LENA PROWADZI
- Lena prowadzi - powiedział Dahlmann. - To jej
samochód.
Dwaj mężczyźni ze swoim bagażem stoją w jednym
rządku. Walizka, mężczyzna, walizka, mężczyzna, walizka.
Lena patrzy w stronę dworca. Wysoko nad torami dzieci
opierają się o barierkę wiaduktu, obserwują niedzielne
pociągi. Po drugiej stronie mostu leży wieś Brzezinka.
- Ale ja jadę przez Berlin - mówi Lena.
- Nic nie szkodzi. Mamy czas - odpowiada ksiądz. -
Mamy czas, a w Berlinie miejsce na nocleg.
Dahlmann zdejmuje z maski brzozowy liść, patrzy
poważnie i milczy. Obok samochodu przystaje dwoje dzieci w
starych rajstopach, na trzykołowych rowerkach. One także
spoglądają z powagą. Okulary dziewczynki są zaparowane.
Lena przytrzymuje Dahlmannowi drzwi od strony pasażera.
Ten wsiada, wciąga nogi. Jego błyszczące czarne półbuty ze
złotymi sprzączkami nie pasują do asfaltu w O. Ksiądz
wskazuje wyciągniętym ramieniem na wschód.
- Bramy Galicji - mówi.
- Tak, tak - odpowiada ona. - Ale my jedziemy w
przeciwnym kierunku.
Patrzy na drugą stronę ulicy, drzwi do sieni ciągle jeszcze
są otwarte. Przez chwilę dom zdaje się poruszać.
Na siedzeniu obok kierowcy Dahlmann pociera rękami
uda.
- A właściwie dlaczego jedziemy przez Berlin? - pyta
ksiądz.
- Sprawy sercowe - odpowiada Dahlmann.
Lena patrzy w niebo. Jest późne popołudnie. Gdy tylko
zapadnie zmrok, zaczną szczekać psy. Boją się zmierzchu,
niektórzy ludzie zresztą też. Szczekaniem dodają sobie otuchy,
pies psu. Nocą na polskich drogach jest ciemno jak pod
ziemią. Ksiądz zbiera swoje rzeczy i pokazuje na bagażnik.
- Otwarty! - woła Lena. Coś w nim ją wzrusza. Coś
jednak nie.
Ksiądz obchodzi samochód. Myśląc, że nikt go nie widzi,
pospiesznie błogosławi bagażnik, potem wsuwa do niego
walizki z brązowej sztucznej skóry.
- Tak może być? - pyta, patrząc na nią nad samochodem.
Słońce zachodzi dokładnie za jego głową. Oślepia, więc
Lena nie może dostrzec jego twarzy.
- Ruszajmy - mówi w końcu, uderzając dłonią w bok uda.
Ten gest przypomina jej psa, którego dawno już nie ma.
Ksiądz unosi poły sutanny, w powrotnej drodze będzie im
pomocna, przynajmniej do granicy. Siada za Dahlmannem.
Będzie więc zmuszona patrzeć na niego w lusterku.
Ona także obchodzi samochód, ciesząc się, że jeszcze nie
zniknął, zamyka bagażnik i nagle zamyślona, na moment
opiera się o niego obydwiema rękami. Dom po drugiej stronie
ulicy wciąż się porusza. Porusza się zawsze, gdy nań patrzy.
- Co jest, no, co jest? Już późno. Mieliśmy ruszać - woła
Dahlmann.
Lena wsiada. Dahlmann na przednim siedzeniu pachnie
żelem pod prysznic, bije z niego gorliwość, nawet gdy nie ma
nic do roboty. Z mapą Polski rozłożoną na kolanach kolejny
raz powtarza: „stary kraj", i zapewnia, że się tu dobrze
orientuje. Kiwa głową, Lena rusza w kierunku wieczora. Przez
otwarty szyberdach do samochodu wpada zapach lasu
pachnącego lasem. Kraków, Katowice, zwykłe drogi,
Częstochowa. Zanim tam dojadą, zapadnie noc. Jest parę
minut po czwartej. Nazwa O. na znaku przy wyjeździe z
miejscowości jest przekreślona, tuż za nim, przy czerwonym
płocie przed czerwonym domem stoi kobieta o
płomiennoczerwonych włosach. Tylko obrazek Madonny nad
schodami na taras jest jaskrawoniebieski. Lena naciąga kaptur.
Właściwie nie była daleko.
- Wszystko w porządku? - pyta Dahlmann, spoglądając na
nią, a później na otwarty dach.
- Tak - odpowiada.
KSIĄDZ
Wiatr od rana zamiatał ulice, zakrywał słońce
pojedynczymi chmurami. Piątek. Granatowy policyjny
samochód skręcił z drogi, przejechał obok szatni i powoli
dotoczył się do boiska. Zdziwiło to księdza. Samochód
zatrzymał się niecały metr od niemieckiej bramki. Drzwi
kierowcy odskoczyły. Napis podzielił się na pol i icja, a
człowiek w mundurze koloru samochodu podszedł do bramki,
o której słupek opierał się młody mężczyzna. Rozpieszczony
młody mężczyzna, jak od wczoraj nazywał go ksiądz.
Przewiązany w pasie bluzą z kapturem. Policjant zagadnął go,
spoglądając na trybuny. Na osypujących się kamiennych
stopniach zebrali się ciekawscy, głównie dzieci, mali kibice z
flagami. Za nimi stała garstka dorosłych, mężczyźni i kobiety
w skórzanych albo skajowych kurtkach, prawie wszyscy z
zapalonymi papierosami, leczącymi piątkowe zmęczenie.
Rozpieszczony młody mężczyzna sięgnął do kieszeni koszuli,
wyciągnął paczkę i podsunął policjantowi. Ten poprawił
czapkę, wyglądało, jakby odchrząknął. Polski i niemiecki nos
spotkały się nad paczką amerykańskich papierosów. „Test the
West", pomyślał ksiądz. Znów jakaś chmura zakryła słońce,
zaskakując boisko nagłym cieniem.
Uginając się w kolanach, policjant przeszedł przez trawę z
zapalonym papierosem. Młody mężczyzna został przy bramce.
Mali niemieccy piłkarze rozdawali autografy nad niebieskim
sznurem do bielizny, dzielącym boisko na całej jego długości,
przez trawę biegło dziecko w zielonej parce, trzymając w
ramionach piłkę.
- Żeby tylko nie zaczęło padać - za plecami księdza
rozległ się głos Leny.
- Co pani tu robi? - odwrócił się. - Interesuje panią futbol?
- A pan, co pan tutaj robi jako ksiądz?
- Mnie interesują szczególnie bramkarze.
- Bramkarze? Dlaczego? Znał pan kiedyś jakiegoś?
- Są z zasady najbardziej zwariowani w całej drużynie.
- I co panu po wariatach?
- „W domu ojca mego jest mieszkań wiele"...
- Dobrze wiedzieć - odparła - ale ja już mam pokój,
zresztą wyjeżdżam w niedzielę.
Jego wzrok padł na osypujące się stopnie trybun. W
szczelinach rosła trawa. Chłopcy o twarzach stąd, twarzach,
które u czternastolatków miały już czterdzieści lat, kucali
kolano przy kolanie, wszyscy obcięci tak samo, jak spod
garnka, ręce trzymali między nogami. Za nimi, w pobliżu
niemieckiej bramki, na drewnianych ławkach zadaszonych
rzędów siedziały dziewczyny. Ładniejsze i większe od
chłopców, ich głowy z tyłu były mniej płaskie.
- Więc nie powie mi pani, co tu robi?
- Mam pewien pomysł - powiedziała, uśmiechnęła się i
odwróciła głowę przez lewe ramię.
Uśmiechnęła się do niemieckiej bramki. Uśmiechnęła się,
żeby zwrócić na siebie uwagę? Młody mężczyzna wciąż
jeszcze stał oparty o słupek. Rozpieszczony młody
mężczyzna. Profil Leny był trochę za ostry, skóra na
podbródku, gdy pochylała głowę, trochę zbyt wiotka.
Wyglądała wtedy na zirytowaną. Ale gdy się uśmiechała,
wokół jej oczu pojawiało się ulotne ciepło. Nie dzieliła się nim
jednak.
- Pomysł? - zapytał z naciskiem, by obróciła głowę w
jego kierunku. - Pomysłów tu nie trzeba. To, co naprawdę się
tu stało, wystarczy.
- Naprawdę? - zapytała. - A co takiego?
- Brakowało jeszcze tylko kogoś takiego, jak pani -
odpowiedział podniesionym głosem. - Pewnie jeszcze chce
pani o tym napisać.
Jego nagłe rozdrażnienie nie miało nic wspólnego z tym,
co mówił, raczej z tym, co myślał. Wiatr powiał mu w twarz,
zdmuchnął Lenie kaptur z głowy. Spojrzał jej w oczy.
- Naprawdę? - zerknęła na niego i naciągnęła z powrotem
kaptur. Miękkim, spokojnym, pewnym ruchem; ten jeden gest
sprawił, że na moment zyskała nad nim przewagę. - Niech pan
na mnie nie krzyczy - powiedziała. - Jestem zagubioną
owieczką. Jak pan będzie tak krzyczał, zupełnie się zagubię. I
jak pan to wytłumaczy swojemu Bogu?
Mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce odgwizdał
początek meczu. Dziecko w zielonej parce rzuciło piłkę na
boisko.
- Prawdą jest to - powiedziała Lena - że to miasto liczy 55
000 mieszkańców, ma słynną drużynę hokejową i najlepszych
pływaków w Polsce. Najbardziej utalentowana para łyżwiarzy
figurowych w tym kraju także tutaj trenuje.
- Jest pani dziennikarką sportową?
- Nie, aktorką. Ale rzeczywiście miałam pewien pomysł,
nie całkiem jeszcze konkretny, kiedy mi pan przerwał.
Uniosła kciuk. Spojrzał na boisko.
- To tutaj ma być wspólnym treningiem i grą, żeby nie
zapomnieć, tak? Zawsze myślałam, że żeby nie zapomnieć,
trzeba przypominać, a nie grać w piłkę.
Kiedy odchodziła, padła pierwsza bramka.
„O - świę - cim! zwy - cięs - two, zwy - cięs - two!",
wołały dziewczyny, uradowani chłopcy poprawiali daszki
bejsbolówek. Lena odwróciła się.
- Oświęcim, zwycięstwo, zwycięstwo? Co to znaczy?
Dzień wcześniej, w czwartek, zahamowała swoim volvo
tuż przed nim. Po tablicy rejestracyjnej rozpoznał, że
przyjechała z jego stron, z tej deszczowej, zielonej okolicy na
skraju Zagłębia Ruhry. Czarne dachy, domy z łupku,
wykrochmalone firanki, smutne niedziele. Ludzie stamtąd
najczęściej byli brzydcy. Ona nie. Jej uśmiech mówił: „nie
wiem, dokąd to wszystko prowadzi, ale z pewnością się uda".
