. – Jest taka śliczna. – Tak, Rena. – Ojciec pogładził żonę po włosach. – Piękna jest, po tobie. Bratmił nie mógł się nijak dopatrzeć urody w piszczącym, pomarszczonym, oślinionym tobołku. Jeśli o niego chodziło, nazwałby siostrę Pokrzywką. Do tego, obserwując rodziców, z troską pochylonych nad małą, czuł obce mu dotąd ukłucie w sercu i niewytłumaczalną złość. Nie rozumiał tego, bo nigdy jeszcze nie był zazdrosny. Nie tak prawdziwie, o rzeczy dla niego ważne. Do reszty spochmurniał wtedy, gdy rankiem po urodzeniu Paprotki dziadek Sławek wpakował się do izby, grzmiąc od progu: – Czy w tej chacie narodziło się dziecko? – Nie, gdzie tam! – odkrzyknęła jego żona, babka Ciesława, która pomagała podczas porodu. – Nie ma tu dziecka, tylko Paproć świeża! Taki rytuał miał zmylić duchy, które chciałyby wyrządzić krzywdę noworodkowi lub osłabionej matce. Ale nie to zmartwiło Bratmiła, tylko następne słowa dziadka, który mocno poklepał po plecach swego syna, a Miłkowego ojca, gratulując: – No, to ci teraz bogactwo wreszcie w domu zakiełkowało! Posag ci ta maleńka przyniesie, a już widać, że ślicznotka rośnie, to się kawalerowie bić będą, żeby od ciebie jej słodką rączkę wykupić! Taki był bowiem zwyczaj, że pan młody przynosił rodzicom swej wybranki bogate prezenty, żeby wynagrodzić im utratę córki. Wiadomo, że każdy chłopak sam chciał zapracować na to wiano, ale zazwyczaj jego rodzice również dorzucali sporo od siebie. Dlatego Bratmił poczuł się darmozjadem, któremu kiedyś trzeba będzie dać majątku, żeby mógł wykupić swoją przyszłą żonę od teściów. Tymczasem cudowna, przepiękna, pomarszczona jak krowie z pyska wyjął Pokrzywka przyniesie to bogactwo do chaty swoich rodziców. A przecież jeszcze nie wiadomo, czy ktokolwiek będzie chciał ją poślubić. Może jej się od tych słodkich słówek o urodzie w głowie poprzewraca i durna będzie jak dzika świnia? Tu Miłek naraz wyobraził sobie siostrę, jak ryje nosem w ziemi, pokwikując z zadowoleniem. Tak, wyglądało to zupełnie prawdopodobnie. Siedział urażony, milczący, w najdalszym krańcu chaty, a im więcej gości przychodziło zobaczyć dziecko i pogratulować rodzicom, tym bardziej czuł się zaniedbany i z tym większą niechęcią spoglądał na siostrę. Opiekunka też przyszła. Była mniej więcej w wieku mamy, ale Bratmiłowi wydawała się dużo starsza. Twarz miała zeszpeconą bliznami, choć podobno za młodu była prawdziwą pięknością. Aż do momentu, gdy podrapała ją bestia. Po tym strasznym zdarzeniu Chaberka złożyła przysięgę, że będzie bronić osady przed potworami. Uczyła się potem u wiedźmy z lasu i wiedziała o dzikich stworach więcej niż ktokolwiek. Umiała też leczyć i w imieniu wioski

rozmawiała z bogami. Nie miała dzieci, jednak do cudzych odnosiła się zawsze przyjaźnie. Gniewko podejrzewał, że chce porwać któreś z nich i uczynić swoim sługą, lecz Bratmił jakoś w to nie wierzył. Oczy opiekunki były błękitnoszare i przenikliwe, ale zawsze gdy zatrzymywała je na chłopcu, odnosił wrażenie, że kobieta naprawdę go lubi. Z drugiej strony, może taki był chytry plan, prowadzący do tego, by zmienić Bratmiła w sługę? Tego dnia babka Ciesława upiekła świąteczny kołacz. Duży, okrągły placek z miodem i serem napełnił zapachem chatę. – Aż