mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 797
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 882

Krenz Katarzyna - W ogrodzie Mirandy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Krenz Katarzyna - W ogrodzie Mirandy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 368 stron)

Krenz Katarzyna W ogrodzie Mirandy

„Lecz ci, których oślepiło zbyt mocno światło, nie widzą, nie są w stanie zobaczyć bólu, jaki sprawiają". Ellis Peters, The Devil's Novice Wszystkie wydarzenia i postaci świadomie naśladują rzeczywistość, choć naturalnie rzeczywistością nie są, lecz jej odbiciem.

Rozdział I: MIRA / MIRANDA / LABIRYNT Dusza składa się z trzech części: duszy rozumnej, znajdującej się w głowie; popędliwej, będącej w piersiach; i pożądliwej — przebywającej w brzuchu. Platon, Państwo, tłum. Władysław Witwicki 1. Warszawa, 3 maja. Miranda: czwarty tydzień, stan wyjściowy na poziomie alarmowym, stopień trudności: 10 (w skali 1:10), szanse na pozytywne rozwiązanie: nikłe. — Jestem w ciąży. Cisza. Widelec zawisł nad talerzem Macieja. Tym razem wyjątkowo oboje zamówili na przystawkę to samo: prosciutto crudo ze świeżymi figami i rukolą, w sosie miodowo-pomarańczowym, a do tego Chateau Sainte Roseline Rose. Lekkie, z nutą lawendy, przesycone słońcem jak wiosna w Prowansji. Zawsze jedli co innego, w innym tempie myśleli i mówili, różnie rozkładali akcenty w ocenie sytuacji i ludzi. Po raz pierwszy Miranda pomyślała, że nareszcie zaczęli oddychać w tym samym rytmie. Niepotrzebnie się pospieszyła. Powinna była przygotować grunt. Mężczyźni tacy są. Na wojnę idą bez zastanowienia, ale dziecko to zupełnie inna sprawa. Wspólna i długofalowa. Niebezpieczna. — To brak profesjonalizmu. Tyle sekund napiętej ciszy, a potem tylko trzy słowa. Maciej wiedział, jak uderzyć. Nie musiał mówić: Ależ

Mirando, czy jesteś tego pewna? Może tylko okres ci się spóźnił, ostatnio dużo pracowałaś, mieliśmy sporo delegacji, wszystkie te samoloty, zmiany czasu i klimatu, stresy, a może to w ogóle nie moje dziecko? Maciej potrafił za jednym zamachem zabić przeciwnika, wygrać bitwę i zdobyć łup. Tym razem również nie chybił. Oczyścił pole swojej wolności jednym celnym strzałem, trzema słowami, które zajęły mu dwie sekundy. Mirandzie zrobiło się czarno przed oczami. Zrozumiała, że w tej chwili przegrała wszystko. Błyskawiczną karierę, posadę w najlepszej kancelarii prawniczej w Warszawie, służbowy apartament, Macieja. Wszystko oprócz dziecka, którego była pewna. Ze jest. Wciągnęła bezgłośnie powietrze w płuca. Nie wolno ci zemdleć, pomyślała. Nie teraz. Za wcześnie wytoczyła to ciężkie działo. Kolacja upłynęła w przygnębiającym milczeniu, jakby to był koszmarny film albo sen, z którego człowiek nie może się wybudzić. Stypa. Cała reszta należała już do innego snu: nowy komplet, kupiony specjalnie na tę okazję w Londynie — mała czarna z dekoltem w karo i żakiet z grubego szantungowego jedwabiu w kolorze kości słoniowej, haftowany w czarne tulipany wzorowane na rysunkach Williama Morrisa, do tego duże korale z czarnych jak smoła agatów — oraz ekskluzywne wnętrza restauracji „Belvedere" w Nowej Pomarańczami, przyciszona muzyka w tle, smak eskalopek cielęcych z truflami, puszysty mus czekoladowy, na który miała taką ochotę, i kieliszek bursztynowego sauterne'a, a nawet granatowe, pachnące pierwszym majowym deszczem Łazienki za oknami. Ostatnie trzy tygodnie były wyjątkowo intensywne, nawet jak na Mirandy i Macieja standardy, ale zakończyły

się pełnym sukcesem, przynosząc im przydomek „Książąt" i potężne premie w dowód uznania. Klient z Hamburga, niejaki Heinrich Neubauer, producent drutu stalowego wysokiej jakości, był zachwycony kontraktem, dzięki któremu kupił za bezcen ogromną halę produkcyjną pod Łodzią, a w ramach bonusu wynegocjował jeszcze niezłą kamienicę w centrum miasta. Mecenas Bielawski, nie po raz pierwszy zresztą, był tak dumny ze swoich najlepszych „pistoletów", jak gdyby to on sam ustrzelił ten kontrakt, a nie Maciej przy wydatnej pomocy Mirandy. Autorzy sukcesu nie mogli narzekać. Jak zawsze, za szybką i sprawną robotę czekała ich sowita premia. Tym razem szef nie żałował — Maciej zajechał po Mirandę nowiutkim bmw, a przed kolacją pomógł jej jeszcze przewieźć parę ostatnich walizek na Łucką, do nowego apartamentu — dwupoziomowego penthouse'u z tarasem i rozległym widokiem. Jednym słowem, mieli co świętować. W milczeniu odwiózł ją do domu. Bez słowa wysiadła i trzasnęła drzwiami. Była już na chodniku, gdy szyba po stronie kierowcy bezszelestnie zjechała w dół i w oknie pojawił się trójwymiarowy powidok jej byłego kochanka i szefa zespołu. — Bad timing, Mirando. A wiesz, że to gorsze niż zbrodnia. To błąd. I tyle. Szyba podjechała z powrotem do góry i grafitowe bmw, ze skórzanymi obiciami, drewnianą deską rozdzielczą i nowym wrogiem za kierownicą, równie bezszelestnie zniknęło z jej życia. Jadąc windą na ostatnie piętro, Miranda oparła się czołem o lustro. Co ją napadło? Mogła przecież załatwić sprawę inaczej, przygotować Macieja, dać mu więcej cza-

