„Lecz ci, których oślepiło zbyt mocno światło,
nie widzą, nie są w stanie zobaczyć bólu,
jaki sprawiają".
Ellis Peters, The Devil's Novice
Wszystkie wydarzenia i postaci
świadomie naśladują rzeczywistość,
choć naturalnie rzeczywistością nie są,
lecz jej odbiciem.
Rozdział I: MIRA / MIRANDA / LABIRYNT
Dusza składa się z trzech części: duszy rozumnej, znajdującej
się w głowie; popędliwej, będącej w piersiach; i pożądliwej —
przebywającej w brzuchu.
Platon, Państwo, tłum. Władysław Witwicki
1.
Warszawa, 3 maja.
Miranda: czwarty tydzień, stan wyjściowy na poziomie
alarmowym, stopień trudności: 10 (w skali 1:10), szanse na
pozytywne rozwiązanie: nikłe.
— Jestem w ciąży.
Cisza. Widelec zawisł nad talerzem Macieja. Tym razem
wyjątkowo oboje zamówili na przystawkę to samo: prosciutto
crudo ze świeżymi figami i rukolą, w sosie
miodowo-pomarańczowym, a do tego Chateau Sainte Roseline
Rose. Lekkie, z nutą lawendy, przesycone słońcem jak wiosna
w Prowansji. Zawsze jedli co innego, w innym tempie myśleli i
mówili, różnie rozkładali akcenty w ocenie sytuacji i ludzi. Po
raz pierwszy Miranda pomyślała, że nareszcie zaczęli
oddychać w tym samym rytmie.
Niepotrzebnie się pospieszyła. Powinna była przygotować
grunt. Mężczyźni tacy są. Na wojnę idą bez zastanowienia, ale
dziecko to zupełnie inna sprawa. Wspólna i długofalowa.
Niebezpieczna.
— To brak profesjonalizmu.
Tyle sekund napiętej ciszy, a potem tylko trzy słowa. Maciej
wiedział, jak uderzyć. Nie musiał mówić: Ależ
Mirando, czy jesteś tego pewna? Może tylko okres ci się
spóźnił, ostatnio dużo pracowałaś, mieliśmy sporo delegacji,
wszystkie te samoloty, zmiany czasu i klimatu, stresy, a może
to w ogóle nie moje dziecko?
Maciej potrafił za jednym zamachem zabić przeciwnika,
wygrać bitwę i zdobyć łup. Tym razem również nie chybił.
Oczyścił pole swojej wolności jednym celnym strzałem,
trzema słowami, które zajęły mu dwie sekundy.
Mirandzie zrobiło się czarno przed oczami. Zrozumiała, że w
tej chwili przegrała wszystko. Błyskawiczną karierę, posadę w
najlepszej kancelarii prawniczej w Warszawie, służbowy
apartament, Macieja. Wszystko oprócz dziecka, którego była
pewna. Ze jest.
Wciągnęła bezgłośnie powietrze w płuca. Nie wolno ci
zemdleć, pomyślała. Nie teraz.
Za wcześnie wytoczyła to ciężkie działo. Kolacja upłynęła w
przygnębiającym milczeniu, jakby to był koszmarny film albo
sen, z którego człowiek nie może się wybudzić. Stypa. Cała
reszta należała już do innego snu: nowy komplet, kupiony
specjalnie na tę okazję w Londynie — mała czarna z dekoltem
w karo i żakiet z grubego szantungowego jedwabiu w kolorze
kości słoniowej, haftowany w czarne tulipany wzorowane na
rysunkach Williama Morrisa, do tego duże korale z czarnych
jak smoła agatów — oraz ekskluzywne wnętrza restauracji
„Belvedere" w Nowej Pomarańczami, przyciszona muzyka w
tle, smak eskalopek cielęcych z truflami, puszysty mus
czekoladowy, na który miała taką ochotę, i kieliszek
bursztynowego sauterne'a, a nawet granatowe, pachnące
pierwszym majowym deszczem Łazienki za oknami.
Ostatnie trzy tygodnie były wyjątkowo intensywne, nawet jak
na Mirandy i Macieja standardy, ale zakończyły
się pełnym sukcesem, przynosząc im przydomek „Książąt" i
potężne premie w dowód uznania. Klient z Hamburga, niejaki
Heinrich Neubauer, producent drutu stalowego wysokiej
jakości, był zachwycony kontraktem, dzięki któremu kupił za
bezcen ogromną halę produkcyjną pod Łodzią, a w ramach
bonusu wynegocjował jeszcze niezłą kamienicę w centrum
miasta. Mecenas Bielawski, nie po raz pierwszy zresztą, był tak
dumny ze swoich najlepszych „pistoletów", jak gdyby to on
sam ustrzelił ten kontrakt, a nie Maciej przy wydatnej pomocy
Mirandy. Autorzy sukcesu nie mogli narzekać. Jak zawsze, za
szybką i sprawną robotę czekała ich sowita premia. Tym razem
szef nie żałował — Maciej zajechał po Mirandę nowiutkim
bmw, a przed kolacją pomógł jej jeszcze przewieźć parę
ostatnich walizek na Łucką, do nowego apartamentu —
dwupoziomowego penthouse'u z tarasem i rozległym
widokiem. Jednym słowem, mieli co świętować.
W milczeniu odwiózł ją do domu.
Bez słowa wysiadła i trzasnęła drzwiami. Była już na
chodniku, gdy szyba po stronie kierowcy bezszelestnie
zjechała w dół i w oknie pojawił się trójwymiarowy powidok
jej byłego kochanka i szefa zespołu.
— Bad timing, Mirando. A wiesz, że to gorsze niż zbrodnia.
To błąd.
I tyle. Szyba podjechała z powrotem do góry i grafitowe bmw,
ze skórzanymi obiciami, drewnianą deską rozdzielczą i nowym
wrogiem za kierownicą, równie bezszelestnie zniknęło z jej
życia.
Jadąc windą na ostatnie piętro, Miranda oparła się czołem o
lustro. Co ją napadło? Mogła przecież załatwić sprawę inaczej,
przygotować Macieja, dać mu więcej cza-
su. A w ogóle gdyby miała choć trochę oleju w głowie,
sprawy po prostu już by nie było i nikt by się nigdy o niczym
nie dowiedział. Konwencjonalny sposób myślenia i równie
konwencjonalne oczekiwania pasowały raczej do jej
rodzinnego Gniewu. Najpierw byłby ślub w kościele
parafialnym pod wezwaniem Świętego Mikołaja, a dopiero
potem takie radosne oświadczenia. Ale w Warszawie? Tyle
pracy, tyle wyrzeczeń, i wszystko na nic! Studia prawnicze w
Toruniu, ukończone z najlepszą lokatą na roku. Zaraz potem
doskonała posada w stolicy, zdobyta z marszu, bez protekcji i
znajomości, tylko dzięki wyróżnionej pracy dyplomowej na
temat przekształceń własnościowych w warunkach
wolnorynkowych po przemianach politycznych w III RP na
początku lat dziewięćdziesiątych. Mecenas Bielawski sam był
absolwentem toruńskiej uczelni i szczycił się tym, że osobiście
wyłuskiwał najlepszych. Zapraszał ich do swojego gabinetu na
dwudziestym piętrze wieżowca, połyskującego błękitem nieba,
stali i szkła, skąd rozciągał się widok na kawał Warszawy, i
jeśli był zadowolony z wyniku rozmowy, wstawał zza dużego
mahoniowego biurka, ściskał dłoń młodego szczęśliwca, po
czym mówił z naciskiem:
— Angażuję pana. Panią. Gratuluję.
Miranda odsunęła się od chłodnego lustra. Spojrzała na
odbicie młodej kobiety. Oczy pod prostymi liniami brwi miała
po ojcu, orzechowe i płonące jak u niego, zwłaszcza gdy
przechylał głowę na bok, by oprzeć podbródek na podstawce
skrzypiec. Marzył o karierze muzyka, ale z takiego miejsca jak
Gniew, zagubionego gdzieś w Polsce, pośród nadwiślańskich
łąk, trudno się wyrwać i puścić na szerokie wody. Dopiero
Mirandzie się po-
wiodło, czego, niestety, Jakub Kersten już nie dożył. Był taki
dumny z jedynaczki. Ze taka zdolna, inteligentna, pracowita.
— Tylko pamiętaj, Mireczko, musisz być wytrwała i nie bać
się.
— Czego? — karmiona pragmatyzmem kobiet, które ją
wychowywały, Miranda nigdy nie była zbyt strachliwa.
— Życie jest jak morze, nie widzisz dna.
To ojciec odwiózł ją do Torunia na egzaminy wstępne.
— Męska sprawa, załatwimy ją sami — mrugnął do Mirki
porozumiewawczo.
I tak już zostało. Mama machała od progu, babcia ocierała łzy,
wsparta na wietrzącej się w oknie poduszce, a oni jechali we
dwoje na inaugurację kolejnego etapu męskiej sprawy.
Resztę odziedziczyła po kobietach z rodziny ze strony matki.
Wszystkie były takie ładne i jasne. Dorodne, zgrabne. Z tą
różnicą, że Miranda, jak całe jej pokolenie, była od nich
wyższa, ale tak samo proporcjonalna i szczupła, może nawet
wręcz chuda. Z przepracowania, a przez ostatnie tygodnie
także z powodu mdłości. Długie blond włosy, z rozjaśnionymi
niemal do kredowej bieli kosmykami przy skroniach,
rozpuściła na ten wieczór w luźne pukle; do pracy zwykłe
upinała je w kok, stanowiący eleganckie dopełnienie
zawodowego image'u. Najbardziej była podobna do babci
Halszki, tej ze zdjęcia ślubnego, na którym oprócz dziadka
Wiktora utrwalona została jeszcze promienna miłość,
oszołomienie szczęściem, radość odnajdujących się połówek
jabłka, soczystego i chrupkiego jak najlepsza królewska
kronselka. Tylko wojny na tym zdjęciu nie było. Mądrość
pokoleń nie miała do nich tego dnia dostępu, przeczucia
milczały. A może po prostu,
naturalnym biegiem rzeczy, godowy śpiew rozbrzmiewał
głośniej niż bębny historii.
Babcia Halszka była piękną kobietą. Legenda familijna
głosiła, że kiedy szła ulicami Wilna, dokąd zjeżdżali całą
rodziną kilka razy do roku, a to na jesienny jarmark, a to na
marcowe Kaziuki czy Niedzielę Palmową, więc kiedy tak szła,
z koroną jasnych warkoczy oplecioną wokół głowy, wszyscy
się za nią oglądali. Miała w sobie coś. Urodę połączoną z dumą
i ten jakiś blask, który ponoć przyćmiewał nawet elegancję
bogatych panien z miasta. Zycie prędko rozprawiło się z tym
kapitałem, najpierw w biedzie i przednówkowym głodzie,
który nigdy nie zapomniał zajrzeć do Czuryłowa, chociaż było
takie maleńkie, że nawet na mapie nie zawsze dawało się
znaleźć, a potem w trudach wojennej tułaczki, zakończonej,
nomen omen, w Gniewie. Ojciec śmiał się, że to właśnie
Gniew pozwolił przezwyciężyć okupacyjno-przesiedleńcze
waśnie powojenną miłością polskiego Żyda do pięknej
litewskiej Polki. Bo mama też była bardzo ładna. Nadal jest,
tylko bez taty w ostatnich latach stała się smutna. Pusta w
środku jak wydmuszka.