ślinka cieknie – oblizał się ze smakiem dziadek Sławek, a tata i Bratmił przytaknęli, pożerając ciasto wzrokiem. – No, chyba się udał – skwitowała lakonicznie babka. – Bogowie będą zadowoleni. Zawinęła smakołyk w lnianą ściereczkę i umieściła delikatnie w koszu, a potem wręczyła pakunek ojcu nowo narodzonego dziecka. Darzbor pociągnął za sobą Miłka i poszli wraz z opiekunką podziękować bogom za szczęśliwe narodziny. Po drugiej stronie jeziora, na niewielkim wzniesieniu, rosły stare dęby. Otoczono je wspólnym, niskim płotkiem i w ten sposób wytyczono granice świętego gaju. Wkraczając tu ludzie milkli, bo w to miejsce przychodziło się słuchać, łowić w szumie drzew głosy bogów i wypatrywać dawanych przez nich znaków. Przemawiała tu tylko opiekunka. – Dobry Rodzie, stworzycielu ludzi – powiedziała i teraz, składając pysznie pachnący placek pośród korzeni ogromnego drzewa – przyjmij ten dar w podzięce za szczęśliwe narodziny Paprotki, córki Darzbora. Otaczaj swą opieką to dziecko, obdarz zdrowiem jego matkę i całą rodzinę. A was, szlachetne rodzanice, zapraszamy w trzecią noc na wieczerzę i prosimy o dobry los dla dziecka. Uczyńcie nam ten zaszczyt i przybądźcie do nas.

Skończyła modlitwę i zasłuchała się w szum rozległych gałęzi. Bratmił, stojąc tuż u wejścia do gaju, poczuł powiew ciepłego, pachnącego słońcem wiatru na policzku. Gdzieś z gąszczu konarów wyszedł dorodny pająk o długich, czarnych odnóżach. Niczym się nie przejmując, wmaszerował na sam środek kołacza, po czym zastygł w bezruchu. Bratmił wiedział, że w noc odwiedzin rodzanic w chacie noworodka często widywano pająki na ścianach i w kołyskach. Pod taką postacią czasem przybywały wysłanniczki boga Roda. Opiekunka nisko skłoniła się maleńkiemu przybyszowi, po czym zadowolona odeszła, a mężczyzna i chłopiec poszli za nią. Podarunek został przyjęty i trzeba się było szykować do odwiedzin. * W dolinie wierzono w wielu bogów. Nie widywano ich twarzy, ale nikt nigdy nie zaprzeczyłby ich istnieniu, bo na każdym kroku czuć było boską moc. Perun grzmiał w chmurach i ciskał w ziemię błyskawicami. Swaróg ogrzewał świat promieniami słońca, a Poświst hulał pod postacią

wiatru. Oprócz wielkiej rodziny boskich istot były jeszcze demony i stwory. Mieszkały w lasach, jeziorach, w jaskiniach i w ludzkich domach. Były dobre lub złe, pomocne lub dokuczliwe. Bratmił uwielbiał słuchać przed snem opowieści o spotkaniach z tymi magicznymi istotami. Czasem były to historie straszne, czasem śmieszne, czasem wychwalały ludzki spryt, który pomagał pokonać bestie, a czasem opowiadały o opłakanych konsekwencjach ludzkich wad czy nieposłuszeństwa wobec woli bogów. Każda niosła ze sobą mądrość, uczyła, jak się zachowywać, a czego nigdy nie robić. Objaśniała świat, tak jak opowieść o Rodzie, który rzucając kamieniami w ziemię stworzył pierwszych ludzi. Odtąd uważał ich za swe dzieci, a gdy rodził się kolejny mały człowiek, bóg w trzecią noc wysyłał do niego swe pomocnice – rodzanice, by przepowiedziały mu los. Urządzono wieczerzę, na którą zaproszono krewnych. Paprotkę ułożono na posłaniu w najciemniejszym kącie chaty, a potem rozpoczęto świętowanie. Piwo lało się strumieniami, zagryzano je kaszą z miodem, podpłomykami