mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 395
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 640

Kubilus Karolina - Jak zjeść słonia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Kubilus Karolina - Jak zjeść słonia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 299 stron)

Karolina Kubilus Replika

1. Za drzwiami stał facet z pizzą. Sądząc po rozmiarach kartonu, rodzinną, w rozmiarze XXL. Nie znoszę pizzy! Zwłaszcza kiedy w tym momencie za drzwiami powinien stać facet z kwiatami. Albo bombonierką, czekoladkami, czymkolwiek. Pomijając fakt, że facet też powinien być inny. I bez tej idiotycznej czerwonej czapeczki z napisem „Piz­ zeria Italiana". W skrajnej rozpaczy zamknęłam odruchowo drzwi, po chwili jednak uchyliłam je ponownie. Zrobiło mi się żal człowieka. - Piętnaście - powiedziałam, siląc się na uśmiech, kon­ trastujący z moim obecnym stanem ducha. - Co piętnaście? — Dostawca pizzy wyglądał na zdez­ orientowanego. Nie widziałam go dokładnie zza tego wiel- gachnego pudła, ale spojrzenie szaroniebieskich oczu miał nawet sympatyczne. Poza tym musiał być jednak bezna­ dziejny, skoro pomylił mieszkania. Raczej nie należy wróżyć „Pizzerii Italiana" wielkiego zysku, a jej pracownikowi wiel­ kiego zarobku. Ale to w końcu nie moja sprawa. Poza tym, że w ewidentny sposób wyrwał mnie z letargu spowodo­ wanego przedłużającą się nieobecnością Roberta. I - co gorsza - dał mi złudną nadzieję! - Numer piętnaście. Tu jest szesnaście. Żadnej pizzy nie zamawiałam. To na pewno obok - wyjaśniłam grzecz­ nie, wskazując wzrokiem sąsiednie mieszkanie. Nie chcia­ łam wyjść na megierę, choć tak naprawdę chętnie bym się na kimś wyładowała. Moja kondycja psychiczna chwilowo pozostawiała wiele do życzenia. - Do widzenia! 5

Miałam dość. Stanowczo za dużo jak na jedną słabą ko­ bietę. Uwzięli się na mnie wszyscy czy co? Pizza jednak nie znikała, podobnie jak jej dostawca. W dodatku dość po­ ważnie drażniła mój zmysł powonienia. Sąsiednie drzwi uchyliły się na moment. Najwidoczniej zapach podrażnił również zmysł węchu pani Rozalii, choć zawsze uważałam, że najbardziej rozwinięty ma zmysł słuchu. Bezbłędnie tra­ fiała na moment, gdy pojawiał się Robert. Zawsze akurat w tej chwili musiała wyjść po zakupy albo wyrzucić śmieci. Radosne „dzień dobry, panie Robercie" słyszałam, zanim zadzwonił dzwonek. Większość dnia musiała, biedaczka, zapewne czatować z uchem przy drzwiach tylko po to, by uszczknąć cokolwiek z życia sąsiedzkiego. A najlepiej na­ miastkę sceny miłosnej, czyli nasz pocałunek. Notabene ostatnio mało romantyczny. Buziak raczej, i to w policzek, ale zawsze. I nie zawsze w progu. Nawet bardzo rzadko w progu. Tylko od jakiegoś czasu zapewne coś jej się nie zgadzało. Ciekawe, czy w związku z tym w ogóle wyszła dziś po zakupy. Znając ją gotowa była przymierać głodem, byle nie zmarnować okazji. Zdarzało jej się myć świeżo umyty korytarz tylko po to, żeby mieć lepszy punkt obserwacyjny. Zawsze bowiem musiała wiedzieć wszystko o wszystkich. Uczestniczenie w życiu sąsiadów było jej największym hobby, żeby nie powiedzieć obsesją. Pewnie tak jak moja mama zachodziła w głowę, kiedy się wreszcie pobierzemy. Należała do pokolenia, dla którego mieszkanie razem bez ślubu było godnym potępienia przestępstwem. Potępiała mnie zatem wzrokiem za każdym razem, kiedy tylko minęła mnie na schodach, z czego jednak absolutnie nic sobie nie robiłam. Nawet bawiło mnie to jawne napiętnowanie. Kłaniałam się jej grzecznie, nie czekając, aż się odkłoni. 6

- Albo czternaście - wymieniłam głośniej numer mieszkania pani Rozalii, dodatkowo wskazując palcem. - To tam. Ale na pewno nie szesnaście. Pomyłka. Trafiony, zatopiony, drzwi pani Rozalii zatrzasnęły się lekko. Najwidoczniej również moją sąsiadkę przeraziła wizja takiego nietypowego daru. Może też nie znosiła pizzy. Zauważyłam, że klapeczka od wizjera w jej drzwiach po­ szła w ruch. Pani Rozalia musiała liczyć na ewentualny ciąg dalszy. Posłałam jej nieprzyjazne spojrzenie. Taka nie prze­ puści żadnej okazji. Odkąd pamiętam, zawsze nas śledziła - przez okno, wizjer, a nawet uchylone drzwi. - Przykro mi, ale ja mam tu napisane Podwałowa dwa przez szesnaście. Poza tym trochę znam te strony, nie mogłem się pomylić. O, proszę, niech pani... - Przykro? - przerwałam mu dość obcesowo. - Panu jest przykro? Jeśli komukolwiek może tu być przykro, to ra­ czej mnie. Co pan sobie wyobraża? Zamiast pana powinien tu stać ktoś inny. Mój osobisty facet.. Tymczasem stoi pan i jeszcze wdaje się ze mną w niepotrzebne dyskusje! Jest mi bardzo przykro, że to nie on! A pan wyjeżdża z tą głupią pizzą! I może jeszcze mam za nią zapłacić? Wcale bym się nie zdziwiła. Przywykłam, u nas wszystko jest możliwe. Nie chcę ani pizzy, ani tym bardziej płacić za nią. Do wi­ dzenia! Prawie wypchnęłam nieszczęśnika za drzwi. Wyglądał na zdezorientowanego, ale mnie było wszystko jedno. I tak już wyszłam na gbura. Nie miałam zamiaru nikomu się tłumaczyć z prawdziwych pobudek. Najwyżej w przyszłości będzie omijał nasz blok szerokim łukiem. - O nie, pizza jest zapłacona, nawet mam paragon - ożywił się. - O, proszę bardzo! Zatem proszę ją ode mnie 7

