Rozdział 1
Znowu zostałam w biurze po godzinach. Powinni mi za to płacić przynajmniej
pięćdziesiąt procent więcej. Ale nie, przesadzam, sama tego chciałam, nikt nie postawił
mnie pod ścianą i nie powiedział: „Masz zostać po godzinach, bo inaczej obetnę
ci pensję!”. Tylko tutaj nie wariowałam. Miałam swoje zadanie do wykonania —
wyszukiwanie reklamodawców, a później wybór i zamieszczanie ich w najbliższym
numerze magazynu „Dama to Ty”. Straszna szmira, ale praca była dobrze płatna.
Doprawdy, nie wiedziałam, dlaczego kobiety zaczytywały się w tym czasopiśmie.
Osobiście nigdy nie sięgnęłam po żaden numer, chociaż współtworzyłam tę gazetę. A
może właśnie ten „drobny” szczegół nie pozwalał mi tego zrobić? Poza tym szczerze
błogosławiłam tę redakcję. Tylko tutaj nie myślałam zbyt dużo. To dobrze, myślenie
rani.
Za oknem padał deszcz, już zaczynało się ściemniać. Świat na zewnątrz chciał
mi łagodnie zasugerować, że pora kończyć i wracać do domu. Wyspać się i z nowymi
siłami przywitać kolejny taki sam dzień w pracy. Zerknęłam na zegar wiszący
na przeciwległej ścianie, który nielitościwie wskazywał godzinę siedemnastą piętnaście.
Nigdy nie lubiłam tego zegara. Był w kształcie głowy Świętego Mikołaja. Ot i cała
tarcza. Zawsze gdy na niego spoglądałam, zastanawiałam się, kto mógł zaprojektować
takie brzydactwo. Na razie wybrałam trzy opcje… Po pierwsze, twórcą tego czegoś
mogła być osoba, która kochała święta Bożego Narodzenia i w taki oto sposób
chciała odzwierciedlić swoją miłość, a to, że dokonała tego w niefortunny sposób,
może świadczyć o tym, że albo zleciła to osobom, które — łagodnie powiedziawszy
— nie grzeszyły talentem manualnym, albo sama zabrała się za tworzenie łba Mikołaja,
mimo że nie posiadała ku temu żadnych predyspozycji. Po drugie, osoba, która
stworzyła owo dzieło, była chora psychicznie. Po trzecie, autorem tego „zegara” był
osobnik o wielce rozwiniętym ego oraz miłości własnej, który zachwycony swoim
„geniuszem”, postanowił uszczęśliwić resztę planety Ziemia (mam nadzieję, że
mieszkańcy innych planet nie zostali tak okrutnie potraktowani), produkując
Mikołajowe łby na szeroką skalę.
Tak, czasem nudziło mi się w pracy. I tak, wcale jej nie kochałam. Ale wolałam
to od siedzenia w mieszkaniu i ciągłego filtrowania pamięci. Może byłoby inaczej,
gdybym miała swoją rodzinę… gdybym miała mamę… gdyby czekała na mnie w
domu z ciepłym obiadem i kubkiem kakao na deser, udekorowanym bitą śmietaną i
posypanym mleczną czekoladą. Jak zwykła robić, gdy wracałam po całym dniu
spędzonym w szkole do przytulnego domu, w którym jej ramiona były moim
schronieniem. Nigdy nie potrafiłam do końca docenić jej dobroczynnej obecności w
swoim życiu. Zawsze sądziłam, że mama będzie trwała wiecznie. Jak niewzruszony
pomnik. Teraz pozostało mi jedynie złożyć pod tym pomnikiem kwiaty.
Mama odeszła dwa lata temu, pozostawiając moje serce pustym i zimnym. Odkąd
jej nie było, każdy mój dzień wygląda tak samo. Wstaję rano, a właściwie zwlekam się
z łóżka. Myję się. Jem płatki kukurydziane, ewentualnie jakieś pełnoziarniste.
Wkładam się w elegancki kostium do pracy, chociaż równie dobrze mogłabym założyć
dres, chyba nikt ze współpracowników nie zauważyłby tej subtelnej różnicy. Wsiadam
do samochodu. Jadę do pracy. Zostaję w pracy po godzinach. Wracam
do mieszkania, które tylko umownie nazywam domem. Dzwonię pod numer telefonu,
który kiedyś należał do mojej mamy. Wrzucam coś do mikrofalówki. Przeżuwam
to coś w ustach, aż stanie się lepką papką i łagodnie spłynie do pustego żołądka.
Zaliczam wieczorną toaletę. Przebieram się w wygodną flanelową piżamę. Kładę się
spać.
Teraz wlepiałam wzrok w monitor komputera, skąd spozierał otwarty dokument
Excela. Przyglądałam się biało-czarnej szachownicy, na której jaśniały dane odnośnie
do przychodów z reklam za ostatni kwartał. Nie mogłam się już skupić, bo… znowu
myślałam o mamie. Czasami nawet masa pracy, którą sama brałam na swoje barki, nie
pomagała. Po prostu nie mogłam przestać o niej myśleć…
„Mamo, tak chciałabym znowu poczuć zapach twoich włosów albo skóry. Już nie
chcę, żebyś mnie przytuliła. Już wiem, że nie możesz. Nie muszę nawet cię widzieć.
Chcę cię tylko poczuć. Tylko tyle…”.
Zerknęłam na paskudnego Mikołaja, który wyglądem przypominał indiański skalp.
Siedemnasta trzydzieści. Podejrzewałam, że byłam sama w biurze. Nikt oprócz mnie
nie zostawał dobrowolnie po godzinach w tym nieprzyjemnym szaroburym gmachu.
Każdy miał do kogo wrócić. Każdy miał powód, aby spieszyć się do domu.
Nagle usłyszałam za drzwiami stukot kobiecych obcasów. Chyba jednak nie byłam
sama…
— Zuzka! Ty tu jeszcze siedzisz? Znowu? Idź w końcu do domu, dziewczyno! —
odezwała się szefowa mojego działu reklamy, Elżbieta Kosinowska, która właśnie
przekroczyła próg mojego pokoju.
Niebrzydka kobieta. Pięćdziesiąt lat z haczykiem. Mniej więcej w wieku mojej
mamy. Ciekawe, jak teraz wyglądałaby moja mama…
— Zuzia! Słyszysz?
— A, tak, tak. Zaraz idę… — odpowiedziałam, powracając do rzeczywistości.
Kobieta popatrzyła na mnie wzrokiem pełnym współczucia. Wiedziałam, że
chciałaby powiedzieć coś w stylu: „Jesteś przecież młoda, idź gdzieś, zabaw się,
poznaj kogoś nowego. Praca to nie wszystko”. Prawie wszyscy tak mówili, ale nie
ona… Wiedziała, że straciłam matkę, była na jej pogrzebie.
— Dobrze, to zamknij drzwi i zanieś klucz panu ochroniarzowi. Ja wychodzę —
powiedziała. — I wyśpij się koniecznie — dodała i odeszła.
— Do widzenia! — rzuciłam za nią, lecz nie mogła tego usłyszeć, ponieważ jej
sylwetka zniknęła już za drzwiami.
„Ciekawe, czy widać moje worki pod oczami, skoro uznała, że muszę się wyspać?
Chyba rzeczywiście już pójdę. Zmęczył mnie widok tej nieudanej podróbki zarówno
zegara, jak i Mikołaja”.
*
Deszcz zacinał niemiłosiernie, a ja, jak na złość, nie zabrałam parasola. Aby nie
zmoknąć, przykryłam głowę torebką i zaczęłam biec śmiesznym truchtem w stronę
samochodu. Wsiadłam, cała mokra, zostawiając ciemne ślady na siedzeniu. Nie
lubiłam, gdy w moim samochodzie coś było nie tak. Nigdy na przykład nie rozumiałam
ludzi, którzy mają istny śmietnik w swoim pojeździe. Ja nie mogłabym w takich
warunkach wytrzymać nawet pięciu minut, a co dopiero prowadzić. Ale być może
przesadzam… Od śmierci mamy dużo takich drobnostek wyprowadzało mnie z
równowagi. Miałam tego świadomość, ale nie potrafiłam nad tym zapanować. Nie
chodziło o to, że nie chciałam, po prostu nie wiedziałam, jak mogłabym zaradzić tym
wszystkim natręctwom.
Droga była niezbyt przyjemna z powodu ograniczonej widoczności. Wycieraczki
pracowały niczym pszczoły w ulu, wydając przy tym gumowo-szklany oddźwięk „trzy-
trzy-trzy-trzy”. „Na szczęście jeszcze tylko dwie ulice”. Włosy strasznie mi się
zmierzwiły. Marzyłam jedynie o tym, aby zrzucić z siebie to przyklejone niczym druga
skóra przemoknięte ubranie, wskoczyć do wanny i zadzwonić do mamy.
Kiedy wreszcie zaparkowałam samochód przed blokiem, znowu zdałam sobie
sprawę, że mieszkałam na potwornie brzydkim osiedlu. Było tu brudno i wszędzie psy
zostawiały swoje odchody, a bardzo inteligentni właściciele, przede wszystkim płci
żeńskiej, które same siebie nazywały „pańciami”, nie potrafiły tego posprzątać. Mój
blok był jednak całkiem przyjemny dla oka i należał do tych „nowszych”, które
wybudowano już za czasów kapitalizmu. Dziwnie trochę wyglądał tam, w tej
nieciekawej scenerii — niczym kwiat pośrodku piasków pustyni. Zamieszkałam tam
również dlatego, że czynsz był dosyć przystępny. Podejrzewałam, że to zasługa niezbyt
przyjaznego krajobrazu.
Przeprowadziłam się tutaj dwa lata temu, dokładnie wtedy, gdy zmarła moja mama.
Wcześniej nie mieszkałam już w rodzinnym domu od kilku lat, ale dopiero jej śmierć
kazała mi podjąć decyzję o samotnym życiu, bez silnego i pomocnego ramienia, w
które można się wypłakać. Powinnam wtedy wrócić do rodzinnego domu, ale
postąpiłam inaczej… Uciekłam od tego, który kochał mnie równie mocno, jak kochała
mnie moja matka. Zerwałam kontakt z ojcem. Na pewno nie powinnam tego robić, ale
nie wyobrażałam sobie życia w domu mojego dzieciństwa, który wraz z jej zniknięciem
przestał być dla mnie bezpiecznym azylem. Nie potrafiłabym żyć z ojcem pod jednym
dachem po tym, jak zabrakło mamy. To ona była spoiwem tej rodziny, a teraz, kiedy
jej już nie było, czułam, że moja rodzina nie jest już taka sama jak przedtem.
Dodatkowo nie umiałam poradzić sobie z własnym bólem. Jak więc miałabym pomóc
mu otrząsnąć się z tej tragedii, kiedy sama potrzebowałam wsparcia? Potrzebowałam
odnaleźć siebie w tym wszystkim. Nie wiem, czy było warto, przede wszystkim
dlatego, że bardzo tęskniłam za tatą. Odkąd zabrakło mamy, słyszymy się tylko
od święta, jednak nie umiem jeszcze spojrzeć mu prosto w oczy i opowiedzieć o tym,
jak po tym wszystkim się czuję, a już na pewno nie zniosłabym jego zwierzeń oraz łez.
Widać jestem na ten krok ciągle za słaba. Kiedyś, gdy w końcu się na niego odważę,
wyprawię wielką ucztę i będziemy pić wino, świętować nasze spotkanie i gadać
do czwartej nad ranem. Przynajmniej tak to sobie wyobrażałam. Tak jak w biblijnej
przypowieści, tyle że to syn marnotrawny wyprawi ojcu imprezę.
Wysiadłam z auta. Było mi tak niewygodnie w tych mokrych ciuchach, że czułam się
jak robot w za ciasnym kombinezonie. Mieszkam na parterze, więc w takich chwilach
dziękuję Bogu za to, że nie muszę dodatkowo wspinać po schodach na nie-wiadomo-
które piętro. Mimo że moja mama zdrowo opieprzyłaby mnie za wybór takiej
lokalizacji. Sama przez całe życie mieszkała w domu na wsi. Posiadała jednak rozległą
wiedzę na wiele tematów, zwłaszcza tych z dziedziny praktycznego podejścia do życia.
Zawsze gdy jechałyśmy do miasta i mijałyśmy jakikolwiek blok, powtarzała:
„Pamiętaj, Zuziu, jeśli kiedyś coś ci strzeli do głowy i zechcesz zamieszkać w jednej z
tych szaf, to dziecko, na litość boską, nigdy nie mieszkaj na parterze! Przecież
wystarczy, że złodziej przez balkon wejdzie i okradnie ci dom w mgnieniu oka, nawet
się nie obejrzysz!”. Ale ja lubiłam mieszkać na parterze, najpewniej dlatego, że
od dziecka cierpiałam na lęk wysokości.