su. A w ogóle gdyby miała choć trochę oleju w głowie, sprawy po prostu już by nie było i nikt by się nigdy o niczym nie dowiedział. Konwencjonalny sposób myślenia i równie konwencjonalne oczekiwania pasowały raczej do jej rodzinnego Gniewu. Najpierw byłby ślub w kościele parafialnym pod wezwaniem Świętego Mikołaja, a dopiero potem takie radosne oświadczenia. Ale w Warszawie? Tyle pracy, tyle wyrzeczeń, i wszystko na nic! Studia prawnicze w Toruniu, ukończone z najlepszą lokatą na roku. Zaraz potem doskonała posada w stolicy, zdobyta z marszu, bez protekcji i znajomości, tylko dzięki wyróżnionej pracy dyplomowej na temat przekształceń własnościowych w warunkach wolnorynkowych po przemianach politycznych w III RP na początku lat dziewięćdziesiątych. Mecenas Bielawski sam był absolwentem toruńskiej uczelni i szczycił się tym, że osobiście wyłuskiwał najlepszych. Zapraszał ich do swojego gabinetu na dwudziestym piętrze wieżowca, połyskującego błękitem nieba, stali i szkła, skąd rozciągał się widok na kawał Warszawy, i jeśli był zadowolony z wyniku rozmowy, wstawał zza dużego mahoniowego biurka, ściskał dłoń młodego szczęśliwca, po czym mówił z naciskiem: — Angażuję pana. Panią. Gratuluję. Miranda odsunęła się od chłodnego lustra. Spojrzała na odbicie młodej kobiety. Oczy pod prostymi liniami brwi miała po ojcu, orzechowe i płonące jak u niego, zwłaszcza gdy przechylał głowę na bok, by oprzeć podbródek na podstawce skrzypiec. Marzył o karierze muzyka, ale z takiego miejsca jak Gniew, zagubionego gdzieś w Polsce, pośród nadwiślańskich łąk, trudno się wyrwać i puścić na szerokie wody. Dopiero Mirandzie się po-

wiodło, czego, niestety, Jakub Kersten już nie dożył. Był taki dumny z jedynaczki. Ze taka zdolna, inteligentna, pracowita. — Tylko pamiętaj, Mireczko, musisz być wytrwała i nie bać się. — Czego? — karmiona pragmatyzmem kobiet, które ją wychowywały, Miranda nigdy nie była zbyt strachliwa. — Życie jest jak morze, nie widzisz dna. To ojciec odwiózł ją do Torunia na egzaminy wstępne. — Męska sprawa, załatwimy ją sami — mrugnął do Mirki porozumiewawczo. I tak już zostało. Mama machała od progu, babcia ocierała łzy, wsparta na wietrzącej się w oknie poduszce, a oni jechali we dwoje na inaugurację kolejnego etapu męskiej sprawy. Resztę odziedziczyła po kobietach z rodziny ze strony matki. Wszystkie były takie ładne i jasne. Dorodne, zgrabne. Z tą różnicą, że Miranda, jak całe jej pokolenie, była od nich wyższa, ale tak samo proporcjonalna i szczupła, może nawet wręcz chuda. Z przepracowania, a przez ostatnie tygodnie także z powodu mdłości. Długie blond włosy, z rozjaśnionymi niemal do kredowej bieli kosmykami przy skroniach, rozpuściła na ten wieczór w luźne pukle; do pracy zwykłe upinała je w kok, stanowiący eleganckie dopełnienie zawodowego image'u. Najbardziej była podobna do babci Halszki, tej ze zdjęcia ślubnego, na którym oprócz dziadka Wiktora utrwalona została jeszcze promienna miłość, oszołomienie szczęściem, radość odnajdujących się połówek jabłka, soczystego i chrupkiego jak najlepsza królewska kronselka. Tylko wojny na tym zdjęciu nie było. Mądrość pokoleń nie miała do nich tego dnia dostępu, przeczucia milczały. A może po prostu,