i wszystkim, co było w chacie najlepszego. Osobną miseczkę z poczęstunkiem pozostawiono tuż przy dziecku, jako dar dla niezwykłych gości. Bratmił siedział przy ławie razem z dorosłymi, ale nie mógł się powstrzymać, by nie zerkać w stronę śpiącej siostry. Wiedział, że rodzanice są niewidzialne dla ludzkich oczu, ale wciąż się zastanawiał, czy już tu się pojawiły? Czy teraz właśnie składają tajemniczy znak na czole Pokrzywki i przypieczętowują jej przeznaczenie? Co takiego jej przepowiedzą? Na zabawie minął wieczór i większa część nocy. Bratmił rzadko kiedy chodził spać tak późno i oczy same mu się zamykały. W końcu pożegnał rodziców oraz gości i skulił się na posłaniu w kąciku, niedaleko siostry. Pod ścianą, tuż przy głowie chłopca, stał niewielki konik, którego ze dwa lata temu Darzbor skręcił dla syna z suchej trawy. Bratmił kochał zabawkę i nie mógł bez niej zasnąć, ale po postrzyżynach doszedł do wniosku, że takie zachowanie już mu nie przystoi. Nie mógł i nie chciał pozbywać się przyjaciela, dlatego odstawił go pod ścianę. Zawsze patrzył na zabawkę przed snem i teraz również posłał konikowi czułe spojrzenie, po czym pozwolił, by ciężkie powieki opadły, przynosząc słodki spokój.

Ocknął się, nie wiedząc, co go zbudziło. Biesiada wciąż trwała, dziadek Sławek śmiał się tubalnie z własnego dowcipu, a babcia burczała, że nie przystoi hałasować, gdy się zaprosiło boskich gości. Dopiero wtedy dotarło do Miłka, że dostrzega jeszcze kogoś. W kącie, tuż przy śpiącej Paprotce, stały trzy postacie. Ich ciała były prawie przezroczyste, jednak z całą pewnością widział je. Dwie pochylały się nad dziewczynką, a trzecia, niewiele starsza od Miłka, nad miską z poczęstunkiem. Bratmił nie wiedział, czy wciąż śni, czy to, co widzi, dzieje się naprawdę, bo rozbawieni i zagadani dorośli najwyraźniej zupełnie nie dostrzegali rodzanic. – Podejdź, Młoda – przemówiła najstarsza z posłanniczek Roda. – Już czas. – Już, już – wymamrotała ta o wyglądzie dziecka, wpychając w usta garstkę kaszy z miodem. – Zostaw! – zganiła średnia, piękna i jasnowłosa, która bardzo przypominała chłopcu mamę. – Nie po to tu jesteśmy. – Kiedy to takie pyszne! – Najmłodsza oblizała palce. Staruszka zachichotała ukradkiem, jak babcia, gdy wie, że wnuczkę trzeba skarcić za psoty, ale jej serce rozpływa się nad urokiem dziecka. Tymczasem ta średnia, w wieku mamy, potrząsnęła głową z dezaprobatą. Pod jej surowym spojrzeniem najmłodsza westchnęła zrezygnowana i rzucając misce tęskne spojrzenie, podeszła do posłania Paprotki. Obstąpiły śpiące dziecko. Bratmił dostrzegał twarz siostry poprzez ich szaty, falujące niczym gorące powietrze nad ogniskiem. Nie zastanawiając się, czy wyjdzie na dzieciaka, czy nie, powoli przyciągnął do siebie konika z trawy. Jego zapach dodał mu odwagi. – Widzę człowieka i widzę potwora – tajemniczo zaczęła najmłodsza, kładąc palec wskazujący na czole dziecka. – Los twój nie w twych rękach. Będziesz próbą. – Będziesz piękna – dodała średnia, kładąc swój palec obok palca Młodej. – Szczęście przez urodę stracisz, a przez ból odzyskasz. – Spotkamy się w starości – dodała najstarsza. – Nocą cię spokój ogarnie. Skłoniły głowy, przymknęły oczy, a w miejscu, gdzie ich palce