Naprzeciwko mnie mieszkała starsza pani — stara panna lub wdowa, nie byłam
pewna. O tym, że była starą panną, świadczyły następujące poszlaki: posiadanie
wstrętnego kota (ale tylko jednej sztuki), nikt z rodziny jej nie odwiedzał, rzadko
wychodziła z domu. Natomiast o tym, że była wdową, mogły świadczyć… te same
czynniki. Tyle że zapewne posiadałaby jakieś dzieci, co nie oznaczało, że takowych nie
posiadała, bo mogły jej po prostu nie odwiedzać. Nazywała się Genowefa
Mierzańska. Całkiem szlacheckie nazwisko. Często myślałam sobie, że jest hrabiną,
która trzymała w barku pod kluczem rodzinne pamiątki świadczące o jej szlacheckich
korzeniach. Ale że przyszedł dwudziesty pierwszy wiek, jej tytuł przestał już
cokolwiek znaczyć. Hrabina Genowefa Mierzańska, jakże dostojnie to brzmiało!
Prawie nigdy jej nie widywałam, bo — jak już wspomniałam — rzadko opuszczała
swoje mieszkanie. Za to jako wątpliwą rekompensatę za jej nieobecność bardzo
często słyszałam jej strasznego kota. Mimo że nigdy go nie widziałam, to byłam prawie
pewna, że nie był to zwyczajny kot, ale co najmniej pupilek szatana, który zstąpił
na ziemię, aby szerzyć zło i kocie choroby. Prawie jak Behemot z Mistrza i
Małgorzaty, choć było wielce wątpliwe, aby tenże kot grywał w szachy lub smakował
alkohol. O nie, pupil pani Mierzańskiej z pewnością nie robił nic z tych rzeczy. On po
prostu syczał. Dokładnie, syczał. Nie miauczał, jak normalny dachowiec, ale syczał.
Dodatkowo czynił to w tak straszny sposób, że aż uszy cierpły. I zawsze, powtarzam:
ZAWSZE, syczał, gdy wyczuwał moją obecność. Dzisiaj syczał jeszcze głośniej, jakby
mówił: „Zsssuzssska! Zsssuzssska! Zsssjem cśśśiiię kiedyśśś, zobaczyszzz!
Zsssuzssska… Zsssuzssska…”. Przysięgam, że nie mam nic przeciwko zwierzętom,
wręcz kocham wszystkie czworonogi, ale gdy tylko słyszę syk tego diabelskiego
pomiotu, mam ochotę uciec na biegun północny, zaszyć się w jakimś własnoręcznie
postawionym igloo, oby tylko znaleźć się jak najdalej tego strasznego sssyku…
Natomiast gdy jestem już w swoim mieszkaniu, mam chęć zabić tego kota, ale
ta niespodziewana odwaga szybko mija, gdy tylko wychodzę na korytarz i po raz
kolejny słyszę: „Zsssuzssska”.
Kiedy weszłam już do siebie, poczułam nieodparte pragnienie zadzwonienia
do mamy, ale niestety musiałam się najpierw przebrać i wykąpać. Zrobiłam to więc jak
najsprawniej potrafiłam. W końcu, po całym dniu oczekiwania, nastąpiła chwila, dzięki
której jeszcze nie zdecydowałam się na dobrowolne pożarcie przez kota mojej
sąsiadki — telefon do mamy.
Pięć, pięć, pięć, cztery, pięć, pięć, siedem, sześć, siedem, sześć. Znam ten numer
na pamięć. Będę go pamiętała już zawsze. Nigdy nie będę potrafiła dokładnie opisać
tego, co czuję za każdym razem, gdy wystukuję go na klawiaturze swojej komórki
(wykasowałam go już z książki telefonicznej, bo sądziłam, że gdy go usunę, przestanę
myśleć o mamie — nie udało się, jak widać, jednak wciąż się łudzę…). Mieszanina
radości, lęku, ekscytacji, nadziei, że w końcu odbierze… A przecież wiem, że nie
może.
Dzwonię. Teraz powinna się włączyć poczta głosowa, jednak przez moją własną
nierozwagę, od kilku miesięcy było to już niemożliwe… nagrywałam się codziennie,
moje wiadomości dosłownie zapchały skrzynkę, która ma w końcu ograniczoną
pojemność. Tutaj muszę zaznaczyć, że pomimo niewielkiej popularności poczty
głosowej w Polsce, moja mama nie posiadała standardowego powitania typu: „Tu
numer pięć, pięć, pięć… Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału”. Przeciwnie,
samodzielnie nagrała się wiadomość, twierdziła: „Zuziu, należy być kulturalnym w
każdej sytuacji. To, że cię ktoś nie widzi, nie oznacza, że możesz go potraktować
gorzej niż w kontakcie face-to-face. Nie jest zatem kulturalne, aby ktoś, dzwoniąc
do mnie, usłyszał maszynę, a nie mój własny głos”. Więc ja również mam swoje
powitanie na poczcie głosowej.
Lecz w tej chwili zamiast usłyszeć jej słowa, zapamiętane przeze mnie jak modlitwę:
„Mówi Magdalena Piątek. Niestety nie mogę teraz odebrać telefonu, bardzo proszę
zostawić wiadomość po usłyszeniu sygnału”, usłyszałam: „Przepraszamy, nie możesz
pozostawić tym razem wiadomości, ponieważ skrzynka odbiorcza jest pełna”.
Pomimo to, że automat sam mnie rozłączył, udawałam, że nic takiego nie miało
miejsca. Chciałam, żeby było tak, jak przed kilkoma miesiącami, gdy faktycznie
mogłam nagrać wiadomość. Czy oszukiwałam siebie? Niezaprzeczalnie, jednak nie
chciałam pogodzić się z faktami. Musiałam wierzyć, że ta wiadomość, chociaż
niezarejestrowana, w jakiś magiczny sposób do niej dotrze i może w końcu
mi odpowie…
— Cześć, mamuś — zaczęłam. Zawsze drżał mi przy tym głos, ale już nie tak
bardzo, jak kiedyś. — Właśnie wróciłam z pracy. Jak zwykle nuda. Deszcz strasznie
zacinał, zmokłam do suchej nitki! W takiej sytuacji jednak warto mieszkać na parterze,
nawet jeśli później ktoś miałby mnie okraść. Szatański kot pani Mierzańskiej znowu
na mnie syczał. Przysięgam, że pewnego dnia dopadnę to coś na czterech łapach i
uduszę… — Tu zrobiłam małą pauzę, jakbym zbierała się do tego, by wreszcie
wyrzucić z siebie to wyznanie. — Mamo, cały dzień o tobie myślałam. Znowu.
Trzymaj za mnie kciuki, bo już nie wytrzymuję w pracy… Bardzo cię kocham,
do jutra.
Niezmiennie, kiedy kończę swój monolog, czekam na coś. Nie do końca wiem
na co. Najprawdopodobniej jednak na to, że usłyszę, jak mówi: „Też cię kocham,
kwiatuszku. Wszystko będzie dobrze. Do usłyszenia jutro. Miłych snów”. Lub coś w
podobnym tonie. Niestety, gdy po pięciu sekundach nic takiego nie następowało,
zrezygnowana odkładałam telefon na blat stołu.
Niektórzy ludzie modlą się do Pana Boga, nim pójdą spać. Ja rozmawiałam z
mamą, bo pomimo że było to jawne oszustwo, czułam, że ona jednak mnie słyszała.
Myślę, że była to moja prywatna, osobista modlitwa. Coś, czego nikt mi nie odbierze.
Moje słońce w ciągu dnia, moja nadzieja, moje katharsis…
W nocy przyśnił mi się tata. Byłam mała, miałam około sześciu lat, dwa warkocze i
zieloną spódnicę, którą zrobiła dla mnie na drutach mama. Tata podrzucał mnie
na rękach, a ja na chwilę mogłam z bardzo bliska zobaczyć jego oczy, nos i wąsy,
by za sekundę widzieć je z daleka. Śmialiśmy się do rozpuku. Tata podśpiewywał przy
tym wszystkim jakąś bardzo skoczną melodię, jednak nie zapamiętałam słów.
Obudziłam się ze łzami w oczach. Tęskniłam za ojcem.
Poranek był niezwykle słoneczny, zapowiadał się piękny dzień. Zupełnie jakby świat
chciał powiedzieć: „Przepraszam za wczorajszy pogodowy niewypał. Od dzisiaj
postaram się, aby każdy mój zakątek był rozświetlony promieniami”. Czułam w
powietrzu, że to będzie dobry dzień. W lustrze łazienkowym zauważyłam, że
rzeczywiście mam trochę podpuchnięte oczy. No, nic. Niedługo będę musiała coś z
tym zrobić, jak tylko znajdę trochę czasu.
Na śniadanie zjadłam płatki kukurydziane. Lubię ten dźwięk, gdy małe kulki
wpadają do pustej miski. Potem zalewam je białą falą mleka, a one mają niebiańską
kąpiel niczym dzieci Kleopatry. Nigdy nie gotuję mleka do płatków. W ogóle
gotowane mleko jest dziwnym wymysłem. Najlepsze jest zimne, prosto z lodówki.
Jeśli chodzi o mnie, nic nie gasi tak pragnienia, a równocześnie nie syci tak dobrze, jak
idealnie schłodzone mleko. Ten nawyk przekazał mi tata.
Ubrałam się pośpiesznie. Szara garsonka, czarne szpilki, srebrne kolczyki i
bransoletka w kształcie małych gwiazdek, czarno-szara torebka. Pomalowałam się
oszczędnie, nie lubię wyglądać w pracy niczym klaun z cyrku, chociaż kilka pań z
mojej firmy preferuje taki styl. Włosy upięłam w mały koczek.
W korytarzu usłyszałam „Behemota” pani Mierzańskiej. Syczał jak zwykle, ale coś
mało, jakby stwierdził, że wczoraj wystarczająco się wysyczał, więc dzisiaj przysługuje
mi mniejsza dawka tego olśniewającego koncertu. Nigdy tego nie przyznam, ale
cieszyłam się, że zechciał potraktować mnie dzisiaj ulgowo. Chodzi o to, że staram się
żyć tak, jakby żaden koci syk nie zakłócał mojej i tak już kruchej egzystencji. Gdy
po raz kolejny go usłyszałam, cała moja nadzieja na to, że zdechł w nocy, legła w
gruzach.
Na parkingu wsiadłam do samochodu. Odpaliłam silnik, który cicho zarzęził i…
znowu byłam w drodze do pracy. Zastanawiałam się, czy kiedyś będę robiła coś,
co oprócz pieniędzy przyniesie mi także satysfakcję. Mimo wszystko błogosławiłam
moją pracę. Gdyby nie ta poranna rutyna, czasami chybabym oszalała, chociaż coraz
bardziej zaczynało mi brakować podejmowania pewnych spontanicznych decyzji, jak
„dzisiaj wezmę wolne, pośpię dłużej, po południu pójdę na basen, a wieczorem
posiedzę sobie z książką na kanapie”. Te czasy minęły bezpowrotnie dwa lata temu,
wtedy wraz z mamą umarła moja dziewczęca beztroska i nieodpowiedzialność. Wtedy
umarło wszystko…
Właśnie uświadomiłam sobie, że kiedyś, jeszcze nie tak dawno temu, byłam szaloną
dwudziestoparolatką, a dzisiaj byłam nudziarą zbliżającą się nieuchronnie
do trzydziestki. „Mamo, gdzie jesteś? Musiałabyś kopnąć mnie w zadek i powiedzieć:
«Boże, dziecko nie marnuj życia, idź na imprezę!»”. Kiedy jeszcze żyłaś, nigdy mi tego
nie powiedziałaś, pewnie dlatego, że wiecznie nie było mnie w domu. Cóż za ironia
losu. Gdy mamy coś na co dzień, nie doceniamy tego. Natomiast gdy to tracimy, nagle
zaczyna nam na tym zależeć, tak jakbyśmy całą swoją siłą woli, umysłu i nadziei mogli
sprawić, że w magiczny sposób to „coś” do nas wróci, a nasze przeszłe zaniedbania
pójdą w niepamięć. Jednak życie nie jest aż tak łaskawe, nikomu nie pozwala na drugą
szansę, chociaż niektórzy naiwnie myślą, że ciągle mogą zacząć wszystko od nowa.
Tak jakby ponownie otrzymali od Boga białą kartę ze swoim imieniem wypisanym u
góry złotymi literami.