Wyglądała na zmęczoną, gdy oparta o drzwi samochodu
wygładzała spódnicę. Była może czternaście, może piętnaście
lat młodsza od niego, więc też już nie taka młoda. Zagadnęła
go na schodach schroniska. Zegnał się właśnie z grupą z
Viersen. Przeszkodziła mu w machaniu. Grupy lubił
najbardziej, gdy odjeżdżały. Kiedy się oddalały, poszczególne
osoby, zwłaszcza dziewczęta, ożywały. Sprawiało to
pożegnanie. Lubił pożegnania, od zawsze. Nadawały życiu
sens.
- Znajdzie się tu jakiś pokój? - wskazała głową na
betonowy budynek za jego plecami.
Odwrócił się do niej ze sztucznym uśmiechem, mówiąc,
że o ile wie, ten dom jest przeznaczony wyłącznie dla
młodzieży. Pokazał palcem w stronę dworca i powiedział:
„Globe", powinna spróbować w hotelu Globe. Spojrzała na
jego szyję, wychylającą się z białego kołnierzyka, cienką,
szybko czerwieniejącą, nie tylko po goleniu. Wiatr zaszeleścił
nad nimi w ogromnym starym drzewie. Był wielkim czarnym
strachem na wróble, wiedział o tym, ale to ułatwiało mu
wypełnianie obowiązków księdza. Wytrzymał jej spojrzenie.
Rozległ się klakson autobusu. Zamrugała oczami, odchyliła
się nieco do tyłu, by schronić się przed słońcem. Jej oczy
znalazły się w cieniu, usta na jego skraju.
- Jeśli ksiądz zdradzi mi swoje nazwisko, ja też powiem,
jak się nazywam.
Uniósł rękę, gdy autobus z Viersen znów zatrąbił z
wyrzutem. Wzdrygnęła się i odsunęła. Potem płynnym
ruchem, powoli, być może po to, by ukryć trwożliwy odruch,
zdjęła przez głowę sweter. Została w koszulce. Po dwa cienkie
ramiączka na każdym ramieniu. Zrobiło mu się nieprzyjemnie.
Jego przyzwyczajenia określała samotność, nie ludzie.
Tylko raz wydarzyło się coś, co miało związek z człowiekiem.
Kiedy pisał pracę doktorską, zawsze po zapadnięciu zmroku
spacerował po parku za biblioteką. To były dla jego umysłu
godziny krytyczne. Pewnego wieczora został aresztowany
przez dwóch policjantów, jako złodziej kieszonkowy.
Wykręcili mu nawet ramię, gdy zdziwiony o coś zapytał. Pół
godziny później, na posterunku, starsza pani pokręciła głową.
Nie, to nie ten. Nie, mimo skórzanej kurtki i brody. To było w
1972, starsza pani miała fioletowe loki. Później w jego życiu
nie było żadnych incydentów. Także tu, w O., gdzie mieszkał
od pięciu lat.
Autobus z Viersen zniknął za rogiem, ale kobieta ciągle
jeszcze stała. Zsunęła bliżej ramiączka na prawym ramieniu,
jakby chciała zakryć kawałek skóry między nimi. Na jej barki
padały blade promienie południowego słońca. Słońca, które
przywodziło mu na myśl śnieg. Nigdy mu się to jeszcze nie
zdarzyło. Gdy robił to, co robił, myślał o tym, co robi; gdy
widział kobietę, myślał: „kobieta", nie myśląc o niczym
innym, o żadnej konkretnej kobiecie.
- Lena - powiedziała Lena.
- Franzen - odparł. - Richard Franzen, jestem tu
katolickim duszpasterzem.
- Duszpasterzem - powtórzyła.
Patrzył na nią z góry. Była dość niska. Wytrzymała jego
długie spojrzenie, nie skwitowała go żadnym
niezobowiązującym uśmiechem.
Jechał przed jej volvo swoim polskim fiatem, żeby
pokazać jej drogę do hotelu. Był niespokojny, czuł się dobrze i
nieswojo zarazem. Jego auto także pyrkało nerwowo, ze
starczej słabości. Na światłach gwałtownie zahamował,
zatrzymała się tuż za nim. Młoda matka w czerwonych
sandałach na wysokich obcasach przemaszerowała przed
maską jego samochodu, pchając przed sobą czerwony wózek.
Goły brzuch wyłaniający się spod krótkiej koszulki był płaski,
spojrzenie ponure, żółte włosy wysoko upięte piętnastoma lub
dwudziestoma kolorowymi spinkami, co przysiadły na jej
głowie jak motyle. Obok niej szedł mężczyzna w spodniach
od dresu. Brązowych, w kolorze butelki od piwa. „Polki nie są
specjalnie szczęśliwe ze swoimi mężami, proszę księdza",
powiedziała pewnego razu jego polska sprzątaczka. „Tak,
proszę księdza, polskie kobiety usychają, a ich mężowie
zasypiają przed telewizorem". Spojrzał w lusterko, Lena także
śledziła spojrzeniem tę parę. Światło zmieniło się na zielone.
Ruszyła za nim ostro, by natychmiast skręcić i zniknąć w
najbliższym wjeździe. Nie potrzebowała już pilota. Zdumiony
ujechał jeszcze kawałek, później zawrócił i skręcił tam gdzie
ona. „Międzynarodowy Dom Spotkań Młodzieży" - głosił
napis na strzałce skierowanej w dół. Zaparkowała samochód i
nie zamykając drzwi ani nie oglądając się na jego
znerwicowanego fiata, poszła w stronę wejścia pod
czerwonymi bukami. Zatrzymał się kilka metrów dalej,
wrzucił na luz, opuścił szybę i zawołał przekrzykując hałas
silnika:
- Ale hotel Globe!... Proszę pani! Proszę pani!
Weszła przez szklane drzwi do Międzynarodowego Domu
Spotkań Młodzieży. Podążył za nią do holu, przez żwirowy
parking, cienie drzew wydłużyły się popołudniowo.
Zdawało się, że z opóźnieniem zauważyła młodego
mężczyznę, który wyszedł jej naprzeciw, zatrzymała się w
komicznej pozie. Młody mężczyzna był dla niej za młody.
Cóż za rozpieszczona twarz, pomyślał ksiądz, ale patrzy,
jakby na nią czekał. Akurat tutaj. W tym mieście na
Wschodzie. Pewnie niedawno skończył szkołę. Odwzajemniła
jego spojrzenie. Bezradna? Zmieszana? Zamyślona? Z
oczekiwaniem. Została w tej samej pozie. Ksiądz patrzył, jak
młody mężczyzna idzie w jej stronę, zobaczył, jak uchyliła
się, przejmując prowadzenie. Jak w końcu oparła się plecami o
ścianę, on stanął przed nią tak blisko, jakby był już w niej.
Widział rozpieszczoną, a jednak męską twarz. Twarz, która
przez chwilę wydała mu się znajoma. Z reklamy? Wszyscy
młodzi mężczyźni teraz tak wyglądali, jeśli byli przystojni.
Widział, jak białka oczu młodego mężczyzny zaczerwieniły
się. Gdyby kobieta trzymała za rękę dziecko, dziewczynkę w
zdefasonowanej, staromodnej sukience i może w okularach, ta
cofnęłaby się dwa kroki, by potem głośno zawołać: „Mamo,
dlaczego ten pan tak na ciebie patrzy?".
Ksiądz odszedł. Coś sprawiło, że zrobiło mu się
nieprzyjemnie. Na zewnątrz, przed Międzynarodowym
Domem Spotkań Młodzieży, polscy i niemieccy chłopcy grali
na żwirze w piłkę. Na volvo i szyby drzwi wejściowych
sypały się drobne kamyki. Ksiądz minął chłopców, wsiadł do
fiata, posiedział chwilę z palcem wskazującym na ustach. W
głowie czuł dziwny szum. Później odjechał. Zobaczył ją
dopiero następnego dnia.
Piątek. Z ogrodów przy boisku pachniało drewnem, które
pali się, choć jest wilgotne. Gdy polska i niemiecka drużyna
wybiegły na murawę, akurat rozdzwoniły się dzwony trzech
kościołów. Polscy chłopcy mieli pryszcze, niemieccy pryszcze
i kolczyki. Lena musiała właśnie umyć włosy, były jeszcze
wilgotne, loki zwisały grubymi pokręcanymi pasmami.
Naciągnęła na dłonie rękawy swetra i spytała, gdzie można
dostać kawę. Czuł zapach jej szamponu.
- Gdzie się pani zatrzymała?
- W hotelu Globe - powiedziała. - Podoba mi się tam. W
ogóle mi się tu podoba, ładnie pachnie.
- Prawda? - odparł, wskazując na bzy przy trybunach.
- A, tak - zauważyła, odrzucając głowę. - Nawiasem
mówiąc, przyjechałam tu za niemiecką drużyną.
Ranek był ciepły, niebo, bezwstydnie niebieskie,
zapraszało, by w nie wskoczyć. „Unia Oświęcim - klub
młodzieżowy Rot - Weiss Oehde", pokazywała tablica. Dwa
małe miasta, polskie i niemieckie. Polskie kiedyś było
niemieckie.
- Opiekunem naszej drużyny jest Netzer, Gunter Netzer -
powiedziała Lena. - Ale nie mógł przyjechać, był zbyt zajęty.
Przysłał zastanawiający telegram. Wisi przypięty różową
pinezką na tablicy ogłoszeń, przy wejściu nr II do szatni.
„Piłka nożna w tym miejscu konfrontuje nas wszystkich z
naszą przeszłością", napisał po niemiecku i po polsku.
Wszyscy piłkarze muszą obok tego przejść - dodała. - Wejścia
nr I nie ma.
Była bledsza niż poprzedniego dnia, twarz jasna, jakby
przezroczysta. Widział, jak się zbliża, choć Lena w
rzeczywistości wcale się nie poruszała, widział w niej ochotę
na miłość. Akurat tutaj. Akurat w jego obecności, on przecież
nie mógł mieć pojęcia o tych sprawach. Miała w sobie coś
frywolnego i wzruszającego równocześnie. Zmieszał się,
wolał pomyśleć o różowej pinezce. Ale to także do niczego
nie prowadziło.
- Pamięta pan? - spytała raz jeszcze. Skinął głową.
- Oczywiście, kobieta z czerwonego volvo z moich
starych stron.
- Jasne - zaśmiała się. - Po ich autach rozpoznacie ich.
Więc to także pan zapamiętał?