stykały się na czole dziewczynki, błysnęło jasne światełko. Tak nagle jak rozbłysło, tak znikło, a wraz z nim znikały z oczu Bratmiła boskie posłanniczki. Najmłodsza zdążyła jeszcze rzucić tęskne spojrzenie misce z kaszą, nim jej postać rozwiała się bezpowrotnie. Straszno się zrobiło chłopcu. Słowa, które usłyszał, brzmiały po równi szczęśliwie i groźnie. Nie wiedział, czy dobrą wróżbę otrzymała Paprotka od rodzanic, czy złą. Nagle ocknął się, jakby ze snu. Serce mocno biło w mu piersi. Dorośli rozmawiali półgłosem, popijając piwo z kubków. Paprotka spała spokojnie. Magiczny nastrój prysnął. A może to wszystko po prostu mu się przyśniło?

Rozdział 3 Zazdrosny Następnego dnia Bratmił nie miał humoru i nawet rodzice zauważyli, że jest wyjątkowo zamyślony. Poproszony o pomoc przy zmieleniu ziarna na mąkę do kołaczy, bez słowa zasiadł do żaren. Matka mieszała polewkę w glinianym garnku, wstawionym w żar paleniska. Chwilę nuciła pod nosem, kątem oka obserwując, jak Miłek mozolnie rozciera kamieniem ziarna. – Za późno się wczoraj położyłeś, co? – rzuciła wesoło. – Może zdrzemnij się chwilkę? Ojciec nie będzie cię teraz potrzebował. – Nie, nie chcę spać – odparł. – Aha, widzę. Skończył mleć i wyszedł z chaty, by poszukać jakiegoś zajęcia i przestać myśleć nad tym, co wydarzyło się w nocy. Rodzanice mówiły, że mała dożyje starości i umrze szczęśliwa. Mówiły też o potworze, bólu i próbie. Tak przynajmniej je zrozumiał. Żałował, że w ogóle podsłuchał tę wróżbę. Ruszył, by powałęsać się między chatami w poszukiwaniu kolegów. Nie zajęło mu to wiele czasu. Już po chwili dostrzegł Niemoja i Gniewka, ukrytych za płotem okalającym chatę opiekunki. Byli tak zajęci, że nawet nie zauważyli, jak podkradł się do nich od tyłu. – Wilkołak idzie! – syknął nagle, łapiąc chłopaków za karki. Podskoczyli z krótkim, stłumionym krzykiem. Bratmił zasłonił dłonią usta, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem. – Aleście odważni, nie ma co! – dokuczał im, zadowolony z siebie. – Każdy by się zląkł, nawet twój ojciec – odburknął Niemój. – Chyba twój! Mojego byś tak nie podszedł. – A mój się nie boi głupich wilkołaków! Naraz padł na nich czyjś cień. – A powinien – mruknęła złowieszczo Chaberka. Niemój i Bratmił podskoczyli do góry, a kucający przy płocie Gniewko przewrócił się z wrażenia na trawę. – Witajcie, opiekunko! – pozdrowili ją pospiesznie. – Czego tu sterczycie? – Kobieta chwyciła się pod boki. – Jest tu co ciekawego do zobaczenia? Jak się gapić będziecie, to wam oczy sczernieją i powypadają. Chłopcy zaniemówili, a Chaberka przekrzywiła lekko głowę, najwyraźniej zadowolona z wrażenia, jakie wywarły jej słowa. – Zmiatać stąd, kowale – dziarsko podrzuciła brodą. – A ty, wikliniarzu, chodź ze mną. – Ja? – zaskoczony Miłek zamrugał, ale opiekunka już odchodziła w stronę swojej chaty. – No, teraz już przepadłeś. – Gniewko z żalem poklepał kolegę po ramieniu. – Bądź dzielny, nie daj się zmienić w miotłę. Idziemy, brat! I pognali jak wystrzeleni z procy. Tacy to przyjaciele, westchnął do siebie Miłek. Z lekkim ociąganiem, ale jednak udając odwagę, powlókł się za opiekunką, która zniknęła w ogrodzie za chatą. Już po chwili Bratmił zanurkował w zapachu ziół i kwiatów, których gąszcz porastał niemal każdy skrawek ziemi, od