W biurze na parterze powitał mnie sympatyczny pan Zbyszek, ochroniarz. Bardzo
lubię tego około czterdziestoletniego mężczyznę. W ogóle w mojej pracy
najsympatyczniejsi byli właśnie pan Zbyszek, a także pani Zosia i pani Kasia — panie
sprzątające. Odkąd tam pracowałam, zauważyłam, że im ktoś zajmował tak zwane
niższe stanowisko w firmie, tym bardziej miły i uczynny był dla innych. Natomiast
wszystkie te „szychy” postawione wyżej, jak na przykład dyrektorzy i kierownicy, były
na ogół dziwnie nastawione do innych i nierzadko patrzyły na mnie z góry.
— Dzień dobry, panie Zbyszku. Da mi pan klucz do pokoju? — spytałam.
— Nie wiem, nie wiem. Musi się pani najpierw wylegitymować. — Mówiąc to,
zawadiacko puścił do mnie oko.
— Ale kiedy, panie władzo, ja jechałam zgodnie z przepisami! — podchwyciłam
żart.
Zaśmiał się głośno. Przy okazji, opisując jego śmiech, muszę użyć tej niezbyt trafnej
onomatopei, ale śmiech pana Zbyszka brzmiał mniej więcej tak: „chachrumprum
chachichrompum” i tak w kółko. Niezwykle sympatyczny człowiek. Kiedy się już
uspokoił, rzekł:
— Dobra, pani Piątek, ale tylko dzisiaj, inaczej będzie mandacik, jak nic!
— Dziękuję panu za wyrozumiałość — dodałam i wzięłam klucz.
W windzie jechałam razem z Leszkiem Miśkiewiczem. Nieprzyjemny typ.
Trzydziestoparoletni rozwodnik, świński blondasek z brodą jak z koziej… Nie, wcale
nie byłam do niego uprzedzona, to on był obleśny i gapił się na wszystkie kobiety,
jakby nigdy w życiu nie widział damskich piersi. Niestety, często nie kończyło się
na gapieniu, kilka razy klepnął mnie w pośladki. Cóż za okropny facet!
— Cześć, mała — zagaił. — Co słychać? — Przybliżył się do mnie w dość
niebezpieczny sposób…
— W porządku — odpowiedziałam, powoli się odsuwając.
„Boże, kiedy w końcu będzie to czwarte piętro?!” — pomyślałam, przerażona.
— Może umówimy się w końcu na jakąś kawcię?
„Kawcię?! Co on jest niedorozwinięty?”.
— Wyczuwam między nami seksualne napięcie. Dalsze powstrzymywanie naszych
wspólnych fantazji grozi wybuchem nieoczekiwanej namiętności. Chyba lepiej
zapobiegać, niż leczyć, nie sądzisz, kochana? — Przysunął się do mnie jeszcze bliżej.
Czas dziwnie stanął w miejscu, miałam wrażenie, że ta winda nigdy nie zatrzyma się
na moim piętrze. „Boże, to dopiero pierwsze?!” — pomyślałam. I nagle, cap! „Znowu
oblech klepnął mnie w pupę! Cholera, a to miał być dobry dzień”. Nie wiem, co we
mnie wstąpiło, ale nagle poczułam w sobie taką straszną złość do świata, który on w
ten chwili uosabiał. Wymierzyłam mu policzek. Cofnął się. Dostrzegłam, że był
zszokowany.
— Co ty? — spytał, urażony.
„Nie mogę, jak on może jeszcze o to pytać?!”.
Drugie piętro.
— Posłuchaj… Leszek, prawda? Dobrze pamiętam twoje imię? Po pierwsze, nie
mów do mnie „mała”, bo nie jestem twoją dziunią. Po drugie, używanie zdrobnień
przez dorosłego mężczyznę jest nieco odstręczające i świadczy o jego nikłej
inteligencji. Tak więc jeśli mówisz do mnie „kawcia”, od razu stawiasz sam siebie
na straconej pozycji. I nie mówię tutaj o TAKICH pozycjach! Wyobraź sobie, że są
ludzie, którzy nie myślą non stop o seksie…
Trzecie piętro.
— Po trzecie, nie ma między nami żadnego napięcia, a jeśli coś wyczuwasz w tej
windzie, to zapewne zapach twojej tandetnej wody kolońskiej. I po czwarte, jeśli
jeszcze raz złapiesz mnie za pośladek, będę zmuszona uderzyć cię w inne aniżeli twarz
miejsce. I nie ciesz się za bardzo, nie użyję do tego ręki. A teraz, jeśli pozwolisz,
ja wysiadam.
Czwarte piętro.
Miśkiewicz rozdziawił gębę. Na pewno nie spodziewał się takiej reakcji. „Ciekawe,
ile czasu minie, zanim przestanie piec go… pysio?”. Drzwi windy zamknęły się, a ja
przez chwilę stałam zszokowana i niedowierzałam temu, co przed chwilą miało
miejsce. „To ja zrobiłam? Ja? Cicha, miła, potulna, nikomu nieprzeszkadzająca Zuzka
Piątek?”. I w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że to właśnie ja. I ku
własnemu zaskoczeniu poczułam się z tym znakomicie.
Otworzyłam pokój i zrobiłam coś, o co dawno samej siebie nie podejrzewałam —
zachowałam się spontanicznie. Podniosłam do góry ręce, podskoczyłam i krzyknęłam:
— Załatwiłam tego dupka!
Czasami dobrze jest mieć w pracy pokój tylko dla siebie.
*
Dzień minął mi niespodziewanie szybko. Mikołaj na ścianie wskazywał czternastą
czterdzieści pięć. Pracujemy do piętnastej. Po raz pierwszy, odkąd byłam tam
zatrudniona, wychodziłam o normalnej porze, tak jak każdy. Czułam, że chcę być już
w domu. A do tego, dzisiaj był piątek. Poza tym musiałam o wszystkim opowiedzieć
mamie! Jeszcze tylko sprawdziłam, czy dobrze wysłałam odpowiedzi do firm. Dobrze.
Wyłączyłam komputer. Nie skorzystałam z windy, nie chciałam znowu trafić
na Miśkiewicza. „Od dzisiaj chyba będę codziennie chodzić po schodach”. Gdy
znalazłam się już na dole, pan Zbyszek nie dowierzał własnym oczom:
— Zuzia! A ty co? Już do domu? Jedziesz gdzieś? Czy coś się stało? — spytał.
Rozbawiło mnie nieco jego zdziwienie, ale gdy od dwóch lat ktoś wychodzi zawsze
po godzinach, często po siedemnastej, a nawet osiemnastej, w piątki również, to nie
ma się co dziwić, że kogoś to zaskakuje.
— Ano wychodzę. Nie, panie Zbyszku, raczej nigdzie się nie wybieram. Nic się nie
stało. Jadę po prostu do domu, to wszystko — odpowiedziałam.
— Zuzia, tak się cieszę! — niespodziewanie wykrzyknął pan Zbyszek. —
Wypoczniesz w końcu. Dobrze, jedź, jedź do domu.
— Do widzenia !
— Do widzenia, miłego weekendu życzę!
Gdy wyszłam na parking z ciemnego i ponurego biurowca, nagle dostrzegłam, że
świeciło słońce i że to chyba normalne, bo była wiosna. Czułam się dobrze. Od dwóch
lat tak się nie czułam. Czasem warto opieprzyć jakiegoś pajaca, jeśli to może
poprawić nam samopoczucie.
*
Jeszcze nigdy nie byłam tak wcześnie w domu w środku tygodnia. „Behemot”
„sssyczał” dzisiaj dosyć krótko. Może zachorował? Nawet jeśli tak, nie zamierzałam
się nad nim rozczulać. Kiedy znalazłam się już w mieszkaniu, jak zwykle pierwsza i
jedyna myśl, jaka krążyła mi po głowie, to: „mama”. Wybrałam w komórce numer,
który wyrył się w moim sercu, niczym dłutem. Dzisiaj czekałam niezbyt długo, a
zamiast poczty głosowej ktoś wyraźnie odebrał połączenie. „Czy ja zwariowałam, czy
właśnie usłyszałam po drugiej stronie kobiecy głos, który powiedział: «Słucham»?”.
Siedziałam w fotelu jak sparaliżowana. Ręka trzymająca telefon pomału rozluźniła
palce. To nie mogła być prawda… Mama? Czyżby wreszcie spełniło się moje jedyne
marzenie i tam, po drugiej stronie, gdziekolwiek to było, moja mama dzierżyła w dłoni
swoją starą sfatygowaną nokię i była gotowa, by wreszcie mnie wysłuchać? Czy coś
takiego było w ogóle możliwe? Musiało być, bo inaczej okazałoby się, że rzeczywiście
oszalałam…
— Słucham, kto mówi? — Niestety, ten głos nie należał do mojej mamy.
Czułam, jak mój telefon upadał na podłogę. Nie mogłam oddychać. Ktoś chyba
ukradł cały tlen z pokoju i zamknął w jakimś szczelnym pudełku, daleko stąd.
Usłyszałam, że damski głos po drugiej stronie coś powiedział, dlatego ostrożnie
podniosłam telefon.
— Słucham? O co chodzi? Kto mówi?
Wiedziałam, że muszę coś zrobić. Miałam tylko dwa wyjścia z tej dziwnej,
niezręcznej sytuacji: pierwsze — rozłączyć się i udawać, że nic się nie wydarzyło,
drugie — porozmawiać z obcą kobietą. Może to niezbyt przemyślane, ale wybrałam tę
drugą opcję. Ciekawość mnie zżerała. Nic na to nie mogłam poradzić, ludzka natura
jest już tak skonstruowana, że jesteśmy ciekawscy i wścibscy. I nawet jeśli wszystkie
znaki na niebie i ziemi mówią: „Nie rób tego!”, my brniemy dalej. Mało tego, czynimy
to bez większych wyrzutów sumienia. Tym razem nie było inaczej.
— Skąd ma pani ten numer? — powiedziałam, zanim zdążyłam pomyśleć; kolejna
ludzka cecha, która bywa niezwykle uciążliwa.
W telefonie zaległa głucha cisza. Czekałam z bijącym sercem na odpowiedź.
Kobieta po drugiej stronie w końcu się odezwała. Niestety, była zirytowana i zanim
skończyła zdanie, już wiedziałam, że źle zrobiłam, zadając jej tamto pytanie.
— Jeśli to jakieś głupie żarty, to proszę natychmiast przestać! Pani wygłupy są nie
na miejscu. Ile pani ma lat? Bo z tego, co słyszę, raczej nie dziesięć.
Coś mi tutaj nie pasowało! Jeżeli to nie był cud i nie była to moja zmarła mama,
to skąd w takim razie ta obca kobieta miała JEJ numer telefonu?
— Przepraszam panią bardzo, po prostu to numer mojej mamy. Zadzwoniłam
do niej, a nieoczekiwanie odebrała pani — wytłumaczyłam.
— Rozumiem, wobec tego nic się nie stało. Mam ten numer zaledwie od wczoraj
— powiedziała, już łagodniej.
Poczułam, jak po policzkach spłynęły mi gorzkie łzy. Nie obchodziło mnie, czy
kobieta po drugiej stronie usłyszy mój szloch. Mogłabym się natychmiast rozłączyć,
jednak czułam się jak sparaliżowana. Moje palce, moja skóra, mój mózg… całe moje
ciało odmówiło mi posłuszeństwa. To niemożliwe, żeby ktoś oprócz mojej mamy miał
jej numer, przecież to JEJ numer.
— Wszystko w porządku? — zapytała tamta.
— Nie wiem… — odpowiedziałam cicho, łykając cierpkie krople cierpienia,
wpadające wprost do moich wpółotwartych ust.
— Dlaczego pani płacze? — spytała. Musiała dosłyszeć mój szloch.
Nie mogłam już dłużej tego znieść. Rozłączyłam się. Wiedziałam, że to niekulturalne,
ale w tamtym momencie nie mogłam nic mówić, nie mogłam o niczym myśleć. Czułam,
jak pomału niebezpiecznie zagłębiałam się w jakąś czarną otchłań mojej
podświadomości. Co się właściwie wydarzyło? Jakaś obca kobieta miała numer
telefonu mojej mamy! Łzy ściekały mi po policzkach, cała drżałam, nie potrafiłam się
uspokoić. Kilka lat temu uczęszczałam na kurs panowania nad własnymi emocjami,
jednak w momencie, gdy tego najbardziej potrzebowałam, nie potrafiłam zastosować
techniki samokontroli.
Nagle zadzwonił mój telefon. To niemożliwe! To telefonowała ta obca kobieta,
która nie powinna posiadać numeru telefonu mojej zmarłej matki. Tak się nie robi
ludziom… To nieludzkie. Doprawdy ktoś powinien uregulować to prawo
„dziedziczenia” numerów komórkowych. Przecież to jest okropne… Postanowiłam nie
odbierać. Telefon zamilkł, a w moim salonie wreszcie zapanowała zbawienna cisza. Do
czasu. Ta kobieta zadzwoniła ponownie… Co miałam zrobić? Wahałam się dłuższą
chwilę, ale zanim melodyjka w komórce dobiegła końca, mimo że nie powinnam była,
podniosłam słuchawkę.