Z genetycznego portretu pamięciowego rodziny Iwanejków
Miranda przejęła regularne rysy, wąski nos, z delikatnie
zadartym i lekko spłaszczonym trójkątem na czubku, ładnie
wykrojone i wyraziste, choć niezbyt pełne usta, wklęsłe
skronie, podkreślające wysokie kości policzkowe, teraz
dodatkowo uwypuklone trójkątami różu w kremie, Blushwear
Dreamy Plum firmy Clinique. Typowa słowiańska uroda zza
Buga. Gdyby Miranda miała w tej chwili siłę się uśmiechnąć,
dodałaby do tego portretu najmocniejszy atut swojej urody:
dołki w policzkach, które niezawodnie wzbudzały zachwyt
mężczyzn oraz zaufanie klientów.
— W naszym zawodzie, Mirando, najważniejsze jest
zaufanie. — Mecenas Bielawski do wszystkich tak się zwracał:
Mirando, niech pani. Była podwładną, więc mógł ją „tykać",
ale zarazem zawsze pamiętał o zachowaniu dystansu.
Mirando! W rzeczywistości miała na imię Mirosława.
Mirosława Kersten.
— Nazwisko doskonałe, łatwe do zapamiętania — szef zatarł
ręce charakterystycznym gestem, wyrażającym zadowolenie
myśliwego z udanego polowania. — Międzynarodowe w
brzmieniu. Z dobrym domyślnym gruntem finansowym i
kulturowym. Ale od dziś proszę zapomnieć o Mirosławie.
Odtąd ma pani na imię Miranda. Proszę powtórzyć!
Mówił poważnie; naprawdę kazał jej powtórzyć na głos
własne imię. Nowe imię. Miranda. Gdy skończył ją
oprowadzać po gabinetach przyszłych kolegów, była już w
pełni zespolona z nowym imieniem. Odmieniona. Ta
„Miranda" nawet jej się podobała. Była jakby ważniejsza od
dawnej „Miry", a z całą pewnością miała znacznie lepszy
przelicznik niż tamta, co kilka dni później potwierdził
przedstawiony jej do podpisu kontrakt.
— Tylko tyle na początek, ale zapewniam, że szef potrafi
docenić dobrych pracowników — uśmiechnęła się życzliwie
sekretarka. Atrakcyjna, młoda, szybka i bardzo sprawna. —
Jestem Dora, po pracy Dorota — dodała ciszej i jakby mniej
pewnie.
To było trzy lata temu. A przed dwoma miesiącami Maciej
otworzył energicznie drzwi do gabinetu Mirandy.
— Jest robota. Tylko ty i ja wiemy, jak się do niej zabrać. I jak
wygrać. Wchodzisz?
Tak się zwykle zaczynało. Energicznie. Najpierw strategia: w
tym celował Maciej. Od pierwszego rzutu oka rozpoznawał
teren przyszłej bitwy, rozstawiał pionki na planszy. Kto z kim
będzie negocjował. Kiedy i w jakich okolicznościach wkroczą
z kolejnymi atutami, z kim zrobią umocnienia sojusznicze w
urzędach albo w terenie. Miranda obsługiwała stronę prawną.
Najważniejsze były paragrafy. Zabezpieczenia.
— Posłuchaj uważnie, baby. Każdą rzecz musisz mi
podeprzeć paragrafem, a jeszcze lepiej dwoma, inaczej w
krótkim czasie sama polecisz z paragrafu. Mark my words!
Równie sprawnie jak pionkami na planszy Maciej posługiwał
się angielskim stosowanym. Większość negocjacji odbywała
się w językach obcych. Po paru miesiącach Miranda również
przeszła na ten międzynarodowy koktajl. Tak było po prostu
szybciej.
— Szybciej, dziecino, mów szybciej. Nie mam czasu słuchać
twoich wywodów — o to zresztą mniejsza. Ale znacznie
gorzej, że klient zaśnie, nim zdąży podpisać to, co będziemy
chcieli, żeby podpisał. Szybkość to twój atut. Wolne tempo
daje przeciwnikowi za dużo czasu na myślenie. You got it?
Praktykę w kancelarii zaczęła więc od lekcji szybkiej jazdy.
Codziennie rano po przyjściu do pracy musiała zatelefonować
do Macieja, siedzącego w sąsiednim pokoju. Miała piętnaście
sekund na to, żeby powiedzieć, kim jest, w czyim imieniu i z
jaką sprawą dzwoni. Po upływie piętnastu sekund Maciej
odkładał słuchawkę. Za pierwszym razem zdążyła wydukać
tylko swoje nowe imię, początkową sylabę powtórzyła dwa
razy, końcówka zabrzmiała jak jakaś „panda". Z czasem
nauczyła się mówić szybciej niż Maciej. Po pracy, która
zazwyczaj trwała dwanaście godzin, a nieraz znacznie dłużej,
Miranda, nim położyła się spać, stawała przed lustrem i ze
stoperem w ręku ćwiczyła strzelanie słowami. Nazywam się
Miranda Kersten, dzwonię z kancelarii Bielawski i Wspólnicy
w sprawie... Za wolno. Spłukiwała twarz zimną wodą i
zaczynała od początku. Moje nazwisko... Mojenazwisko
Kersten dzwonięzkancelarii BielawskiiWspólnicy w sprawie...
Za wolno. Mojnaz Kerst dzwo z kanc Bielawski i Wspólnicy w
spra... Szybciej, szybciej.
W negocjacjach dzielili się z Maciejem rolami. Jak w teatrze.
Dobry i zły, łagodny i twardy, skłonny do ustępstw i
bezwzględnie obstający przy podyktowanych warunkach.
Mieli ustalony system znaków. Dzięki nim mogli się
przerzucać rolami, tak że klient nigdy nie był w stanie się
zorientować, z której strony nastąpi atak, a z której może się
spodziewać złagodzenia warunków i podniesienia stawki na
swoją korzyść. Od stołu pierwszy wstawał zawsze twardziel.
Koniec z tą miękką grą, mówił całą postawą, zmierzając
ostrym krokiem do drzwi. Baranek porozumiewał się za
plecami twardziela z klientem, niemo nakłaniając go do ugody
ostatnim rzutem na taśmę, nim będzie za późno. Czas mieli
dokładnie wyliczony. Złożenie papierów do teczki, dziesięć
sekund, pożegnalny uścisk dłoni z klientem, dziesięć sekund,
dojście do drzwi, dziesięć sekund, naciśnięcie klamki, otwarcie
drzwi i wysunięcie nogi przez próg, dziesięć. W sumie
czterdzieści sekund. Reakcje następowały w różnym tempie.
W trzyletniej praktyce Mirandzie nie zdarzyło się jednak, by
wychodząc, nie usłyszała:
— Chwileczkę, proszę państwa...
Ale najpierw zmieniła skórę. Pierwszego dnia podczas
przerwy na lunch, kiedy większość zespołów zjeż-
dżała z dwudziestego piętra i przenosiła się na godzinę do
pobliskiego baru „take 2", podeszła do niej Dora z sekretariatu.
Miranda przyglądała się jej z nieukrywanym zachwytem. Ta
lekkość w biodrach, pewność rytmu wystukiwanego obcasami
eleganckich szpilek, połyskliwość pończoch na prostych
łydkach i krągłych kolanach zgrabnych nóg, krój czarnej
spódnicy na tak zwany ołówek, dokładnie przylegającej do
bioder i ud, jedwab bluzki opływającej jędrne piersi. Kostiumy
w kancelarii, na wzór amerykański, nosiły tylko prawniczki,
pozostałe dziewczyny, jak sekretarki i asystentki szykujące
dokumenty do kontraktów, wszystkie młode i z fakultetami
uniwersyteckimi, mogły nosić żakiety i marynarki jedynie
poza pracą. Dora idealnie pasowała do swojej roli; śmiało
nadawałaby się na dublerkę Melanie Griffith w Pracującej
dziewczynie.
— Masz dziś wolne popołudnie? — spytała, patrząc na
Mirandę z góry.
— Jasne. Bo?
— Wpadnę po ciebie, wyjdziemy razem.
Na jej pytające spojrzenie Dora tylko się uśmiechnęła.
— Wybierzemy się na zakupy. Nie bój się, to nic strasznego.
Bezprocentowy kredyt z firmy. Spłata w ratach miesięcznych,
możliwe nawet, że z drobnym upustem, jeśli się sprawdzisz.
Miranda zaczerwieniła się gwałtownie. Rzuciła okiem na
Macieja, nowego szefa zespołu, jakby chciała się upewnić, że
nie usłyszał tego ostatniego zdania. On jednak zajęty był
rozmową z kelnerem w długim czarnym fartuchu. A może
tylko udawał. Jeszcze rano, nie, jeszcze minutę temu biała
koszula o męskim kroju, czarne obcisłe spodnie i sznurowane
półbuty z brązowej dziurkowanej skóry, od Gino Rossiego,
które kupiła w Gdańsku, czekając na eks-
pres do Warszawy, wydawały się Mirandzie szczytem
profesjonalnego ubioru dla dziewczyny takiej jak ona. Nagle te
proste ciuchy zaczęły ją palić, jakby stanowiły dowód w
sprawie przeciwko jej pochodzeniu. Jakby wszyscy ludzie
siedzący w tej chwili przy sąsiednich stolikach byli ulepieni z
lepszej, szlachetniejszej gliny. Wciągnęła głęboko powietrze w
płuca. Pochylając się nad przełożoną wołowymi pastrami i
karbowanymi liśćmi sałaty ciabattą, którą zamówił dla niej
Maciej, rozejrzała się ostrożnie wokół siebie. Poczuła się jak
kopciuszek z prowincji. Co tu dużo ukrywać, była
kopciuszkiem, może ładnym i nawet bystrym, ale na pewno
biednym. Mimo to pomyślała z przekorą: oni wcale nie są lepsi
ode mnie, tylko mają droższe ciuchy. Nie dam się —
postanowiła.
Nie myślała o tym dłużej. Dlatego sama potem nie wiedziała,
czy chodziło jej wtedy o to, żeby pozostać sobą, czy raczej o to,
by czym prędzej upodobnić się do swoich nowych kolegów z
pracy.
Dorze wystarczyły trzy godziny, by stało się to drugie. Już
następnego dnia, wchodząc do hallu wieżowca przy placu
Bankowym, Miranda z przyjemnością obejrzała swoje odbicie
w wielkiej szybie. Dla niepoznaki — a może chcąc zatrzeć
uczucie wstydu i upokorzenia — zachowała dotychczasową
kolorystykę. Czarne spodnie i żakiet od Max Mary były z
cieniutkiej niemnącej wełny, a bluzka wprawdzie nadal biała i
koszulowa, ale co tu dużo mówić, czegoś w takim gatunku
Miranda nigdy dotąd nie trzymała nawet w ręku.