drewnianych ścian domostwa aż po wiklinowy płot. Między grządkami wiodła wąska ścieżka, prowadząca do rosnącej pośrodku ogródka jabłonki i niewielkiego poletka. Opiekunka właśnie zbierała rzepę, co łatwo było poznać po ustawionych pod drzewem koszach. – Wnieś mi to do chaty, chłopcze – nakazała, wskazując jeden z nich. – Tylko na jednej nodze, bo czasu nie mam. Bratmił bez słowa podniósł ciężki wiklinowy kosz, zastanawiając się, co też tak pilnego ma do zrobienia opiekunka, że musi go popędzać. – Ty nie dumaj, tylko ganiaj z tym. – Chaberka zmrużyła niebieskie oczy, jakby czytała mu w myślach. Najsprawniej jak mógł zaniósł zbiory do chaty, stawiając tuż obok wejścia i nie rozglądając się zbytnio wokół. Był pewien, że opiekunka widzi przez ściany i znów go zgani za gapienie się. Lekko zasapany wrócił do ogrodu. Chaberka trzymała w dłoniach glinianą butelkę. – Dobrze, wikliniarzu – pochwaliła oschle, chociaż Bratmił dostrzegł uśmiech w jej spojrzeniu. – Napij się. Pociągnął spory łyk pysznego kwasu chlebowego. Oddając naczynie, napotkał wzrok kobiety. Teraz już na pewno się uśmiechała. Jakby ciągle udawała bardziej surową, niż była naprawdę, przemknęło mu przez myśl. Potem został, by pomóc w zbieraniu rzepy. Nie poprosiła go o to, ale w jakiś sposób wydało się to naturalne, bo był młodszy i silny. – Opiekunko – zagadnął – a czy rodzanice można tak po prostu zobaczyć? Taki zwykły człowiek, powiedzmy, młody, nie żerca ani nikt znaczący… No, wiecie. Kobieta przerwała pracę i przyjrzała mu się z namysłem. – Czy chcesz powiedzieć, że je widziałeś? – Nie. Może. Nie wiem już sam. Teraz nie jestem pewien, czy to była jawa, czy sen. Zresztą, jakie to ma znaczenie, przecież nie mam wpływu na to, co Paprotce bogowie zamyślili. Tym razem cisza, która zapadła po jego słowach, była dłuższa. Opiekunka trzepnęła rzepą o grządkę, by odkruszyć błoto, i wrzuciła warzywo do kosza. – Bogowie rzadko ukazują nam swe twarze – rzekła powoli, nie przerywając pracy. – Widujemy znaki, z których odczytujemy ich wolę, przemawiamy i wznosimy modły, ale bogowie odpowiadają nam na swój własny sposób. – Aha – mruknął Bratmił, smutniejąc. – Z drugiej strony – dodała niespodziewanie kobieta – ktoś musiał kiedyś widzieć rodzanice, bo jak inaczej dowiedzielibyśmy się o ich istnieniu? I że są trzy, w różnym wieku? I że wróżą? Być może więc je widziałeś. A być może tak bardzo byłeś pod wrażeniem tego wieczoru, że wszystko ci się przyśniło. Ostatnie zdanie wypowiedziała tak, jakby chciała sprowokować chłopaka, by zaprzeczył i zaczął zapewniać, że wie, co słyszał. Jednak Miłek tego nie zrobił. Poczuł się jeszcze gorzej, a chaos, jaki miał w głowie, ani trochę nie ustał. − Opowiedz, co właściwie zaszło – poleciła kobieta, widząc, że sam nie zacznie się zwierzać. Z niewiadomych powodów Bratmił miał ochotę milczeć, nie chcąc wcale wypowiadać na głos przepowiedni, które podsłuchał. Nie potrafiąc sprzeciwić się opiekunce, wydusił z siebie kilka krótkich zdań. Chaberka cały czas wbijała w niego wzrok, przez co jeszcze trudniej było mu się wysłowić. Po wszystkim milczeli chwilę, aż kobieta pochyliła się i wyrwała kolejną rzepę z grządki.