— Ja bardzo panią przepraszam, że przeszkadzam, ale naprawdę nie mogę
zostawić pani w takim stanie. Czy coś się stało? Bardzo mi przykro, wiem, że niezbyt
ładnie zachowałam się na początku naszej konwersacji, ale naprawdę pomyślałam, że
ktoś robi sobie ze mnie żarty. Halo? Czy jest tam pani jeszcze? — spytała, ponieważ
przez dobrych kilka sekund nic nie odpowiedziałam.
Nie wiedziałam, czy w ogóle powinnam coś odpowiedzieć. Niby co? „Tak, stało
się, i to sporo. Widzi pani, moja mama nie żyje, a ja od dwóch lat dzwonię do niej
codziennie o tej samej porze, bo nie potrafię zrozumieć, jak to możliwe, że jej już nie
ma. A teraz pani ma jej numer telefonu, a kiedy pani odebrała, ja uznałam, że to istny
znak od niebios i że moja mama gdzieś tam jest i podniosła właśnie słuchawkę”. Tego
raczej nie powinnam mówić, jeszcze uznałaby mnie za wariatkę. Ale przecież musiałam
się w końcu odezwać… Kobiecina zaniepokoiła się moim płaczem, a ja co, rozłączę
się teraz? To bardzo niekulturalne, mama nie pochwaliłaby tego.
— Moja mama… hm… widzi pani, ona… ona nie… żyje… — powiedziałam,
choć już po chwili nie byłam pewna, czy zrobiłam dobrze, czy źle.
Było już jednak za późno na cofnięcie tych słów i czekałam na reakcję tej obcej
kobiety jak na wyrok. Tak jakby to ona miała zadecydować o moim stanie
psychicznym.
— Naprawdę zdaję sobie sprawę, że to nic nie zmieni i że kompletnie pani nie
znam, ale proszę uwierzyć w moje najszczersze wyrazy współczucia.
Kamień spadł mi z serca. „Jak to? Nie uznała, że jestem walnięta?”.
— Dziękuję… i wierzę — powiedziałam.
Nie miałam pojęcia, co dodać, przez chwilę więc obie milczałyśmy.
Niespodziewanie poczułam, że chcę się jej zwierzyć, poczułam, że potrzebuję się
oczyścić, a tylko ona, po głosie poznając, około pięćdziesięcioletnia nieznana
mi kobieta, mogła mnie zrozumieć.
— Dzwonię do niej już od dwóch lat codziennie, chociaż już jej nie ma, ale dla mnie
wciąż jest. — Okropnie nieskładnie wyszło to moje wyznanie, ale mimo wszystko
wyszło, a mnie nieoczekiwanie zrobiło się lżej na duszy.
Po drugiej stronie zapanowała cisza.
— Naprawdę nie wiem, co rzec w takiej sytuacji. Jedynie mogę powtórzyć moje
wyrazy współczucia — odparła w końcu.
— Dziękuję. Również za to, że pani odebrała — dodałam. — Dobranoc.
— Naprawdę to nic takiego… Dobranoc pani…
— Zuzanno.
— Pani Zuzanno. — Skończyła i rozłączyła się.
Przestałam drżeć i płakać. Byłam jakaś taka spokojna, już dawno nie było mi dane
tak się poczuć. Z tym błogim samopoczuciem położyłam się spać. Za drzwiami
słyszałam jeszcze złowieszcze syczenie „Behemota”: „Zzsssuzzssssskkaa!
Zzsssuzzssssskkaa! Dooo sssspania!”. A więc jednak żył i nic mu nie było. Ciekawe,
czy da mi się faktycznie wyssspać ten czort wcielony.
Rozdział 2
O dziwo, sobotni poranek powitałam niezwykle wyspana i wypoczęta. Śniła mi się
mama. Mówiła, że mnie kocha i że chce, żebym była szczęśliwa. Miała stokrotki
we włosach, bladoniebieską zwiewną sukienkę, a na nogach złote pantofelki.
Uśmiechała się, a wokół niej błyszczał złotawy poblask, jakby była aniołem.
Pogoda była iście wiosenna, co napawało mnie optymizmem. Kot dał mi się
wyspać, a teraz nawet nie syczał. Miałam ochotę zachować się spontanicznie. Nie
wstaję! O nie, nie dzisiaj! Wzięłam książkę do ręki, Kiedy byłem dziełem sztuki
Schmitta; bardzo lubię tego autora. Nie wiem, kiedy ostatnio miałam nie tyle czas, ile
ochotę, aby poczytać, a przecież kiedyś potrafiłam robić to całymi dniami — ba! —
nocami.
Oderwałam się od lektury dopiero o dwunastej, ale miałam to gdzieś. Skierowałam
się do kuchni i dziwne, ale płatki wcale mnie nie kręciły. „Dzisiaj zrobię sobie naleśniki
— postanowiłam. — Ale nie te płaskie, smętne i nudne, niczym impreza u
informatyków singli. Do tego blade jak ściana, oszczędnie posmarowane od środka
dżemem o smaku konserwantów. Nie, jeżeli naleśniki, to tylko amerykańskie
pancakes. Grube, złociste i pachnące”. Na samą myśl o rozpływającym się w ustach
cieście, pociekła mi ślinka. Natomiast w mojej głowie, zupełnie jakbym oglądała w
telewizji dawno niewidziany film, wyświetlił się przepis.
Wzięłam mąkę pszenną, proszek do pieczenia, cukier, sól, mleko, masło, jajka, no i
oczywiście truskawki. Wszystko wymieszałam ze sobą, oprócz truskawek, rzecz
jasna, one na samym końcu, niczym truskawka na torcie. Później rozlałam ciasto
na uprzednio rozgrzaną patelnię. Po chwili małe placuszki zaczęły pięknie skwierczeć i
się rumienić. Na sam widok poczułam, że kiszki boleśnie skręcają mi się w niemym
proteście oczekiwania na konsumpcję. Przewróciłam naleśniki na drugą stronę,
pozwalając się im dopiec. Jeszcze tylko musiałam odczekać jedną małą chwilkę… i
już były gotowe. Wyłożyłam pachnące złociste krążki na talerz. Teraz najlepsze —
truskawki. Uwielbiam te owoce. Była dopiero wiosna, ale u mnie w lodówce
te czerwone słodkości gościły przez cały rok. Czasami, zwłaszcza w zimie, zdarzało
mi się płacić za nie fortunę, ale wcale tego nie żałowałam. Po prostu kocham
truskawki. Teraz posiekałam je na średnie kawałeczki, a czerwony sok ściekał
mi apetycznie po palcach. Następnie nałożyłam je na naleśniki. Idealny zestaw.
Spałaszowałam wszystko, tak że na talerzu nie było ani śladu po ledwie spożytym
śniadaniu. Poczułam przyjemne ciepło w brzuchu. Zjadłabym jeszcze, ale nie chciało
mi się robić następnych. „Ech, jestem leniem. Któżby pomyślał?”.
Przy kawie doczytałam książkę, chociaż powiedzieć „książka” o twórczości
Schmitta to o wiele za mało. Dzieło tego autora po raz kolejny przekonało mnie o jego
kunszcie literackim. Wspaniała powieść, niezwykle chwytająca za serce.
Potem wzięłam szybki prysznic. Gdy wyszłam z łazienki, uświadomiłam sobie, że nie
miałam pojęcia, co począć z resztą wolnego czasu. Zazwyczaj w soboty i niedziele
całymi dniami wydzwaniałam do mamy, ale zważywszy na ostatnie wydarzenia, nie
mogłam tego zrobić. Gdybym była towarzyska, tak jak niegdyś, zadzwoniłabym
do którejkolwiek z koleżanek i umówiłybyśmy się na jakieś zakupy, a wieczorem
zapewne na imprezę. Ale od dwóch lat nie utrzymywałam kontaktu z nikim. Owszem,
były osoby, które walczyły o naszą znajomość, nawet pewien osobnik płci męskiej, ale
ja odcięłam się od wszystkich. Nie wyobrażałam sobie żyć „normalnie”, tak jak przed
odejściem mamy. A teraz, o ironio, właśnie tej normalności najbardziej
potrzebowałam.
Szczerze mówiąc, chciałabym, żeby było tak jak kiedyś. W tamtym nieokreślonym
„kiedyś” byłam szczęśliwa. Miałam pełną rodzinę, a przy swoim boku człowieka,
którego kochałam. Chociaż dzisiaj nie byłam już pewna, czy była to rzeczywiście
prawdziwa miłość. Być może tak tylko mi się wydawało. Byłam zakochana, to fakt,
jednak czy da się budować wspólne życie na kłamstwie? Bo właśnie tym był mój
związek z Cyprianem — jednym wielkim kłamstwem.
Poznaliśmy się jeszcze podczas studiów dziennikarskich. Był ode mnie starszy o trzy
lata i wtedy wydawało mi się to dużo. Teraz wiem, że nieważna jest różnica wieku, ale
szczerość i oddanie. Tego definitywnie zabrakło w naszym związku. Po ukończonych
studiach podjęliśmy decyzję o wspólnym zamieszkaniu. Rodzice byli wstrząśnięci.
Zwłaszcza mama nie mogła się z tym pogodzić. Jednak wówczas nie przejmowałam
się ich zdaniem, myślałam: „To moje życie, nie możecie mi mówić, co mam robić”.
Kiedy dowiedziałam się od koleżanki z roku, że Cyprian mnie zdradzał, nie mogłam
uwierzyć. Zdenerwowana wróciłam do mieszkania, które wspólnie wynajmowaliśmy,
domagając się wyjaśnień. Oczywiście wyparł się wszystkiego. Jednak kiedy jakiś czas
później ta sama koleżanka pokazała mi dowód w postaci bardzo wyraźnie zrobionych
zdjęć z imprezy, na którą poszedł beze mnie, ponieważ ja musiałam uczyć się
do egzaminu poprawkowego, nie miałam już żadnych wątpliwości. Krótko mówiąc,
widać było, że całował i pieścił nieznajomą tak, jakby to ona, a nie ja, była jego
życiową partnerką. Zabrałam od koleżanki dowody jego niewierności, a wieczorem
rozłożyłam kolorowe fotki na stole, przy którym właśnie jadł zupę, i kazałam mu się
wytłumaczyć. Przyznał się do wszystkiego. Zaczął błagać o wybaczenie, ale
ja musiałam od niego uciec. Jeszcze tego samego dnia pojechałam do rodzinnego
domu w Malawie i ze łzami w oczach opowiedziałam o wszystkim rodzicom. Byli
wściekli. Ojciec chciał pojechać do Rzeszowa i sprać Cypriana na kwaśne jabłko. Na
szczęście powstrzymałam go od tego. Mama natomiast błagała mnie, żebym zostawiła
niewiernego chłopaka i wróciła do domu. Naprawdę miałam zamiar to uczynić. Lecz
kiedy następnego dnia wybrałam się z ojcem do mieszkania, aby zabrać swoje rzeczy,
uległam prośbom Cypriana i zostałam z nim. Od tego czasu rodzice praktycznie
przestali się do mnie odzywać. To była ciężka kara, jednak ja uważałam, że to mój
wybór i muszą go w końcu zaakceptować.
W niecały miesiąc po tym, jak zmarła moja matka, przyłapałam Cypriana
na kolejnej zdradzie. Tym razem nakryłam go osobiście w naszej sypialni z
dziewczyną, znaną mi ze zdjęć, które dostałam od koleżanki. Serce mi zamarło.
Jeszcze tego dnia wyniosłam się z naszego mieszkania. Nie potrafiłam jednak wrócić
do ojca. Tata cierpiał po odejściu mamy. Musiałam radzić sobie sama. Na kilka
miesięcy wprowadziłam się do dobrej koleżanki ze studiów. Być może była dla mnie
nawet przyjaciółką, ale ja nie umiałam tego docenić. W końcu znalazłam małe
mieszkanie w przystępnej cenie i przeniosłam się do niego. Od tego czasu żyłam w nim
sama.
Cyprian próbował wrócić do mnie, tłumacząc, że mnie kocha. Kajał się przede mną
i prosił o wybaczenie. Mówił też, że nie może mnie zostawić w momencie, gdy umarła
moja mama. Jednak ja nie dałam się tym razem oszukać. Kiedy zamknęłam za nim
drzwi swojego nowego mieszkania, postanowiłam o nim zapomnieć. Nie było łatwo,
lecz chyba wreszcie mi się udało. Myślę, że przyczyniła się do tego tęsknota za matką i
poczucie winy, że nie posłuchałam jej, gdy jeszcze żyła, oraz fakt, że odeszła, kiedy
właściwie trwałyśmy ze sobą w stanie małej wojny. Wojny spowodowanej moim
uporem i nieodpowiedzialnością.