- Moje strony po prostu - odparł, próbując nie być zbyt
szorstki ani zbyt uprzejmy.
- Co to znaczy „moje stare strony"? - spytała. - Ma pan na
myśli tę wstrętną plamę na oknie?
- Jaką plamę?
- Wyglądał pan kiedyś w niedzielę przez okno? W tej
dziurze, z której pan pochodzi? Wtedy myśli się przecież, że
to brud na szybie, a nie krajobraz czy widok.
Spojrzał na nią. Musiał być dokładny. Jego oczy musiały
być dwiema małymi, trochę matowymi, zapamiętującymi
wszystko szybami. Sposób, w jaki mówiła, był mu obcy, choć
jej głos miał owo swojskie, nieco przeciągłe brzmienie z jego
okolicy. Ale było w nim coś innego. Złapał się na tym, że
pomyślał o określeniu „poetycki". A więc to istniało? A więc
rzeczywistość zachowała jednak na koniec jakąś tajemnicę,
może nawet zawsze była taka, choć wydawała się światem,
którym można dysponować. Była, a na końcu jednak nie? I
chciała zostać opisana przez twierdzenia, ale nie do końca?
Niektórzy ludzie nazywali to czymś nieuchwytnym,
poetyckim. Nie był do tego przyzwyczajony, do
nieuchwytności, poetyckości. Dla niego obowiązywało to, co
obowiązywało. To było to, co widział i wiedział. Tym, co
widział i znał, wypełniał świat, systematycznie, jak
krzyżówkę. Normalnie nie zostawały żadne luki.
Odeszła, gdy padła pierwsza bramka. On poszedł trzy
bramki później, w przerwie. Było cztery do zera dla Polaków.
Gdy przechodził obok baraku z szatniami, słyszał, jak polski
trener mówi do bramkarza. Zaklinał go. Żeby puścił choć
jedną bramkę dla Niemców. „W imię pokoju", powiedział.
Szyby baraku były brudne. Mimo to ksiądz widział, że
bramkarz patrzył w podłogę, rytmicznie uderzając kubkiem po
kawie w grzbiet dłoni.
W piątkowe południe ksiądz chciał zjeść pierogi i sałatę w
barze mlecznym Dym, za trzy złote. Wcześniej posprzątał
mieszkanie. Zawsze to robił przed jedzeniem. Miał swoje
zwyczaje. Każdego ranka, po wczesnej mszy odprawianej na
czczo, zjadał swoje dwa croissanty na nowej stacji
benzynowej i kupował niemieckie gazety, które do O.
przychodziły z jedno - lub dwudniowym opóźnieniem.
Każdego ranka sprzedawczyni ze stacji benzynowej była
pierwszą osobą, z jaką dłużej rozmawiał. Kiedy nikt nie
patrzył, czesała swoje cienkie włosy, które stawały się jeszcze
cieńsze. W niedziele wyprawiał się na wycieczki, sam,
rowerem przez pola. Przejeżdżał obok płotów, ich drewniane
balaski wydawały mu się za cienkie w porównaniu do
wielkich anten satelitarnych. Drogi były wyboiste, pola pełne
kamieni, suche, szare, o nastroszonych brzegach. Gdy po kilku
minutach jazdy zsiadał z roweru, by sprawdzić powietrze w
tylnym kole, jego czarne buty pokrywała gruba warstwa
kurzu. To także było głupie przyzwyczajenie. Schylał się,
czasem na polu obok schylała się kobieta z motyką w dłoni,
wykopująca z ziemi kamienie. Zawsze była to kobieta w
czarnej sukience, a więc stara, a więc w chustce na głowie.
Gdy pochylała się niżej, mógł dojrzeć wełniane pończochy,
czerwone, nigdy jednak nie widywał twarzy. W samym
środku Polski myślał: to jak w Polsce. Nie miał wyobrażeń o
Polsce ani nic nie wymyślał, dopóki tam nie pojechał. Taki
był. Jego praca doktorska także taka była. Tytuł podsunął mu
jeden z przyjaciół. „Bóg i zło". Obiecywał to, czego
brakowało autorowi. Siłę wyobraźni, odwagę do spekulacji.
Jest pan kimś, kto woli strzec odpowiedzi, niż stawiać pytania,
powiedział egzaminator w seminarium.
Zanim opuścił w południe mieszkanie na plebanii, żeby
pójść coś zjeść, założył czyste skarpetki. Na schodach spotkał
sprzątaczkę w zielonym swetrze. Wyciągnęła ramię, dzwoniąc
kluczami do jego mieszkania i zaśmiała się. On także, później
szybko odszedł.
Ciemność klatki schodowej ustąpiła miejsca słońcu przed
drzwiami. Kosze na papier błyszczały bardziej żółto niż
zazwyczaj. Prawdziwie, ale jak pomalowane. W Dymie zjadł
dużo, jak zwykle pijąc kawę. Do tej pory nie zwracał na to
uwagi. Teraz tak. Był w świetnym humorze. Od wczoraj
opowiadał sobie wszystko, co robi, robiąc to, i gdy odnosił
brudne naczynia do kuchennego okienka, przyszło mu na
myśl, że opowiadał to jej. Splótł z tyłu ręce. Nigdy do tej pory
tego nie robił, ale spodobało mu się.
Tak wrócił do domu, przecinając zalany słońcem rynek, z
niemieckim betonowym bunkrem pośrodku. Po wojnie
Polakom nie udało się go wysadzić, z konieczności przerobili
go na dom towarowy, malując na biało i dobudowując szklaną
ścianę witryn. Wisiały w nich tiulowe firanki. Tak często
wyglądają polskie wystawy, nawet jeśli leżą na nich
kompakty, podkoszulki, adidasy i papierosy.
Faktycznie, był w doskonałym nastroju. Wszedł na swoją
ulicę, szeroką, o tej porze panował duży ruch. Jej czerwone
volvo z mocno skręconymi kołami stało na chodniku przed
jego domem.
Ona zaś znajdowała się przy płocie sąsiadów, kaptur
zwisał jej krzywo na plecach. Zaczął pospiesznie szukać
miętowego cukierka. Ugięła łokcie i robiła zdjęcie. Gdy był o
trzy kroki od niej, ulicą przejechała ciężarówka. Niemal
zupełnie zagłuszyła jego słowa.
- Wie pani, co tu wcześniej było? - wskazał dom, który
fotografowała. Lena obróciła się z aparatem przy twarzy i
nacisnęła migawkę.
- Peng - powiedziała. Była za stara na to „peng". Widział
jej ciemno uszminkowane usta. Wyglądała starzej niż
przedtem, na boisku.
- Dziwna figura, ta tam - miała na myśli białą kobiecą
postać w ogrodzie, Madonnę z równie białym dzieckiem w
ramionach.
- Tam mieszkam - powiedział, pokazując sąsiedni dom.
Nie spojrzała nawet w tę stronę.
- Ta jej biel jest jak proszek do prania roztarty między
palcami - stwierdziła. - Może dlatego, że ogród jest taki
ciemnozielony.
Opierała się o płot, spoglądając na szeroką ulicę wiodącą
w stronę żydowskiego cmentarza, nowej części miasta,
rosyjskiego targu i dalej do Monowic, byłej fabryki IG Farben.
Czasami wypuszczał się na długie spacery, sam, poza granice
miasta. Wycieczki kontrolne, tak o nich mówił.
- To jest Madonna - powiedział, a ona nasunęła pasek
małego srebrnego aparatu na nadgarstek.
- Pani Madonna - powiedziała błazeńsko, po polsku. Jej
oczy w jasnym świetle nie były już niebieskie, właściwie
prawie zielone, jak woda w basenie. Miała piega pod lewym
okiem.
- Właściwie dlaczego został pan księdzem? Nie
odpowiedział.
- Z powodu kobiety?
- Normalnie księdzem zostaje się z powodu Boga -
odparł.
- Nie lubi pan kobiet?
- Nie lubi pani księży?
Co miał odpowiedzieć? Zrobić jej przyjemność i
oznajmić: ktoś odezwał się do mnie pewnego popołudnia w
sierpniu? Nikogo nie widziałem, a więc musiał to być Bóg, i
od tamtej pory mogę ukrywać się przed miłością do dziewcząt
za miłością do Boga. Ale to nieprawda. Tylko sierpniowe
popołudnie było prawdziwe. Popołudnie dawno temu.
- Było panu trudno? To znaczy, podjąć decyzję o
celibacie? - spytała.
- Nie.
Nie, nie tak trudno, jakby mogła pomyśleć. Usłyszał, jak
sam opowiada. Decyzja, powiedział, była zupełnie oczywista.
Tego popołudnia, w sierpniu, miał siedemnaście lat, wiedział
to. Koledzy z jego klasy pojechali na wakacje. On został w
domu, całe gorące lato. Śliwki dojrzały już na początku lipca,
ludzie przemykali wzdłuż domów, w poszukiwaniu cienia. Z
nudów pomagał księdzu malować salkę parafialną. Ksiądz był
miły. Wieczorami siadywali razem na stosach starych gazet,
jedli kanapki z wątrobianką i kiszonymi ogórkami, palili
revale. Ksiądz go częstował. Miał dopiero siedemnaście lat,
ale palił. Często stawał przy oknie. Na północy - jego stare
przedszkole w podwórzu; na południu, po przeciwnej stronie
ulicy - szkoła. Dalej garaże z blaszanymi dachami. Na ulicach
upał, w salce było chłodno, nagie ściany pachniały farbą.
Malował. Wszystko się zgadzało. Najchętniej zostałby tak na
zawsze, w czapce z gazety na głowie. Tak się zdecydował.
Lena oglądała aparat. Pasemko włosów spadło jej na
czoło.
- Jak Zielone Świątki.
- Ale spokojniej - powiedział. - Choć prawie tak. Tak, w
ten sposób wszystko się zaczęło. Usłyszał, jak
mówi: w przeciwnym razie zostałby pewnie malarzem
pokojowym. Ale tego lata nie mógł sobie wyobrazić nic
innego, później także nie. Nie mógł sobie wyobrazić nic
innego, bo nigdy nie wyobrażał sobie nic innego. Nie jestem
taki, usłyszał własny głos. Nie cierpi z powodu wyobrażeń,
nigdy, co najwyżej dlatego, że ich nie posiada. Ale właściwie
z tego powodu także nie. Gdy myśli o swoim dzieciństwie,
myśli tylko to słowo. Żadne inne słowo nie przeszkadza. Ani
żaden obraz, który sprawiłby, że stałby się bardziej
niespokojny albo szczęśliwy.
- Wiem, co pan ma na myśli. Nie jest pan narażony na to
wewnętrzne mamrotanie, na które cierpią inni ludzie. Przede
wszystkim kobiety, dzieci i artyści. - Skinęła głową. On także.