Teraz ona również wyglądała jak towar spod igły bardzo
drogiego krawca, doskonale dopasowany do całego zespołu i
do samej kancelarii, której wystrój dowodził,
że właściciele są na bieżąco z trendami wielkiego świata
designu.
— Będzie pani miała szansę pracować nie tylko przy
sprawach dużego kalibru, ale też na najwyższym poziomie —
mówiąc to, mecenas Bielawski zrobił półobrót na skórzanym
fotelu, by z nieukrywaną dumą spojrzeć z góry na rozległą
panoramę stolicy.
Słowo „szansa" należało do słownika klasycznych eu-
femizmów mecenasa, które wypadało odczytać jako zaszczyt i
powód do dumy. Nie wspomniał wprawdzie, że ów wysoki
poziom dotyczył też kolejnej szansy: pracy na najwyższych
obrotach, ale o tym Miranda przekonała się wkrótce sama.
Mimo wszystko, przyglądając się z zażenowaniem, jak Dora
płaci za cztery zestawy strojów, w tym jeden wieczorowy, oraz
dwa płaszcze, klasyczną dyplomatkę i równie klasyczny raglan
z wielbłądziej wełny, wszystko markowe i bardzo drogie,
Miranda nie potrafiła ukryć, że potrzebuje więcej czasu na
metamorfozę.
Dora wyczuła jej rozterkę,.
— Nie martw się — powiedziała beztrosko. — To nie jest
jałmużna, tylko inwestycja. Szefowi opłaci się z nawiązką,
mimo rezygnacji z procentów — spojrzała fachowym okiem na
nowe wcielenie Mirandy i pokiwała aprobująco głową. — W
tych ciuchach będziesz nie tylko lepiej reprezentować firmę,
ale i wydajniej pracować. Sama się przekonasz. Jutro jeszcze
teczka i fryzjer.
Teczka była z prawdziwej skóry. Wskazywała na
profesjonalizm właścicielki, sugerowała solidne dochody.
Fryzjer zaproponował jaśniejsze pasemka przy skroniach i
pielęgnację kremem Kerastase.
— Masaż zapewni włosom elastyczność i połysk — wyjaśnił.
— Przyda się też nawilżanie. Włosy muszą pić.
Miranda zgodziła się bez oporów. Wkrótce stwierdziła, że
Dora faktycznie miała rację. W nowych strojach kobieta
pracująca nie tylko lepiej wygląda, ale i jaśniej myśli.
— Lekcja numer dwa, Mirando: klasyka! — mecenas
Bielawski, który lubił osobiście czuwać nad rozwojem swoich
pracowników, przyjrzał się jej nowemu wcieleniu z
widocznym uznaniem. — Strategia firmy wyraża się w
klarowności formy. Liczy się image. Przekazuje informację,
zapewnia skuteczność. Od tego zależy poczucie bezpie-
czeństwa naszych klientów, proszę o tym pamiętać. Nasi
prawnicy nie stroją się i nie podlizują. Po prostu są dobrzy.
Lekcja numer jeden dotyczyła negocjacji w sprawie pensji.
— Proszę się dobrze zastanowić. Powinna się pani cenić, bo
to podkreśla wartość atutów, a tych ma pani sporo, co widać
gołym okiem — mecenas pochylił się taktownie nad jej
dyplomem i curriculum vitae. — Z drugiej strony, nie byłoby
dobrze wyskoczyć ponad widełki, bo to by oznaczało, że brak
pani realizmu. A zatem? Jaką sumę mamy na myśli?
Miranda może i była zielona w rozpoznaniu warszawskiego
terenu, ale miała żyłkę prawdziwego negocjatora. Nie dała się
zjeść w kaszy. Wspomniała o innych propozycjach, równie
lukratywnych i atrakcyjnych zawodowo. Wprawdzie dotyczyły
jej współlokatorki z akademika, niemniej stanowiły dobrą
skalę porównawczą.
Nie wypadła poza widełki. Ale o tym miała się dowiedzieć
dopiero wtedy, gdy zobaczyła kontrakt.
Elegancja stała się jej drugą skórą. Wzmacniała pewność
siebie, dodawała odwagi. Dotąd Mirandzie wydawa-
ło się, że do życia trzeba mieć niewiarygodną wyobraźnię. Do
tego, żeby chodzić i oddychać, uczyć się i zdawać egzaminy.
Założyć rodzinę, zbudować dom, posadzić drzewo. Urodzić
dziecko. W ogóle, żeby żyć. Wyobraźnię i wiedzę. A ona była
zielona i pochodziła z sennego świata, w którym rzadko kto
przeprawiał się na drugi brzeg rzeki, a jeszcze rzadziej miał
ochotę sprawdzić, co kryje się za horyzontem. Tymczasem
wystarczyło przebrać się w odpowiedni kostium — i horyzont
sam zbliżał się do człowieka. Podobnie jak słowa płynące z jej
ust same układały się w precyzyjne, logistycznie klarowne
formuły prawne. Brzmiały pewnie i zdecydowanie.
Tempo, w jakim mówiła, żyła i pracowała, sprawiało, że
zaczęła oddychać płytko i prędko, tak jakby już nawet na
oddech nie starczało jej czasu. W rzadkich przebłyskach lęku
myślała, że niewiele trzeba, by zaczęła iskrzyć, jak przewód
wysokiego napięcia.
Niepostrzeżenie Miranda utożsamiła się z reprezentowaną
przez siebie firmą, ale to jej nie przeszkadzało, podobnie jak
ostre tempo pracy. Przynajmniej wiedziała, po co pracuje. Za
ile. Drugi raz w życiu wsiadła do pozłacanej karuzeli. Tamta,
która przed laty stanęła na placu Grunwaldzkim w Gniewie,
była jak z obrazka, z białymi konikami o złotych grzywach i
ogonach, z czerwonymi aksamitnymi siodełkami. Wirując w
zawrotnym tempie, Mirka piszczała z radości i strachu, raz po
raz obracając głowę, by nie stracić taty z pola widzenia.
Teraz karuzela wirowała równie szaleńczo, między innymi
dlatego, że jak przystało na ciężko pracującego singla, Miranda
zmieniała mieszkania niemal tak często jak buty. Rotacja
adresów, zarówno jej, jak i pozostałych
zatrudnionych w kancelarii prawników, wytyczała na mapie
Warszawy swego rodzaju spiralę, która w okresie hossy
krążyła albo zbieżnie ku Staremu Miastu i luksusowym
lokalizacjom nieopodal Zachęty czy na tyłach Teatru
Narodowego, albo rozbieżnie — ku nowo powstającym
apartamentowcom na Żoliborzu i Mokotowie lub eksklu-
zywnym mieszkaniom, takim jak te z ogrodami na dachu przy
Kępie Potockiej. Albo to przy Łuckiej, do którego właśnie się
wprowadziła, a które pewnego dnia mogło stać się jej
własnością, pod warunkiem, że spłaciłaby kredyt, zaciągnięty
przez kancelarię na jego kupno. Jednym słowem: wszędzie
tam, gdzie mecenas i jego tajemniczo niewidoczni wspólnicy
lokowali część zysków firmy. Kierunek przeciwny, mający na
celu karne obniżenie standardu, raczej nie wchodził w grę. Jak
powiedziała Dora, kancelaria nie była firmą charytatywną,
dlatego prędko pozbywała się nierentownego pracownika. Sam
mecenas Bielawski, jako tak zwany wzięty prawnik, mieszkał
w Konstancinie.
Zaczynali zawsze tak samo. Od analizy sytuacji, w której
miało dojść do podpisania kontraktu.
— Rozpoznanie terenu to podstawa, każdy generał ci to
powie, dziecino. Od tego zależy powodzenie całej akcji. No i
nasze. Dlatego tak ważne jest zaplecze. Dlatego sprawdzisz mi
zaraz, kto na jakim stołku siedzi i za jakie sznurki pociąga, a
kogo my możemy pociągnąć i w którą stronę.
Maciej o pracy mówił ciągle i wszędzie. Właściwie nie miał
innych tematów, bo na nic innego poza firmą nie starczało
czasu. Nie tylko jemu. Kino i książki odpadły już w pierwszym
tygodniu pobytu Mirandy w Warsza-
wie. W teatrze była tylko raz, pierwszego wieczoru po
podpisaniu kontraktu, kiedy z radości nie mogła usiedzieć w
pokoju hotelowym. Poszła na Cyrana de Bergerac, bo
zauważyła plakat na słupie ogłoszeniowym. Muzyki słuchała
tylko w samochodzie, mianem wolnego czasu mogła od biedy
określić dwie w tygodniu wieczorne sesje na siłowni, jeśli nie
musiała dłużej zostać w pracy, i pół godziny basenu co drugi
dzień, między szóstą trzydzieści a siódmą rano, przed pracą. W
gabinecie Macieja zjawiała się punktualnie o siódmej
trzydzieści, dzięki czemu mieli trzy kwadranse na
zaplanowanie dnia, co często przypominało próbę generalną.
— A więc najpierw ty powiesz to, potem ja wejdę z tym
dokumentem. Jeśli to nie pomoże, wtedy...
O ósmej piętnaście pracownicy schodzili się do szefa na tak
zwaną strategię dnia. O dziewiątej wszystkie zespoły
wyruszały w teren, każdy na swoją bitwę.
Wkrótce Miranda przestała potrzebować domu w
tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Tak jak koledzy, jadała
niemal wyłącznie na mieście. Często, podobnie jak oni, była
tak nakręcona, że nawet nie pamiętała, co jadła. Pranie robiła
pralnia, sprzątanie — córka znajomych z Gniewa, Agata,
studentka trzeciego roku psychologii. Sąsiadów nigdy nie
widywała, więc tak jakby ich nie było. Nieraz zdarzało się, że
jechała do domu tylko po to, by się parę godzin przespać.
Bywało, że zostawali w biurze kilka nocy z rzędu, gdy trafiały
im się trudniejsze sprawy. W swoim gabinecie urządziła sobie
podręczną garderobę. Pończochy, majtki i biustonosze
nauczyła się kupować na tuziny, bluzki, spódnice i spodnie
zwykle po dwie sztuki naraz. Buty dostarczała jej Dora. Nosiły
ten sam numer, fason nigdy się nie zmieniał: klasyczna szpilka.
Jadąc w teren, byli perfekcyjnie przygotowani. Znali stan
wyjściowy, sytuację prawną sprzedającego, poziom trudności
w negocjacjach, ryzyko porażki, spodziewany wynik. Papiery
czekały w teczkach, ułożone według kolejności, w jakiej miały
się pojawić na stole negocjacyjnym. Role były rozdzielone,
czas wyliczony co do sekundy. Maciej był mistrzem timingu.
— Pamiętaj, dziecino, zgodnie z naszą dziesięciostopniową
skalą, tylko stopień przygotowania 100 daje nam zerowy
poziom ryzyka. Siedź prosto, zachowuj się pewnie i patrz na
mnie — udzielał ostatnich instrukcji, zresztą niepotrzebnie. —
No, wchodzimy!