Oderwałam się od filtrowania pamięci i wtedy wpadłam na pomysł wybrania się
na krótką przejażdżkę rowerem. Włożyłam dres, wzięłam bidon, rower
wyprowadziłam z korytarza i byłam już na zewnątrz, pozwalając słońcu bezkarnie
Spis treści Strona tytułowa Redakcja Dedykacja Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Podziękowania
Redakcja Anna Seweryn-Sakiewicz Projekt okładki i stron tytułowych © Marek J. Piwko {mjp} Ilustracja na okładce © {mjp} © Ollyy Maksimilian Shutterstock Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Urszula Bańcerek Wydanie I, Chorzów 2015 Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35 fax 32-348-31-25 office@videograf.pl www.videograf.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2015 tekst © Anna Kucharska ISBN 978-83-7835-449-9
Dla mojej siostry, która pokochała Behemota.
Rozdział 1 Znowu zostałam w biurze po godzinach. Powinni mi za to płacić przynajmniej pięćdziesiąt procent więcej. Ale nie, przesadzam, sama tego chciałam, nikt nie postawił mnie pod ścianą i nie powiedział: „Masz zostać po godzinach, bo inaczej obetnę ci pensję!”. Tylko tutaj nie wariowałam. Miałam swoje zadanie do wykonania — wyszukiwanie reklamodawców, a później wybór i zamieszczanie ich w najbliższym numerze magazynu „Dama to Ty”. Straszna szmira, ale praca była dobrze płatna. Doprawdy, nie wiedziałam, dlaczego kobiety zaczytywały się w tym czasopiśmie. Osobiście nigdy nie sięgnęłam po żaden numer, chociaż współtworzyłam tę gazetę. A może właśnie ten „drobny” szczegół nie pozwalał mi tego zrobić? Poza tym szczerze błogosławiłam tę redakcję. Tylko tutaj nie myślałam zbyt dużo. To dobrze, myślenie rani. Za oknem padał deszcz, już zaczynało się ściemniać. Świat na zewnątrz chciał mi łagodnie zasugerować, że pora kończyć i wracać do domu. Wyspać się i z nowymi siłami przywitać kolejny taki sam dzień w pracy. Zerknęłam na zegar wiszący na przeciwległej ścianie, który nielitościwie wskazywał godzinę siedemnastą piętnaście. Nigdy nie lubiłam tego zegara. Był w kształcie głowy Świętego Mikołaja. Ot i cała tarcza. Zawsze gdy na niego spoglądałam, zastanawiałam się, kto mógł zaprojektować takie brzydactwo. Na razie wybrałam trzy opcje… Po pierwsze, twórcą tego czegoś mogła być osoba, która kochała święta Bożego Narodzenia i w taki oto sposób chciała odzwierciedlić swoją miłość, a to, że dokonała tego w niefortunny sposób, może świadczyć o tym, że albo zleciła to osobom, które — łagodnie powiedziawszy — nie grzeszyły talentem manualnym, albo sama zabrała się za tworzenie łba Mikołaja, mimo że nie posiadała ku temu żadnych predyspozycji. Po drugie, osoba, która stworzyła owo dzieło, była chora psychicznie. Po trzecie, autorem tego „zegara” był osobnik o wielce rozwiniętym ego oraz miłości własnej, który zachwycony swoim „geniuszem”, postanowił uszczęśliwić resztę planety Ziemia (mam nadzieję, że mieszkańcy innych planet nie zostali tak okrutnie potraktowani), produkując Mikołajowe łby na szeroką skalę. Tak, czasem nudziło mi się w pracy. I tak, wcale jej nie kochałam. Ale wolałam to od siedzenia w mieszkaniu i ciągłego filtrowania pamięci. Może byłoby inaczej, gdybym miała swoją rodzinę… gdybym miała mamę… gdyby czekała na mnie w domu z ciepłym obiadem i kubkiem kakao na deser, udekorowanym bitą śmietaną i
posypanym mleczną czekoladą. Jak zwykła robić, gdy wracałam po całym dniu spędzonym w szkole do przytulnego domu, w którym jej ramiona były moim schronieniem. Nigdy nie potrafiłam do końca docenić jej dobroczynnej obecności w swoim życiu. Zawsze sądziłam, że mama będzie trwała wiecznie. Jak niewzruszony pomnik. Teraz pozostało mi jedynie złożyć pod tym pomnikiem kwiaty. Mama odeszła dwa lata temu, pozostawiając moje serce pustym i zimnym. Odkąd jej nie było, każdy mój dzień wygląda tak samo. Wstaję rano, a właściwie zwlekam się z łóżka. Myję się. Jem płatki kukurydziane, ewentualnie jakieś pełnoziarniste. Wkładam się w elegancki kostium do pracy, chociaż równie dobrze mogłabym założyć dres, chyba nikt ze współpracowników nie zauważyłby tej subtelnej różnicy. Wsiadam do samochodu. Jadę do pracy. Zostaję w pracy po godzinach. Wracam do mieszkania, które tylko umownie nazywam domem. Dzwonię pod numer telefonu, który kiedyś należał do mojej mamy. Wrzucam coś do mikrofalówki. Przeżuwam to coś w ustach, aż stanie się lepką papką i łagodnie spłynie do pustego żołądka. Zaliczam wieczorną toaletę. Przebieram się w wygodną flanelową piżamę. Kładę się spać. Teraz wlepiałam wzrok w monitor komputera, skąd spozierał otwarty dokument Excela. Przyglądałam się biało-czarnej szachownicy, na której jaśniały dane odnośnie do przychodów z reklam za ostatni kwartał. Nie mogłam się już skupić, bo… znowu myślałam o mamie. Czasami nawet masa pracy, którą sama brałam na swoje barki, nie pomagała. Po prostu nie mogłam przestać o niej myśleć… „Mamo, tak chciałabym znowu poczuć zapach twoich włosów albo skóry. Już nie chcę, żebyś mnie przytuliła. Już wiem, że nie możesz. Nie muszę nawet cię widzieć. Chcę cię tylko poczuć. Tylko tyle…”. Zerknęłam na paskudnego Mikołaja, który wyglądem przypominał indiański skalp. Siedemnasta trzydzieści. Podejrzewałam, że byłam sama w biurze. Nikt oprócz mnie nie zostawał dobrowolnie po godzinach w tym nieprzyjemnym szaroburym gmachu. Każdy miał do kogo wrócić. Każdy miał powód, aby spieszyć się do domu. Nagle usłyszałam za drzwiami stukot kobiecych obcasów. Chyba jednak nie byłam sama… — Zuzka! Ty tu jeszcze siedzisz? Znowu? Idź w końcu do domu, dziewczyno! — odezwała się szefowa mojego działu reklamy, Elżbieta Kosinowska, która właśnie przekroczyła próg mojego pokoju.
Niebrzydka kobieta. Pięćdziesiąt lat z haczykiem. Mniej więcej w wieku mojej mamy. Ciekawe, jak teraz wyglądałaby moja mama… — Zuzia! Słyszysz? — A, tak, tak. Zaraz idę… — odpowiedziałam, powracając do rzeczywistości. Kobieta popatrzyła na mnie wzrokiem pełnym współczucia. Wiedziałam, że chciałaby powiedzieć coś w stylu: „Jesteś przecież młoda, idź gdzieś, zabaw się, poznaj kogoś nowego. Praca to nie wszystko”. Prawie wszyscy tak mówili, ale nie ona… Wiedziała, że straciłam matkę, była na jej pogrzebie. — Dobrze, to zamknij drzwi i zanieś klucz panu ochroniarzowi. Ja wychodzę — powiedziała. — I wyśpij się koniecznie — dodała i odeszła. — Do widzenia! — rzuciłam za nią, lecz nie mogła tego usłyszeć, ponieważ jej sylwetka zniknęła już za drzwiami. „Ciekawe, czy widać moje worki pod oczami, skoro uznała, że muszę się wyspać? Chyba rzeczywiście już pójdę. Zmęczył mnie widok tej nieudanej podróbki zarówno zegara, jak i Mikołaja”. * Deszcz zacinał niemiłosiernie, a ja, jak na złość, nie zabrałam parasola. Aby nie zmoknąć, przykryłam głowę torebką i zaczęłam biec śmiesznym truchtem w stronę samochodu. Wsiadłam, cała mokra, zostawiając ciemne ślady na siedzeniu. Nie lubiłam, gdy w moim samochodzie coś było nie tak. Nigdy na przykład nie rozumiałam ludzi, którzy mają istny śmietnik w swoim pojeździe. Ja nie mogłabym w takich warunkach wytrzymać nawet pięciu minut, a co dopiero prowadzić. Ale być może przesadzam… Od śmierci mamy dużo takich drobnostek wyprowadzało mnie z równowagi. Miałam tego świadomość, ale nie potrafiłam nad tym zapanować. Nie chodziło o to, że nie chciałam, po prostu nie wiedziałam, jak mogłabym zaradzić tym wszystkim natręctwom. Droga była niezbyt przyjemna z powodu ograniczonej widoczności. Wycieraczki pracowały niczym pszczoły w ulu, wydając przy tym gumowo-szklany oddźwięk „trzy- trzy-trzy-trzy”. „Na szczęście jeszcze tylko dwie ulice”. Włosy strasznie mi się zmierzwiły. Marzyłam jedynie o tym, aby zrzucić z siebie to przyklejone niczym druga skóra przemoknięte ubranie, wskoczyć do wanny i zadzwonić do mamy. Kiedy wreszcie zaparkowałam samochód przed blokiem, znowu zdałam sobie
sprawę, że mieszkałam na potwornie brzydkim osiedlu. Było tu brudno i wszędzie psy zostawiały swoje odchody, a bardzo inteligentni właściciele, przede wszystkim płci żeńskiej, które same siebie nazywały „pańciami”, nie potrafiły tego posprzątać. Mój blok był jednak całkiem przyjemny dla oka i należał do tych „nowszych”, które wybudowano już za czasów kapitalizmu. Dziwnie trochę wyglądał tam, w tej nieciekawej scenerii — niczym kwiat pośrodku piasków pustyni. Zamieszkałam tam również dlatego, że czynsz był dosyć przystępny. Podejrzewałam, że to zasługa niezbyt przyjaznego krajobrazu. Przeprowadziłam się tutaj dwa lata temu, dokładnie wtedy, gdy zmarła moja mama. Wcześniej nie mieszkałam już w rodzinnym domu od kilku lat, ale dopiero jej śmierć kazała mi podjąć decyzję o samotnym życiu, bez silnego i pomocnego ramienia, w które można się wypłakać. Powinnam wtedy wrócić do rodzinnego domu, ale postąpiłam inaczej… Uciekłam od tego, który kochał mnie równie mocno, jak kochała mnie moja matka. Zerwałam kontakt z ojcem. Na pewno nie powinnam tego robić, ale nie wyobrażałam sobie życia w domu mojego dzieciństwa, który wraz z jej zniknięciem przestał być dla mnie bezpiecznym azylem. Nie potrafiłabym żyć z ojcem pod jednym dachem po tym, jak zabrakło mamy. To ona była spoiwem tej rodziny, a teraz, kiedy jej już nie było, czułam, że moja rodzina nie jest już taka sama jak przedtem. Dodatkowo nie umiałam poradzić sobie z własnym bólem. Jak więc miałabym pomóc mu otrząsnąć się z tej tragedii, kiedy sama potrzebowałam wsparcia? Potrzebowałam odnaleźć siebie w tym wszystkim. Nie wiem, czy było warto, przede wszystkim dlatego, że bardzo tęskniłam za tatą. Odkąd zabrakło mamy, słyszymy się tylko od święta, jednak nie umiem jeszcze spojrzeć mu prosto w oczy i opowiedzieć o tym, jak po tym wszystkim się czuję, a już na pewno nie zniosłabym jego zwierzeń oraz łez. Widać jestem na ten krok ciągle za słaba. Kiedyś, gdy w końcu się na niego odważę, wyprawię wielką ucztę i będziemy pić wino, świętować nasze spotkanie i gadać do czwartej nad ranem. Przynajmniej tak to sobie wyobrażałam. Tak jak w biblijnej przypowieści, tyle że to syn marnotrawny wyprawi ojcu imprezę. Wysiadłam z auta. Było mi tak niewygodnie w tych mokrych ciuchach, że czułam się jak robot w za ciasnym kombinezonie. Mieszkam na parterze, więc w takich chwilach dziękuję Bogu za to, że nie muszę dodatkowo wspinać po schodach na nie-wiadomo- które piętro. Mimo że moja mama zdrowo opieprzyłaby mnie za wybór takiej lokalizacji. Sama przez całe życie mieszkała w domu na wsi. Posiadała jednak rozległą