- Tak - powiedział. - To, czego mi brak, nigdy nie
wydawało mi się brakiem i nie robię z tego tajemnicy.
- Z czego?
- Że jestem ślepy.
- Nie, wcale tego nie zauważyłam! - Na krótko osłoniła
oczy dłonią.
- Mam na myśli, że jestem ślepy na wewnętrzne obrazy,
tak jak inni ludzie na kolory. Mimo to ślepi na kolory przejdą
przez każdą ulicę, przez życie też. Tak jak ja. Wie pani... -
chciał jeszcze coś dodać, ale nakrył usta dłonią,
powstrzymując kolejne zdania. Tak, nie potrzebował
wyobrażać sobie Boga, Bóg był, gdy myślał słowo Bóg. Takie
było także życie w O., proste, bo nawet w O. nie wyobrażał
sobie niczego. Po prostu pracował.
- Nawiasem mówiąc... - powiedziała i zawahała się.
To wahanie zostawiło mu wolną przestrzeń. Wpadła w nią
myśl, o którą się nie podejrzewał. Ludzie, twierdziła ta myśl,
ludzie dzielą ze sobą rzeczywistość zewnętrzną i wewnętrzną.
Mogą się porozumiewać, gdy współgra ta zewnętrzna. Mogą
się kochać, gdy zgadza się wewnętrzna. Gdy jednak
rzeczywistość wewnętrzna jednej osoby zgadza się z
zewnętrzną drugiej, pojawia się tajemnica, która nawet dla
nich pozostaje tajemnicą, są jednością, nie należąc do siebie.
Są splątani na odległość. Tak, był połączony z Leną. Choć
prawie jej nie znał. Nagle był tego całkowicie pewny. Bo
gdyby tak nie było, to dlaczego chciałby jej opowiadać? Nie
mógł nic na to poradzić. Ona także nie. Tak, wierzył w to.
Powiedział, naśladując intonację Leny:
- Nawiasem mówiąc, wie pani, że gram na akordeonie?
Obok białej gipsowej kobiety zjawiła się teraz druga, ta
jednak się poruszała, choć powoli, polewając wodą postument,
na którym stała Madonna. Rosły tam drobne niebieskie
kwiatki, z ulicy prawie niewidoczne. Kobiety, pomyślał,
właściwie są uciążliwe. Ciągle wchodzą człowiekowi w drogę,
stukają obcasami w lecie, szurają w zimie, przeszkadzają
przez cały rok, opowiadając o swoich uczuciach albo
analizując uczucia innych.
- Proszę? - spytała Lena.
- Nic nie mówiłem - odparł, zerkając na jej przedziałek.
Miała siwe pasemka w czarnych włosach. Kto je tam
wsunął?
- O czym pan myśli?
- Powinna pani zwiedzić miasto, zanim pojedzie pani
dalej - powiedział.
- Zrobię to.
- Kiedy?
- Jutro po południu - odparła.
W tym momencie pomyślał, że jutro o trzeciej przyjedzie
także jego gość. Dahlmann. Najpierw pojawiła się ona, teraz
Dahlmann. Obydwoje ze starych stron. Ta koincydencja
dawała do myślenia. Chciał przejść się z nią jeszcze kawałek,
odprowadził ją do samochodu.
- Kto pokaże pani miasto?
- Znajomy - odpowiedziała, wsiadając do auta.
Znajomy. W ten sposób chciała trzymać go na dystans?
Spojrzał na nią. Nie spytała nawet, jak skończył się mecz.
W przedpokoju stała sprzątaczka, czterdziestoletnia
blondynka, zaczerwieniona na twarzy, nieco grubsza po
każdej zimie. Stała swoimi szerokimi łydkami i płaskimi
stopami na wysokich obcasach i cieszyła się na weekend. Jej
twarz była asymetryczna. W niektóre dni, gdy dłużej jej się
przyglądał, rozpadała się na twarze wielu kobiet, których nie
znał. Mówił do niej „pani Dorotko". Podsunęła mu słuchawkę
i powiedziała szeptem:
- Telefon.
W słuchawce nikt się już jednak nie odezwał.
- Kto to był?
- Jakiś mężczyzna z Niemiec - odpowiedziała, chowając
banknoty, które położył w korytarzu na jej zielonym swetrze.
Przytrzymał jej drzwi wejściowe. Zapachniało wanilią,
gdy musnęło go jej nagie białe ramię. Patrzył za nią z okna.
Na środku ruchliwej ulicy założyła zielony sweter. Później
podszedł do sofy, położył się na plecach i leżał, wciskając to
jeden, to drugi policzek w poduszkę. Zaczął nucić pieśń
kościelną, później jakiś karnawałowy szlagier. Złożył dłonie i
rytmicznie uderzał stopą o stopę. Później jeszcze raz się
podniósł i powoli zdjął buty.
A więc to było tak, choć nie miało żadnego sensu.
Najpierw pojawiła się ona. Lena, w czwartek. Dzisiaj jest
piątek. Jutro, w sobotę przyjedzie on. Dahlmann.
Zapowiedział odwiedziny już wiele dni temu, mówiąc, że
zadzwoni jeszcze z drogi. Dlaczego?
- Chcę cię odwiedzić, kiedy już jestem w pobliżu. Masz
coś przeciwko temu? Nie cieszysz się?
- Cieszę się, cieszę, drogi Juliusie - powtórzył kilka razy.
Telefonowali raz w miesiącu.
W nogach sofy stał stary rosyjski telewizor, w Polsce
zawsze stoi w tym miejscu, nad nim wisiała kompozycja z
drutu kolczastego i czerwonej woskowej róży. Wytwór jakiejś
bladej dziewczynki z Oldenburga, prezent, którego właściwie
się wstydził. Był lubiany. Poznawał to po twarzach mijających
go na ulicy. Kobiety z parafii robiły dla niego na szydełkach
poszewki na poduszki. Te poduszki tłoczyły się teraz w
szóstkę w rogu sofy, jak w prawdziwym polskim domu, były
pogniecione i szpiczaste. Jak piersi. Bzdura. Nagle rzucił
czarnym butem w stronę drzwi do pokoju. Nie gwałtownie,
tak tylko. Jeszcze nigdy się to nie zdarzyło. But zostawił na
ścianie ślad, obok zdjęcia z jego święceń.
Dahlmann chętnie podróżował, tylko dlaczego nagle w te
strony?
- Po tych wszystkich latach?
- Nie cieszysz się?
- Cieszę się, cieszę, drogi Juliusie, tylko się dziwię.
- Stary kraj, po prostu - odparł Dahlmann. W słuchawce
coś stuknęło.
- Juliusie, ciągle macie dwa telefony? - wiedział, że matka
Dahlmanna niedawno umarła.
Dahlmann mieszkał w wielkim domu sam. „Brakuje ci
jakiegoś Boga", próbował kiedyś powiedzieć ksiądz.
„Bzdura", odpowiedział Dahlmann. „Bzdura, lubię być sam".
Jeszcze dwa lata temu Dahlmann był miejskim skarbnikiem w
S.; kiedy biura skomputeryzowano, Dahlmann powiedział:
„Nie dam rady, panno Speckenbach. Czuję się obserwowany
przez te ekrany i stary. Ale pani jest jeszcze młoda, pani może
się tego jeszcze nauczyć, panno Speckenbach". „Pan też",
odparoła miękko panna Speckenbach. „Uprzejma i trochę
głupia", zwierzył się księdzu przez telefon i dodał ciszej: „Tak
całkiem szczerze, między nami braciszkami, Richard. Od
jakiegoś czasu wydaję się sobie samotnym gościem na
świecie. Ty nie, Richardzie? Nie lubię już rozmawiać".
Być może, pomyślał ksiądz, przyczyną było to, że
wszystkie zdania wydawały się Dahlmannowi zbędne, dopóki
jakiegoś nie wypowiedział. I to, że pił. O tym nie mówił.
Myśląc o Dahlmannie, podkurczył nogi. Wciąż leżał na
sofie. Nie leżał tak już jakieś dwadzieścia pięć lat. To przecież
nie był on, w samych skarpetkach, z kolanami pod brodą. To
był ktoś inny obok niego, oddychał głęboko. Ten ktoś także
podkurczył nogi.
- Wie pani, co mi się dzisiaj przydarzyło?
Knajpa znajdowała się naprzeciwko Międzynarodowego
Domu Spotkań Młodzieży. Dziewczyna za barem miała
siedemnaście lat. Jej nos błyszczał, ramiona także. Pracowała
zawsze w piątkowe wieczory. Ale ksiądz zachodził do baru
nie tylko w weekendy, bywał tam częściej.
Służbowo, mawiał. Tylko służbowo. W telewizorze,
między butelkami dżinu, wódki i whisky, szedł Polsat. Na
ekranie jakiś show, niekończąca się gadanina o pani
Ciechowskiej. Tak nazywał się wokalista Republiki. To, że
ksiądz tu zaglądał, zdawało się w O. nikogo nie dziwić. Obok
niego stała Lena. Cicha, w tym świetle wyglądała na bardziej
zaróżowioną.
- Wie pani, co mi się dziś przydarzyło? - spytał ponownie,
szybko, żeby nikt inny nie mógł wciągnąć jej w rozmowę.
Opowiedział, jak w południe siedział przy stole w barze
mlecznym obok okienka na brudne naczynia, z kobietą, która
równie dobrze mogła być mężczyzną. Miała poplamioną,
niebieską futrzaną czapkę i śmierdziała. Mimo to nie zmienił
miejsca, patrzył na ręce, które w zawstydzeniu zsunęły ze
stołu dwa pierogi; pod paznokciami widniały resztki szpinaku.
Ledwie ktoś wstawił do okienka następny talerz, już znikał
nadgryziony kawałek chleba, najpierw w zamkniętej dłoni,
później w kieszeni kurtki. Z każdym jej poruszeniem
dolatywał go zapach piwnicy, kotów i niemytych włosów.
Później zadzwoniła komórka. Na takie rzeczy ludzie zwracali
uwagę, na kobietę nie. Jakaś dziewczyna zawołała w
zagłębienie dłoni „tak, tak" i zaśmiała się.
- Miała jeszcze aparat na zębach - dodał ksiądz.
- Tak, tak - powtórzyła Lena.
- A jak pani dzień, Leno?
Potrząsnęła głową i wydęła usta. Przez chwilę wyglądała
jak ślimak.
- Niedobry?
- Dobry, dobry.
Odgarnęła nieprzyzwoicie puszyste włosy i spróbowała
zakręcić je na karku. Węzeł natychmiast się rozsupłał. Skinęła
głową.