I wchodzili. Z cichym szumem silnika zajeżdżali czyściutkim
samochodem prosto z myjni. Maciej hamował z lekką fantazją,
ale spokojnie. Wysiadali. Młodzi, pewni siebie. Najlepsi
prawnicy z najlepszej kancelarii w Warszawie. Eleganccy.
— Kalosze i ciepłą kurtkę możesz od razu wykreślić ze
słownika. Nasza praca wymaga oprawy — stwierdził sucho
Maciej na jej widok, gdy któregoś chłodnego dnia tamtej
pierwszej jesieni zjawiła się w kancelarii, gotowa do wyjazdu
w bagniste tereny Polski B. — Nawet najelegantsze botki won't
do — syknął ostrzegawczo. Był tak zbulwersowany jej
samowolą, jak to określił, że zapomniał o dodaniu
nieśmiertelnej „dzieciny".
Nim dojechali na miejsce, Miranda dostała dwadzieścia
minut, by w najbliższym centrum handlowym odzyskać
wizerunek godny reprezentantki firmy. Prędko zrosła się z
nieskazitelnym kostiumem i szpilkami, których kilka par
woziła ze sobą na wypadek deszczu. W torbie miała baterię
sprayów do odbudowy mokrej fryzury, podróżną suszarkę do
włosów i lekkie żelazko na parę, płyn do
ręcznego prania i odplamiacz. I zawsze kilka zapasowych par
pończoch.
Podpisany kontrakt oznaczał zadowolone miny, zwykle po
obu stronach: kupującego, że kupił tak tanio, sprzedającego, że
dostał aż tak wysoką cenę. Bo cena, za jaką ludzie, firmy i
skarb państwa sprzedawali swoją własność, zawsze była „aż
taka". Dobrze brzmiała, jeszcze lepiej wyglądała, a
przynajmniej dzięki ich zespołowi taka się wydawała. Zysk,
zazwyczaj ogromny, dla Kancelarii Bielawski i Wspólnicy krył
się w kruczkach, w tak zwanych małych literkach. O stratach
nie wspominano z różnych powodów: albo sprzedający się nie
zorientował, albo był zadowolony z drobnej nieoficjalnej
rekompensaty, jaka zazwyczaj towarzyszyła trudniejszym
kontraktom.
Sprzedawanie i kupowanie cudzej własności za nie swoje
pieniądze było w zasadzie przyjemne, a poza tym doskonale
płatne. Za pierwszy pomyślnie przeprowadzony kontrakt
pojechali z Maciejem na tygodniowe wakacje do Egiptu. Po
drugim Miranda wprowadziła się na poddasze na Starym
Mieście, z widokiem na Wisłę. Mieszkanie, pięknie
wyremontowane i w pełni wyposażone, nie było wprawdzie jej
własnością, tylko firmy, ale i płacenie rachunków należało do
firmy. Pierwszy samochód czekał na nią na parkingu
następnego dnia po pamiętnej sprzedaży pewnemu
Japończykowi sporego zakładu przetwórstwa owocowego w
Kujawskiem.
— Łap — krzyknęła do niej Dora, rzucając kluczyki, gdy
Miranda zajrzała rano do sekretariatu, żeby odebrać prasę i
bieżącą pocztę. — Prawo jazdy chyba masz?
Miranda wiedziała o tych samochodowych premiach, ale
nigdy nie przypuszczała, że któregoś dnia i ją spotka podobna
przyjemność.
— Nie wygłupiaj się, Dora. Co to ma znaczyć?
— Toyota corolla, wybrałam czerwoną, bo do twarzy ci w
tym kolorze. Wystarczy, że zjedziesz na dół i klikniesz.
Dokumenty znajdziesz w schowku. No, nie patrz tak na mnie
— zaśmiała się. — Szef uznał, że zdolna z ciebie bestia.
Z czasem nauczyła się cenić każdą minutę.
— Zegarek na pani ręce, droga Mirando, ma wskazywać, ile
rzeczy zdążyła pani zrobić, a nie — ile z nich musiała pani
odłożyć na następny dzień. Proszę o tym pamiętać — pouczał
mecenas Bielawski.
W weekendy, jeśli nie było pilnej roboty, urządzali wspólne,
bliższe i dalsze, wypady: na Mazury do stadniny hrabiego
Potockiego, na narty do Zakopanego, na safari do sztucznego
Serengeti Park pod Hanowerem; raz udało im się nawet
wyrwać cały tydzień i polecieć na regaty Antigua Sailing Week
na Karaiby. Po dwóch latach pracy w firmie Miranda dostała
bilet na samolot do dowolnego miasta w Europie i czek na
zakupy; z podobnej okazji Maciej, który od dawna uważał za
punkt honoru zaliczenie turnieju golfa z prawdziwego
zdarzenia, poleciał do Szkocji na British Open.
Kupowali i sprzedawali różne rzeczy. Rentowne i
nierentowne fabryki, nieużytki i ziemie urodzajne, zawsze
przekwalifikowane na piaski klasy piątej. Zaniedbane
gospodarstwa rolne i stadniny koni bez koni, bo te zostały
sprzedane już wcześniej komuś innemu, stawy rybne z rybami i
bez ryb, jeziora przepływowe, przemianowane na
nieprzepływowe. Statki i stocznie. Stare dwory, domy i
kamienice. Upadające browary, których właściciele poszli na
ich warunki w zamian za obietnicę modernizacji dzięki
australijskim czy holenderskim pieniądzom, mającym
dać przy okazji zatrudnienie dziesiątkom ludzi w regionie,
tyle że umowa nie wspominała, iż chodzi o inny region, dokąd
wkrótce przewożono całe wyposażenie zdatne jeszcze do
użytku. Raz trafiła im się synagoga, stojąca na pięknej działce
nad rzeką. Była opuszczona, jak wiele innych zabudowań
pożydowskich w tamtym miasteczku. Bez większego trudu
udowodnili, że do obiektu nikt nie zgłosi roszczeń, w czym
pomógł wydatnie amerykański kontrahent polskiego
pochodzenia, który sypnął groszem tu i tam, obiecał też
wybudować kawałek nowej drogi dojazdowej do miejscowej
jednostki straży pożarnej.
Był to czas, kiedy w Polsce słowo „konkurencja" nabrało
nowego znaczenia: nie polegało na walce o podniesienie
jakości produktu i zdobycie klienta, tylko na likwidacji
przeciwnika. Urząd antymonopolowy stale deptał im po
piętach, próbując unieważniać kontrakty, rujnujące zdrową
rynkową rywalizację, ale zespół Macieja (czytaj: Miranda) do
perfekcji opanował klauzule o ochronie środowiska w jednym
regionie, a zmniejszaniu bezrobocia i dodatkowych robotach
publicznych w innym.
Zwłaszcza na prowincji po prawej stronie Wisły szło im
gładko, wszędzie tam, gdzie bieda i zawiedzione nadzieje na
lepsze życie pokryły popiołem frustracji wielkie słowa, takie
jak „ojczyzna" czy „patriotyzm". Z nastaniem nowych czasów
ojczyzna nic już nie dawała za darmo. To dodatkowo
pomagało. Bo oni dawali, chociaż można by pomyśleć, że
przyjechali tylko po to, aby komuś coś zabrać. Pojawienie się
w okolicy nowego sąsiada — Holendra, Szweda, a nawet
Niemca — poparte pozornie dużym, a w rzeczywistości
jedynie szybkim zyskiem, w rozumieniu tych ludzi oznaczało
powiew wielkiego świata. Dopiero gdy ich własna biedna
ziemia, zamieniona w do-
chodowe pola tulipanów czy farmę dorodnych mlecznych
krów, ustawiała ich i okolicznych mieszkańców na pozycji
taniej siły roboczej, cały zysk wlewając do obcej kieszeni,
dopiero gdy było już za późno na protesty, rozgniewany rozum
kazał sięgać po drastyczne narzędzia — jak choćby kanister z
benzyną i zapałki — domagając się odwetu za kolejne
zawiedzione nadzieje.
— Niech pani zapamięta moje słowa, Mirando —
wygłaszając swoje maksymy, mecenas Bielawski unosił palec
wskazujący prawej dłoni, niczym Pantokrator na prawosławnej
ikonie. — Zagraniczny kapitał jest jak biblijna manna z nieba.
Trzeba chwytać tę mannę pełnymi garściami i jeść do syta,
dopóki spada. Na pytania i refleksje przyjdzie czas potem.
Prędko nauczyła się koncentrować na sprawach w danym
momencie najważniejszych. Maciej nazywał to
kanalizowaniem energii. Tym sposobem wyzbyła się oporów
psychicznych, na wyrzuty sumienia nie miała zwyczajnie
czasu. Zresztą prywatne opinie były jej prywatną sprawą, a
dyskrecja w pracy — zwłaszcza zaś poza nią — podstawą
nieskazitelnej opinii i mocnej pozycji firmy. Na tym polegał
ten zawód. Oczekiwano od niej zaangażowania emocjonalnego
wyłącznie w stosunku do firmy oraz do zespołu, którego była
częścią. Trybikiem. Wszystko, co przechodziło przez ich ręce,
było jakby nierzeczywiste, wirtualne. Nie ziębiło, nie bolało,
często istniało jedynie na papierze. Miranda nieraz miała
wrażenie, że tylko pieniądze wpływające na jej konto są
prawdziwe. Stanowiły dowód, że jej wysiłek ma realną
wartość.
Przed jedną z trudniejszych spraw, dotyczących wykupu
dużego zakładu obsługującego stocznie na Pomorzu
Szczecińskim, Miranda nie była w domu przez cały tydzień.
Udało się. Wkrótce oboje odebrali kolejne kluczyki. Ona do
sportowej mazdy, Maciej, który lubił solidne niemieckie
marki, do najnowszego, luksusowego modelu mercedesa. Byli
tak nakręceni emocjami, brakiem snu i jedzenia, że nie mogli
się uspokoić. Cooling down wymyślono również dla takich jak
oni, i nie tylko po to, by wyciszyć hałas w głowach po
dubbingu czy szaleństwie w dyskotece.
Znowu więc była najdroższa restauracja, najdroższe dania z
karty, z blinami, kawiorem i butelką Veuve Cliquot na
otwarcie. I powrót na poddasze Mirandy przez uśpione miasto,
częściej po chodnikach i trawnikach niż po jezdni, a im wyższy
był krawężnik, tym mocniejsze tąpnięcie kawioru i bąbelków
szampana w żołądku. Zaczęli się kochać jeszcze na schodach,
zatrzymując się na podestach półpięter, typowych dla starej
warszawskiej kamienicy. Drobne niedogodności miejsca,
sytuacji i pozycji jedynie dodawały pikanterii ich zbliżeniu. Do
dziurki od klucza Miranda nie mogła trafić, dopiero Maciejowi
się udało, niemal jednocześnie z gwałtownym yes, yes,
kończącym ich pierwsze zbliżenie. Drugi raz kochali się na
stole w kuchni, gdzie Miranda od wielu tygodni nie miała
czasu zjeść spokojnie ani jednego posiłku, bo albo właśnie
wybiegała do pracy, albo rozmawiała przez telefon.