odebrać. Ja tylko dostarczam. Za to mi płacą. Aha, i bar­ dzo mi przykro, że pani jest przykro. I trochę, że to nie ja jestem tym oczekiwanym. Życzę smacznego, mimo wszystko! I żeby pani przestało być przykro! - No nie, to jakaś paranoja! - Byłam bliska obłędu. Oparłam się o futrynę. - Ja chyba śnię! Trzymałam gigantyczne tekturowe pudło w rękach i musiałam się mocno pilnować, by wraz z pachnącą za­ wartością nie wylądowało na głowie dostawcy. Bogu ducha winnego zapewne. Facet jakby odczytał moje zamiary, bo wycofał się na bezpieczną odległość i ukłonił się z daleka. - Niby co ja mam z tą pizzą zrobić? — krzyknęłam roz­ paczliwie. - Nie może pan jej zabrać? Dać komuś, nie wiem. Albo zjeść! Ja naprawdę jej nie chcę!!! - Pizza jest jadalna, zapewniam panią - odkrzyknął z połowy schodów. — Jeszcze raz życzę smacznego! Najchętniej rąbnęłabym kartonem o ścianę, ale moja kultura osobista jakoś mnie przed tym powstrzymywała. Kroki na schodach ucichły, a ja wciąż stałam z pudłem przed sobą pod obstrzałem spojrzeń pani Rozalii zza drzwi mieszkania numer czternaście. Podjęłam błyskawiczną de­ cyzję. Dzieciaki spod piętnastki, dokąd na początku pró­ bowałam wysłać dostawcę, na pewno będą wniebowzięte. Z tego, co pamiętam, wyglądały na wiek popieluchowy. Nowi sąsiedzi z dwojgiem dzieci mieszkali tu od niedawna. Znając podejście dzieci do tego typu przyjemności, raczej nie powinna się zmarnować. Wszystkie znane mi dzieci lu­ biły pizzę. Swoich co prawda nie miałam, jedynie chrześ- niaczkę, ale nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia. - Czołem, ferajna! - zagadnęłam, gdy dwie piegowate buzie, w tym jedna bardzo, pojawiły się w drzwiach swo- 8

jego mieszkania, zaalarmowane moim natarczywym dzwon­ kiem. Nic więcej nie zdążyłam powiedzieć, bo ubiegła mnie młodsza latorośl, zdaje się Kacper. Przez chwilę stał z wy­ bałuszonymi oczami i otwartą buzią. - Oooo, to pani też rozwozi pizzę? Zupełnie jak nasz wujek. Czy pani wie, że jak dorosnę, też będę rozwoził pizzę? Uwielbiam pizzę, najlepsza jest Margherita, a pani jaką przywiozła? Margherita ma dużo sera, a ja uwielbiam ser. Ale my nie zamawialiśmy pizzy, skąd pani wiedziała, że... - umilkł, bo starsza tak na oko ze dwa, trzy lata sios­ tra dała mu kuksańca w bok. - Dzień dobry - odpowiedziała za siebie i za brata star­ sza latorośl. Uśmiechnęłam się promiennie, żeby zdobyć zaufanie. Czym prędzej wyjaśniłam, że żadnej pizzy nie rozwożę, ale bardzo chętnie się nią podzielę, a nawet oddam w ca­ łości. - No cooo? - obruszył się chłopiec na siostrę, nawet nie próbując ukryć pretensji w głosie. Był najwyraźniej za­ wiedziony takim traktowaniem. Twarz miał usianą milio­ nem piegów, co wyglądało nawet dość sympatycznie. Nigdy dokładnie mu się nie przyglądałam, zresztą zazwyczaj prze­ biegał korytarzem z prędkością światła albo równie szybko zjeżdżał na brzuchu po poręczy, udając strażaka Sama. Darł się przy tym wniebogłosy: „Strażak Sam na miejsce mknie...", ku wielkiemu oburzeniu nienawidzącej hałasu pani Rozalii. - To dla was. - Skorzystałam z chwili milczenia i wrę­ czyłam piegowatemu pudło z pizzą. - Nie wiem, czy to Margherita czy inny diabeł, nie znam się na pizzach. 9