naturalnym biegiem rzeczy, godowy śpiew rozbrzmiewał głośniej niż bębny historii. Babcia Halszka była piękną kobietą. Legenda familijna głosiła, że kiedy szła ulicami Wilna, dokąd zjeżdżali całą rodziną kilka razy do roku, a to na jesienny jarmark, a to na marcowe Kaziuki czy Niedzielę Palmową, więc kiedy tak szła, z koroną jasnych warkoczy oplecioną wokół głowy, wszyscy się za nią oglądali. Miała w sobie coś. Urodę połączoną z dumą i ten jakiś blask, który ponoć przyćmiewał nawet elegancję bogatych panien z miasta. Zycie prędko rozprawiło się z tym kapitałem, najpierw w biedzie i przednówkowym głodzie, który nigdy nie zapomniał zajrzeć do Czuryłowa, chociaż było takie maleńkie, że nawet na mapie nie zawsze dawało się znaleźć, a potem w trudach wojennej tułaczki, zakończonej, nomen omen, w Gniewie. Ojciec śmiał się, że to właśnie Gniew pozwolił przezwyciężyć okupacyjno-przesiedleńcze waśnie powojenną miłością polskiego Żyda do pięknej litewskiej Polki. Bo mama też była bardzo ładna. Nadal jest, tylko bez taty w ostatnich latach stała się smutna. Pusta w środku jak wydmuszka. Z genetycznego portretu pamięciowego rodziny Iwanejków Miranda przejęła regularne rysy, wąski nos, z delikatnie zadartym i lekko spłaszczonym trójkątem na czubku, ładnie wykrojone i wyraziste, choć niezbyt pełne usta, wklęsłe skronie, podkreślające wysokie kości policzkowe, teraz dodatkowo uwypuklone trójkątami różu w kremie, Blushwear Dreamy Plum firmy Clinique. Typowa słowiańska uroda zza Buga. Gdyby Miranda miała w tej chwili siłę się uśmiechnąć, dodałaby do tego portretu najmocniejszy atut swojej urody: dołki w policzkach, które niezawodnie wzbudzały zachwyt mężczyzn oraz zaufanie klientów. — W naszym zawodzie, Mirando, najważniejsze jest zaufanie. — Mecenas Bielawski do wszystkich tak się zwracał:

Mirando, niech pani. Była podwładną, więc mógł ją „tykać", ale zarazem zawsze pamiętał o zachowaniu dystansu. Mirando! W rzeczywistości miała na imię Mirosława. Mirosława Kersten. — Nazwisko doskonałe, łatwe do zapamiętania — szef zatarł ręce charakterystycznym gestem, wyrażającym zadowolenie myśliwego z udanego polowania. — Międzynarodowe w brzmieniu. Z dobrym domyślnym gruntem finansowym i kulturowym. Ale od dziś proszę zapomnieć o Mirosławie. Odtąd ma pani na imię Miranda. Proszę powtórzyć! Mówił poważnie; naprawdę kazał jej powtórzyć na głos własne imię. Nowe imię. Miranda. Gdy skończył ją oprowadzać po gabinetach przyszłych kolegów, była już w pełni zespolona z nowym imieniem. Odmieniona. Ta „Miranda" nawet jej się podobała. Była jakby ważniejsza od dawnej „Miry", a z całą pewnością miała znacznie lepszy przelicznik niż tamta, co kilka dni później potwierdził przedstawiony jej do podpisu kontrakt. — Tylko tyle na początek, ale zapewniam, że szef potrafi docenić dobrych pracowników — uśmiechnęła się życzliwie sekretarka. Atrakcyjna, młoda, szybka i bardzo sprawna. — Jestem Dora, po pracy Dorota — dodała ciszej i jakby mniej pewnie. To było trzy lata temu. A przed dwoma miesiącami Maciej otworzył energicznie drzwi do gabinetu Mirandy. — Jest robota. Tylko ty i ja wiemy, jak się do niej zabrać. I jak wygrać. Wchodzisz?

Tak się zwykle zaczynało. Energicznie. Najpierw strategia: w tym celował Maciej. Od pierwszego rzutu oka rozpoznawał teren przyszłej bitwy, rozstawiał pionki na planszy. Kto z kim będzie negocjował. Kiedy i w jakich okolicznościach wkroczą z kolejnymi atutami, z kim zrobią umocnienia sojusznicze w urzędach albo w terenie. Miranda obsługiwała stronę prawną. Najważniejsze były paragrafy. Zabezpieczenia. — Posłuchaj uważnie, baby. Każdą rzecz musisz mi podeprzeć paragrafem, a jeszcze lepiej dwoma, inaczej w krótkim czasie sama polecisz z paragrafu. Mark my words! Równie sprawnie jak pionkami na planszy Maciej posługiwał się angielskim stosowanym. Większość negocjacji odbywała się w językach obcych. Po paru miesiącach Miranda również przeszła na ten międzynarodowy koktajl. Tak było po prostu szybciej. — Szybciej, dziecino, mów szybciej. Nie mam czasu słuchać twoich wywodów — o to zresztą mniejsza. Ale znacznie gorzej, że klient zaśnie, nim zdąży podpisać to, co będziemy chcieli, żeby podpisał. Szybkość to twój atut. Wolne tempo daje przeciwnikowi za dużo czasu na myślenie. You got it? Praktykę w kancelarii zaczęła więc od lekcji szybkiej jazdy. Codziennie rano po przyjściu do pracy musiała zatelefonować do Macieja, siedzącego w sąsiednim pokoju. Miała piętnaście sekund na to, żeby powiedzieć, kim jest, w czyim imieniu i z jaką sprawą dzwoni. Po upływie piętnastu sekund Maciej odkładał słuchawkę. Za pierwszym razem zdążyła wydukać tylko swoje nowe imię, początkową sylabę powtórzyła dwa razy, końcówka zabrzmiała jak jakaś „panda". Z czasem nauczyła się mówić szybciej niż Maciej. Po pracy, która zazwyczaj trwała dwanaście godzin, a nieraz znacznie dłużej, Miranda, nim położyła się spać, stawała przed lustrem i ze stoperem w ręku ćwiczyła strzelanie słowami. Nazywam się Miranda Kersten, dzwonię z kancelarii Bielawski i Wspólnicy