- Dobrze? - udawał, że nie rozumie jej polskiego.
- Dobrze. Byliśmy w obozie - powiedziała - dziś po
południu, po meczu.
On także skinął głową. Wczoraj wieczorem przed meczem
przyjaźni niemieccy chłopcy pili w tym barze do północy
tequilę, zwracając się do polskich dziewcząt per „ogorka".
Musieli usłyszeć to słowo przy obiedzie. „Ogorka" brzmiało
jak dziewczęce imię, znaczyło jednak co innego. Ksiądz stał
przy barze i wszystko widział. „Patrz - powiedział jeden z
chłopców - przyjeżdżają tu nawet umierać", a drugi:
„Człowieku, to przecież ksiądz". Udawał, że nie rozumie
niemieckiego. Chłopcy umilkli, rzucali w siebie podstawkami
od piwa, ale ze spuszczonymi głowami. Wydawało mu się, że
wie, dlaczego.
- Na marginesie, mecz skończył się sześć do jednego. Dla
Polaków - powiedział.
- Wiem.
- Nie chciała pani o tym napisać? Zaśmiała się.
- Rzeczywiście, o to mnie pan podejrzewał - powiedziała,
wpatrując się w punkt między jego oczami, aż złapał się za
czoło. - Na marginesie, po południu byłam z przegranymi i
ekipą telewizyjną z programu sportowego w obozie -
powiedziała.
- I?
- Chłopcy naciągnęli głębiej bejsbolówki, nic więcej.
Lena schwyciła szklankę, ruszyła w stronę małego stołu z
oberwanymi czerwonymi fotelami, który właśnie się zwolnił.
Fotele należały kiedyś do umeblowania hotelu Globe, przez
trzy dni mokły w deszczu na hotelowym parkingu. Ksiądz
także je widział, podczas jednego ze swoich spacerów po
mieście. Przeszła przez salę. Podążył za nią.
- Zna pan Elę Pasternak?
- To ona oprowadzała was po obozie?
- Tak, w białym płaszczu i czarnych zamszowych butach.
Wyglądała jak mały biały namiot.
- I nic więcej pani nie zauważyła?
- Stałam obok niej - powiedziała Lena - i zauważyłam, jak
zmienił się jej zapach, gdy mówiła, że podwójny drut
kolczasty był pod prądem i że wykorzystywały to przede
wszystkim kobiety. - Lena zawahała się. Odwrócił się, bo
zerknęła na drzwi. - I jeszcze to - dodała - że w witrynach leżą
siwe włosy. Włosy młodych kobiet też musiały być siwe -
spojrzała na niego pytająco. Później jej spojrzenie stężało. -
Nieważne jak. Powinno się je zwrócić - powiedziała.
- Włosy?
- Zabitym - wyjaśniła. - Przecież do nich należą. - Znowu
rzuciła okiem na drzwi, właśnie się otwarły.
- Co? - zdziwił się ksiądz, ale zamilkł. Do knajpy wszedł
młody mężczyzna, który wczoraj stał tak blisko Leny, a dziś
rano, taki rozpieszczony i zachodni, opierał się o słupek
bramki. Udała, że bardzo zainteresował ją show w telewizji.
Później spojrzała na księdza. Tak, jej twarz, trochę nabrzmiałą
pod oczami, jakby była zła i smutna już od dawna,
przepełniała pewność.
- Chciał pan chyba powiedzieć - zwróciła się do niego -
„czego pani właściwie tutaj szuka, głupia, skoro nie widzi pani
nic więcej"?
Wskazał na jej czoło i pstryknął palcami.
- Okulary dla głupiej twarzy, poproszę - powiedział.
Zaśmiała się. A więc jej się spodobało. Więc się jej
podobał. Akurat w tym momencie rozpieszczony młody
mężczyzna przysiadł na oparciu jej fotela i potarł drewno pod
pokryciem z materiału. Miał na sobie szerokie
ciemnoniebieskie spodnie z licznymi zamkami, bluzę z
kapturem wciąż zamotaną wokół bioder. Księdzu rzuciło się w
oczy, że Lena i młody mężczyzna byli prawie tak samo
ubrani, choć ona musiała być starsza o kilkanaście lat.
- Mój znajomy - powiedziała.
Wcisnęła wyprostowane plecy w brudne oparcie.
Wyglądała na szczęśliwszą niż jeszcze przed minutą. Być
może była to dla niej najszczęśliwsza chwila całego dnia.
Albo tygodnia. Albo już od dawna? Pomyślał, że jej się to
udaje. W ciągu tych dwóch dni, kiedy jest w O., udaje jej się
po prostu widzieć miejsce. O. jest dla niej miastem, jak
wszystkie inne. A ona jest tu. Krytykuje, nie myśląc, że
wszystko, co widzi, musi także zrozumieć.
- W oknie stała nawet konewka - dodała.
- Gdzie? - spytał młody mężczyzna. Nie odpowiedziała.
- A obok - ciągnęła - obok konewki kanarek
gimnastykował się w klatce.
- Gdzie? - ponownie spytał młody mężczyzna. W jego
głosie było rozleniwienie. Nudny, pomyślał ksiądz.
- W obozie - odparła.
- Aha - powiedział młody mężczyzna.
Sobota. Ksiądz stał w poczekalni. Promień południowego
słońca prowadził wprost do dworcowej restauracji. Zawahał
się z ręką na klamce. Głośniki zapowiedziały pociąg z
Krakowa. Peron pierwszy. Pociąg Dahlmanna. Ksiądz zajrzał
do środka. Na drzwiach naklejki „Golden American" i „West",
wewnątrz jednak stare krzesła na cienkich, jasnych,
drewnianych nogach. Ich metalowe okucia za każdym
nieostrożnym ruchem skrobały po czarno - białych kafelkach.
Trzy kobiety, starość sprawiała, że były do siebie podobne, nie
podnosiły nawet wzroku spod białych czepków, zdejmując
blaszane pokrywki z restauracyjnych garnków i nakładając
Judith Kuckart Miłość Leny
LENA PROWADZI - Lena prowadzi - powiedział Dahlmann. - To jej samochód. Dwaj mężczyźni ze swoim bagażem stoją w jednym rządku. Walizka, mężczyzna, walizka, mężczyzna, walizka. Lena patrzy w stronę dworca. Wysoko nad torami dzieci opierają się o barierkę wiaduktu, obserwują niedzielne pociągi. Po drugiej stronie mostu leży wieś Brzezinka. - Ale ja jadę przez Berlin - mówi Lena. - Nic nie szkodzi. Mamy czas - odpowiada ksiądz. - Mamy czas, a w Berlinie miejsce na nocleg. Dahlmann zdejmuje z maski brzozowy liść, patrzy poważnie i milczy. Obok samochodu przystaje dwoje dzieci w starych rajstopach, na trzykołowych rowerkach. One także spoglądają z powagą. Okulary dziewczynki są zaparowane. Lena przytrzymuje Dahlmannowi drzwi od strony pasażera. Ten wsiada, wciąga nogi. Jego błyszczące czarne półbuty ze złotymi sprzączkami nie pasują do asfaltu w O. Ksiądz wskazuje wyciągniętym ramieniem na wschód. - Bramy Galicji - mówi. - Tak, tak - odpowiada ona. - Ale my jedziemy w przeciwnym kierunku. Patrzy na drugą stronę ulicy, drzwi do sieni ciągle jeszcze są otwarte. Przez chwilę dom zdaje się poruszać. Na siedzeniu obok kierowcy Dahlmann pociera rękami uda. - A właściwie dlaczego jedziemy przez Berlin? - pyta ksiądz. - Sprawy sercowe - odpowiada Dahlmann. Lena patrzy w niebo. Jest późne popołudnie. Gdy tylko zapadnie zmrok, zaczną szczekać psy. Boją się zmierzchu, niektórzy ludzie zresztą też. Szczekaniem dodają sobie otuchy,
pies psu. Nocą na polskich drogach jest ciemno jak pod ziemią. Ksiądz zbiera swoje rzeczy i pokazuje na bagażnik. - Otwarty! - woła Lena. Coś w nim ją wzrusza. Coś jednak nie. Ksiądz obchodzi samochód. Myśląc, że nikt go nie widzi, pospiesznie błogosławi bagażnik, potem wsuwa do niego walizki z brązowej sztucznej skóry. - Tak może być? - pyta, patrząc na nią nad samochodem. Słońce zachodzi dokładnie za jego głową. Oślepia, więc Lena nie może dostrzec jego twarzy. - Ruszajmy - mówi w końcu, uderzając dłonią w bok uda. Ten gest przypomina jej psa, którego dawno już nie ma. Ksiądz unosi poły sutanny, w powrotnej drodze będzie im pomocna, przynajmniej do granicy. Siada za Dahlmannem. Będzie więc zmuszona patrzeć na niego w lusterku. Ona także obchodzi samochód, ciesząc się, że jeszcze nie zniknął, zamyka bagażnik i nagle zamyślona, na moment opiera się o niego obydwiema rękami. Dom po drugiej stronie ulicy wciąż się porusza. Porusza się zawsze, gdy nań patrzy. - Co jest, no, co jest? Już późno. Mieliśmy ruszać - woła Dahlmann. Lena wsiada. Dahlmann na przednim siedzeniu pachnie żelem pod prysznic, bije z niego gorliwość, nawet gdy nie ma nic do roboty. Z mapą Polski rozłożoną na kolanach kolejny raz powtarza: „stary kraj", i zapewnia, że się tu dobrze orientuje. Kiwa głową, Lena rusza w kierunku wieczora. Przez otwarty szyberdach do samochodu wpada zapach lasu pachnącego lasem. Kraków, Katowice, zwykłe drogi, Częstochowa. Zanim tam dojadą, zapadnie noc. Jest parę minut po czwartej. Nazwa O. na znaku przy wyjeździe z miejscowości jest przekreślona, tuż za nim, przy czerwonym płocie przed czerwonym domem stoi kobieta o
płomiennoczerwonych włosach. Tylko obrazek Madonny nad schodami na taras jest jaskrawoniebieski. Lena naciąga kaptur. Właściwie nie była daleko. - Wszystko w porządku? - pyta Dahlmann, spoglądając na nią, a później na otwarty dach. - Tak - odpowiada.