Przywieźli mi przez pomyłkę. Nie dam rady jej zjeść. Zresztą nie lubię pizzy. - Przez pomyłkęęę? - Kacper rozdziawił buzię ze zdzi­ wienia. - Pani to ma dobrze... Jaka szkoda, że nam nigdy nie przywieźli pizzy przez pomyłkę. Nawet nasz wujek, chociaż obiecał, że na Dzień Dziecka zafunduje nam pizzę jak młyńskie koło. Nie wiem, jak wygląda młyńskie koło, a pani wie? Najpierw sobie pomyślałem, że naprawdę pani rozwozi pizzę. Nasz wujek rozwozi motorem, wie pani? Myślę, że motorem o wiele fajniej niż samochodem, a pani? Naprawdę nie lubi pani pizzy? Żadnej? I naprawdę możemy ją zjeść? Calutką? - Calutką. — Nadzieja wstąpiła w moje serce. Kacper przestał mówić w samą porę, bo siostra już się zabierała za następnego kuksańca. Nie uznałam za sto­ sowne wtajemniczać nieletnich w szczegóły mojego moc­ nego postanowienia odchudzania się. I diety Dukana, do której przygotowywałam się psychicznie od dwóch dni. Ka­ mila twierdziła, że to dlatego jestem zgryźliwa. I że zdecy­ dowanie woli, żebym się nie odchudzała, bo zabraknie mi endorfin. Jeśli rzeczywiście mi ich zabraknie, to z zupełnie innego powodu, który miał na imię Robert. I był zdecydo­ wanie za daleko. A powinien być tutaj, na wyciągnięcie ręki. Przy mnie. Odchudzanie się, którego tak naprawdę jeszcze nie zaczęłam, nie miało z tym nic wspólnego. Moje endor­ finy dawno wyginęły. Jak mamuty. Albo dinozaury. A tak naprawdę wyjechały z Robertem do Anglii. - J u t r o powiecie mi, jak smakowała. Trzymaj! - Wrę­ czyłam pudło Kacprowi. - I smacznego! - Nie wiem, czy możemy ją przyjąć - zreflektowała się siostra Kacpra, gromiąc brata spojrzeniem. 10

Wyglądała przy tym bardzo zabawnie. Nie pamiętałam, jak miała na imię. Różniła się od brata nieco wzrostem i ilością piegów na niewątpliwie sympatycznej buzi, poza tym była dużo mniej umorusana. Moja babcia zawsze mó­ wiła, że brudne dzieci to szczęśliwe dzieci. Pewnie coś w tym było, choć nie miałam zbyt wielkiego doświadczenia w tej dziedzinie. - Mama zabroniła nam brać cokolwiek od obcych. Kacper miał taką minę, jakby zjadł cytrynę. Albo co najmniej ją nadgryzł. Z takim żalem spoglądał na smako­ wicie pachnący karton z pizzą że prawie parsknęłam śmie­ chem. - Czy pizza to cokolwiek? Zdaniem pani tak? Moim zdaniem wcale nie - dodał rozpaczliwie, niemal z płaczem, na wszelki wypadek nie spuszczając oka z pudła, żebym przypadkiem nie posłuchała jego siostry. - Poza tym sam słyszałem, jak mama mówiła o słodyczach i gumach do żucia. O pizzy nic nie mówiła. No, Haniu, dlaczego taka jesteś? Jestem już bardzo, bardzo głodny i jak natychmiast czegoś nie zjem, to zemdleję. Kolega Hani, taki jeden Do­ minik, ostatnio zemdlał w klasie, a potem się okazało, że on kilka dni nie nosił śniadań, bo jego mama wyjechała z nowym wujkiem, a on został z jakąś ciocią która wcale mu nie robiła kanapek. No nie, Haniu? Sama mi mówiłaś. Ja też mogę zemdleć, bo wczoraj nie zjadłem kolacji, prze­ cież nie lubię twarogu ze szczypiorem, a dzisiaj to nie wia­ domo, co będzie. Mama z tatą pojechali i nie powiedzieli, o której wrócą. Więc lepiej weźmy tę pizzę, skoro pani nam ją daje i w dodatku przywieźli jej przez pomyłkę, więc nic nie kosztowała. A zresztą to nasza sąsiadka. Haniu, mam pomysł, a może zadzwoń do mamy i upewnij się, czy 11

sąsiadka to ktoś obcy czy nie. Moim zdaniem nie, ale na wszelki wypadek mogę się przedstawić. Mam na imię Kac­ per, a to jest moja siostra, Hania. Mamy jeszcze kota. Chodź tu, Nutelko, pokaż się. To dachowiec, ale udomowiony. A pani jak się nazywa? Bo jak nam pani powie, to tak, jak byśmy się już znali. O, widzi pani, to jest właśnie Nutelka, Nutelka Zawisza, ja jestem Kacper Zawisza, a moja siostra to Hania Zawisza. A czy pani wie, że jak Hania dorośnie i się ożeni, to będzie się nazywała zupełnie inaczej? Ja bym tak nie chciał. Nasza mama kiedyś nazywała się zupełnie inaczej, a jak się ożeniła z tatą, to też się nazywa Zawisza, tak jak my. A pani nazywała się kiedyś inaczej? To znaczy inaczej niż teraz? I jak właściwie się pani nazywa? Ja panią znam, pani mieszka pod szesnastką. Przedstawiłam się odruchowo, a Hania po raz kolejny spojrzała groźnie na brata, który w końcu zamilkł na dobre. Nigdy nie przypuszczałam, że małe dzieci tyle mówią. Kac­ per patrzył błagalnie na siostrę, ta jednak pozostawała nie­ wzruszona. Miałam nadzieję, że sąsiadce znudziła się warta przy drzwiach. W razie czego postanowiłam ją obdarować kłopotliwym prezentem, choć Kacper nie wyglądał na kogoś, kto dobrowolnie zrezygnuje z takiej gratki, jaką niewątpliwie była pizza za darmochę. — Myślę, że nie powinniśmy przyjąć tej pizzy - zawyro­ kowała ostatecznie Hania. - Nie możemy. Kacper, zwróć pani pudełko. Dziękujemy, ale nie. - Ale dlaczego? — powiedziałam niemal równocześnie z Kacprem, czym zapewne zaskarbiłam sobie jego wdzięcz­ ność. W pogotowiu malec miał morze łez, pierwsze już za­ wisły na długaśnych rzęsach. Siostra jednak była twarda jak głaz. Trochę mi zaimponowała, ale w tej chwili wolałabym, 12