− Potwór, mówisz – mruknęła bardziej do swych myśli niż do chłopca. – Będzie próbą… W zamyśleniu zmierzyła Miłka od stóp do głów badawczym wzrokiem, ale nie spytała już o nic. Na koniec pracy opiekunka zniknęła w chacie, każąc Bratmiłowi czekać przed progiem. Gdy wróciła, dała chłopcu słodki placek z miodem. – To dla ciebie. Wręczyła mu smakołyk, po czym wyciągnęła ku niemu również drugą dłoń, z zawieszonym na rzemyku maleńkim, płóciennym woreczkiem. – To też weź. – Dla mnie? Poczuł się ważny i wyróżniony, jakby mu wręczała złoty pucharek. Dostać prezent od opiekunki to nie byle co. Ale się chłopaki zdziwią! – Nie dla ciebie, durny – zaśmiała się kobieta i czar prysnął. – Dla twojej siostry. To ją ochroni przed wszystkim, co czyha na niemowlaki. Złe nie będzie miało do niej dostępu. Mam przeczucie, że będzie tej ochrony potrzebowała. Zawiedziony chłopiec tak się naburmuszył, że ostatnie zdanie puścił mimo uszu. Znów ta Pokrzywka! Cała wieś nagle tylko o niej myśli. Bąknął jakieś „dziękuję” i zacisnął wisiorek w pięści. – No idź – pogoniła kobieta. – Czego jeszcze tu stoisz? Idź, dbaj o siostrę. I Miłek poszedł. Opiekunka odprowadziła go spojrzeniem, oparłszy się ramieniem o drzwi. Zmarszczyła brwi w zadumie. Tego jednak Bratmił nie widział. Rozbity i zbuntowany, nie pobiegł zawiesić Paprotce ochronnego amuletu. Nie miał ochoty widzieć nikogo ze swojej rodziny. Właściwie – w ogóle nie chciał nikogo widzieć. Chciał być sam. Gdzieś w połowie drogi między chatą opiekunki a gospodarstwem wikliniarzy skręcił w bok, w stronę jeziora. Potem ruszył wzdłuż linii wody, mijając poletka żyta, prosa i pszenicy na najsłoneczniejszym zboczu doliny. Już niedługo zbiorą z nich plon, a ścierń wypalą, by użyźnić ziemię popiołem. Za polami dróżka zwężała się i uciekała w las. Bratmił wolałby zostać przy wodzie i okrążyć jezioro, ale nie mógł, bo tataraki zagradzały drogę. Zanurzył się więc między drzewa i szedł dalej ze wzrokiem wbitym w ziemię, głuchy na śpiew ptaków i ślepy na rosnące tu i ówdzie jagody. Ścieżka prowadziła do świętego gaju, dlatego chłopiec znał ją doskonale. Nie spodziewał się tu dzikich zwierząt, bo one z ostrożności omijały ludzkie szlaki, ani obcych, bo takich w dolinie nie było w ogóle. Uspokajał się powoli, jedząc pyszny, słodki placek. Nie lubił tego uczucia, które się w nim zalęgło od czasu narodzin siostry. Wiedział, że nie jest dobre, a do tego po prostu okropnie było czuć się urażonym na każdym kroku. Nie umiał sobie z tym poradzić. Szedł, wzdychał i myślał, aż przeszedł przez las na drugą stronę jeziora, gdzie drzewa znów się kończyły, a zaczynała rozległa łąka. Wzdłuż całej linii brzegu rosły bujne tataraki, odgradzając łąkę od jeziora. Za nimi zapuszczano do wody sieci. Najczęściej hałasem i pluskiem naganiano do nich żerujące przy brzegu ryby, wypłaszając je z tataraków. Nierzadko jednak zostawiano pułapki na jakiś czas. Obciążone kamieniami u dołu, a u góry unoszone przez pływaki z lekkiej kory, czekały posłusznie na właścicieli. Czasem przy mocnych falach uciekały w głąb jeziora, dlatego można