w sprawie... Za wolno. Spłukiwała twarz zimną wodą i zaczynała od początku. Moje nazwisko... Mojenazwisko Kersten dzwonięzkancelarii BielawskiiWspólnicy w sprawie... Za wolno. Mojnaz Kerst dzwo z kanc Bielawski i Wspólnicy w spra... Szybciej, szybciej. W negocjacjach dzielili się z Maciejem rolami. Jak w teatrze. Dobry i zły, łagodny i twardy, skłonny do ustępstw i bezwzględnie obstający przy podyktowanych warunkach. Mieli ustalony system znaków. Dzięki nim mogli się przerzucać rolami, tak że klient nigdy nie był w stanie się zorientować, z której strony nastąpi atak, a z której może się spodziewać złagodzenia warunków i podniesienia stawki na swoją korzyść. Od stołu pierwszy wstawał zawsze twardziel. Koniec z tą miękką grą, mówił całą postawą, zmierzając ostrym krokiem do drzwi. Baranek porozumiewał się za plecami twardziela z klientem, niemo nakłaniając go do ugody ostatnim rzutem na taśmę, nim będzie za późno. Czas mieli dokładnie wyliczony. Złożenie papierów do teczki, dziesięć sekund, pożegnalny uścisk dłoni z klientem, dziesięć sekund, dojście do drzwi, dziesięć sekund, naciśnięcie klamki, otwarcie drzwi i wysunięcie nogi przez próg, dziesięć. W sumie czterdzieści sekund. Reakcje następowały w różnym tempie. W trzyletniej praktyce Mirandzie nie zdarzyło się jednak, by wychodząc, nie usłyszała: — Chwileczkę, proszę państwa... Ale najpierw zmieniła skórę. Pierwszego dnia podczas przerwy na lunch, kiedy większość zespołów zjeż-

dżała z dwudziestego piętra i przenosiła się na godzinę do pobliskiego baru „take 2", podeszła do niej Dora z sekretariatu. Miranda przyglądała się jej z nieukrywanym zachwytem. Ta lekkość w biodrach, pewność rytmu wystukiwanego obcasami eleganckich szpilek, połyskliwość pończoch na prostych łydkach i krągłych kolanach zgrabnych nóg, krój czarnej spódnicy na tak zwany ołówek, dokładnie przylegającej do bioder i ud, jedwab bluzki opływającej jędrne piersi. Kostiumy w kancelarii, na wzór amerykański, nosiły tylko prawniczki, pozostałe dziewczyny, jak sekretarki i asystentki szykujące dokumenty do kontraktów, wszystkie młode i z fakultetami uniwersyteckimi, mogły nosić żakiety i marynarki jedynie poza pracą. Dora idealnie pasowała do swojej roli; śmiało nadawałaby się na dublerkę Melanie Griffith w Pracującej dziewczynie. — Masz dziś wolne popołudnie? — spytała, patrząc na Mirandę z góry. — Jasne. Bo? — Wpadnę po ciebie, wyjdziemy razem. Na jej pytające spojrzenie Dora tylko się uśmiechnęła. — Wybierzemy się na zakupy. Nie bój się, to nic strasznego. Bezprocentowy kredyt z firmy. Spłata w ratach miesięcznych, możliwe nawet, że z drobnym upustem, jeśli się sprawdzisz. Miranda zaczerwieniła się gwałtownie. Rzuciła okiem na Macieja, nowego szefa zespołu, jakby chciała się upewnić, że nie usłyszał tego ostatniego zdania. On jednak zajęty był rozmową z kelnerem w długim czarnym fartuchu. A może tylko udawał. Jeszcze rano, nie, jeszcze minutę temu biała koszula o męskim kroju, czarne obcisłe spodnie i sznurowane półbuty z brązowej dziurkowanej skóry, od Gino Rossiego, które kupiła w Gdańsku, czekając na eks-

pres do Warszawy, wydawały się Mirandzie szczytem profesjonalnego ubioru dla dziewczyny takiej jak ona. Nagle te proste ciuchy zaczęły ją palić, jakby stanowiły dowód w sprawie przeciwko jej pochodzeniu. Jakby wszyscy ludzie siedzący w tej chwili przy sąsiednich stolikach byli ulepieni z lepszej, szlachetniejszej gliny. Wciągnęła głęboko powietrze w płuca. Pochylając się nad przełożoną wołowymi pastrami i karbowanymi liśćmi sałaty ciabattą, którą zamówił dla niej Maciej, rozejrzała się ostrożnie wokół siebie. Poczuła się jak kopciuszek z prowincji. Co tu dużo ukrywać, była kopciuszkiem, może ładnym i nawet bystrym, ale na pewno biednym. Mimo to pomyślała z przekorą: oni wcale nie są lepsi ode mnie, tylko mają droższe ciuchy. Nie dam się — postanowiła. Nie myślała o tym dłużej. Dlatego sama potem nie wiedziała, czy chodziło jej wtedy o to, żeby pozostać sobą, czy raczej o to, by czym prędzej upodobnić się do swoich nowych kolegów z pracy. Dorze wystarczyły trzy godziny, by stało się to drugie. Już następnego dnia, wchodząc do hallu wieżowca przy placu Bankowym, Miranda z przyjemnością obejrzała swoje odbicie w wielkiej szybie. Dla niepoznaki — a może chcąc zatrzeć uczucie wstydu i upokorzenia — zachowała dotychczasową kolorystykę. Czarne spodnie i żakiet od Max Mary były z cieniutkiej niemnącej wełny, a bluzka wprawdzie nadal biała i koszulowa, ale co tu dużo mówić, czegoś w takim gatunku Miranda nigdy dotąd nie trzymała nawet w ręku. Teraz ona również wyglądała jak towar spod igły bardzo drogiego krawca, doskonale dopasowany do całego zespołu i do samej kancelarii, której wystrój dowodził,