żeby karton wraz z zawartością zniknął z zasięgu mojego wzroku. Kiedy indziej mogła go wychowywać. Smarkula była dużo bardziej asertywna niż ja. - Mama nam nie pozwala i już - powiedziała katego­ rycznie. - To może dajcie ją waszemu kotu - zaproponowałam złośliwie. Miałam serdecznie dosyć tej szopki. - Albo waszej sąsiadce spod czternastki. Ja naprawdę nie mam co z nią zro­ bić. I naprawdę bardzo się już śpieszę. A przecież nie wy­ rzucę na śmietnik. Jedzenia nie wolno wyrzucać! Słyszeliście o głodujących dzieciach w Afryce? Do widzenia! Odwróciłam się na pięcie i niemal kłusem wbiegłam do swojego mieszkania, spodziewając się co najmniej pięciu nieodebranych połączeń od Roberta. Jak na złość nie mogłam znaleźć komórki. Niestety, nie było ani jednego. W skrajnej rozpaczy postanowiłam zadzwonić sama, ale te­ lefon Roberta również milczał. Moja cierpliwość została wystawiona na dużą próbę. I jak tu cieszyć się wiosną, która nareszcie po kilku chłodniejszych dniach zdecydowała się nieco bardziej kon­ kretnie szafować swymi łaskami? Do tej pory nawet błękit za oknem był jakiś rozmyty, prawie przezroczysty, a słońce świeciło niemrawo, jakby od niechcenia. Teraz jednak nie cieszyło mnie nic, a głupi żart z pizzą wprawił w roz­ drażnienie. 2. - Mamo, to ty? Dlaczego nie zadzwoniłaś? - Z trudem ukryłam prawdziwe emocje. - Przecież mogło mnie nie być! 13

Nawet pożałowałam, że jestem. Moja przyjaciółka, Ka­ mila, już kilka razy dzwoniła z propozycją, żebyśmy się spotkały wieczorkiem, ale jakoś wciąż nie miałam czasu ani ochoty. Rozstanie z Robertem wypompowało ze mnie całą pozytywną energię. Od tygodnia zżerała mnie tęsknota. Po kawałeczku. Przez króciutką chwilę miałam nadzieję, że to Robert. Mamy za drzwiami się nie spodziewałam. Rozcza­ rowanie sięgnęło zenitu. Trochę się już uodporniłam, ale nie lubiłam takich niespodzianek. Do tego zamierzałam wieczorem posiedzieć nad projektem. Na jutro obiecałam klientowi wstępną wizualizację. W takiej sytuacji będzie mu­ siał poczekać jeszcze dzień. Nie wiadomo tylko, co na to szef, który nie znosił żadnych opóźnień, nawet usprawied­ liwionych. Z prawdziwym przerażeniem patrzyłam, jak mo­ ja rodzicielka wnosi do przedpokoju prawie tuzin toreb. Wyglądało na to, że przyjechała co najmniej na tydzień. Zanim weszła, usłyszałam trzask drzwi mieszkania numer czternaście. Nieusatysfakcjonowana pani Rozalia obrała zapewne inną pozycję, z okiem przy wizjerze. Przedłużająca się nieobecność Roberta musiała ją rozczarować. Prawdo­ podobnie nudziła się okropnie przez cały dzień. Miałam ochotę pokazać jej język. - O tej porze? - zdziwiła się mama. - A gdzie niby mia­ łabyś być? A co ty taka niewyraźna jesteś? No, odbierz ode mnie, dziecko, te torby, ciężkie okropnie, myślałam, że nie wy- taszczę się z autobusu. Nawet pomyślałam sobie, żebyś za­ dzwoniła po Roberta, ale to może nie wypada, żeby teściowej przed ślubem siatki nosił. Byłabym wcześniej, ale pociąg miał spóźnienie i nie zdążyłam na ten pierwszy autobus. Mam na­ dzieję, że po ślubie zamieszkacie gdzieś bliżej. A właśnie, kiedy ślub? Wy chyba sobie wyobrażacie, że to szast-prast 14

i już! A to trzeba wydatki przeliczyć, w razie potrzeby kredyt wziąć... Ostatnio mówiłaś, że to już wstępnie postanowione. Guzik postanowione! Kiedyś też tak myślałam. Nie­ stety, Robert był niczym wolny elektron i nieśpieszno mu było do jakichkolwiek deklaracji. Cholerny Wodnik! Twier­ dził na przykład, że Wodniki potrzebują samotności i po­ trafił nie pojawić się przez dwa, trzy dni. Najpierw mnie to wkurzało, potem przywykłam. Tym razem jednak przy­ czyna była zgoła inna. I liczba dni jakby większa. - Gdzie jest Robert? - rozejrzała się. - Chyba nie śpi? Boże, a ja tak głośno mówię, przepraszam. O, trzymaj, małosolne, jednodniowe, jutro będą najlepsze. - Ostrożnie wręczyła mi pękaty słoik, w którym tkwiły ciasno upchnięte ogórki. — Smalec też zrobiłam, tym razem jabłuszko do­ dałam, spróbuj jaki smak! - Podała mi drugi słoik. - No co tak stoisz? Postaw. Dobrze, że nie jest tak gorąco, bo się bałam, że się zepsuje. No, budź tego twojego chłopa, bo życie prześpi. Twój ojciec też wiecznie śpi przed telewizo­ rem. To potrafi najlepiej. A jak chrapie! Mury się trzęsą. Dobrze, że Robert nie chrapie, przynajmniej nie słychać. Te bloki teraz takie jakieś budują że wszystko u sąsiadów słychać. Zaraz zrobię kolację, mam trochę kiełbasy ze świ- niobicia od pani Nieślankowej i trochę salcesonu, wiem, że Robert lubi, nie to, co sklepowe. Chleb masz, mam na­ dzieję? Zmizerniałaś, córeczko. Chyba się nie odchudzasz? Straciłaś na wigorze, muszę przyznać. - Skąd! - zaprzeczyłam zgodnie z prawdą, gdyż do­ piero zamierzałam się poodchudzać, żeby wejść w jasne spodnie zakupione na letniej wyprzedaży zeszłego roku. Kupiłam je za bezcen, z premedytacją wzięłam numer mniejsze, mając nadzieję, że to mnie zmotywuje do pozby- 15