Tej samej nocy, o trzeciej nad ranem, pomoc drogowa
ściągnęła rozbitego mercedesa z latarni ulicznej w Alejach
Jerozolimskich. Macieja, z połamanymi żebrami i wstrząsem
mózgu, na sygnale odwieziono do szpitala.
Ale wcześniej Miranda, pijana adrenaliną, seksem i
koniakiem wypitym prosto z butelki, roztrzaskała pięścią lustro
w łazience.
Jednak co innego decydować o cudzej własności podczas
zawodowych pertraktacji, a co innego o własnym dziecku. I
Krenz Katarzyna W ogrodzie Mirandy
„Lecz ci, których oślepiło zbyt mocno światło, nie widzą, nie są w stanie zobaczyć bólu, jaki sprawiają". Ellis Peters, The Devil's Novice Wszystkie wydarzenia i postaci świadomie naśladują rzeczywistość, choć naturalnie rzeczywistością nie są, lecz jej odbiciem.
Rozdział I: MIRA / MIRANDA / LABIRYNT Dusza składa się z trzech części: duszy rozumnej, znajdującej się w głowie; popędliwej, będącej w piersiach; i pożądliwej — przebywającej w brzuchu. Platon, Państwo, tłum. Władysław Witwicki 1. Warszawa, 3 maja. Miranda: czwarty tydzień, stan wyjściowy na poziomie alarmowym, stopień trudności: 10 (w skali 1:10), szanse na pozytywne rozwiązanie: nikłe. — Jestem w ciąży. Cisza. Widelec zawisł nad talerzem Macieja. Tym razem wyjątkowo oboje zamówili na przystawkę to samo: prosciutto crudo ze świeżymi figami i rukolą, w sosie miodowo-pomarańczowym, a do tego Chateau Sainte Roseline Rose. Lekkie, z nutą lawendy, przesycone słońcem jak wiosna w Prowansji. Zawsze jedli co innego, w innym tempie myśleli i mówili, różnie rozkładali akcenty w ocenie sytuacji i ludzi. Po raz pierwszy Miranda pomyślała, że nareszcie zaczęli oddychać w tym samym rytmie. Niepotrzebnie się pospieszyła. Powinna była przygotować grunt. Mężczyźni tacy są. Na wojnę idą bez zastanowienia, ale dziecko to zupełnie inna sprawa. Wspólna i długofalowa. Niebezpieczna. — To brak profesjonalizmu. Tyle sekund napiętej ciszy, a potem tylko trzy słowa. Maciej wiedział, jak uderzyć. Nie musiał mówić: Ależ
Mirando, czy jesteś tego pewna? Może tylko okres ci się spóźnił, ostatnio dużo pracowałaś, mieliśmy sporo delegacji, wszystkie te samoloty, zmiany czasu i klimatu, stresy, a może to w ogóle nie moje dziecko? Maciej potrafił za jednym zamachem zabić przeciwnika, wygrać bitwę i zdobyć łup. Tym razem również nie chybił. Oczyścił pole swojej wolności jednym celnym strzałem, trzema słowami, które zajęły mu dwie sekundy. Mirandzie zrobiło się czarno przed oczami. Zrozumiała, że w tej chwili przegrała wszystko. Błyskawiczną karierę, posadę w najlepszej kancelarii prawniczej w Warszawie, służbowy apartament, Macieja. Wszystko oprócz dziecka, którego była pewna. Ze jest. Wciągnęła bezgłośnie powietrze w płuca. Nie wolno ci zemdleć, pomyślała. Nie teraz. Za wcześnie wytoczyła to ciężkie działo. Kolacja upłynęła w przygnębiającym milczeniu, jakby to był koszmarny film albo sen, z którego człowiek nie może się wybudzić. Stypa. Cała reszta należała już do innego snu: nowy komplet, kupiony specjalnie na tę okazję w Londynie — mała czarna z dekoltem w karo i żakiet z grubego szantungowego jedwabiu w kolorze kości słoniowej, haftowany w czarne tulipany wzorowane na rysunkach Williama Morrisa, do tego duże korale z czarnych jak smoła agatów — oraz ekskluzywne wnętrza restauracji „Belvedere" w Nowej Pomarańczami, przyciszona muzyka w tle, smak eskalopek cielęcych z truflami, puszysty mus czekoladowy, na który miała taką ochotę, i kieliszek bursztynowego sauterne'a, a nawet granatowe, pachnące pierwszym majowym deszczem Łazienki za oknami. Ostatnie trzy tygodnie były wyjątkowo intensywne, nawet jak na Mirandy i Macieja standardy, ale zakończyły
się pełnym sukcesem, przynosząc im przydomek „Książąt" i potężne premie w dowód uznania. Klient z Hamburga, niejaki Heinrich Neubauer, producent drutu stalowego wysokiej jakości, był zachwycony kontraktem, dzięki któremu kupił za bezcen ogromną halę produkcyjną pod Łodzią, a w ramach bonusu wynegocjował jeszcze niezłą kamienicę w centrum miasta. Mecenas Bielawski, nie po raz pierwszy zresztą, był tak dumny ze swoich najlepszych „pistoletów", jak gdyby to on sam ustrzelił ten kontrakt, a nie Maciej przy wydatnej pomocy Mirandy. Autorzy sukcesu nie mogli narzekać. Jak zawsze, za szybką i sprawną robotę czekała ich sowita premia. Tym razem szef nie żałował — Maciej zajechał po Mirandę nowiutkim bmw, a przed kolacją pomógł jej jeszcze przewieźć parę ostatnich walizek na Łucką, do nowego apartamentu — dwupoziomowego penthouse'u z tarasem i rozległym widokiem. Jednym słowem, mieli co świętować. W milczeniu odwiózł ją do domu. Bez słowa wysiadła i trzasnęła drzwiami. Była już na chodniku, gdy szyba po stronie kierowcy bezszelestnie zjechała w dół i w oknie pojawił się trójwymiarowy powidok jej byłego kochanka i szefa zespołu. — Bad timing, Mirando. A wiesz, że to gorsze niż zbrodnia. To błąd. I tyle. Szyba podjechała z powrotem do góry i grafitowe bmw, ze skórzanymi obiciami, drewnianą deską rozdzielczą i nowym wrogiem za kierownicą, równie bezszelestnie zniknęło z jej życia. Jadąc windą na ostatnie piętro, Miranda oparła się czołem o lustro. Co ją napadło? Mogła przecież załatwić sprawę inaczej, przygotować Macieja, dać mu więcej cza-
su. A w ogóle gdyby miała choć trochę oleju w głowie, sprawy po prostu już by nie było i nikt by się nigdy o niczym nie dowiedział. Konwencjonalny sposób myślenia i równie konwencjonalne oczekiwania pasowały raczej do jej rodzinnego Gniewu. Najpierw byłby ślub w kościele parafialnym pod wezwaniem Świętego Mikołaja, a dopiero potem takie radosne oświadczenia. Ale w Warszawie? Tyle pracy, tyle wyrzeczeń, i wszystko na nic! Studia prawnicze w Toruniu, ukończone z najlepszą lokatą na roku. Zaraz potem doskonała posada w stolicy, zdobyta z marszu, bez protekcji i znajomości, tylko dzięki wyróżnionej pracy dyplomowej na temat przekształceń własnościowych w warunkach wolnorynkowych po przemianach politycznych w III RP na początku lat dziewięćdziesiątych. Mecenas Bielawski sam był absolwentem toruńskiej uczelni i szczycił się tym, że osobiście wyłuskiwał najlepszych. Zapraszał ich do swojego gabinetu na dwudziestym piętrze wieżowca, połyskującego błękitem nieba, stali i szkła, skąd rozciągał się widok na kawał Warszawy, i jeśli był zadowolony z wyniku rozmowy, wstawał zza dużego mahoniowego biurka, ściskał dłoń młodego szczęśliwca, po czym mówił z naciskiem: — Angażuję pana. Panią. Gratuluję. Miranda odsunęła się od chłodnego lustra. Spojrzała na odbicie młodej kobiety. Oczy pod prostymi liniami brwi miała po ojcu, orzechowe i płonące jak u niego, zwłaszcza gdy przechylał głowę na bok, by oprzeć podbródek na podstawce skrzypiec. Marzył o karierze muzyka, ale z takiego miejsca jak Gniew, zagubionego gdzieś w Polsce, pośród nadwiślańskich łąk, trudno się wyrwać i puścić na szerokie wody. Dopiero Mirandzie się po-
wiodło, czego, niestety, Jakub Kersten już nie dożył. Był taki dumny z jedynaczki. Ze taka zdolna, inteligentna, pracowita. — Tylko pamiętaj, Mireczko, musisz być wytrwała i nie bać się. — Czego? — karmiona pragmatyzmem kobiet, które ją wychowywały, Miranda nigdy nie była zbyt strachliwa. — Życie jest jak morze, nie widzisz dna. To ojciec odwiózł ją do Torunia na egzaminy wstępne. — Męska sprawa, załatwimy ją sami — mrugnął do Mirki porozumiewawczo. I tak już zostało. Mama machała od progu, babcia ocierała łzy, wsparta na wietrzącej się w oknie poduszce, a oni jechali we dwoje na inaugurację kolejnego etapu męskiej sprawy. Resztę odziedziczyła po kobietach z rodziny ze strony matki. Wszystkie były takie ładne i jasne. Dorodne, zgrabne. Z tą różnicą, że Miranda, jak całe jej pokolenie, była od nich wyższa, ale tak samo proporcjonalna i szczupła, może nawet wręcz chuda. Z przepracowania, a przez ostatnie tygodnie także z powodu mdłości. Długie blond włosy, z rozjaśnionymi niemal do kredowej bieli kosmykami przy skroniach, rozpuściła na ten wieczór w luźne pukle; do pracy zwykłe upinała je w kok, stanowiący eleganckie dopełnienie zawodowego image'u. Najbardziej była podobna do babci Halszki, tej ze zdjęcia ślubnego, na którym oprócz dziadka Wiktora utrwalona została jeszcze promienna miłość, oszołomienie szczęściem, radość odnajdujących się połówek jabłka, soczystego i chrupkiego jak najlepsza królewska kronselka. Tylko wojny na tym zdjęciu nie było. Mądrość pokoleń nie miała do nich tego dnia dostępu, przeczucia milczały. A może po prostu,
naturalnym biegiem rzeczy, godowy śpiew rozbrzmiewał głośniej niż bębny historii. Babcia Halszka była piękną kobietą. Legenda familijna głosiła, że kiedy szła ulicami Wilna, dokąd zjeżdżali całą rodziną kilka razy do roku, a to na jesienny jarmark, a to na marcowe Kaziuki czy Niedzielę Palmową, więc kiedy tak szła, z koroną jasnych warkoczy oplecioną wokół głowy, wszyscy się za nią oglądali. Miała w sobie coś. Urodę połączoną z dumą i ten jakiś blask, który ponoć przyćmiewał nawet elegancję bogatych panien z miasta. Zycie prędko rozprawiło się z tym kapitałem, najpierw w biedzie i przednówkowym głodzie, który nigdy nie zapomniał zajrzeć do Czuryłowa, chociaż było takie maleńkie, że nawet na mapie nie zawsze dawało się znaleźć, a potem w trudach wojennej tułaczki, zakończonej, nomen omen, w Gniewie. Ojciec śmiał się, że to właśnie Gniew pozwolił przezwyciężyć okupacyjno-przesiedleńcze waśnie powojenną miłością polskiego Żyda do pięknej litewskiej Polki. Bo mama też była bardzo ładna. Nadal jest, tylko bez taty w ostatnich latach stała się smutna. Pusta w środku jak wydmuszka. Z genetycznego portretu pamięciowego rodziny Iwanejków Miranda przejęła regularne rysy, wąski nos, z delikatnie zadartym i lekko spłaszczonym trójkątem na czubku, ładnie wykrojone i wyraziste, choć niezbyt pełne usta, wklęsłe skronie, podkreślające wysokie kości policzkowe, teraz dodatkowo uwypuklone trójkątami różu w kremie, Blushwear Dreamy Plum firmy Clinique. Typowa słowiańska uroda zza Buga. Gdyby Miranda miała w tej chwili siłę się uśmiechnąć, dodałaby do tego portretu najmocniejszy atut swojej urody: dołki w policzkach, które niezawodnie wzbudzały zachwyt mężczyzn oraz zaufanie klientów. — W naszym zawodzie, Mirando, najważniejsze jest zaufanie. — Mecenas Bielawski do wszystkich tak się zwracał:
Mirando, niech pani. Była podwładną, więc mógł ją „tykać", ale zarazem zawsze pamiętał o zachowaniu dystansu. Mirando! W rzeczywistości miała na imię Mirosława. Mirosława Kersten. — Nazwisko doskonałe, łatwe do zapamiętania — szef zatarł ręce charakterystycznym gestem, wyrażającym zadowolenie myśliwego z udanego polowania. — Międzynarodowe w brzmieniu. Z dobrym domyślnym gruntem finansowym i kulturowym. Ale od dziś proszę zapomnieć o Mirosławie. Odtąd ma pani na imię Miranda. Proszę powtórzyć! Mówił poważnie; naprawdę kazał jej powtórzyć na głos własne imię. Nowe imię. Miranda. Gdy skończył ją oprowadzać po gabinetach przyszłych kolegów, była już w pełni zespolona z nowym imieniem. Odmieniona. Ta „Miranda" nawet jej się podobała. Była jakby ważniejsza od dawnej „Miry", a z całą pewnością miała znacznie lepszy przelicznik niż tamta, co kilka dni później potwierdził przedstawiony jej do podpisu kontrakt. — Tylko tyle na początek, ale zapewniam, że szef potrafi docenić dobrych pracowników — uśmiechnęła się życzliwie sekretarka. Atrakcyjna, młoda, szybka i bardzo sprawna. — Jestem Dora, po pracy Dorota — dodała ciszej i jakby mniej pewnie. To było trzy lata temu. A przed dwoma miesiącami Maciej otworzył energicznie drzwi do gabinetu Mirandy. — Jest robota. Tylko ty i ja wiemy, jak się do niej zabrać. I jak wygrać. Wchodzisz?
Tak się zwykle zaczynało. Energicznie. Najpierw strategia: w tym celował Maciej. Od pierwszego rzutu oka rozpoznawał teren przyszłej bitwy, rozstawiał pionki na planszy. Kto z kim będzie negocjował. Kiedy i w jakich okolicznościach wkroczą z kolejnymi atutami, z kim zrobią umocnienia sojusznicze w urzędach albo w terenie. Miranda obsługiwała stronę prawną. Najważniejsze były paragrafy. Zabezpieczenia. — Posłuchaj uważnie, baby. Każdą rzecz musisz mi podeprzeć paragrafem, a jeszcze lepiej dwoma, inaczej w krótkim czasie sama polecisz z paragrafu. Mark my words! Równie sprawnie jak pionkami na planszy Maciej posługiwał się angielskim stosowanym. Większość negocjacji odbywała się w językach obcych. Po paru miesiącach Miranda również przeszła na ten międzynarodowy koktajl. Tak było po prostu szybciej. — Szybciej, dziecino, mów szybciej. Nie mam czasu słuchać twoich wywodów — o to zresztą mniejsza. Ale znacznie gorzej, że klient zaśnie, nim zdąży podpisać to, co będziemy chcieli, żeby podpisał. Szybkość to twój atut. Wolne tempo daje przeciwnikowi za dużo czasu na myślenie. You got it? Praktykę w kancelarii zaczęła więc od lekcji szybkiej jazdy. Codziennie rano po przyjściu do pracy musiała zatelefonować do Macieja, siedzącego w sąsiednim pokoju. Miała piętnaście sekund na to, żeby powiedzieć, kim jest, w czyim imieniu i z jaką sprawą dzwoni. Po upływie piętnastu sekund Maciej odkładał słuchawkę. Za pierwszym razem zdążyła wydukać tylko swoje nowe imię, początkową sylabę powtórzyła dwa razy, końcówka zabrzmiała jak jakaś „panda". Z czasem nauczyła się mówić szybciej niż Maciej. Po pracy, która zazwyczaj trwała dwanaście godzin, a nieraz znacznie dłużej, Miranda, nim położyła się spać, stawała przed lustrem i ze stoperem w ręku ćwiczyła strzelanie słowami. Nazywam się Miranda Kersten, dzwonię z kancelarii Bielawski i Wspólnicy
w sprawie... Za wolno. Spłukiwała twarz zimną wodą i zaczynała od początku. Moje nazwisko... Mojenazwisko Kersten dzwonięzkancelarii BielawskiiWspólnicy w sprawie... Za wolno. Mojnaz Kerst dzwo z kanc Bielawski i Wspólnicy w spra... Szybciej, szybciej. W negocjacjach dzielili się z Maciejem rolami. Jak w teatrze. Dobry i zły, łagodny i twardy, skłonny do ustępstw i bezwzględnie obstający przy podyktowanych warunkach. Mieli ustalony system znaków. Dzięki nim mogli się przerzucać rolami, tak że klient nigdy nie był w stanie się zorientować, z której strony nastąpi atak, a z której może się spodziewać złagodzenia warunków i podniesienia stawki na swoją korzyść. Od stołu pierwszy wstawał zawsze twardziel. Koniec z tą miękką grą, mówił całą postawą, zmierzając ostrym krokiem do drzwi. Baranek porozumiewał się za plecami twardziela z klientem, niemo nakłaniając go do ugody ostatnim rzutem na taśmę, nim będzie za późno. Czas mieli dokładnie wyliczony. Złożenie papierów do teczki, dziesięć sekund, pożegnalny uścisk dłoni z klientem, dziesięć sekund, dojście do drzwi, dziesięć sekund, naciśnięcie klamki, otwarcie drzwi i wysunięcie nogi przez próg, dziesięć. W sumie czterdzieści sekund. Reakcje następowały w różnym tempie. W trzyletniej praktyce Mirandzie nie zdarzyło się jednak, by wychodząc, nie usłyszała: — Chwileczkę, proszę państwa... Ale najpierw zmieniła skórę. Pierwszego dnia podczas przerwy na lunch, kiedy większość zespołów zjeż-
dżała z dwudziestego piętra i przenosiła się na godzinę do pobliskiego baru „take 2", podeszła do niej Dora z sekretariatu. Miranda przyglądała się jej z nieukrywanym zachwytem. Ta lekkość w biodrach, pewność rytmu wystukiwanego obcasami eleganckich szpilek, połyskliwość pończoch na prostych łydkach i krągłych kolanach zgrabnych nóg, krój czarnej spódnicy na tak zwany ołówek, dokładnie przylegającej do bioder i ud, jedwab bluzki opływającej jędrne piersi. Kostiumy w kancelarii, na wzór amerykański, nosiły tylko prawniczki, pozostałe dziewczyny, jak sekretarki i asystentki szykujące dokumenty do kontraktów, wszystkie młode i z fakultetami uniwersyteckimi, mogły nosić żakiety i marynarki jedynie poza pracą. Dora idealnie pasowała do swojej roli; śmiało nadawałaby się na dublerkę Melanie Griffith w Pracującej dziewczynie. — Masz dziś wolne popołudnie? — spytała, patrząc na Mirandę z góry. — Jasne. Bo? — Wpadnę po ciebie, wyjdziemy razem. Na jej pytające spojrzenie Dora tylko się uśmiechnęła. — Wybierzemy się na zakupy. Nie bój się, to nic strasznego. Bezprocentowy kredyt z firmy. Spłata w ratach miesięcznych, możliwe nawet, że z drobnym upustem, jeśli się sprawdzisz. Miranda zaczerwieniła się gwałtownie. Rzuciła okiem na Macieja, nowego szefa zespołu, jakby chciała się upewnić, że nie usłyszał tego ostatniego zdania. On jednak zajęty był rozmową z kelnerem w długim czarnym fartuchu. A może tylko udawał. Jeszcze rano, nie, jeszcze minutę temu biała koszula o męskim kroju, czarne obcisłe spodnie i sznurowane półbuty z brązowej dziurkowanej skóry, od Gino Rossiego, które kupiła w Gdańsku, czekając na eks-
pres do Warszawy, wydawały się Mirandzie szczytem profesjonalnego ubioru dla dziewczyny takiej jak ona. Nagle te proste ciuchy zaczęły ją palić, jakby stanowiły dowód w sprawie przeciwko jej pochodzeniu. Jakby wszyscy ludzie siedzący w tej chwili przy sąsiednich stolikach byli ulepieni z lepszej, szlachetniejszej gliny. Wciągnęła głęboko powietrze w płuca. Pochylając się nad przełożoną wołowymi pastrami i karbowanymi liśćmi sałaty ciabattą, którą zamówił dla niej Maciej, rozejrzała się ostrożnie wokół siebie. Poczuła się jak kopciuszek z prowincji. Co tu dużo ukrywać, była kopciuszkiem, może ładnym i nawet bystrym, ale na pewno biednym. Mimo to pomyślała z przekorą: oni wcale nie są lepsi ode mnie, tylko mają droższe ciuchy. Nie dam się — postanowiła. Nie myślała o tym dłużej. Dlatego sama potem nie wiedziała, czy chodziło jej wtedy o to, żeby pozostać sobą, czy raczej o to, by czym prędzej upodobnić się do swoich nowych kolegów z pracy. Dorze wystarczyły trzy godziny, by stało się to drugie. Już następnego dnia, wchodząc do hallu wieżowca przy placu Bankowym, Miranda z przyjemnością obejrzała swoje odbicie w wielkiej szybie. Dla niepoznaki — a może chcąc zatrzeć uczucie wstydu i upokorzenia — zachowała dotychczasową kolorystykę. Czarne spodnie i żakiet od Max Mary były z cieniutkiej niemnącej wełny, a bluzka wprawdzie nadal biała i koszulowa, ale co tu dużo mówić, czegoś w takim gatunku Miranda nigdy dotąd nie trzymała nawet w ręku. Teraz ona również wyglądała jak towar spod igły bardzo drogiego krawca, doskonale dopasowany do całego zespołu i do samej kancelarii, której wystrój dowodził,
że właściciele są na bieżąco z trendami wielkiego świata designu. — Będzie pani miała szansę pracować nie tylko przy sprawach dużego kalibru, ale też na najwyższym poziomie — mówiąc to, mecenas Bielawski zrobił półobrót na skórzanym fotelu, by z nieukrywaną dumą spojrzeć z góry na rozległą panoramę stolicy. Słowo „szansa" należało do słownika klasycznych eu- femizmów mecenasa, które wypadało odczytać jako zaszczyt i powód do dumy. Nie wspomniał wprawdzie, że ów wysoki poziom dotyczył też kolejnej szansy: pracy na najwyższych obrotach, ale o tym Miranda przekonała się wkrótce sama. Mimo wszystko, przyglądając się z zażenowaniem, jak Dora płaci za cztery zestawy strojów, w tym jeden wieczorowy, oraz dwa płaszcze, klasyczną dyplomatkę i równie klasyczny raglan z wielbłądziej wełny, wszystko markowe i bardzo drogie, Miranda nie potrafiła ukryć, że potrzebuje więcej czasu na metamorfozę. Dora wyczuła jej rozterkę,. — Nie martw się — powiedziała beztrosko. — To nie jest jałmużna, tylko inwestycja. Szefowi opłaci się z nawiązką, mimo rezygnacji z procentów — spojrzała fachowym okiem na nowe wcielenie Mirandy i pokiwała aprobująco głową. — W tych ciuchach będziesz nie tylko lepiej reprezentować firmę, ale i wydajniej pracować. Sama się przekonasz. Jutro jeszcze teczka i fryzjer. Teczka była z prawdziwej skóry. Wskazywała na profesjonalizm właścicielki, sugerowała solidne dochody. Fryzjer zaproponował jaśniejsze pasemka przy skroniach i pielęgnację kremem Kerastase.