że właściciele są na bieżąco z trendami wielkiego świata designu. — Będzie pani miała szansę pracować nie tylko przy sprawach dużego kalibru, ale też na najwyższym poziomie — mówiąc to, mecenas Bielawski zrobił półobrót na skórzanym fotelu, by z nieukrywaną dumą spojrzeć z góry na rozległą panoramę stolicy. Słowo „szansa" należało do słownika klasycznych eu- femizmów mecenasa, które wypadało odczytać jako zaszczyt i powód do dumy. Nie wspomniał wprawdzie, że ów wysoki poziom dotyczył też kolejnej szansy: pracy na najwyższych obrotach, ale o tym Miranda przekonała się wkrótce sama. Mimo wszystko, przyglądając się z zażenowaniem, jak Dora płaci za cztery zestawy strojów, w tym jeden wieczorowy, oraz dwa płaszcze, klasyczną dyplomatkę i równie klasyczny raglan z wielbłądziej wełny, wszystko markowe i bardzo drogie, Miranda nie potrafiła ukryć, że potrzebuje więcej czasu na metamorfozę. Dora wyczuła jej rozterkę,. — Nie martw się — powiedziała beztrosko. — To nie jest jałmużna, tylko inwestycja. Szefowi opłaci się z nawiązką, mimo rezygnacji z procentów — spojrzała fachowym okiem na nowe wcielenie Mirandy i pokiwała aprobująco głową. — W tych ciuchach będziesz nie tylko lepiej reprezentować firmę, ale i wydajniej pracować. Sama się przekonasz. Jutro jeszcze teczka i fryzjer. Teczka była z prawdziwej skóry. Wskazywała na profesjonalizm właścicielki, sugerowała solidne dochody. Fryzjer zaproponował jaśniejsze pasemka przy skroniach i pielęgnację kremem Kerastase.

— Masaż zapewni włosom elastyczność i połysk — wyjaśnił. — Przyda się też nawilżanie. Włosy muszą pić. Miranda zgodziła się bez oporów. Wkrótce stwierdziła, że Dora faktycznie miała rację. W nowych strojach kobieta pracująca nie tylko lepiej wygląda, ale i jaśniej myśli. — Lekcja numer dwa, Mirando: klasyka! — mecenas Bielawski, który lubił osobiście czuwać nad rozwojem swoich pracowników, przyjrzał się jej nowemu wcieleniu z widocznym uznaniem. — Strategia firmy wyraża się w klarowności formy. Liczy się image. Przekazuje informację, zapewnia skuteczność. Od tego zależy poczucie bezpie- czeństwa naszych klientów, proszę o tym pamiętać. Nasi prawnicy nie stroją się i nie podlizują. Po prostu są dobrzy. Lekcja numer jeden dotyczyła negocjacji w sprawie pensji. — Proszę się dobrze zastanowić. Powinna się pani cenić, bo to podkreśla wartość atutów, a tych ma pani sporo, co widać gołym okiem — mecenas pochylił się taktownie nad jej dyplomem i curriculum vitae. — Z drugiej strony, nie byłoby dobrze wyskoczyć ponad widełki, bo to by oznaczało, że brak pani realizmu. A zatem? Jaką sumę mamy na myśli? Miranda może i była zielona w rozpoznaniu warszawskiego terenu, ale miała żyłkę prawdziwego negocjatora. Nie dała się zjeść w kaszy. Wspomniała o innych propozycjach, równie lukratywnych i atrakcyjnych zawodowo. Wprawdzie dotyczyły jej współlokatorki z akademika, niemniej stanowiły dobrą skalę porównawczą. Nie wypadła poza widełki. Ale o tym miała się dowiedzieć dopiero wtedy, gdy zobaczyła kontrakt. Elegancja stała się jej drugą skórą. Wzmacniała pewność siebie, dodawała odwagi. Dotąd Mirandzie wydawa-

ło się, że do życia trzeba mieć niewiarygodną wyobraźnię. Do tego, żeby chodzić i oddychać, uczyć się i zdawać egzaminy. Założyć rodzinę, zbudować dom, posadzić drzewo. Urodzić dziecko. W ogóle, żeby żyć. Wyobraźnię i wiedzę. A ona była zielona i pochodziła z sennego świata, w którym rzadko kto przeprawiał się na drugi brzeg rzeki, a jeszcze rzadziej miał ochotę sprawdzić, co kryje się za horyzontem. Tymczasem wystarczyło przebrać się w odpowiedni kostium — i horyzont sam zbliżał się do człowieka. Podobnie jak słowa płynące z jej ust same układały się w precyzyjne, logistycznie klarowne formuły prawne. Brzmiały pewnie i zdecydowanie. Tempo, w jakim mówiła, żyła i pracowała, sprawiało, że zaczęła oddychać płytko i prędko, tak jakby już nawet na oddech nie starczało jej czasu. W rzadkich przebłyskach lęku myślała, że niewiele trzeba, by zaczęła iskrzyć, jak przewód wysokiego napięcia. Niepostrzeżenie Miranda utożsamiła się z reprezentowaną przez siebie firmą, ale to jej nie przeszkadzało, podobnie jak ostre tempo pracy. Przynajmniej wiedziała, po co pracuje. Za ile. Drugi raz w życiu wsiadła do pozłacanej karuzeli. Tamta, która przed laty stanęła na placu Grunwaldzkim w Gniewie, była jak z obrazka, z białymi konikami o złotych grzywach i ogonach, z czerwonymi aksamitnymi siodełkami. Wirując w zawrotnym tempie, Mirka piszczała z radości i strachu, raz po raz obracając głowę, by nie stracić taty z pola widzenia. Teraz karuzela wirowała równie szaleńczo, między innymi dlatego, że jak przystało na ciężko pracującego singla, Miranda zmieniała mieszkania niemal tak często jak buty. Rotacja adresów, zarówno jej, jak i pozostałych