cia się zbędnych kilogramów. Nigdy nie byłam jakoś spe­ cjalnie gruba i raczej nie miałam predyspozycji do tycia, uważałam jednak, że tu i ówdzie mogłoby być mnie trochę mniej. Niestety, nie miałam za grosz silnej woli i nawet zakup za ciasnych portek jakoś nie był w stanie skłonić mnie do podjęcia wiążącej decyzji w tej kwestii. Może dla­ tego, że wiosna tego roku nadchodziła dość opieszale i spodnie w kolorze ecru rozmiar 38 cały czas leżały w sza­ fie, na wszelki wypadek poza zasięgiem mojego wzroku. Rozżalonego wzroku. Mama zlustrowała moje lokum, skrytykowała mnie za nieporządek (czytaj: twórczy bałagan) na biurku, koty z kurzu na podłodze oraz przywiędły storczyk na komo­ dzie. Amarantowy storczyk był ostatnim śladem po Rober­ cie odnalezionym na wycieraczce. Wbrew logice uznałam, że to na pożegnanie, aczkolwiek było to do niego bardzo niepodobne. Prawdopodobnie jednak uznał, że rozstanie po pięciu latach do czegoś zobowiązuje. Nie miałam ręki ani serca do kwiatów, zwłaszcza od Roberta. Nigdy mnie nimi nie rozpieszczał, a te na pożegnanie wręcz kłuły w oczy. No i w serce. — Roberta nie ma? — Mama ze zdumieniem odkryła nie­ obecność Roberta przed telewizorem. - Mówiłaś, że śpi. — J a ? ! - oburzyłam się. - Ja nic nie mówiłam. To ty wy­ snułaś taką teorię, nie dopuszczając mnie do głosu. Jak zwykle zresztą. Mama ostentacyjnie pokręciła głową, zamierzając się zabrać za wkładanie przywiezionych wiktuałów do lodów­ ki. Wypakowała je na kuchenny stół, z którego najpierw z niedwuznaczną miną uprzątnęła talerzyki po wczoraj­ szych i przedwczorajszych kanapkach. Mój obecny stan 16

ducha jakoś kłócił się z codziennymi prozaicznymi czyn­ nościami i żeby go nie pogarszać, zrezygnowałam z więk­ szości z nich poza jedzeniem. Chociaż z jedzenia też skłonna byłam zrezygnować. Zmywanie naczyń musiało poczekać na odpowiedni moment. Żadna kobieta w tak krótkim czasie po rozstaniu chyba nie jest w stanie najzwy­ czajniej w świecie zmywać naczyń. Jak gdyby nigdy nic! Na pewno nie byłam pod tym względem wyjątkiem. W tym momencie przypomniałam sobie, że dwie z trzech półek lodówki zajmuje tuzin trzyprocentowych twarożków zgro­ madzonych na wypadek, gdybym wreszcie - na przykład dzisiaj - dojrzała do decyzji o odchudzaniu. W popłochu wyrwałam matce z rąk kiełbasę od pani Nieślankowej, a sal­ ceson potoczył się po podłodze i zgrabnie spoczął u moich nóg. Dobrze, że nie był to słoik smalcu ze skwarkami i jabłkiem. Na samą myśl pociekła mi ślinka. I jak tu człowiek może zaplanować odchudzanie? Głód potrakto­ wałam jako pozytywny objaw. Moja tęsknota za Robertem malała wprost proporcjonalnie do mijającego czasu. Był to najlepszy moment na rozpoczęcie diety. Gdy zyskam figurę Kate Moss albo lepiej Anji Rubik, Robert pożałuje, że mnie stracił. Ale wtedy będzie już za późno! Na razie jednak wy­ miary 86-61-89 były dla mnie niedoścignionym celem. Liczyłam, że wraz z przebudzeniem wiosny, przebudzę się i ja. Z nowymi siłami do walki z własną słabością. I nową nadzieją. Tej ostatniej było mi najbardziej potrzeba. - Mamo, mówiłam, odpocznij sobie, na pewno zmę­ czyłaś się taką długą jazdą. Zaraz zrobię herbatę, a ty usiądź sobie, o tu! - Zaprowadziłam ją do pokoju, kombinując, gdzie by tu chwilowo upchnąć taką ilość zakupionego hur­ tem nabiału. Podejrzewałam, czym może się skończyć 17