je było zostawić samopas tylko przy pięknej pogodzie. By zebrać łup, dopływano do nich łodziami lub podchodzono z brzegu, przez wąskie zejście do jeziora tuż przy lesie. Bratmił podszedł bardzo blisko wody właśnie przez przesmyk w tatarakach. Dopiero gdy zanurzył dłonie, coś plusnęło głośno kilka kroków dalej. W pierwszym odruchu zląkł się, odskakując w tył, zaraz jednak dostrzegł sarnę, zaplątaną w sieci wszystkimi czterema racicami. Był to młody koziołek. Zapewne urodził się tego lata, jego matka musiała więc krążyć w pobliżu. Sarny nie odstępują swych dzieci przez rok, a czasem i dłużej. Miłek rozejrzał się uważnie, ale nigdzie nie dostrzegł matki. Niewiele by zresztą pomogła młodemu, które zeszło tu pewnie do wodopoju i zaczepiło się o sieć. Przy próbie uwolnienia ugrzęzło jeszcze bardziej, a sądząc po kręgu połamanych tataraków, miotało się w miejscu już od jakiegoś czasu. Na widok człowieka koziołek znów próbował uciec, jednak nie był w stanie zrobić nawet kroku. Szarpał się, chociaż najwyraźniej opadł już z sił. Bratmił dobrze sobie radził ze zwierzętami i bardzo je lubił. One też garnęły się do niego, ale co innego znajoma koza czy krowa sąsiada, a co innego dzikie stworzenie. A jeśli to nie koziołek, tylko wodnik pod postacią sarny, gotowy wciągnąć w głębiny człowieka, który wpadnie w jego pułapkę? Miłek przestąpił z nogi na nogę, stojąc po kostki w jeziorze. – Nie jesteś czasem wodnikiem? – zapytał. Natychmiast poczuł się głupio, a zwierzę, jak można było przypuszczać, nie odpowiedziało. – Nawet gdybyś był, przecież mi nie powiesz – mruknął podejrzliwie chłopak. Przypomniał sobie, że wciąż trzyma w dłoni amulet od opiekunki. Zawiesił go na szyi i schował pod koszulą. Ruszył ku zwierzęciu, uważnie patrząc pod nogi, by samemu nie skończyć jak zaplątany w sieci koziołek. Dostrzegł pływak i po wyciętym na nim znaku rozpoznał, że sieć należy do rodziny jego przyjaciółki Dobrawki. Jej ojciec nie ucieszy się, widząc potarganą plecionkę, a jeszcze mniej, gdy się dowie, że chłopak zniszczył ją, żeby uwolnić zwierzę, którego mięso nadaje się do zjedzenia. Byłaby to rekompensata za szkody poczynione przez koziołka, ale Miłek jakoś nie mógł do tego dopuścić. Co innego upolować dorodnego kozła w lesie, a co innego patrzeć, jak taki malec umiera ze strachu w pułapce. Bratmił nie umiałby teraz tak spokojnie odejść. Poza tym, skoro rybak zostawił sieć na pastwę