zatrudnionych w kancelarii prawników, wytyczała na mapie Warszawy swego rodzaju spiralę, która w okresie hossy krążyła albo zbieżnie ku Staremu Miastu i luksusowym lokalizacjom nieopodal Zachęty czy na tyłach Teatru Narodowego, albo rozbieżnie — ku nowo powstającym apartamentowcom na Żoliborzu i Mokotowie lub eksklu- zywnym mieszkaniom, takim jak te z ogrodami na dachu przy Kępie Potockiej. Albo to przy Łuckiej, do którego właśnie się wprowadziła, a które pewnego dnia mogło stać się jej własnością, pod warunkiem, że spłaciłaby kredyt, zaciągnięty przez kancelarię na jego kupno. Jednym słowem: wszędzie tam, gdzie mecenas i jego tajemniczo niewidoczni wspólnicy lokowali część zysków firmy. Kierunek przeciwny, mający na celu karne obniżenie standardu, raczej nie wchodził w grę. Jak powiedziała Dora, kancelaria nie była firmą charytatywną, dlatego prędko pozbywała się nierentownego pracownika. Sam mecenas Bielawski, jako tak zwany wzięty prawnik, mieszkał w Konstancinie. Zaczynali zawsze tak samo. Od analizy sytuacji, w której miało dojść do podpisania kontraktu. — Rozpoznanie terenu to podstawa, każdy generał ci to powie, dziecino. Od tego zależy powodzenie całej akcji. No i nasze. Dlatego tak ważne jest zaplecze. Dlatego sprawdzisz mi zaraz, kto na jakim stołku siedzi i za jakie sznurki pociąga, a kogo my możemy pociągnąć i w którą stronę. Maciej o pracy mówił ciągle i wszędzie. Właściwie nie miał innych tematów, bo na nic innego poza firmą nie starczało czasu. Nie tylko jemu. Kino i książki odpadły już w pierwszym tygodniu pobytu Mirandy w Warsza-

wie. W teatrze była tylko raz, pierwszego wieczoru po podpisaniu kontraktu, kiedy z radości nie mogła usiedzieć w pokoju hotelowym. Poszła na Cyrana de Bergerac, bo zauważyła plakat na słupie ogłoszeniowym. Muzyki słuchała tylko w samochodzie, mianem wolnego czasu mogła od biedy określić dwie w tygodniu wieczorne sesje na siłowni, jeśli nie musiała dłużej zostać w pracy, i pół godziny basenu co drugi dzień, między szóstą trzydzieści a siódmą rano, przed pracą. W gabinecie Macieja zjawiała się punktualnie o siódmej trzydzieści, dzięki czemu mieli trzy kwadranse na zaplanowanie dnia, co często przypominało próbę generalną. — A więc najpierw ty powiesz to, potem ja wejdę z tym dokumentem. Jeśli to nie pomoże, wtedy... O ósmej piętnaście pracownicy schodzili się do szefa na tak zwaną strategię dnia. O dziewiątej wszystkie zespoły wyruszały w teren, każdy na swoją bitwę. Wkrótce Miranda przestała potrzebować domu w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Tak jak koledzy, jadała niemal wyłącznie na mieście. Często, podobnie jak oni, była tak nakręcona, że nawet nie pamiętała, co jadła. Pranie robiła pralnia, sprzątanie — córka znajomych z Gniewa, Agata, studentka trzeciego roku psychologii. Sąsiadów nigdy nie widywała, więc tak jakby ich nie było. Nieraz zdarzało się, że jechała do domu tylko po to, by się parę godzin przespać. Bywało, że zostawali w biurze kilka nocy z rzędu, gdy trafiały im się trudniejsze sprawy. W swoim gabinecie urządziła sobie podręczną garderobę. Pończochy, majtki i biustonosze nauczyła się kupować na tuziny, bluzki, spódnice i spodnie zwykle po dwie sztuki naraz. Buty dostarczała jej Dora. Nosiły ten sam numer, fason nigdy się nie zmieniał: klasyczna szpilka.

Jadąc w teren, byli perfekcyjnie przygotowani. Znali stan wyjściowy, sytuację prawną sprzedającego, poziom trudności w negocjacjach, ryzyko porażki, spodziewany wynik. Papiery czekały w teczkach, ułożone według kolejności, w jakiej miały się pojawić na stole negocjacyjnym. Role były rozdzielone, czas wyliczony co do sekundy. Maciej był mistrzem timingu. — Pamiętaj, dziecino, zgodnie z naszą dziesięciostopniową skalą, tylko stopień przygotowania 100 daje nam zerowy poziom ryzyka. Siedź prosto, zachowuj się pewnie i patrz na mnie — udzielał ostatnich instrukcji, zresztą niepotrzebnie. — No, wchodzimy! I wchodzili. Z cichym szumem silnika zajeżdżali czyściutkim samochodem prosto z myjni. Maciej hamował z lekką fantazją, ale spokojnie. Wysiadali. Młodzi, pewni siebie. Najlepsi prawnicy z najlepszej kancelarii w Warszawie. Eleganccy. — Kalosze i ciepłą kurtkę możesz od razu wykreślić ze słownika. Nasza praca wymaga oprawy — stwierdził sucho Maciej na jej widok, gdy któregoś chłodnego dnia tamtej pierwszej jesieni zjawiła się w kancelarii, gotowa do wyjazdu w bagniste tereny Polski B. — Nawet najelegantsze botki won't do — syknął ostrzegawczo. Był tak zbulwersowany jej samowolą, jak to określił, że zapomniał o dodaniu nieśmiertelnej „dzieciny". Nim dojechali na miejsce, Miranda dostała dwadzieścia minut, by w najbliższym centrum handlowym odzyskać wizerunek godny reprezentantki firmy. Prędko zrosła się z nieskazitelnym kostiumem i szpilkami, których kilka par woziła ze sobą na wypadek deszczu. W torbie miała baterię sprayów do odbudowy mokrej fryzury, podróżną suszarkę do włosów i lekkie żelazko na parę, płyn do