wiedzę na wiele tematów, zwłaszcza tych z dziedziny praktycznego podejścia do życia. Zawsze gdy jechałyśmy do miasta i mijałyśmy jakikolwiek blok, powtarzała: „Pamiętaj, Zuziu, jeśli kiedyś coś ci strzeli do głowy i zechcesz zamieszkać w jednej z tych szaf, to dziecko, na litość boską, nigdy nie mieszkaj na parterze! Przecież wystarczy, że złodziej przez balkon wejdzie i okradnie ci dom w mgnieniu oka, nawet się nie obejrzysz!”. Ale ja lubiłam mieszkać na parterze, najpewniej dlatego, że od dziecka cierpiałam na lęk wysokości. Naprzeciwko mnie mieszkała starsza pani — stara panna lub wdowa, nie byłam pewna. O tym, że była starą panną, świadczyły następujące poszlaki: posiadanie wstrętnego kota (ale tylko jednej sztuki), nikt z rodziny jej nie odwiedzał, rzadko wychodziła z domu. Natomiast o tym, że była wdową, mogły świadczyć… te same czynniki. Tyle że zapewne posiadałaby jakieś dzieci, co nie oznaczało, że takowych nie posiadała, bo mogły jej po prostu nie odwiedzać. Nazywała się Genowefa Mierzańska. Całkiem szlacheckie nazwisko. Często myślałam sobie, że jest hrabiną, która trzymała w barku pod kluczem rodzinne pamiątki świadczące o jej szlacheckich korzeniach. Ale że przyszedł dwudziesty pierwszy wiek, jej tytuł przestał już cokolwiek znaczyć. Hrabina Genowefa Mierzańska, jakże dostojnie to brzmiało! Prawie nigdy jej nie widywałam, bo — jak już wspomniałam — rzadko opuszczała swoje mieszkanie. Za to jako wątpliwą rekompensatę za jej nieobecność bardzo często słyszałam jej strasznego kota. Mimo że nigdy go nie widziałam, to byłam prawie pewna, że nie był to zwyczajny kot, ale co najmniej pupilek szatana, który zstąpił na ziemię, aby szerzyć zło i kocie choroby. Prawie jak Behemot z Mistrza i Małgorzaty, choć było wielce wątpliwe, aby tenże kot grywał w szachy lub smakował alkohol. O nie, pupil pani Mierzańskiej z pewnością nie robił nic z tych rzeczy. On po prostu syczał. Dokładnie, syczał. Nie miauczał, jak normalny dachowiec, ale syczał. Dodatkowo czynił to w tak straszny sposób, że aż uszy cierpły. I zawsze, powtarzam: ZAWSZE, syczał, gdy wyczuwał moją obecność. Dzisiaj syczał jeszcze głośniej, jakby mówił: „Zsssuzssska! Zsssuzssska! Zsssjem cśśśiiię kiedyśśś, zobaczyszzz! Zsssuzssska… Zsssuzssska…”. Przysięgam, że nie mam nic przeciwko zwierzętom, wręcz kocham wszystkie czworonogi, ale gdy tylko słyszę syk tego diabelskiego pomiotu, mam ochotę uciec na biegun północny, zaszyć się w jakimś własnoręcznie postawionym igloo, oby tylko znaleźć się jak najdalej tego strasznego sssyku… Natomiast gdy jestem już w swoim mieszkaniu, mam chęć zabić tego kota, ale
ta niespodziewana odwaga szybko mija, gdy tylko wychodzę na korytarz i po raz kolejny słyszę: „Zsssuzssska”. Kiedy weszłam już do siebie, poczułam nieodparte pragnienie zadzwonienia do mamy, ale niestety musiałam się najpierw przebrać i wykąpać. Zrobiłam to więc jak najsprawniej potrafiłam. W końcu, po całym dniu oczekiwania, nastąpiła chwila, dzięki której jeszcze nie zdecydowałam się na dobrowolne pożarcie przez kota mojej sąsiadki — telefon do mamy. Pięć, pięć, pięć, cztery, pięć, pięć, siedem, sześć, siedem, sześć. Znam ten numer na pamięć. Będę go pamiętała już zawsze. Nigdy nie będę potrafiła dokładnie opisać tego, co czuję za każdym razem, gdy wystukuję go na klawiaturze swojej komórki (wykasowałam go już z książki telefonicznej, bo sądziłam, że gdy go usunę, przestanę myśleć o mamie — nie udało się, jak widać, jednak wciąż się łudzę…). Mieszanina radości, lęku, ekscytacji, nadziei, że w końcu odbierze… A przecież wiem, że nie może. Dzwonię. Teraz powinna się włączyć poczta głosowa, jednak przez moją własną nierozwagę, od kilku miesięcy było to już niemożliwe… nagrywałam się codziennie, moje wiadomości dosłownie zapchały skrzynkę, która ma w końcu ograniczoną pojemność. Tutaj muszę zaznaczyć, że pomimo niewielkiej popularności poczty głosowej w Polsce, moja mama nie posiadała standardowego powitania typu: „Tu numer pięć, pięć, pięć… Zostaw wiadomość po usłyszeniu sygnału”. Przeciwnie, samodzielnie nagrała się wiadomość, twierdziła: „Zuziu, należy być kulturalnym w każdej sytuacji. To, że cię ktoś nie widzi, nie oznacza, że możesz go potraktować gorzej niż w kontakcie face-to-face. Nie jest zatem kulturalne, aby ktoś, dzwoniąc do mnie, usłyszał maszynę, a nie mój własny głos”. Więc ja również mam swoje powitanie na poczcie głosowej. Lecz w tej chwili zamiast usłyszeć jej słowa, zapamiętane przeze mnie jak modlitwę: „Mówi Magdalena Piątek. Niestety nie mogę teraz odebrać telefonu, bardzo proszę zostawić wiadomość po usłyszeniu sygnału”, usłyszałam: „Przepraszamy, nie możesz pozostawić tym razem wiadomości, ponieważ skrzynka odbiorcza jest pełna”. Pomimo to, że automat sam mnie rozłączył, udawałam, że nic takiego nie miało miejsca. Chciałam, żeby było tak, jak przed kilkoma miesiącami, gdy faktycznie mogłam nagrać wiadomość. Czy oszukiwałam siebie? Niezaprzeczalnie, jednak nie chciałam pogodzić się z faktami. Musiałam wierzyć, że ta wiadomość, chociaż
niezarejestrowana, w jakiś magiczny sposób do niej dotrze i może w końcu mi odpowie… — Cześć, mamuś — zaczęłam. Zawsze drżał mi przy tym głos, ale już nie tak bardzo, jak kiedyś. — Właśnie wróciłam z pracy. Jak zwykle nuda. Deszcz strasznie zacinał, zmokłam do suchej nitki! W takiej sytuacji jednak warto mieszkać na parterze, nawet jeśli później ktoś miałby mnie okraść. Szatański kot pani Mierzańskiej znowu na mnie syczał. Przysięgam, że pewnego dnia dopadnę to coś na czterech łapach i uduszę… — Tu zrobiłam małą pauzę, jakbym zbierała się do tego, by wreszcie wyrzucić z siebie to wyznanie. — Mamo, cały dzień o tobie myślałam. Znowu. Trzymaj za mnie kciuki, bo już nie wytrzymuję w pracy… Bardzo cię kocham, do jutra. Niezmiennie, kiedy kończę swój monolog, czekam na coś. Nie do końca wiem na co. Najprawdopodobniej jednak na to, że usłyszę, jak mówi: „Też cię kocham, kwiatuszku. Wszystko będzie dobrze. Do usłyszenia jutro. Miłych snów”. Lub coś w podobnym tonie. Niestety, gdy po pięciu sekundach nic takiego nie następowało, zrezygnowana odkładałam telefon na blat stołu. Niektórzy ludzie modlą się do Pana Boga, nim pójdą spać. Ja rozmawiałam z mamą, bo pomimo że było to jawne oszustwo, czułam, że ona jednak mnie słyszała. Myślę, że była to moja prywatna, osobista modlitwa. Coś, czego nikt mi nie odbierze. Moje słońce w ciągu dnia, moja nadzieja, moje katharsis… W nocy przyśnił mi się tata. Byłam mała, miałam około sześciu lat, dwa warkocze i zieloną spódnicę, którą zrobiła dla mnie na drutach mama. Tata podrzucał mnie na rękach, a ja na chwilę mogłam z bardzo bliska zobaczyć jego oczy, nos i wąsy, by za sekundę widzieć je z daleka. Śmialiśmy się do rozpuku. Tata podśpiewywał przy tym wszystkim jakąś bardzo skoczną melodię, jednak nie zapamiętałam słów. Obudziłam się ze łzami w oczach. Tęskniłam za ojcem. Poranek był niezwykle słoneczny, zapowiadał się piękny dzień. Zupełnie jakby świat chciał powiedzieć: „Przepraszam za wczorajszy pogodowy niewypał. Od dzisiaj postaram się, aby każdy mój zakątek był rozświetlony promieniami”. Czułam w powietrzu, że to będzie dobry dzień. W lustrze łazienkowym zauważyłam, że rzeczywiście mam trochę podpuchnięte oczy. No, nic. Niedługo będę musiała coś z tym zrobić, jak tylko znajdę trochę czasu. Na śniadanie zjadłam płatki kukurydziane. Lubię ten dźwięk, gdy małe kulki
wpadają do pustej miski. Potem zalewam je białą falą mleka, a one mają niebiańską kąpiel niczym dzieci Kleopatry. Nigdy nie gotuję mleka do płatków. W ogóle gotowane mleko jest dziwnym wymysłem. Najlepsze jest zimne, prosto z lodówki. Jeśli chodzi o mnie, nic nie gasi tak pragnienia, a równocześnie nie syci tak dobrze, jak idealnie schłodzone mleko. Ten nawyk przekazał mi tata. Ubrałam się pośpiesznie. Szara garsonka, czarne szpilki, srebrne kolczyki i bransoletka w kształcie małych gwiazdek, czarno-szara torebka. Pomalowałam się oszczędnie, nie lubię wyglądać w pracy niczym klaun z cyrku, chociaż kilka pań z mojej firmy preferuje taki styl. Włosy upięłam w mały koczek. W korytarzu usłyszałam „Behemota” pani Mierzańskiej. Syczał jak zwykle, ale coś mało, jakby stwierdził, że wczoraj wystarczająco się wysyczał, więc dzisiaj przysługuje mi mniejsza dawka tego olśniewającego koncertu. Nigdy tego nie przyznam, ale cieszyłam się, że zechciał potraktować mnie dzisiaj ulgowo. Chodzi o to, że staram się żyć tak, jakby żaden koci syk nie zakłócał mojej i tak już kruchej egzystencji. Gdy po raz kolejny go usłyszałam, cała moja nadzieja na to, że zdechł w nocy, legła w gruzach. Na parkingu wsiadłam do samochodu. Odpaliłam silnik, który cicho zarzęził i… znowu byłam w drodze do pracy. Zastanawiałam się, czy kiedyś będę robiła coś, co oprócz pieniędzy przyniesie mi także satysfakcję. Mimo wszystko błogosławiłam moją pracę. Gdyby nie ta poranna rutyna, czasami chybabym oszalała, chociaż coraz bardziej zaczynało mi brakować podejmowania pewnych spontanicznych decyzji, jak „dzisiaj wezmę wolne, pośpię dłużej, po południu pójdę na basen, a wieczorem posiedzę sobie z książką na kanapie”. Te czasy minęły bezpowrotnie dwa lata temu, wtedy wraz z mamą umarła moja dziewczęca beztroska i nieodpowiedzialność. Wtedy umarło wszystko… Właśnie uświadomiłam sobie, że kiedyś, jeszcze nie tak dawno temu, byłam szaloną dwudziestoparolatką, a dzisiaj byłam nudziarą zbliżającą się nieuchronnie do trzydziestki. „Mamo, gdzie jesteś? Musiałabyś kopnąć mnie w zadek i powiedzieć: «Boże, dziecko nie marnuj życia, idź na imprezę!»”. Kiedy jeszcze żyłaś, nigdy mi tego nie powiedziałaś, pewnie dlatego, że wiecznie nie było mnie w domu. Cóż za ironia losu. Gdy mamy coś na co dzień, nie doceniamy tego. Natomiast gdy to tracimy, nagle zaczyna nam na tym zależeć, tak jakbyśmy całą swoją siłą woli, umysłu i nadziei mogli sprawić, że w magiczny sposób to „coś” do nas wróci, a nasze przeszłe zaniedbania
pójdą w niepamięć. Jednak życie nie jest aż tak łaskawe, nikomu nie pozwala na drugą szansę, chociaż niektórzy naiwnie myślą, że ciągle mogą zacząć wszystko od nowa. Tak jakby ponownie otrzymali od Boga białą kartę ze swoim imieniem wypisanym u góry złotymi literami. W biurze na parterze powitał mnie sympatyczny pan Zbyszek, ochroniarz. Bardzo lubię tego około czterdziestoletniego mężczyznę. W ogóle w mojej pracy najsympatyczniejsi byli właśnie pan Zbyszek, a także pani Zosia i pani Kasia — panie sprzątające. Odkąd tam pracowałam, zauważyłam, że im ktoś zajmował tak zwane niższe stanowisko w firmie, tym bardziej miły i uczynny był dla innych. Natomiast wszystkie te „szychy” postawione wyżej, jak na przykład dyrektorzy i kierownicy, były na ogół dziwnie nastawione do innych i nierzadko patrzyły na mnie z góry. — Dzień dobry, panie Zbyszku. Da mi pan klucz do pokoju? — spytałam. — Nie wiem, nie wiem. Musi się pani najpierw wylegitymować. — Mówiąc to, zawadiacko puścił do mnie oko. — Ale kiedy, panie władzo, ja jechałam zgodnie z przepisami! — podchwyciłam żart. Zaśmiał się głośno. Przy okazji, opisując jego śmiech, muszę użyć tej niezbyt trafnej onomatopei, ale śmiech pana Zbyszka brzmiał mniej więcej tak: „chachrumprum chachichrompum” i tak w kółko. Niezwykle sympatyczny człowiek. Kiedy się już uspokoił, rzekł: — Dobra, pani Piątek, ale tylko dzisiaj, inaczej będzie mandacik, jak nic! — Dziękuję panu za wyrozumiałość — dodałam i wzięłam klucz. W windzie jechałam razem z Leszkiem Miśkiewiczem. Nieprzyjemny typ. Trzydziestoparoletni rozwodnik, świński blondasek z brodą jak z koziej… Nie, wcale nie byłam do niego uprzedzona, to on był obleśny i gapił się na wszystkie kobiety, jakby nigdy w życiu nie widział damskich piersi. Niestety, często nie kończyło się na gapieniu, kilka razy klepnął mnie w pośladki. Cóż za okropny facet! — Cześć, mała — zagaił. — Co słychać? — Przybliżył się do mnie w dość niebezpieczny sposób… — W porządku — odpowiedziałam, powoli się odsuwając. „Boże, kiedy w końcu będzie to czwarte piętro?!” — pomyślałam, przerażona. — Może umówimy się w końcu na jakąś kawcię? „Kawcię?! Co on jest niedorozwinięty?”.