— Masaż zapewni włosom elastyczność i połysk — wyjaśnił. — Przyda się też nawilżanie. Włosy muszą pić. Miranda zgodziła się bez oporów. Wkrótce stwierdziła, że Dora faktycznie miała rację. W nowych strojach kobieta pracująca nie tylko lepiej wygląda, ale i jaśniej myśli. — Lekcja numer dwa, Mirando: klasyka! — mecenas Bielawski, który lubił osobiście czuwać nad rozwojem swoich pracowników, przyjrzał się jej nowemu wcieleniu z widocznym uznaniem. — Strategia firmy wyraża się w klarowności formy. Liczy się image. Przekazuje informację, zapewnia skuteczność. Od tego zależy poczucie bezpie- czeństwa naszych klientów, proszę o tym pamiętać. Nasi prawnicy nie stroją się i nie podlizują. Po prostu są dobrzy. Lekcja numer jeden dotyczyła negocjacji w sprawie pensji. — Proszę się dobrze zastanowić. Powinna się pani cenić, bo to podkreśla wartość atutów, a tych ma pani sporo, co widać gołym okiem — mecenas pochylił się taktownie nad jej dyplomem i curriculum vitae. — Z drugiej strony, nie byłoby dobrze wyskoczyć ponad widełki, bo to by oznaczało, że brak pani realizmu. A zatem? Jaką sumę mamy na myśli? Miranda może i była zielona w rozpoznaniu warszawskiego terenu, ale miała żyłkę prawdziwego negocjatora. Nie dała się zjeść w kaszy. Wspomniała o innych propozycjach, równie lukratywnych i atrakcyjnych zawodowo. Wprawdzie dotyczyły jej współlokatorki z akademika, niemniej stanowiły dobrą skalę porównawczą. Nie wypadła poza widełki. Ale o tym miała się dowiedzieć dopiero wtedy, gdy zobaczyła kontrakt. Elegancja stała się jej drugą skórą. Wzmacniała pewność siebie, dodawała odwagi. Dotąd Mirandzie wydawa-
ło się, że do życia trzeba mieć niewiarygodną wyobraźnię. Do tego, żeby chodzić i oddychać, uczyć się i zdawać egzaminy. Założyć rodzinę, zbudować dom, posadzić drzewo. Urodzić dziecko. W ogóle, żeby żyć. Wyobraźnię i wiedzę. A ona była zielona i pochodziła z sennego świata, w którym rzadko kto przeprawiał się na drugi brzeg rzeki, a jeszcze rzadziej miał ochotę sprawdzić, co kryje się za horyzontem. Tymczasem wystarczyło przebrać się w odpowiedni kostium — i horyzont sam zbliżał się do człowieka. Podobnie jak słowa płynące z jej ust same układały się w precyzyjne, logistycznie klarowne formuły prawne. Brzmiały pewnie i zdecydowanie. Tempo, w jakim mówiła, żyła i pracowała, sprawiało, że zaczęła oddychać płytko i prędko, tak jakby już nawet na oddech nie starczało jej czasu. W rzadkich przebłyskach lęku myślała, że niewiele trzeba, by zaczęła iskrzyć, jak przewód wysokiego napięcia. Niepostrzeżenie Miranda utożsamiła się z reprezentowaną przez siebie firmą, ale to jej nie przeszkadzało, podobnie jak ostre tempo pracy. Przynajmniej wiedziała, po co pracuje. Za ile. Drugi raz w życiu wsiadła do pozłacanej karuzeli. Tamta, która przed laty stanęła na placu Grunwaldzkim w Gniewie, była jak z obrazka, z białymi konikami o złotych grzywach i ogonach, z czerwonymi aksamitnymi siodełkami. Wirując w zawrotnym tempie, Mirka piszczała z radości i strachu, raz po raz obracając głowę, by nie stracić taty z pola widzenia. Teraz karuzela wirowała równie szaleńczo, między innymi dlatego, że jak przystało na ciężko pracującego singla, Miranda zmieniała mieszkania niemal tak często jak buty. Rotacja adresów, zarówno jej, jak i pozostałych
zatrudnionych w kancelarii prawników, wytyczała na mapie Warszawy swego rodzaju spiralę, która w okresie hossy krążyła albo zbieżnie ku Staremu Miastu i luksusowym lokalizacjom nieopodal Zachęty czy na tyłach Teatru Narodowego, albo rozbieżnie — ku nowo powstającym apartamentowcom na Żoliborzu i Mokotowie lub eksklu- zywnym mieszkaniom, takim jak te z ogrodami na dachu przy Kępie Potockiej. Albo to przy Łuckiej, do którego właśnie się wprowadziła, a które pewnego dnia mogło stać się jej własnością, pod warunkiem, że spłaciłaby kredyt, zaciągnięty przez kancelarię na jego kupno. Jednym słowem: wszędzie tam, gdzie mecenas i jego tajemniczo niewidoczni wspólnicy lokowali część zysków firmy. Kierunek przeciwny, mający na celu karne obniżenie standardu, raczej nie wchodził w grę. Jak powiedziała Dora, kancelaria nie była firmą charytatywną, dlatego prędko pozbywała się nierentownego pracownika. Sam mecenas Bielawski, jako tak zwany wzięty prawnik, mieszkał w Konstancinie. Zaczynali zawsze tak samo. Od analizy sytuacji, w której miało dojść do podpisania kontraktu. — Rozpoznanie terenu to podstawa, każdy generał ci to powie, dziecino. Od tego zależy powodzenie całej akcji. No i nasze. Dlatego tak ważne jest zaplecze. Dlatego sprawdzisz mi zaraz, kto na jakim stołku siedzi i za jakie sznurki pociąga, a kogo my możemy pociągnąć i w którą stronę. Maciej o pracy mówił ciągle i wszędzie. Właściwie nie miał innych tematów, bo na nic innego poza firmą nie starczało czasu. Nie tylko jemu. Kino i książki odpadły już w pierwszym tygodniu pobytu Mirandy w Warsza-
wie. W teatrze była tylko raz, pierwszego wieczoru po podpisaniu kontraktu, kiedy z radości nie mogła usiedzieć w pokoju hotelowym. Poszła na Cyrana de Bergerac, bo zauważyła plakat na słupie ogłoszeniowym. Muzyki słuchała tylko w samochodzie, mianem wolnego czasu mogła od biedy określić dwie w tygodniu wieczorne sesje na siłowni, jeśli nie musiała dłużej zostać w pracy, i pół godziny basenu co drugi dzień, między szóstą trzydzieści a siódmą rano, przed pracą. W gabinecie Macieja zjawiała się punktualnie o siódmej trzydzieści, dzięki czemu mieli trzy kwadranse na zaplanowanie dnia, co często przypominało próbę generalną. — A więc najpierw ty powiesz to, potem ja wejdę z tym dokumentem. Jeśli to nie pomoże, wtedy... O ósmej piętnaście pracownicy schodzili się do szefa na tak zwaną strategię dnia. O dziewiątej wszystkie zespoły wyruszały w teren, każdy na swoją bitwę. Wkrótce Miranda przestała potrzebować domu w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Tak jak koledzy, jadała niemal wyłącznie na mieście. Często, podobnie jak oni, była tak nakręcona, że nawet nie pamiętała, co jadła. Pranie robiła pralnia, sprzątanie — córka znajomych z Gniewa, Agata, studentka trzeciego roku psychologii. Sąsiadów nigdy nie widywała, więc tak jakby ich nie było. Nieraz zdarzało się, że jechała do domu tylko po to, by się parę godzin przespać. Bywało, że zostawali w biurze kilka nocy z rzędu, gdy trafiały im się trudniejsze sprawy. W swoim gabinecie urządziła sobie podręczną garderobę. Pończochy, majtki i biustonosze nauczyła się kupować na tuziny, bluzki, spódnice i spodnie zwykle po dwie sztuki naraz. Buty dostarczała jej Dora. Nosiły ten sam numer, fason nigdy się nie zmieniał: klasyczna szpilka.