KSIĄDZ Wiatr od rana zamiatał ulice, zakrywał słońce pojedynczymi chmurami. Piątek. Granatowy policyjny samochód skręcił z drogi, przejechał obok szatni i powoli dotoczył się do boiska. Zdziwiło to księdza. Samochód zatrzymał się niecały metr od niemieckiej bramki. Drzwi kierowcy odskoczyły. Napis podzielił się na pol i icja, a człowiek w mundurze koloru samochodu podszedł do bramki, o której słupek opierał się młody mężczyzna. Rozpieszczony młody mężczyzna, jak od wczoraj nazywał go ksiądz. Przewiązany w pasie bluzą z kapturem. Policjant zagadnął go, spoglądając na trybuny. Na osypujących się kamiennych stopniach zebrali się ciekawscy, głównie dzieci, mali kibice z flagami. Za nimi stała garstka dorosłych, mężczyźni i kobiety w skórzanych albo skajowych kurtkach, prawie wszyscy z zapalonymi papierosami, leczącymi piątkowe zmęczenie. Rozpieszczony młody mężczyzna sięgnął do kieszeni koszuli, wyciągnął paczkę i podsunął policjantowi. Ten poprawił czapkę, wyglądało, jakby odchrząknął. Polski i niemiecki nos spotkały się nad paczką amerykańskich papierosów. „Test the West", pomyślał ksiądz. Znów jakaś chmura zakryła słońce, zaskakując boisko nagłym cieniem. Uginając się w kolanach, policjant przeszedł przez trawę z zapalonym papierosem. Młody mężczyzna został przy bramce. Mali niemieccy piłkarze rozdawali autografy nad niebieskim sznurem do bielizny, dzielącym boisko na całej jego długości, przez trawę biegło dziecko w zielonej parce, trzymając w ramionach piłkę. - Żeby tylko nie zaczęło padać - za plecami księdza rozległ się głos Leny. - Co pani tu robi? - odwrócił się. - Interesuje panią futbol? - A pan, co pan tutaj robi jako ksiądz? - Mnie interesują szczególnie bramkarze.
- Bramkarze? Dlaczego? Znał pan kiedyś jakiegoś? - Są z zasady najbardziej zwariowani w całej drużynie. - I co panu po wariatach? - „W domu ojca mego jest mieszkań wiele"... - Dobrze wiedzieć - odparła - ale ja już mam pokój, zresztą wyjeżdżam w niedzielę. Jego wzrok padł na osypujące się stopnie trybun. W szczelinach rosła trawa. Chłopcy o twarzach stąd, twarzach, które u czternastolatków miały już czterdzieści lat, kucali kolano przy kolanie, wszyscy obcięci tak samo, jak spod garnka, ręce trzymali między nogami. Za nimi, w pobliżu niemieckiej bramki, na drewnianych ławkach zadaszonych rzędów siedziały dziewczyny. Ładniejsze i większe od chłopców, ich głowy z tyłu były mniej płaskie. - Więc nie powie mi pani, co tu robi? - Mam pewien pomysł - powiedziała, uśmiechnęła się i odwróciła głowę przez lewe ramię. Uśmiechnęła się do niemieckiej bramki. Uśmiechnęła się, żeby zwrócić na siebie uwagę? Młody mężczyzna wciąż jeszcze stał oparty o słupek. Rozpieszczony młody mężczyzna. Profil Leny był trochę za ostry, skóra na podbródku, gdy pochylała głowę, trochę zbyt wiotka. Wyglądała wtedy na zirytowaną. Ale gdy się uśmiechała, wokół jej oczu pojawiało się ulotne ciepło. Nie dzieliła się nim jednak. - Pomysł? - zapytał z naciskiem, by obróciła głowę w jego kierunku. - Pomysłów tu nie trzeba. To, co naprawdę się tu stało, wystarczy. - Naprawdę? - zapytała. - A co takiego? - Brakowało jeszcze tylko kogoś takiego, jak pani - odpowiedział podniesionym głosem. - Pewnie jeszcze chce pani o tym napisać.
Jego nagłe rozdrażnienie nie miało nic wspólnego z tym, co mówił, raczej z tym, co myślał. Wiatr powiał mu w twarz, zdmuchnął Lenie kaptur z głowy. Spojrzał jej w oczy. - Naprawdę? - zerknęła na niego i naciągnęła z powrotem kaptur. Miękkim, spokojnym, pewnym ruchem; ten jeden gest sprawił, że na moment zyskała nad nim przewagę. - Niech pan na mnie nie krzyczy - powiedziała. - Jestem zagubioną owieczką. Jak pan będzie tak krzyczał, zupełnie się zagubię. I jak pan to wytłumaczy swojemu Bogu? Mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce odgwizdał początek meczu. Dziecko w zielonej parce rzuciło piłkę na boisko. - Prawdą jest to - powiedziała Lena - że to miasto liczy 55 000 mieszkańców, ma słynną drużynę hokejową i najlepszych pływaków w Polsce. Najbardziej utalentowana para łyżwiarzy figurowych w tym kraju także tutaj trenuje. - Jest pani dziennikarką sportową? - Nie, aktorką. Ale rzeczywiście miałam pewien pomysł, nie całkiem jeszcze konkretny, kiedy mi pan przerwał. Uniosła kciuk. Spojrzał na boisko. - To tutaj ma być wspólnym treningiem i grą, żeby nie zapomnieć, tak? Zawsze myślałam, że żeby nie zapomnieć, trzeba przypominać, a nie grać w piłkę. Kiedy odchodziła, padła pierwsza bramka. „O - świę - cim! zwy - cięs - two, zwy - cięs - two!", wołały dziewczyny, uradowani chłopcy poprawiali daszki bejsbolówek. Lena odwróciła się. - Oświęcim, zwycięstwo, zwycięstwo? Co to znaczy? Dzień wcześniej, w czwartek, zahamowała swoim volvo tuż przed nim. Po tablicy rejestracyjnej rozpoznał, że przyjechała z jego stron, z tej deszczowej, zielonej okolicy na skraju Zagłębia Ruhry. Czarne dachy, domy z łupku, wykrochmalone firanki, smutne niedziele. Ludzie stamtąd
najczęściej byli brzydcy. Ona nie. Jej uśmiech mówił: „nie wiem, dokąd to wszystko prowadzi, ale z pewnością się uda". Wyglądała na zmęczoną, gdy oparta o drzwi samochodu wygładzała spódnicę. Była może czternaście, może piętnaście lat młodsza od niego, więc też już nie taka młoda. Zagadnęła go na schodach schroniska. Zegnał się właśnie z grupą z Viersen. Przeszkodziła mu w machaniu. Grupy lubił najbardziej, gdy odjeżdżały. Kiedy się oddalały, poszczególne osoby, zwłaszcza dziewczęta, ożywały. Sprawiało to pożegnanie. Lubił pożegnania, od zawsze. Nadawały życiu sens. - Znajdzie się tu jakiś pokój? - wskazała głową na betonowy budynek za jego plecami. Odwrócił się do niej ze sztucznym uśmiechem, mówiąc, że o ile wie, ten dom jest przeznaczony wyłącznie dla młodzieży. Pokazał palcem w stronę dworca i powiedział: „Globe", powinna spróbować w hotelu Globe. Spojrzała na jego szyję, wychylającą się z białego kołnierzyka, cienką, szybko czerwieniejącą, nie tylko po goleniu. Wiatr zaszeleścił nad nimi w ogromnym starym drzewie. Był wielkim czarnym strachem na wróble, wiedział o tym, ale to ułatwiało mu wypełnianie obowiązków księdza. Wytrzymał jej spojrzenie. Rozległ się klakson autobusu. Zamrugała oczami, odchyliła się nieco do tyłu, by schronić się przed słońcem. Jej oczy znalazły się w cieniu, usta na jego skraju. - Jeśli ksiądz zdradzi mi swoje nazwisko, ja też powiem, jak się nazywam. Uniósł rękę, gdy autobus z Viersen znów zatrąbił z wyrzutem. Wzdrygnęła się i odsunęła. Potem płynnym ruchem, powoli, być może po to, by ukryć trwożliwy odruch, zdjęła przez głowę sweter. Została w koszulce. Po dwa cienkie ramiączka na każdym ramieniu. Zrobiło mu się nieprzyjemnie.