— Wyczuwam między nami seksualne napięcie. Dalsze powstrzymywanie naszych wspólnych fantazji grozi wybuchem nieoczekiwanej namiętności. Chyba lepiej zapobiegać, niż leczyć, nie sądzisz, kochana? — Przysunął się do mnie jeszcze bliżej. Czas dziwnie stanął w miejscu, miałam wrażenie, że ta winda nigdy nie zatrzyma się na moim piętrze. „Boże, to dopiero pierwsze?!” — pomyślałam. I nagle, cap! „Znowu oblech klepnął mnie w pupę! Cholera, a to miał być dobry dzień”. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale nagle poczułam w sobie taką straszną złość do świata, który on w ten chwili uosabiał. Wymierzyłam mu policzek. Cofnął się. Dostrzegłam, że był zszokowany. — Co ty? — spytał, urażony. „Nie mogę, jak on może jeszcze o to pytać?!”. Drugie piętro. — Posłuchaj… Leszek, prawda? Dobrze pamiętam twoje imię? Po pierwsze, nie mów do mnie „mała”, bo nie jestem twoją dziunią. Po drugie, używanie zdrobnień przez dorosłego mężczyznę jest nieco odstręczające i świadczy o jego nikłej inteligencji. Tak więc jeśli mówisz do mnie „kawcia”, od razu stawiasz sam siebie na straconej pozycji. I nie mówię tutaj o TAKICH pozycjach! Wyobraź sobie, że są ludzie, którzy nie myślą non stop o seksie… Trzecie piętro. — Po trzecie, nie ma między nami żadnego napięcia, a jeśli coś wyczuwasz w tej windzie, to zapewne zapach twojej tandetnej wody kolońskiej. I po czwarte, jeśli jeszcze raz złapiesz mnie za pośladek, będę zmuszona uderzyć cię w inne aniżeli twarz miejsce. I nie ciesz się za bardzo, nie użyję do tego ręki. A teraz, jeśli pozwolisz, ja wysiadam. Czwarte piętro. Miśkiewicz rozdziawił gębę. Na pewno nie spodziewał się takiej reakcji. „Ciekawe, ile czasu minie, zanim przestanie piec go… pysio?”. Drzwi windy zamknęły się, a ja przez chwilę stałam zszokowana i niedowierzałam temu, co przed chwilą miało miejsce. „To ja zrobiłam? Ja? Cicha, miła, potulna, nikomu nieprzeszkadzająca Zuzka Piątek?”. I w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że to właśnie ja. I ku własnemu zaskoczeniu poczułam się z tym znakomicie. Otworzyłam pokój i zrobiłam coś, o co dawno samej siebie nie podejrzewałam — zachowałam się spontanicznie. Podniosłam do góry ręce, podskoczyłam i krzyknęłam:
— Załatwiłam tego dupka! Czasami dobrze jest mieć w pracy pokój tylko dla siebie. * Dzień minął mi niespodziewanie szybko. Mikołaj na ścianie wskazywał czternastą czterdzieści pięć. Pracujemy do piętnastej. Po raz pierwszy, odkąd byłam tam zatrudniona, wychodziłam o normalnej porze, tak jak każdy. Czułam, że chcę być już w domu. A do tego, dzisiaj był piątek. Poza tym musiałam o wszystkim opowiedzieć mamie! Jeszcze tylko sprawdziłam, czy dobrze wysłałam odpowiedzi do firm. Dobrze. Wyłączyłam komputer. Nie skorzystałam z windy, nie chciałam znowu trafić na Miśkiewicza. „Od dzisiaj chyba będę codziennie chodzić po schodach”. Gdy znalazłam się już na dole, pan Zbyszek nie dowierzał własnym oczom: — Zuzia! A ty co? Już do domu? Jedziesz gdzieś? Czy coś się stało? — spytał. Rozbawiło mnie nieco jego zdziwienie, ale gdy od dwóch lat ktoś wychodzi zawsze po godzinach, często po siedemnastej, a nawet osiemnastej, w piątki również, to nie ma się co dziwić, że kogoś to zaskakuje. — Ano wychodzę. Nie, panie Zbyszku, raczej nigdzie się nie wybieram. Nic się nie stało. Jadę po prostu do domu, to wszystko — odpowiedziałam. — Zuzia, tak się cieszę! — niespodziewanie wykrzyknął pan Zbyszek. — Wypoczniesz w końcu. Dobrze, jedź, jedź do domu. — Do widzenia ! — Do widzenia, miłego weekendu życzę! Gdy wyszłam na parking z ciemnego i ponurego biurowca, nagle dostrzegłam, że świeciło słońce i że to chyba normalne, bo była wiosna. Czułam się dobrze. Od dwóch lat tak się nie czułam. Czasem warto opieprzyć jakiegoś pajaca, jeśli to może poprawić nam samopoczucie. * Jeszcze nigdy nie byłam tak wcześnie w domu w środku tygodnia. „Behemot” „sssyczał” dzisiaj dosyć krótko. Może zachorował? Nawet jeśli tak, nie zamierzałam się nad nim rozczulać. Kiedy znalazłam się już w mieszkaniu, jak zwykle pierwsza i jedyna myśl, jaka krążyła mi po głowie, to: „mama”. Wybrałam w komórce numer,
który wyrył się w moim sercu, niczym dłutem. Dzisiaj czekałam niezbyt długo, a zamiast poczty głosowej ktoś wyraźnie odebrał połączenie. „Czy ja zwariowałam, czy właśnie usłyszałam po drugiej stronie kobiecy głos, który powiedział: «Słucham»?”. Siedziałam w fotelu jak sparaliżowana. Ręka trzymająca telefon pomału rozluźniła palce. To nie mogła być prawda… Mama? Czyżby wreszcie spełniło się moje jedyne marzenie i tam, po drugiej stronie, gdziekolwiek to było, moja mama dzierżyła w dłoni swoją starą sfatygowaną nokię i była gotowa, by wreszcie mnie wysłuchać? Czy coś takiego było w ogóle możliwe? Musiało być, bo inaczej okazałoby się, że rzeczywiście oszalałam… — Słucham, kto mówi? — Niestety, ten głos nie należał do mojej mamy. Czułam, jak mój telefon upadał na podłogę. Nie mogłam oddychać. Ktoś chyba ukradł cały tlen z pokoju i zamknął w jakimś szczelnym pudełku, daleko stąd. Usłyszałam, że damski głos po drugiej stronie coś powiedział, dlatego ostrożnie podniosłam telefon. — Słucham? O co chodzi? Kto mówi? Wiedziałam, że muszę coś zrobić. Miałam tylko dwa wyjścia z tej dziwnej, niezręcznej sytuacji: pierwsze — rozłączyć się i udawać, że nic się nie wydarzyło, drugie — porozmawiać z obcą kobietą. Może to niezbyt przemyślane, ale wybrałam tę drugą opcję. Ciekawość mnie zżerała. Nic na to nie mogłam poradzić, ludzka natura jest już tak skonstruowana, że jesteśmy ciekawscy i wścibscy. I nawet jeśli wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią: „Nie rób tego!”, my brniemy dalej. Mało tego, czynimy to bez większych wyrzutów sumienia. Tym razem nie było inaczej. — Skąd ma pani ten numer? — powiedziałam, zanim zdążyłam pomyśleć; kolejna ludzka cecha, która bywa niezwykle uciążliwa. W telefonie zaległa głucha cisza. Czekałam z bijącym sercem na odpowiedź. Kobieta po drugiej stronie w końcu się odezwała. Niestety, była zirytowana i zanim skończyła zdanie, już wiedziałam, że źle zrobiłam, zadając jej tamto pytanie. — Jeśli to jakieś głupie żarty, to proszę natychmiast przestać! Pani wygłupy są nie na miejscu. Ile pani ma lat? Bo z tego, co słyszę, raczej nie dziesięć. Coś mi tutaj nie pasowało! Jeżeli to nie był cud i nie była to moja zmarła mama, to skąd w takim razie ta obca kobieta miała JEJ numer telefonu? — Przepraszam panią bardzo, po prostu to numer mojej mamy. Zadzwoniłam do niej, a nieoczekiwanie odebrała pani — wytłumaczyłam.