otwarcie lodówki, i nie miałam najmniejszego zamiaru wysłuchiwać kolejnej perory. Mama jednak nie lubiła odpoczywać. Chyba nawet nie umiała. Natychmiast wróciła do kuchni. Założyła różowy fartuszek w serduszka, który wisiał za kuchennymi drzwia­ mi. Tak naprawdę zakładała go tylko ona. I ona mi go po­ darowała w nadziei, że rozbudzi we mnie ukryte talenty pani domu. Tak naprawdę jedynie mnie zirytowała. - Nie chcę herbaty, wy tu macie niedobrą wodę, w ogóle mi nie smakuje. A propos wody, wasz kran w ła­ zience cały czas cieknie, przepraszam, że się wtrącam, ale czy Robert nie mógłby się nim zająć? Zupełnie jakbym two­ jego ojca widziała. W końcu wszystko i tak spada na moją głowę. Biedne jesteśmy, my, kobiety. Sama się przekonasz... Co to ja mówiłam? A... zmęczyć się, nie zmęczyłam, có­ reczko, siedziałam całą drogę. Mówiłam, że zrobię kolację, to zrobię. W domu nie robię, bo ojciec ma za wysoki cho­ lesterol, nie mówiąc o cukrze, więc kolacji nie jadamy. O, a cóż to za hurtownia serów?! - skomentowała niespo­ dziewane odkrycie w lodówce. - Co takiego? - Żeby zyskać na czasie, udałam, że nie wiem, o co chodzi, i zajrzałam jej przez ramię. W popłochu usiłowałam wymyślić jakąś wiarygodną bajeczkę, jednak nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Raptem mnie olśniło: - Aaa to, to... twarożki na maseczkę do twarzy. Odmładzającą. Pogratulowałam sobie w duchu przytomności umysłu. Jeszcze nie jest ze mną tak źle. Tuzin serków miał mi za­ stąpić mięso, którego w nadmiarze nie znosiłam, a które w tej diecie występowało w koszmarnych wręcz ilościach. 18

Doszłam do wniosku, że to białko i to białko, więc mo­ jemu organizmowi powinno być wszystko jedno, w jakiej postaci je dostarczę. - Aż tyle? - spytała z niedowierzaniem moja rodzi­ cielka. - Wszystkie dla ciebie? - Bo to na kilka dni. Cykliczna kuracja. Jak chcesz, mogę tobie też położyć przed snem taką maseczkę. Do­ skonale nawilża. - Tak naprawdę nie wiedziałam, jaki wpływ może mieć trzyprocentowy twarożek na cerę, ale mama zapewne wiedziała na ten temat jeszcze mniej. - O nie, nie. Dziękuję. Mnie te kosmetyczne nowinki jakoś nie pociągają. Zresztą po co starszej pani się odmła­ dzać? Starzeć się trzeba z godnością tak gdzieś wyczytałam. I tego się trzymam! W żadne nowoczesne paskudztwa nie wierzę. Twarożek wolałabym zjeść ze śmietanką i szczy­ piorkiem. Tobie też, dziecko, radzę. Masz szczypiorek? Pewnie nie, bo skąd? Następnym razem przywiozę albo jutro pójdę na rynek, na pewno dostanę. - Oj, mamo, tłumaczyłam ci, że to na maseczkę. Nie ma tam mowy o szczypiorku. Jak masz ochotę, to ci od­ stąpię. Mama dłuższy czas podejrzanie przyglądała się zawa­ lonej twarogiem lodówce, po czym przypomniała sobie o Robercie. Miała niezwykły dar przyjeżdżania w najmniej odpowiednim momencie połączony z odgadywaniem ja­ kimś szóstym zmysłem tego, co właśnie zamierzałam skrzętnie ukryć. - Robert wyjechał? Przytaknęłam, obmyślając naprędce, dokąd mógłby wy­ jechać. Jakoś nic wiarygodnego nie przychodziło mi do głowy. 19

- Daleko? - Daleko - potwierdziłam automatycznie. I — uprzedzając kolejne pytanie - dodałam, że na długo. I służbowo. Tak, służbowy wyjazd był najbardziej prawdo­ podobny. Mama nie wydawała się usatysfakcjonowana od­ powiedzią ale na szczęście rozdzwoniła się moja komórka, więc pośpiesznie wysypałam zawartość przepastnej torby na sofę, by odnaleźć telefon. Ku mojej rozpaczy wciąż nie był to Robert. Wyszłam jednak do przedpokoju. Postano­ wiłam udawać, że to on. Miałam nadzieję uniknąć dalszych pytań. Dzwoniła Kamila. Tym razem służbowo. Przypomi­ nała o jutrzejszym spotkaniu z klientem, na które nie mogła pójść. Już wcześniej obiecałam, że ją zastąpię. Wysłucha­ łam, co miała do powiedzenia, po czym powiedziałam na tyle głośno, żeby mama usłyszała mnie w kuchni: - No to buziaczki! Kocham cię i tęsknię, pa, pa! I dzię­ kuję za kwiatka! - Pogięło cię? Od kiedy jesteś taka wylewna? I jakiego kwiatka? - zdumiała się Kamila po drugiej stronie słuchawki. - Co ty wyrabiasz, Alka? - Nie, kochany, poradzę sobie. Całuję mocno - do­ dałam. Głupi by się domyślił, o co chodzi. Kamila najwidocz­ niej też, bo zaprzestała zadawania pytań. - No to cześć! Mam nadzieję, że wszystko mi wytłuma­ czysz i że nie robisz jakiegoś głupstwa. Papatki! Zadowolona wkroczyłam do pokoju i zmartwiałam. Mama siedziała na sofie zatopiona w lekturze mojego naj­ nowszego nabytku z dziedziny literatury użytkowej. Za całe 19,90 złotych odjęte sobie od ust tuż przed końcem mie­ siąca. Czegóż się jednak nie robi dla urody? Skusiło mnie te 20