Jego przyzwyczajenia określała samotność, nie ludzie. Tylko raz wydarzyło się coś, co miało związek z człowiekiem. Kiedy pisał pracę doktorską, zawsze po zapadnięciu zmroku spacerował po parku za biblioteką. To były dla jego umysłu godziny krytyczne. Pewnego wieczora został aresztowany przez dwóch policjantów, jako złodziej kieszonkowy. Wykręcili mu nawet ramię, gdy zdziwiony o coś zapytał. Pół godziny później, na posterunku, starsza pani pokręciła głową. Nie, to nie ten. Nie, mimo skórzanej kurtki i brody. To było w 1972, starsza pani miała fioletowe loki. Później w jego życiu nie było żadnych incydentów. Także tu, w O., gdzie mieszkał od pięciu lat. Autobus z Viersen zniknął za rogiem, ale kobieta ciągle jeszcze stała. Zsunęła bliżej ramiączka na prawym ramieniu, jakby chciała zakryć kawałek skóry między nimi. Na jej barki padały blade promienie południowego słońca. Słońca, które przywodziło mu na myśl śnieg. Nigdy mu się to jeszcze nie zdarzyło. Gdy robił to, co robił, myślał o tym, co robi; gdy widział kobietę, myślał: „kobieta", nie myśląc o niczym innym, o żadnej konkretnej kobiecie. - Lena - powiedziała Lena. - Franzen - odparł. - Richard Franzen, jestem tu katolickim duszpasterzem. - Duszpasterzem - powtórzyła. Patrzył na nią z góry. Była dość niska. Wytrzymała jego długie spojrzenie, nie skwitowała go żadnym niezobowiązującym uśmiechem. Jechał przed jej volvo swoim polskim fiatem, żeby pokazać jej drogę do hotelu. Był niespokojny, czuł się dobrze i nieswojo zarazem. Jego auto także pyrkało nerwowo, ze starczej słabości. Na światłach gwałtownie zahamował, zatrzymała się tuż za nim. Młoda matka w czerwonych sandałach na wysokich obcasach przemaszerowała przed
maską jego samochodu, pchając przed sobą czerwony wózek. Goły brzuch wyłaniający się spod krótkiej koszulki był płaski, spojrzenie ponure, żółte włosy wysoko upięte piętnastoma lub dwudziestoma kolorowymi spinkami, co przysiadły na jej głowie jak motyle. Obok niej szedł mężczyzna w spodniach od dresu. Brązowych, w kolorze butelki od piwa. „Polki nie są specjalnie szczęśliwe ze swoimi mężami, proszę księdza", powiedziała pewnego razu jego polska sprzątaczka. „Tak, proszę księdza, polskie kobiety usychają, a ich mężowie zasypiają przed telewizorem". Spojrzał w lusterko, Lena także śledziła spojrzeniem tę parę. Światło zmieniło się na zielone. Ruszyła za nim ostro, by natychmiast skręcić i zniknąć w najbliższym wjeździe. Nie potrzebowała już pilota. Zdumiony ujechał jeszcze kawałek, później zawrócił i skręcił tam gdzie ona. „Międzynarodowy Dom Spotkań Młodzieży" - głosił napis na strzałce skierowanej w dół. Zaparkowała samochód i nie zamykając drzwi ani nie oglądając się na jego znerwicowanego fiata, poszła w stronę wejścia pod czerwonymi bukami. Zatrzymał się kilka metrów dalej, wrzucił na luz, opuścił szybę i zawołał przekrzykując hałas silnika: - Ale hotel Globe!... Proszę pani! Proszę pani! Weszła przez szklane drzwi do Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży. Podążył za nią do holu, przez żwirowy parking, cienie drzew wydłużyły się popołudniowo. Zdawało się, że z opóźnieniem zauważyła młodego mężczyznę, który wyszedł jej naprzeciw, zatrzymała się w komicznej pozie. Młody mężczyzna był dla niej za młody. Cóż za rozpieszczona twarz, pomyślał ksiądz, ale patrzy, jakby na nią czekał. Akurat tutaj. W tym mieście na Wschodzie. Pewnie niedawno skończył szkołę. Odwzajemniła jego spojrzenie. Bezradna? Zmieszana? Zamyślona? Z oczekiwaniem. Została w tej samej pozie. Ksiądz patrzył, jak
młody mężczyzna idzie w jej stronę, zobaczył, jak uchyliła się, przejmując prowadzenie. Jak w końcu oparła się plecami o ścianę, on stanął przed nią tak blisko, jakby był już w niej. Widział rozpieszczoną, a jednak męską twarz. Twarz, która przez chwilę wydała mu się znajoma. Z reklamy? Wszyscy młodzi mężczyźni teraz tak wyglądali, jeśli byli przystojni. Widział, jak białka oczu młodego mężczyzny zaczerwieniły się. Gdyby kobieta trzymała za rękę dziecko, dziewczynkę w zdefasonowanej, staromodnej sukience i może w okularach, ta cofnęłaby się dwa kroki, by potem głośno zawołać: „Mamo, dlaczego ten pan tak na ciebie patrzy?". Ksiądz odszedł. Coś sprawiło, że zrobiło mu się nieprzyjemnie. Na zewnątrz, przed Międzynarodowym Domem Spotkań Młodzieży, polscy i niemieccy chłopcy grali na żwirze w piłkę. Na volvo i szyby drzwi wejściowych sypały się drobne kamyki. Ksiądz minął chłopców, wsiadł do fiata, posiedział chwilę z palcem wskazującym na ustach. W głowie czuł dziwny szum. Później odjechał. Zobaczył ją dopiero następnego dnia. Piątek. Z ogrodów przy boisku pachniało drewnem, które pali się, choć jest wilgotne. Gdy polska i niemiecka drużyna wybiegły na murawę, akurat rozdzwoniły się dzwony trzech kościołów. Polscy chłopcy mieli pryszcze, niemieccy pryszcze i kolczyki. Lena musiała właśnie umyć włosy, były jeszcze wilgotne, loki zwisały grubymi pokręcanymi pasmami. Naciągnęła na dłonie rękawy swetra i spytała, gdzie można dostać kawę. Czuł zapach jej szamponu. - Gdzie się pani zatrzymała? - W hotelu Globe - powiedziała. - Podoba mi się tam. W ogóle mi się tu podoba, ładnie pachnie. - Prawda? - odparł, wskazując na bzy przy trybunach. - A, tak - zauważyła, odrzucając głowę. - Nawiasem mówiąc, przyjechałam tu za niemiecką drużyną.
Ranek był ciepły, niebo, bezwstydnie niebieskie, zapraszało, by w nie wskoczyć. „Unia Oświęcim - klub młodzieżowy Rot - Weiss Oehde", pokazywała tablica. Dwa małe miasta, polskie i niemieckie. Polskie kiedyś było niemieckie. - Opiekunem naszej drużyny jest Netzer, Gunter Netzer - powiedziała Lena. - Ale nie mógł przyjechać, był zbyt zajęty. Przysłał zastanawiający telegram. Wisi przypięty różową pinezką na tablicy ogłoszeń, przy wejściu nr II do szatni. „Piłka nożna w tym miejscu konfrontuje nas wszystkich z naszą przeszłością", napisał po niemiecku i po polsku. Wszyscy piłkarze muszą obok tego przejść - dodała. - Wejścia nr I nie ma. Była bledsza niż poprzedniego dnia, twarz jasna, jakby przezroczysta. Widział, jak się zbliża, choć Lena w rzeczywistości wcale się nie poruszała, widział w niej ochotę na miłość. Akurat tutaj. Akurat w jego obecności, on przecież nie mógł mieć pojęcia o tych sprawach. Miała w sobie coś frywolnego i wzruszającego równocześnie. Zmieszał się, wolał pomyśleć o różowej pinezce. Ale to także do niczego nie prowadziło. - Pamięta pan? - spytała raz jeszcze. Skinął głową. - Oczywiście, kobieta z czerwonego volvo z moich starych stron. - Jasne - zaśmiała się. - Po ich autach rozpoznacie ich. Więc to także pan zapamiętał? - Moje strony po prostu - odparł, próbując nie być zbyt szorstki ani zbyt uprzejmy. - Co to znaczy „moje stare strony"? - spytała. - Ma pan na myśli tę wstrętną plamę na oknie? - Jaką plamę?
- Wyglądał pan kiedyś w niedzielę przez okno? W tej dziurze, z której pan pochodzi? Wtedy myśli się przecież, że to brud na szybie, a nie krajobraz czy widok. Spojrzał na nią. Musiał być dokładny. Jego oczy musiały być dwiema małymi, trochę matowymi, zapamiętującymi wszystko szybami. Sposób, w jaki mówiła, był mu obcy, choć jej głos miał owo swojskie, nieco przeciągłe brzmienie z jego okolicy. Ale było w nim coś innego. Złapał się na tym, że pomyślał o określeniu „poetycki". A więc to istniało? A więc rzeczywistość zachowała jednak na koniec jakąś tajemnicę, może nawet zawsze była taka, choć wydawała się światem, którym można dysponować. Była, a na końcu jednak nie? I chciała zostać opisana przez twierdzenia, ale nie do końca? Niektórzy ludzie nazywali to czymś nieuchwytnym, poetyckim. Nie był do tego przyzwyczajony, do nieuchwytności, poetyckości. Dla niego obowiązywało to, co obowiązywało. To było to, co widział i wiedział. Tym, co widział i znał, wypełniał świat, systematycznie, jak krzyżówkę. Normalnie nie zostawały żadne luki. Odeszła, gdy padła pierwsza bramka. On poszedł trzy bramki później, w przerwie. Było cztery do zera dla Polaków. Gdy przechodził obok baraku z szatniami, słyszał, jak polski trener mówi do bramkarza. Zaklinał go. Żeby puścił choć jedną bramkę dla Niemców. „W imię pokoju", powiedział. Szyby baraku były brudne. Mimo to ksiądz widział, że bramkarz patrzył w podłogę, rytmicznie uderzając kubkiem po kawie w grzbiet dłoni. W piątkowe południe ksiądz chciał zjeść pierogi i sałatę w barze mlecznym Dym, za trzy złote. Wcześniej posprzątał mieszkanie. Zawsze to robił przed jedzeniem. Miał swoje zwyczaje. Każdego ranka, po wczesnej mszy odprawianej na czczo, zjadał swoje dwa croissanty na nowej stacji benzynowej i kupował niemieckie gazety, które do O.
przychodziły z jedno - lub dwudniowym opóźnieniem. Każdego ranka sprzedawczyni ze stacji benzynowej była pierwszą osobą, z jaką dłużej rozmawiał. Kiedy nikt nie patrzył, czesała swoje cienkie włosy, które stawały się jeszcze cieńsze. W niedziele wyprawiał się na wycieczki, sam, rowerem przez pola. Przejeżdżał obok płotów, ich drewniane balaski wydawały mu się za cienkie w porównaniu do wielkich anten satelitarnych. Drogi były wyboiste, pola pełne kamieni, suche, szare, o nastroszonych brzegach. Gdy po kilku minutach jazdy zsiadał z roweru, by sprawdzić powietrze w tylnym kole, jego czarne buty pokrywała gruba warstwa kurzu. To także było głupie przyzwyczajenie. Schylał się, czasem na polu obok schylała się kobieta z motyką w dłoni, wykopująca z ziemi kamienie. Zawsze była to kobieta w czarnej sukience, a więc stara, a więc w chustce na głowie. Gdy pochylała się niżej, mógł dojrzeć wełniane pończochy, czerwone, nigdy jednak nie widywał twarzy. W samym środku Polski myślał: to jak w Polsce. Nie miał wyobrażeń o Polsce ani nic nie wymyślał, dopóki tam nie pojechał. Taki był. Jego praca doktorska także taka była. Tytuł podsunął mu jeden z przyjaciół. „Bóg i zło". Obiecywał to, czego brakowało autorowi. Siłę wyobraźni, odwagę do spekulacji. Jest pan kimś, kto woli strzec odpowiedzi, niż stawiać pytania, powiedział egzaminator w seminarium. Zanim opuścił w południe mieszkanie na plebanii, żeby pójść coś zjeść, założył czyste skarpetki. Na schodach spotkał sprzątaczkę w zielonym swetrze. Wyciągnęła ramię, dzwoniąc kluczami do jego mieszkania i zaśmiała się. On także, później szybko odszedł. Ciemność klatki schodowej ustąpiła miejsca słońcu przed drzwiami. Kosze na papier błyszczały bardziej żółto niż zazwyczaj. Prawdziwie, ale jak pomalowane. W Dymie zjadł dużo, jak zwykle pijąc kawę. Do tej pory nie zwracał na to
uwagi. Teraz tak. Był w świetnym humorze. Od wczoraj opowiadał sobie wszystko, co robi, robiąc to, i gdy odnosił brudne naczynia do kuchennego okienka, przyszło mu na myśl, że opowiadał to jej. Splótł z tyłu ręce. Nigdy do tej pory tego nie robił, ale spodobało mu się. Tak wrócił do domu, przecinając zalany słońcem rynek, z niemieckim betonowym bunkrem pośrodku. Po wojnie Polakom nie udało się go wysadzić, z konieczności przerobili go na dom towarowy, malując na biało i dobudowując szklaną ścianę witryn. Wisiały w nich tiulowe firanki. Tak często wyglądają polskie wystawy, nawet jeśli leżą na nich kompakty, podkoszulki, adidasy i papierosy. Faktycznie, był w doskonałym nastroju. Wszedł na swoją ulicę, szeroką, o tej porze panował duży ruch. Jej czerwone volvo z mocno skręconymi kołami stało na chodniku przed jego domem. Ona zaś znajdowała się przy płocie sąsiadów, kaptur zwisał jej krzywo na plecach. Zaczął pospiesznie szukać miętowego cukierka. Ugięła łokcie i robiła zdjęcie. Gdy był o trzy kroki od niej, ulicą przejechała ciężarówka. Niemal zupełnie zagłuszyła jego słowa. - Wie pani, co tu wcześniej było? - wskazał dom, który fotografowała. Lena obróciła się z aparatem przy twarzy i nacisnęła migawkę. - Peng - powiedziała. Była za stara na to „peng". Widział jej ciemno uszminkowane usta. Wyglądała starzej niż przedtem, na boisku. - Dziwna figura, ta tam - miała na myśli białą kobiecą postać w ogrodzie, Madonnę z równie białym dzieckiem w ramionach. - Tam mieszkam - powiedział, pokazując sąsiedni dom. Nie spojrzała nawet w tę stronę.