Jadąc w teren, byli perfekcyjnie przygotowani. Znali stan wyjściowy, sytuację prawną sprzedającego, poziom trudności w negocjacjach, ryzyko porażki, spodziewany wynik. Papiery czekały w teczkach, ułożone według kolejności, w jakiej miały się pojawić na stole negocjacyjnym. Role były rozdzielone, czas wyliczony co do sekundy. Maciej był mistrzem timingu. — Pamiętaj, dziecino, zgodnie z naszą dziesięciostopniową skalą, tylko stopień przygotowania 100 daje nam zerowy poziom ryzyka. Siedź prosto, zachowuj się pewnie i patrz na mnie — udzielał ostatnich instrukcji, zresztą niepotrzebnie. — No, wchodzimy! I wchodzili. Z cichym szumem silnika zajeżdżali czyściutkim samochodem prosto z myjni. Maciej hamował z lekką fantazją, ale spokojnie. Wysiadali. Młodzi, pewni siebie. Najlepsi prawnicy z najlepszej kancelarii w Warszawie. Eleganccy. — Kalosze i ciepłą kurtkę możesz od razu wykreślić ze słownika. Nasza praca wymaga oprawy — stwierdził sucho Maciej na jej widok, gdy któregoś chłodnego dnia tamtej pierwszej jesieni zjawiła się w kancelarii, gotowa do wyjazdu w bagniste tereny Polski B. — Nawet najelegantsze botki won't do — syknął ostrzegawczo. Był tak zbulwersowany jej samowolą, jak to określił, że zapomniał o dodaniu nieśmiertelnej „dzieciny". Nim dojechali na miejsce, Miranda dostała dwadzieścia minut, by w najbliższym centrum handlowym odzyskać wizerunek godny reprezentantki firmy. Prędko zrosła się z nieskazitelnym kostiumem i szpilkami, których kilka par woziła ze sobą na wypadek deszczu. W torbie miała baterię sprayów do odbudowy mokrej fryzury, podróżną suszarkę do włosów i lekkie żelazko na parę, płyn do
ręcznego prania i odplamiacz. I zawsze kilka zapasowych par pończoch. Podpisany kontrakt oznaczał zadowolone miny, zwykle po obu stronach: kupującego, że kupił tak tanio, sprzedającego, że dostał aż tak wysoką cenę. Bo cena, za jaką ludzie, firmy i skarb państwa sprzedawali swoją własność, zawsze była „aż taka". Dobrze brzmiała, jeszcze lepiej wyglądała, a przynajmniej dzięki ich zespołowi taka się wydawała. Zysk, zazwyczaj ogromny, dla Kancelarii Bielawski i Wspólnicy krył się w kruczkach, w tak zwanych małych literkach. O stratach nie wspominano z różnych powodów: albo sprzedający się nie zorientował, albo był zadowolony z drobnej nieoficjalnej rekompensaty, jaka zazwyczaj towarzyszyła trudniejszym kontraktom. Sprzedawanie i kupowanie cudzej własności za nie swoje pieniądze było w zasadzie przyjemne, a poza tym doskonale płatne. Za pierwszy pomyślnie przeprowadzony kontrakt pojechali z Maciejem na tygodniowe wakacje do Egiptu. Po drugim Miranda wprowadziła się na poddasze na Starym Mieście, z widokiem na Wisłę. Mieszkanie, pięknie wyremontowane i w pełni wyposażone, nie było wprawdzie jej własnością, tylko firmy, ale i płacenie rachunków należało do firmy. Pierwszy samochód czekał na nią na parkingu następnego dnia po pamiętnej sprzedaży pewnemu Japończykowi sporego zakładu przetwórstwa owocowego w Kujawskiem. — Łap — krzyknęła do niej Dora, rzucając kluczyki, gdy Miranda zajrzała rano do sekretariatu, żeby odebrać prasę i bieżącą pocztę. — Prawo jazdy chyba masz? Miranda wiedziała o tych samochodowych premiach, ale nigdy nie przypuszczała, że któregoś dnia i ją spotka podobna przyjemność.
— Nie wygłupiaj się, Dora. Co to ma znaczyć? — Toyota corolla, wybrałam czerwoną, bo do twarzy ci w tym kolorze. Wystarczy, że zjedziesz na dół i klikniesz. Dokumenty znajdziesz w schowku. No, nie patrz tak na mnie — zaśmiała się. — Szef uznał, że zdolna z ciebie bestia. Z czasem nauczyła się cenić każdą minutę. — Zegarek na pani ręce, droga Mirando, ma wskazywać, ile rzeczy zdążyła pani zrobić, a nie — ile z nich musiała pani odłożyć na następny dzień. Proszę o tym pamiętać — pouczał mecenas Bielawski. W weekendy, jeśli nie było pilnej roboty, urządzali wspólne, bliższe i dalsze, wypady: na Mazury do stadniny hrabiego Potockiego, na narty do Zakopanego, na safari do sztucznego Serengeti Park pod Hanowerem; raz udało im się nawet wyrwać cały tydzień i polecieć na regaty Antigua Sailing Week na Karaiby. Po dwóch latach pracy w firmie Miranda dostała bilet na samolot do dowolnego miasta w Europie i czek na zakupy; z podobnej okazji Maciej, który od dawna uważał za punkt honoru zaliczenie turnieju golfa z prawdziwego zdarzenia, poleciał do Szkocji na British Open. Kupowali i sprzedawali różne rzeczy. Rentowne i nierentowne fabryki, nieużytki i ziemie urodzajne, zawsze przekwalifikowane na piaski klasy piątej. Zaniedbane gospodarstwa rolne i stadniny koni bez koni, bo te zostały sprzedane już wcześniej komuś innemu, stawy rybne z rybami i bez ryb, jeziora przepływowe, przemianowane na nieprzepływowe. Statki i stocznie. Stare dwory, domy i kamienice. Upadające browary, których właściciele poszli na ich warunki w zamian za obietnicę modernizacji dzięki australijskim czy holenderskim pieniądzom, mającym
dać przy okazji zatrudnienie dziesiątkom ludzi w regionie, tyle że umowa nie wspominała, iż chodzi o inny region, dokąd wkrótce przewożono całe wyposażenie zdatne jeszcze do użytku. Raz trafiła im się synagoga, stojąca na pięknej działce nad rzeką. Była opuszczona, jak wiele innych zabudowań pożydowskich w tamtym miasteczku. Bez większego trudu udowodnili, że do obiektu nikt nie zgłosi roszczeń, w czym pomógł wydatnie amerykański kontrahent polskiego pochodzenia, który sypnął groszem tu i tam, obiecał też wybudować kawałek nowej drogi dojazdowej do miejscowej jednostki straży pożarnej. Był to czas, kiedy w Polsce słowo „konkurencja" nabrało nowego znaczenia: nie polegało na walce o podniesienie jakości produktu i zdobycie klienta, tylko na likwidacji przeciwnika. Urząd antymonopolowy stale deptał im po piętach, próbując unieważniać kontrakty, rujnujące zdrową rynkową rywalizację, ale zespół Macieja (czytaj: Miranda) do perfekcji opanował klauzule o ochronie środowiska w jednym regionie, a zmniejszaniu bezrobocia i dodatkowych robotach publicznych w innym. Zwłaszcza na prowincji po prawej stronie Wisły szło im gładko, wszędzie tam, gdzie bieda i zawiedzione nadzieje na lepsze życie pokryły popiołem frustracji wielkie słowa, takie jak „ojczyzna" czy „patriotyzm". Z nastaniem nowych czasów ojczyzna nic już nie dawała za darmo. To dodatkowo pomagało. Bo oni dawali, chociaż można by pomyśleć, że przyjechali tylko po to, aby komuś coś zabrać. Pojawienie się w okolicy nowego sąsiada — Holendra, Szweda, a nawet Niemca — poparte pozornie dużym, a w rzeczywistości jedynie szybkim zyskiem, w rozumieniu tych ludzi oznaczało powiew wielkiego świata. Dopiero gdy ich własna biedna ziemia, zamieniona w do-
chodowe pola tulipanów czy farmę dorodnych mlecznych krów, ustawiała ich i okolicznych mieszkańców na pozycji taniej siły roboczej, cały zysk wlewając do obcej kieszeni, dopiero gdy było już za późno na protesty, rozgniewany rozum kazał sięgać po drastyczne narzędzia — jak choćby kanister z benzyną i zapałki — domagając się odwetu za kolejne zawiedzione nadzieje. — Niech pani zapamięta moje słowa, Mirando — wygłaszając swoje maksymy, mecenas Bielawski unosił palec wskazujący prawej dłoni, niczym Pantokrator na prawosławnej ikonie. — Zagraniczny kapitał jest jak biblijna manna z nieba. Trzeba chwytać tę mannę pełnymi garściami i jeść do syta, dopóki spada. Na pytania i refleksje przyjdzie czas potem. Prędko nauczyła się koncentrować na sprawach w danym momencie najważniejszych. Maciej nazywał to kanalizowaniem energii. Tym sposobem wyzbyła się oporów psychicznych, na wyrzuty sumienia nie miała zwyczajnie czasu. Zresztą prywatne opinie były jej prywatną sprawą, a dyskrecja w pracy — zwłaszcza zaś poza nią — podstawą nieskazitelnej opinii i mocnej pozycji firmy. Na tym polegał ten zawód. Oczekiwano od niej zaangażowania emocjonalnego wyłącznie w stosunku do firmy oraz do zespołu, którego była częścią. Trybikiem. Wszystko, co przechodziło przez ich ręce, było jakby nierzeczywiste, wirtualne. Nie ziębiło, nie bolało, często istniało jedynie na papierze. Miranda nieraz miała wrażenie, że tylko pieniądze wpływające na jej konto są prawdziwe. Stanowiły dowód, że jej wysiłek ma realną wartość. Przed jedną z trudniejszych spraw, dotyczących wykupu dużego zakładu obsługującego stocznie na Pomorzu
Szczecińskim, Miranda nie była w domu przez cały tydzień. Udało się. Wkrótce oboje odebrali kolejne kluczyki. Ona do sportowej mazdy, Maciej, który lubił solidne niemieckie marki, do najnowszego, luksusowego modelu mercedesa. Byli tak nakręceni emocjami, brakiem snu i jedzenia, że nie mogli się uspokoić. Cooling down wymyślono również dla takich jak oni, i nie tylko po to, by wyciszyć hałas w głowach po dubbingu czy szaleństwie w dyskotece. Znowu więc była najdroższa restauracja, najdroższe dania z karty, z blinami, kawiorem i butelką Veuve Cliquot na otwarcie. I powrót na poddasze Mirandy przez uśpione miasto, częściej po chodnikach i trawnikach niż po jezdni, a im wyższy był krawężnik, tym mocniejsze tąpnięcie kawioru i bąbelków szampana w żołądku. Zaczęli się kochać jeszcze na schodach, zatrzymując się na podestach półpięter, typowych dla starej warszawskiej kamienicy. Drobne niedogodności miejsca, sytuacji i pozycji jedynie dodawały pikanterii ich zbliżeniu. Do dziurki od klucza Miranda nie mogła trafić, dopiero Maciejowi się udało, niemal jednocześnie z gwałtownym yes, yes, kończącym ich pierwsze zbliżenie. Drugi raz kochali się na stole w kuchni, gdzie Miranda od wielu tygodni nie miała czasu zjeść spokojnie ani jednego posiłku, bo albo właśnie wybiegała do pracy, albo rozmawiała przez telefon. Tej samej nocy, o trzeciej nad ranem, pomoc drogowa ściągnęła rozbitego mercedesa z latarni ulicznej w Alejach Jerozolimskich. Macieja, z połamanymi żebrami i wstrząsem mózgu, na sygnale odwieziono do szpitala. Ale wcześniej Miranda, pijana adrenaliną, seksem i koniakiem wypitym prosto z butelki, roztrzaskała pięścią lustro w łazience. Jednak co innego decydować o cudzej własności podczas zawodowych pertraktacji, a co innego o własnym dziecku. I