sto tysięcy egzemplarzy sprzedanych w Polsce. Francuska dieta białkowa rzeczywiście musi przynosić rewelacyjne efekty. Należało tylko zacząć. Najważniejszy jest dobry po­ czątek. Jak tu jednak odchudzać się w sytuacji, gdy męż­ czyzna, który mienił się mężczyzną mojego życia przez lat pięć, nagle zapragnął zostać mężczyzną czyjegoś innego życia. Tego co prawda nie zwerbalizował, ale jaka mogła być inna przyczyna nagłego wyjazdu? Po prostu znudził się mną i postanowił wymienić na inny model. Chociaż, jak za­ pewniał kilkakrotnie, zawsze mogę zmienić zdanie. Cie­ kawe! - Nie potrafię schudnąć - odczytała i podniosła na mnie karcący wzrok. - Pierre Dukan. To ten od diety pro­ teinowej? A mówiłaś, że się nie odchudzasz. - Bo dopiero zamierzam - stwierdziłam zgodnie z prawdą. - A wiesz, że ta dieta jest bardzo szkodliwa? Właśnie sobie przypomniałam, oglądałam taki program w telewizji. Teraz wiem, po co ci te serki. Przede mną nic się nie ukryje - powiedziała triumfująco. - Jutro przyrządzę je ze śmie­ taną i szczypiorkiem. Wierz mi, że ta dieta szkodzi. - Szkodzi? Nie bardziej niż nadwaga. Poza tym trzeba pić dużo wody, to nie będzie szkodliwa. - J a k a nadwaga, dziecko? - Mama nie kryła oburzenia. - Niech się martwią ci, co mają nadwagę, ale nie ty! Obie­ caj mi, że nie będziesz tego jadła, jeszcze sobie zaszkodzisz. Miałam nosa, że przyjechałam. Przeczuwałam, że coś się święci. Nie ma to jak matczyna intuicja. - Nie ma - przytaknęłam z rezygnacją bo nie miałam już siły na dalszą dyskusję. I tak nie wyszłabym z tej nie­ równej walki zwycięsko. 21

3. - No więc tamten gość, wiesz, od tej kuchni... - Ka­ mila powoli sączyła naszą ulubioną kawę latte. W ramach obiadu. Zawartość protein niezupełnie odpowiadała wy­ mogom diety, nie potrafiłam sobie jednak odmówić odro­ biny przyjemności. Z pełną świadomością zrezygnowałam natomiast z porcji szarlotki na ciepło z bitą śmietaną. Z prawdziwą zazdrością patrzyłam na talerzyk Kamili. Wsuwała równo, nie bacząc na kalorie. Milion co najmniej. - Aaaa... Ten biznesmen? Wiem, zrobiłam mu kilka wersji, miał się do ciebie odezwać. Pewnie mu się nie spo­ dobały — wzruszyłam ramionami. - Spodobały, spodobały. A najbardziej ty. - J a ? ? ? - zdziwiłam się. No tak, jeśli już komuś się spo­ dobam, to ma albo sto lat, albo inny defekt. Pamiętam, facet wydal mi się mrukliwy i małomówny, właściwie tylko słuchał, co miałam mu do powiedzenia, i kiwał głową. Nawet pytań zadawał mało. Nie lubiłam takich klientów. Nie potrafiłam rozgryźć, co myślą podoba im się czy nie. W dodatku zamiast na projekt wciąż patrzył na mnie. Tro­ chę mnie przerażał i deprymował swoją posturą. No i nosił koszmarny złoty sygnet, co całkowicie dyskredytowało go w moich oczach. Poza tym cały czas miałam wrażenie, że skądś go znam albo gdzieś już go widziałam, tylko nie mogłam sobie przypomnieć gdzie. Zresztą wcale nie za­ mierzałam się wysilać i sobie przypominać. - Tak, ty - potwierdziła Kamila. - Uparł się, że tylko ty masz się tym zająć. To jest jego wizytówka. Pycha szarlotka, 22

żałuj, że się nie skusiłaś. Tona kalorii jak nic, ale co tam. Raz się żyje. Rozważam pomysł zapisania się do fitness clubu. Co ty na to? - Pomysł super, tyle że nie bardzo... - Wiedziałam, że ci się spodoba — nie czekała, aż do­ kończę. — To kiedy zaczynamy? Doskonale wiedziałam, że Kamila miewa naprawdę świetne pomysły, tylko rzadko kiedy mobilizuje się, by je zrealizować. Powiedziałabym nawet, że bardzo rzadko. Na­ leżało brać na nią poprawkę. Kiedyś chciała nauczyć się ma­ lować witraże, zgłosiła się nawet na warsztaty, po czym uznała, że zrobi to jednak dopiero na emeryturze. Teraz za­ pewne miało być tak samo. - Kama, daj żyć! - jęknęłam. — Jestem zawalona robotą. Na fitness nie mam czasu. - Ładna mi robota! Więc przed kim udawałam twojego amanta? Ktoś cię napastował? Mam wrażenie, że nie o wszystkim wiem... Roześmiałam się, choć wcale nie było mi do śmiechu. Moja przyjaciółka gotowa była we wszystkim węszyć sen­ sację. Odstawiła na bok pustą szklankę i przyglądała mi się nieco podejrzliwie, jakby chciała z moich oczu wyczytać ja­ kiegoś newsa. - Niestety, muszę cię rozczarować. Tylko przed mamą — westchnęłam. — Zwaliła mi się niespodziewanie na głowę, bo przyjechała do swojej koleżanki. Posiedziała dwa dni, ponarzekała na mój los, po czym spożytkowała swoją od­ nawialną energię na generalne porządki i pojechała. Moja energia jest chwilowo na wyczerpaniu. Nie miałam siły tłumaczyć jej, że z Robertem to już nieaktualne. Wyjechał i już. 23