losu, musiał się liczyć z tym, że coś się jej przytrafi. I tak usprawiedliwiając się przed sobą samym, chłopak dobrnął do koziołka. Zwierzę usiłowało uciekać, ale nie było w stanie nawet wstać, tak mocno spętało sobie nogi. Niestety, nie rozumiało intencji zbliżającego się człowieka i Miłek poznawał po przerażeniu w jego oczach, że koziołek nie będzie cierpliwie czekać, aż chłopak rozsupła oczka sieci. Gdy był już bardzo blisko, rzucił się szczupakiem na sarnę. Wydała dziwny, rozdzierający bek, ale nie była w stanie walczyć. Bratmił przygniótł jej brzuch do dna jeziora i najszybciej jak umiał zaczął rozrywać sieci. Gdzieś w głębi serca wiedział, ile pracy będzie kosztowało ich naprawienie i że pewnie będzie się z tym męczyć jego ulubiona Dobrawka. Mimo wszystko szarpał nici, aż w końcu uwolnił przednie nogi zwierzęcia. Natychmiast dostał porządnego kopniaka w ramię. – Przestań, głupi! – syknął z bólu. – Co za kozioł!

Ostatnie nitki puściły i przerażone młode wierzgnęło jak szalone, nagle odzyskując siły. Z pluskiem zwaliło z siebie chłopca i uciekło. Parskający wodą Miłek zauważył, że koziołek kuleje na tylną nogę, ale miał nadzieję, że to tylko odrętwienie, które niedługo przejdzie. Przemoczony do suchej nitki chłopak wygramolił się na brzeg, dysząc ciężko. Wycisnął koszulę, odgarnął z oczu mokre włosy i roześmiał się cicho. A to ci historia, pomyślał zadowolony z siebie. Miło było oderwać się od tego wszystkiego, zrobić coś naprawdę dobrego. Zaraz jednak namacał na piersi woreczek z ziołami od Chaberki i westchnął ciężko. Nawet jeśli wieczorem ojciec Dobrawki wścieknie się z powodu sieci, to przynajmniej Bratmił będzie wiedział, że uratował komuś życie. Czy kiedykolwiek Pokrzywka będzie mogła pomyśleć o sobie coś tak miłego? Gdyby tylko rodzice chcieli zauważyć, jak bardzo jest beznadziejna.

Rozdział 4 Więzy krwi – Coś taki smętny? Zmora cię w nocy męczyła, czy jak? Dobrawka wesoło zajrzała Bratmiłowi w oczy. Była od niego wyższa prawie o pół głowy i o rok starsza. Mieszkali obok siebie i gdy byli młodsi, zawsze bawili się razem. Rok temu Dobrawie zapletli warkocze, co znaczyło dla dziewczynki mniej więcej to samo, co postrzyżyny dla chłopca. Od tamtej pory coraz mniej miała czasu dla kolegów, uczyła się od matki tego, co kobieta powinna umieć. Doiła krowę, szykowała strawę, wyplatała krajki – kolorowe taśmy do obszywania brzegów ubrań, i jak to u rybaków – szyła sieci. Nawet nie wiedziała, że wielka dziura, którą łatała miesiąc temu, była sprawką Bratmiła. Podsunęła chłopcu pod nos długą wełnianą krajkę z zielonymi brzegami i szarym paskiem przez środek, utkaną równo i bardzo dokładnie. – Patrz, jaka ładna – zaszczebiotała widząc, że przyjaciel nie jest w humorze. – Ładna, prawda?