ręcznego prania i odplamiacz. I zawsze kilka zapasowych par pończoch. Podpisany kontrakt oznaczał zadowolone miny, zwykle po obu stronach: kupującego, że kupił tak tanio, sprzedającego, że dostał aż tak wysoką cenę. Bo cena, za jaką ludzie, firmy i skarb państwa sprzedawali swoją własność, zawsze była „aż taka". Dobrze brzmiała, jeszcze lepiej wyglądała, a przynajmniej dzięki ich zespołowi taka się wydawała. Zysk, zazwyczaj ogromny, dla Kancelarii Bielawski i Wspólnicy krył się w kruczkach, w tak zwanych małych literkach. O stratach nie wspominano z różnych powodów: albo sprzedający się nie zorientował, albo był zadowolony z drobnej nieoficjalnej rekompensaty, jaka zazwyczaj towarzyszyła trudniejszym kontraktom. Sprzedawanie i kupowanie cudzej własności za nie swoje pieniądze było w zasadzie przyjemne, a poza tym doskonale płatne. Za pierwszy pomyślnie przeprowadzony kontrakt pojechali z Maciejem na tygodniowe wakacje do Egiptu. Po drugim Miranda wprowadziła się na poddasze na Starym Mieście, z widokiem na Wisłę. Mieszkanie, pięknie wyremontowane i w pełni wyposażone, nie było wprawdzie jej własnością, tylko firmy, ale i płacenie rachunków należało do firmy. Pierwszy samochód czekał na nią na parkingu następnego dnia po pamiętnej sprzedaży pewnemu Japończykowi sporego zakładu przetwórstwa owocowego w Kujawskiem. — Łap — krzyknęła do niej Dora, rzucając kluczyki, gdy Miranda zajrzała rano do sekretariatu, żeby odebrać prasę i bieżącą pocztę. — Prawo jazdy chyba masz? Miranda wiedziała o tych samochodowych premiach, ale nigdy nie przypuszczała, że któregoś dnia i ją spotka podobna przyjemność.

— Nie wygłupiaj się, Dora. Co to ma znaczyć? — Toyota corolla, wybrałam czerwoną, bo do twarzy ci w tym kolorze. Wystarczy, że zjedziesz na dół i klikniesz. Dokumenty znajdziesz w schowku. No, nie patrz tak na mnie — zaśmiała się. — Szef uznał, że zdolna z ciebie bestia. Z czasem nauczyła się cenić każdą minutę. — Zegarek na pani ręce, droga Mirando, ma wskazywać, ile rzeczy zdążyła pani zrobić, a nie — ile z nich musiała pani odłożyć na następny dzień. Proszę o tym pamiętać — pouczał mecenas Bielawski. W weekendy, jeśli nie było pilnej roboty, urządzali wspólne, bliższe i dalsze, wypady: na Mazury do stadniny hrabiego Potockiego, na narty do Zakopanego, na safari do sztucznego Serengeti Park pod Hanowerem; raz udało im się nawet wyrwać cały tydzień i polecieć na regaty Antigua Sailing Week na Karaiby. Po dwóch latach pracy w firmie Miranda dostała bilet na samolot do dowolnego miasta w Europie i czek na zakupy; z podobnej okazji Maciej, który od dawna uważał za punkt honoru zaliczenie turnieju golfa z prawdziwego zdarzenia, poleciał do Szkocji na British Open. Kupowali i sprzedawali różne rzeczy. Rentowne i nierentowne fabryki, nieużytki i ziemie urodzajne, zawsze przekwalifikowane na piaski klasy piątej. Zaniedbane gospodarstwa rolne i stadniny koni bez koni, bo te zostały sprzedane już wcześniej komuś innemu, stawy rybne z rybami i bez ryb, jeziora przepływowe, przemianowane na nieprzepływowe. Statki i stocznie. Stare dwory, domy i kamienice. Upadające browary, których właściciele poszli na ich warunki w zamian za obietnicę modernizacji dzięki australijskim czy holenderskim pieniądzom, mającym