Pozwoliłam sobie na kolejne westchnienie. Wciąż jesz­ cze cierpiałam. To nieprawda, że cierpienie uszlachetnia. W każdym razie nie mnie. Bezmyślnie obracałam w palcach długą łyżeczkę. Kawa latte osłodzona kostką cukru zosta­ wiła w moich ustach słodkawy posmak. Chwilowo zniwe­ lowała gorycz, która zalewała moją duszę. Duszę kobiety samotnej. Częściowo z własnego wyboru. - Czyli naprawdę wyjechał? Na zawsze? Bo mówiłaś, że... - Nadal bacznie mi się przyglądała w nadziei, że wy­ czyta w mojej twarzy coś, czego być może nie dopowie­ działam. Poczułam, że się czerwienię pod obstrzałem jej spojrzeń. Ostatecznie zawód miłosny nie był powodem do dumy i najchętniej zmieniłabym temat. Wiedziałam jednak, że moja przyjaciółka nie odpuści. - Taką miałam nadzieję. Że nie wyjedzie. Przeliczyłam się. Odchorowałam to. Nie myślałam, że tak mi na tym dra­ niu zależało. Przyrzekłam sobie, że więcej nie spojrzę na żadnego faceta. Kamila pokiwała głową z politowaniem. - To najgorsze, co możesz zrobić. Ja na twoim miejscu właśnie rzuciłabym na kolana ze trzech. Albo pokazała, że w każdej chwili możesz mieć o wiele lepszego. Najlepiej pięknego i bogatego. Ostatecznie piękny nie musi być, wy­ starczy, że będzie przystojny. - Eee, Bogu ducha winni mnie nie interesują nawet bo­ gaci - stwierdziłam. - A na te kolana wolałabym rzucić Ro­ berta, jak już. A najlepiej, żeby wrócił. Poza tym fajniejszych facetów jakoś nie spotkałam. Może wyginęli. Ale nie martw się o mnie. Na razie trochę przyschło - dodałam ostrożnie. Kama od lat kilku była żoną i matką. Szczęśliwą żoną i matką. Przynajmniej w moich oczach za taką uchodziła. 24

W dodatku bardzo uzdolnioną. Zawsze ją podziwiałam. Urodę też miała niezwykłą - z rzucającą się w oczy burzą miedzianych loków. W porywach kasztanowych. Czasami związywała je dość niedbale w kitę, ale najbardziej lubiłam, gdy nosiła je rozpuszczone i zabawnie odgarniała z czoła. Zdążyła odchować dziecko, skończyć studia w wymarzo­ nym kierunku i zaczęła błyskawiczną karierę projektantki wnętrz. Nie wiem, czy umiałabym pogodzić to wszystko. Może dlatego odpowiadał mi dotychczasowy układ bez zo­ bowiązań. Na dłuższą metę jednak, jak się okazuje, nietra­ fiony. Robert zniknął z mojego życia jakby nigdy nic. Wprowadził mnie w lata, powiedziałaby moja świętej pa­ mięci babcia. - Czyli rozkoszujesz się samotnością? - drążyła moja przyjaciółka. - Powiedzmy. - Chyba byłam jednak daleka od rozko­ szowania się swoim stanem. Pozwoliłam sobie na nutkę sar­ kazmu w głosie. - Najpierw dwa dni była mama, potem dwa dni siedziałam nad projektem. W wolnych chwilach rozmyślam. Jednak brakuje mi go. Pięć lat to kawał czasu. Najgorsze są wieczory. - Zawsze możesz zajrzeć na portal randkowy. Pełno ich w sieci — zasugerowała, śmiejąc się. Posłałam jej pełne wyrzutu spojrzenie, z którego jednak nic sobie nie robiła. - Sama sobie tam zajrzyj! Poradzę sobie. Najgorzej bę­ dzie z cieknącym kranem. Jednak mężczyźni czasem się do czegoś przydają - powiedziałam z westchnieniem. - Też masz się czym przejmować! - Postukała się znacząco w czoło. - Cieknącym kranem! Co to, hydrauli­ ków u nas nie ma? 25

- Swego czasu prawie wszyscy wyjechali do Anglii. Pew­ nie jacyś są, ale jak słyszę, że w najbliższym czasie „sienieda", a potem to jeszcze gorzej, to mi się odechciewa hydraulika. Ale masz rację, są większe problemy - machnęłam ręką. - Po­ radzę sobie. Muszę. Ostatecznie to była też moja decyzja. - Jak to twoja? Ja już za tobą nie nadążam. — Kamila pokiwała głową z dezaprobatą. - Mówisz, że jesteś nie­ szczęśliwa, a za chwilę, że to twoja decyzja. - Nie stawia się kogoś przed faktem dokonanym. Nie rzucę wszystkiego, by lecieć na Wyspy. To nie dla mnie. Choć wiem, że gdybym się zgodziła... Eee, nie ma o czym mówić. Wypijemy jeszcze jedną? - zmieniłam temat. Kelnerka jakby czekała na kolejne zamówienie, ponie­ waż prawie natychmiast do nas podeszła. Kawa latte miała to do siebie, że wypijała się zdecydowanie za szybko. Co dzień piłam morze kawy, zwłaszcza gdy do późna musiałam siedzieć nad projektami. Na kawę latte przychodziłam do małej przytulnej kawiarenki. Najczęściej z Kamilą. Lubiłam stylizowane stare wnętrza i muzykę, która leciała z przed­ potopowego radia albo adapteru. Podejrzewałam, że w sta­ rym sprzęcie ukryty był nowoczesny mechanizm. Czasem nawet puszczali Beatlesów. Kawa smakowała tu zupełnie inaczej niż ta parzona w biurze. Robert raczej nie lubił kawy, pił ją bardzo rzadko. Może dlatego rzadko też chodziliśmy do knajpek. Preferował zacisze domowego ogniska. Które teraz własnoręcznie dogasił. - A może jednak popełniłaś błąd? - zastanowiła się na głos, gdy kelnerka odeszła z pustymi szklankami. - Może powinnaś wyjechać z Robertem? Niedługo lato, wzięłabyś urlop. Bez zobowiązań. Może akurat stwierdzisz, że to jest to. Co prawda nie wyobrażam sobie, że miałabyś mieszkać 26