— Rozumiem, wobec tego nic się nie stało. Mam ten numer zaledwie od wczoraj — powiedziała, już łagodniej. Poczułam, jak po policzkach spłynęły mi gorzkie łzy. Nie obchodziło mnie, czy kobieta po drugiej stronie usłyszy mój szloch. Mogłabym się natychmiast rozłączyć, jednak czułam się jak sparaliżowana. Moje palce, moja skóra, mój mózg… całe moje ciało odmówiło mi posłuszeństwa. To niemożliwe, żeby ktoś oprócz mojej mamy miał jej numer, przecież to JEJ numer. — Wszystko w porządku? — zapytała tamta. — Nie wiem… — odpowiedziałam cicho, łykając cierpkie krople cierpienia, wpadające wprost do moich wpółotwartych ust. — Dlaczego pani płacze? — spytała. Musiała dosłyszeć mój szloch. Nie mogłam już dłużej tego znieść. Rozłączyłam się. Wiedziałam, że to niekulturalne, ale w tamtym momencie nie mogłam nic mówić, nie mogłam o niczym myśleć. Czułam, jak pomału niebezpiecznie zagłębiałam się w jakąś czarną otchłań mojej podświadomości. Co się właściwie wydarzyło? Jakaś obca kobieta miała numer telefonu mojej mamy! Łzy ściekały mi po policzkach, cała drżałam, nie potrafiłam się uspokoić. Kilka lat temu uczęszczałam na kurs panowania nad własnymi emocjami, jednak w momencie, gdy tego najbardziej potrzebowałam, nie potrafiłam zastosować techniki samokontroli. Nagle zadzwonił mój telefon. To niemożliwe! To telefonowała ta obca kobieta, która nie powinna posiadać numeru telefonu mojej zmarłej matki. Tak się nie robi ludziom… To nieludzkie. Doprawdy ktoś powinien uregulować to prawo „dziedziczenia” numerów komórkowych. Przecież to jest okropne… Postanowiłam nie odbierać. Telefon zamilkł, a w moim salonie wreszcie zapanowała zbawienna cisza. Do czasu. Ta kobieta zadzwoniła ponownie… Co miałam zrobić? Wahałam się dłuższą chwilę, ale zanim melodyjka w komórce dobiegła końca, mimo że nie powinnam była, podniosłam słuchawkę. — Ja bardzo panią przepraszam, że przeszkadzam, ale naprawdę nie mogę zostawić pani w takim stanie. Czy coś się stało? Bardzo mi przykro, wiem, że niezbyt ładnie zachowałam się na początku naszej konwersacji, ale naprawdę pomyślałam, że ktoś robi sobie ze mnie żarty. Halo? Czy jest tam pani jeszcze? — spytała, ponieważ przez dobrych kilka sekund nic nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam, czy w ogóle powinnam coś odpowiedzieć. Niby co? „Tak, stało
się, i to sporo. Widzi pani, moja mama nie żyje, a ja od dwóch lat dzwonię do niej codziennie o tej samej porze, bo nie potrafię zrozumieć, jak to możliwe, że jej już nie ma. A teraz pani ma jej numer telefonu, a kiedy pani odebrała, ja uznałam, że to istny znak od niebios i że moja mama gdzieś tam jest i podniosła właśnie słuchawkę”. Tego raczej nie powinnam mówić, jeszcze uznałaby mnie za wariatkę. Ale przecież musiałam się w końcu odezwać… Kobiecina zaniepokoiła się moim płaczem, a ja co, rozłączę się teraz? To bardzo niekulturalne, mama nie pochwaliłaby tego. — Moja mama… hm… widzi pani, ona… ona nie… żyje… — powiedziałam, choć już po chwili nie byłam pewna, czy zrobiłam dobrze, czy źle. Było już jednak za późno na cofnięcie tych słów i czekałam na reakcję tej obcej kobiety jak na wyrok. Tak jakby to ona miała zadecydować o moim stanie psychicznym. — Naprawdę zdaję sobie sprawę, że to nic nie zmieni i że kompletnie pani nie znam, ale proszę uwierzyć w moje najszczersze wyrazy współczucia. Kamień spadł mi z serca. „Jak to? Nie uznała, że jestem walnięta?”. — Dziękuję… i wierzę — powiedziałam. Nie miałam pojęcia, co dodać, przez chwilę więc obie milczałyśmy. Niespodziewanie poczułam, że chcę się jej zwierzyć, poczułam, że potrzebuję się oczyścić, a tylko ona, po głosie poznając, około pięćdziesięcioletnia nieznana mi kobieta, mogła mnie zrozumieć. — Dzwonię do niej już od dwóch lat codziennie, chociaż już jej nie ma, ale dla mnie wciąż jest. — Okropnie nieskładnie wyszło to moje wyznanie, ale mimo wszystko wyszło, a mnie nieoczekiwanie zrobiło się lżej na duszy. Po drugiej stronie zapanowała cisza. — Naprawdę nie wiem, co rzec w takiej sytuacji. Jedynie mogę powtórzyć moje wyrazy współczucia — odparła w końcu. — Dziękuję. Również za to, że pani odebrała — dodałam. — Dobranoc. — Naprawdę to nic takiego… Dobranoc pani… — Zuzanno. — Pani Zuzanno. — Skończyła i rozłączyła się. Przestałam drżeć i płakać. Byłam jakaś taka spokojna, już dawno nie było mi dane tak się poczuć. Z tym błogim samopoczuciem położyłam się spać. Za drzwiami słyszałam jeszcze złowieszcze syczenie „Behemota”: „Zzsssuzzssssskkaa!
Zzsssuzzssssskkaa! Dooo sssspania!”. A więc jednak żył i nic mu nie było. Ciekawe, czy da mi się faktycznie wyssspać ten czort wcielony.
Rozdział 2 O dziwo, sobotni poranek powitałam niezwykle wyspana i wypoczęta. Śniła mi się mama. Mówiła, że mnie kocha i że chce, żebym była szczęśliwa. Miała stokrotki we włosach, bladoniebieską zwiewną sukienkę, a na nogach złote pantofelki. Uśmiechała się, a wokół niej błyszczał złotawy poblask, jakby była aniołem. Pogoda była iście wiosenna, co napawało mnie optymizmem. Kot dał mi się wyspać, a teraz nawet nie syczał. Miałam ochotę zachować się spontanicznie. Nie wstaję! O nie, nie dzisiaj! Wzięłam książkę do ręki, Kiedy byłem dziełem sztuki Schmitta; bardzo lubię tego autora. Nie wiem, kiedy ostatnio miałam nie tyle czas, ile ochotę, aby poczytać, a przecież kiedyś potrafiłam robić to całymi dniami — ba! — nocami. Oderwałam się od lektury dopiero o dwunastej, ale miałam to gdzieś. Skierowałam się do kuchni i dziwne, ale płatki wcale mnie nie kręciły. „Dzisiaj zrobię sobie naleśniki — postanowiłam. — Ale nie te płaskie, smętne i nudne, niczym impreza u informatyków singli. Do tego blade jak ściana, oszczędnie posmarowane od środka dżemem o smaku konserwantów. Nie, jeżeli naleśniki, to tylko amerykańskie pancakes. Grube, złociste i pachnące”. Na samą myśl o rozpływającym się w ustach cieście, pociekła mi ślinka. Natomiast w mojej głowie, zupełnie jakbym oglądała w telewizji dawno niewidziany film, wyświetlił się przepis. Wzięłam mąkę pszenną, proszek do pieczenia, cukier, sól, mleko, masło, jajka, no i oczywiście truskawki. Wszystko wymieszałam ze sobą, oprócz truskawek, rzecz jasna, one na samym końcu, niczym truskawka na torcie. Później rozlałam ciasto na uprzednio rozgrzaną patelnię. Po chwili małe placuszki zaczęły pięknie skwierczeć i się rumienić. Na sam widok poczułam, że kiszki boleśnie skręcają mi się w niemym proteście oczekiwania na konsumpcję. Przewróciłam naleśniki na drugą stronę, pozwalając się im dopiec. Jeszcze tylko musiałam odczekać jedną małą chwilkę… i już były gotowe. Wyłożyłam pachnące złociste krążki na talerz. Teraz najlepsze — truskawki. Uwielbiam te owoce. Była dopiero wiosna, ale u mnie w lodówce te czerwone słodkości gościły przez cały rok. Czasami, zwłaszcza w zimie, zdarzało mi się płacić za nie fortunę, ale wcale tego nie żałowałam. Po prostu kocham truskawki. Teraz posiekałam je na średnie kawałeczki, a czerwony sok ściekał mi apetycznie po palcach. Następnie nałożyłam je na naleśniki. Idealny zestaw. Spałaszowałam wszystko, tak że na talerzu nie było ani śladu po ledwie spożytym
śniadaniu. Poczułam przyjemne ciepło w brzuchu. Zjadłabym jeszcze, ale nie chciało mi się robić następnych. „Ech, jestem leniem. Któżby pomyślał?”. Przy kawie doczytałam książkę, chociaż powiedzieć „książka” o twórczości Schmitta to o wiele za mało. Dzieło tego autora po raz kolejny przekonało mnie o jego kunszcie literackim. Wspaniała powieść, niezwykle chwytająca za serce. Potem wzięłam szybki prysznic. Gdy wyszłam z łazienki, uświadomiłam sobie, że nie miałam pojęcia, co począć z resztą wolnego czasu. Zazwyczaj w soboty i niedziele całymi dniami wydzwaniałam do mamy, ale zważywszy na ostatnie wydarzenia, nie mogłam tego zrobić. Gdybym była towarzyska, tak jak niegdyś, zadzwoniłabym do którejkolwiek z koleżanek i umówiłybyśmy się na jakieś zakupy, a wieczorem zapewne na imprezę. Ale od dwóch lat nie utrzymywałam kontaktu z nikim. Owszem, były osoby, które walczyły o naszą znajomość, nawet pewien osobnik płci męskiej, ale ja odcięłam się od wszystkich. Nie wyobrażałam sobie żyć „normalnie”, tak jak przed odejściem mamy. A teraz, o ironio, właśnie tej normalności najbardziej potrzebowałam. Szczerze mówiąc, chciałabym, żeby było tak jak kiedyś. W tamtym nieokreślonym „kiedyś” byłam szczęśliwa. Miałam pełną rodzinę, a przy swoim boku człowieka, którego kochałam. Chociaż dzisiaj nie byłam już pewna, czy była to rzeczywiście prawdziwa miłość. Być może tak tylko mi się wydawało. Byłam zakochana, to fakt, jednak czy da się budować wspólne życie na kłamstwie? Bo właśnie tym był mój związek z Cyprianem — jednym wielkim kłamstwem. Poznaliśmy się jeszcze podczas studiów dziennikarskich. Był ode mnie starszy o trzy lata i wtedy wydawało mi się to dużo. Teraz wiem, że nieważna jest różnica wieku, ale szczerość i oddanie. Tego definitywnie zabrakło w naszym związku. Po ukończonych studiach podjęliśmy decyzję o wspólnym zamieszkaniu. Rodzice byli wstrząśnięci. Zwłaszcza mama nie mogła się z tym pogodzić. Jednak wówczas nie przejmowałam się ich zdaniem, myślałam: „To moje życie, nie możecie mi mówić, co mam robić”. Kiedy dowiedziałam się od koleżanki z roku, że Cyprian mnie zdradzał, nie mogłam uwierzyć. Zdenerwowana wróciłam do mieszkania, które wspólnie wynajmowaliśmy, domagając się wyjaśnień. Oczywiście wyparł się wszystkiego. Jednak kiedy jakiś czas później ta sama koleżanka pokazała mi dowód w postaci bardzo wyraźnie zrobionych zdjęć z imprezy, na którą poszedł beze mnie, ponieważ ja musiałam uczyć się do egzaminu poprawkowego, nie miałam już żadnych wątpliwości. Krótko mówiąc,
widać było, że całował i pieścił nieznajomą tak, jakby to ona, a nie ja, była jego życiową partnerką. Zabrałam od koleżanki dowody jego niewierności, a wieczorem rozłożyłam kolorowe fotki na stole, przy którym właśnie jadł zupę, i kazałam mu się wytłumaczyć. Przyznał się do wszystkiego. Zaczął błagać o wybaczenie, ale ja musiałam od niego uciec. Jeszcze tego samego dnia pojechałam do rodzinnego domu w Malawie i ze łzami w oczach opowiedziałam o wszystkim rodzicom. Byli wściekli. Ojciec chciał pojechać do Rzeszowa i sprać Cypriana na kwaśne jabłko. Na szczęście powstrzymałam go od tego. Mama natomiast błagała mnie, żebym zostawiła niewiernego chłopaka i wróciła do domu. Naprawdę miałam zamiar to uczynić. Lecz kiedy następnego dnia wybrałam się z ojcem do mieszkania, aby zabrać swoje rzeczy, uległam prośbom Cypriana i zostałam z nim. Od tego czasu rodzice praktycznie przestali się do mnie odzywać. To była ciężka kara, jednak ja uważałam, że to mój wybór i muszą go w końcu zaakceptować. W niecały miesiąc po tym, jak zmarła moja matka, przyłapałam Cypriana na kolejnej zdradzie. Tym razem nakryłam go osobiście w naszej sypialni z dziewczyną, znaną mi ze zdjęć, które dostałam od koleżanki. Serce mi zamarło. Jeszcze tego dnia wyniosłam się z naszego mieszkania. Nie potrafiłam jednak wrócić do ojca. Tata cierpiał po odejściu mamy. Musiałam radzić sobie sama. Na kilka miesięcy wprowadziłam się do dobrej koleżanki ze studiów. Być może była dla mnie nawet przyjaciółką, ale ja nie umiałam tego docenić. W końcu znalazłam małe mieszkanie w przystępnej cenie i przeniosłam się do niego. Od tego czasu żyłam w nim sama. Cyprian próbował wrócić do mnie, tłumacząc, że mnie kocha. Kajał się przede mną i prosił o wybaczenie. Mówił też, że nie może mnie zostawić w momencie, gdy umarła moja mama. Jednak ja nie dałam się tym razem oszukać. Kiedy zamknęłam za nim drzwi swojego nowego mieszkania, postanowiłam o nim zapomnieć. Nie było łatwo, lecz chyba wreszcie mi się udało. Myślę, że przyczyniła się do tego tęsknota za matką i poczucie winy, że nie posłuchałam jej, gdy jeszcze żyła, oraz fakt, że odeszła, kiedy właściwie trwałyśmy ze sobą w stanie małej wojny. Wojny spowodowanej moim uporem i nieodpowiedzialnością. Oderwałam się od filtrowania pamięci i wtedy wpadłam na pomysł wybrania się na krótką przejażdżkę rowerem. Włożyłam dres, wzięłam bidon, rower wyprowadziłam z korytarza i byłam już na zewnątrz, pozwalając słońcu bezkarnie