dać przy okazji zatrudnienie dziesiątkom ludzi w regionie, tyle że umowa nie wspominała, iż chodzi o inny region, dokąd wkrótce przewożono całe wyposażenie zdatne jeszcze do użytku. Raz trafiła im się synagoga, stojąca na pięknej działce nad rzeką. Była opuszczona, jak wiele innych zabudowań pożydowskich w tamtym miasteczku. Bez większego trudu udowodnili, że do obiektu nikt nie zgłosi roszczeń, w czym pomógł wydatnie amerykański kontrahent polskiego pochodzenia, który sypnął groszem tu i tam, obiecał też wybudować kawałek nowej drogi dojazdowej do miejscowej jednostki straży pożarnej. Był to czas, kiedy w Polsce słowo „konkurencja" nabrało nowego znaczenia: nie polegało na walce o podniesienie jakości produktu i zdobycie klienta, tylko na likwidacji przeciwnika. Urząd antymonopolowy stale deptał im po piętach, próbując unieważniać kontrakty, rujnujące zdrową rynkową rywalizację, ale zespół Macieja (czytaj: Miranda) do perfekcji opanował klauzule o ochronie środowiska w jednym regionie, a zmniejszaniu bezrobocia i dodatkowych robotach publicznych w innym. Zwłaszcza na prowincji po prawej stronie Wisły szło im gładko, wszędzie tam, gdzie bieda i zawiedzione nadzieje na lepsze życie pokryły popiołem frustracji wielkie słowa, takie jak „ojczyzna" czy „patriotyzm". Z nastaniem nowych czasów ojczyzna nic już nie dawała za darmo. To dodatkowo pomagało. Bo oni dawali, chociaż można by pomyśleć, że przyjechali tylko po to, aby komuś coś zabrać. Pojawienie się w okolicy nowego sąsiada — Holendra, Szweda, a nawet Niemca — poparte pozornie dużym, a w rzeczywistości jedynie szybkim zyskiem, w rozumieniu tych ludzi oznaczało powiew wielkiego świata. Dopiero gdy ich własna biedna ziemia, zamieniona w do-

chodowe pola tulipanów czy farmę dorodnych mlecznych krów, ustawiała ich i okolicznych mieszkańców na pozycji taniej siły roboczej, cały zysk wlewając do obcej kieszeni, dopiero gdy było już za późno na protesty, rozgniewany rozum kazał sięgać po drastyczne narzędzia — jak choćby kanister z benzyną i zapałki — domagając się odwetu za kolejne zawiedzione nadzieje. — Niech pani zapamięta moje słowa, Mirando — wygłaszając swoje maksymy, mecenas Bielawski unosił palec wskazujący prawej dłoni, niczym Pantokrator na prawosławnej ikonie. — Zagraniczny kapitał jest jak biblijna manna z nieba. Trzeba chwytać tę mannę pełnymi garściami i jeść do syta, dopóki spada. Na pytania i refleksje przyjdzie czas potem. Prędko nauczyła się koncentrować na sprawach w danym momencie najważniejszych. Maciej nazywał to kanalizowaniem energii. Tym sposobem wyzbyła się oporów psychicznych, na wyrzuty sumienia nie miała zwyczajnie czasu. Zresztą prywatne opinie były jej prywatną sprawą, a dyskrecja w pracy — zwłaszcza zaś poza nią — podstawą nieskazitelnej opinii i mocnej pozycji firmy. Na tym polegał ten zawód. Oczekiwano od niej zaangażowania emocjonalnego wyłącznie w stosunku do firmy oraz do zespołu, którego była częścią. Trybikiem. Wszystko, co przechodziło przez ich ręce, było jakby nierzeczywiste, wirtualne. Nie ziębiło, nie bolało, często istniało jedynie na papierze. Miranda nieraz miała wrażenie, że tylko pieniądze wpływające na jej konto są prawdziwe. Stanowiły dowód, że jej wysiłek ma realną wartość. Przed jedną z trudniejszych spraw, dotyczących wykupu dużego zakładu obsługującego stocznie na Pomorzu

Szczecińskim, Miranda nie była w domu przez cały tydzień. Udało się. Wkrótce oboje odebrali kolejne kluczyki. Ona do sportowej mazdy, Maciej, który lubił solidne niemieckie marki, do najnowszego, luksusowego modelu mercedesa. Byli tak nakręceni emocjami, brakiem snu i jedzenia, że nie mogli się uspokoić. Cooling down wymyślono również dla takich jak oni, i nie tylko po to, by wyciszyć hałas w głowach po dubbingu czy szaleństwie w dyskotece. Znowu więc była najdroższa restauracja, najdroższe dania z karty, z blinami, kawiorem i butelką Veuve Cliquot na otwarcie. I powrót na poddasze Mirandy przez uśpione miasto, częściej po chodnikach i trawnikach niż po jezdni, a im wyższy był krawężnik, tym mocniejsze tąpnięcie kawioru i bąbelków szampana w żołądku. Zaczęli się kochać jeszcze na schodach, zatrzymując się na podestach półpięter, typowych dla starej warszawskiej kamienicy. Drobne niedogodności miejsca, sytuacji i pozycji jedynie dodawały pikanterii ich zbliżeniu. Do dziurki od klucza Miranda nie mogła trafić, dopiero Maciejowi się udało, niemal jednocześnie z gwałtownym yes, yes, kończącym ich pierwsze zbliżenie. Drugi raz kochali się na stole w kuchni, gdzie Miranda od wielu tygodni nie miała czasu zjeść spokojnie ani jednego posiłku, bo albo właśnie wybiegała do pracy, albo rozmawiała przez telefon. Tej samej nocy, o trzeciej nad ranem, pomoc drogowa ściągnęła rozbitego mercedesa z latarni ulicznej w Alejach Jerozolimskich. Macieja, z połamanymi żebrami i wstrząsem mózgu, na sygnale odwieziono do szpitala. Ale wcześniej Miranda, pijana adrenaliną, seksem i koniakiem wypitym prosto z butelki, roztrzaskała pięścią lustro w łazience. Jednak co innego decydować o cudzej własności podczas zawodowych pertraktacji, a co innego o własnym dziecku. I