- Ta jej biel jest jak proszek do prania roztarty między palcami - stwierdziła. - Może dlatego, że ogród jest taki ciemnozielony. Opierała się o płot, spoglądając na szeroką ulicę wiodącą w stronę żydowskiego cmentarza, nowej części miasta, rosyjskiego targu i dalej do Monowic, byłej fabryki IG Farben. Czasami wypuszczał się na długie spacery, sam, poza granice miasta. Wycieczki kontrolne, tak o nich mówił. - To jest Madonna - powiedział, a ona nasunęła pasek małego srebrnego aparatu na nadgarstek. - Pani Madonna - powiedziała błazeńsko, po polsku. Jej oczy w jasnym świetle nie były już niebieskie, właściwie prawie zielone, jak woda w basenie. Miała piega pod lewym okiem. - Właściwie dlaczego został pan księdzem? Nie odpowiedział. - Z powodu kobiety? - Normalnie księdzem zostaje się z powodu Boga - odparł. - Nie lubi pan kobiet? - Nie lubi pani księży? Co miał odpowiedzieć? Zrobić jej przyjemność i oznajmić: ktoś odezwał się do mnie pewnego popołudnia w sierpniu? Nikogo nie widziałem, a więc musiał to być Bóg, i od tamtej pory mogę ukrywać się przed miłością do dziewcząt za miłością do Boga. Ale to nieprawda. Tylko sierpniowe popołudnie było prawdziwe. Popołudnie dawno temu. - Było panu trudno? To znaczy, podjąć decyzję o celibacie? - spytała. - Nie. Nie, nie tak trudno, jakby mogła pomyśleć. Usłyszał, jak sam opowiada. Decyzja, powiedział, była zupełnie oczywista. Tego popołudnia, w sierpniu, miał siedemnaście lat, wiedział
to. Koledzy z jego klasy pojechali na wakacje. On został w domu, całe gorące lato. Śliwki dojrzały już na początku lipca, ludzie przemykali wzdłuż domów, w poszukiwaniu cienia. Z nudów pomagał księdzu malować salkę parafialną. Ksiądz był miły. Wieczorami siadywali razem na stosach starych gazet, jedli kanapki z wątrobianką i kiszonymi ogórkami, palili revale. Ksiądz go częstował. Miał dopiero siedemnaście lat, ale palił. Często stawał przy oknie. Na północy - jego stare przedszkole w podwórzu; na południu, po przeciwnej stronie ulicy - szkoła. Dalej garaże z blaszanymi dachami. Na ulicach upał, w salce było chłodno, nagie ściany pachniały farbą. Malował. Wszystko się zgadzało. Najchętniej zostałby tak na zawsze, w czapce z gazety na głowie. Tak się zdecydował. Lena oglądała aparat. Pasemko włosów spadło jej na czoło. - Jak Zielone Świątki. - Ale spokojniej - powiedział. - Choć prawie tak. Tak, w ten sposób wszystko się zaczęło. Usłyszał, jak mówi: w przeciwnym razie zostałby pewnie malarzem pokojowym. Ale tego lata nie mógł sobie wyobrazić nic innego, później także nie. Nie mógł sobie wyobrazić nic innego, bo nigdy nie wyobrażał sobie nic innego. Nie jestem taki, usłyszał własny głos. Nie cierpi z powodu wyobrażeń, nigdy, co najwyżej dlatego, że ich nie posiada. Ale właściwie z tego powodu także nie. Gdy myśli o swoim dzieciństwie, myśli tylko to słowo. Żadne inne słowo nie przeszkadza. Ani żaden obraz, który sprawiłby, że stałby się bardziej niespokojny albo szczęśliwy. - Wiem, co pan ma na myśli. Nie jest pan narażony na to wewnętrzne mamrotanie, na które cierpią inni ludzie. Przede wszystkim kobiety, dzieci i artyści. - Skinęła głową. On także. - Tak - powiedział. - To, czego mi brak, nigdy nie wydawało mi się brakiem i nie robię z tego tajemnicy.
- Z czego? - Że jestem ślepy. - Nie, wcale tego nie zauważyłam! - Na krótko osłoniła oczy dłonią. - Mam na myśli, że jestem ślepy na wewnętrzne obrazy, tak jak inni ludzie na kolory. Mimo to ślepi na kolory przejdą przez każdą ulicę, przez życie też. Tak jak ja. Wie pani... - chciał jeszcze coś dodać, ale nakrył usta dłonią, powstrzymując kolejne zdania. Tak, nie potrzebował wyobrażać sobie Boga, Bóg był, gdy myślał słowo Bóg. Takie było także życie w O., proste, bo nawet w O. nie wyobrażał sobie niczego. Po prostu pracował. - Nawiasem mówiąc... - powiedziała i zawahała się. To wahanie zostawiło mu wolną przestrzeń. Wpadła w nią myśl, o którą się nie podejrzewał. Ludzie, twierdziła ta myśl, ludzie dzielą ze sobą rzeczywistość zewnętrzną i wewnętrzną. Mogą się porozumiewać, gdy współgra ta zewnętrzna. Mogą się kochać, gdy zgadza się wewnętrzna. Gdy jednak rzeczywistość wewnętrzna jednej osoby zgadza się z zewnętrzną drugiej, pojawia się tajemnica, która nawet dla nich pozostaje tajemnicą, są jednością, nie należąc do siebie. Są splątani na odległość. Tak, był połączony z Leną. Choć prawie jej nie znał. Nagle był tego całkowicie pewny. Bo gdyby tak nie było, to dlaczego chciałby jej opowiadać? Nie mógł nic na to poradzić. Ona także nie. Tak, wierzył w to. Powiedział, naśladując intonację Leny: - Nawiasem mówiąc, wie pani, że gram na akordeonie? Obok białej gipsowej kobiety zjawiła się teraz druga, ta jednak się poruszała, choć powoli, polewając wodą postument, na którym stała Madonna. Rosły tam drobne niebieskie kwiatki, z ulicy prawie niewidoczne. Kobiety, pomyślał, właściwie są uciążliwe. Ciągle wchodzą człowiekowi w drogę, stukają obcasami w lecie, szurają w zimie, przeszkadzają
przez cały rok, opowiadając o swoich uczuciach albo analizując uczucia innych. - Proszę? - spytała Lena. - Nic nie mówiłem - odparł, zerkając na jej przedziałek. Miała siwe pasemka w czarnych włosach. Kto je tam wsunął? - O czym pan myśli? - Powinna pani zwiedzić miasto, zanim pojedzie pani dalej - powiedział. - Zrobię to. - Kiedy? - Jutro po południu - odparła. W tym momencie pomyślał, że jutro o trzeciej przyjedzie także jego gość. Dahlmann. Najpierw pojawiła się ona, teraz Dahlmann. Obydwoje ze starych stron. Ta koincydencja dawała do myślenia. Chciał przejść się z nią jeszcze kawałek, odprowadził ją do samochodu. - Kto pokaże pani miasto? - Znajomy - odpowiedziała, wsiadając do auta. Znajomy. W ten sposób chciała trzymać go na dystans? Spojrzał na nią. Nie spytała nawet, jak skończył się mecz. W przedpokoju stała sprzątaczka, czterdziestoletnia blondynka, zaczerwieniona na twarzy, nieco grubsza po każdej zimie. Stała swoimi szerokimi łydkami i płaskimi stopami na wysokich obcasach i cieszyła się na weekend. Jej twarz była asymetryczna. W niektóre dni, gdy dłużej jej się przyglądał, rozpadała się na twarze wielu kobiet, których nie znał. Mówił do niej „pani Dorotko". Podsunęła mu słuchawkę i powiedziała szeptem: - Telefon. W słuchawce nikt się już jednak nie odezwał. - Kto to był?
- Jakiś mężczyzna z Niemiec - odpowiedziała, chowając banknoty, które położył w korytarzu na jej zielonym swetrze. Przytrzymał jej drzwi wejściowe. Zapachniało wanilią, gdy musnęło go jej nagie białe ramię. Patrzył za nią z okna. Na środku ruchliwej ulicy założyła zielony sweter. Później podszedł do sofy, położył się na plecach i leżał, wciskając to jeden, to drugi policzek w poduszkę. Zaczął nucić pieśń kościelną, później jakiś karnawałowy szlagier. Złożył dłonie i rytmicznie uderzał stopą o stopę. Później jeszcze raz się podniósł i powoli zdjął buty. A więc to było tak, choć nie miało żadnego sensu. Najpierw pojawiła się ona. Lena, w czwartek. Dzisiaj jest piątek. Jutro, w sobotę przyjedzie on. Dahlmann. Zapowiedział odwiedziny już wiele dni temu, mówiąc, że zadzwoni jeszcze z drogi. Dlaczego? - Chcę cię odwiedzić, kiedy już jestem w pobliżu. Masz coś przeciwko temu? Nie cieszysz się? - Cieszę się, cieszę, drogi Juliusie - powtórzył kilka razy. Telefonowali raz w miesiącu. W nogach sofy stał stary rosyjski telewizor, w Polsce zawsze stoi w tym miejscu, nad nim wisiała kompozycja z drutu kolczastego i czerwonej woskowej róży. Wytwór jakiejś bladej dziewczynki z Oldenburga, prezent, którego właściwie się wstydził. Był lubiany. Poznawał to po twarzach mijających go na ulicy. Kobiety z parafii robiły dla niego na szydełkach poszewki na poduszki. Te poduszki tłoczyły się teraz w szóstkę w rogu sofy, jak w prawdziwym polskim domu, były pogniecione i szpiczaste. Jak piersi. Bzdura. Nagle rzucił czarnym butem w stronę drzwi do pokoju. Nie gwałtownie, tak tylko. Jeszcze nigdy się to nie zdarzyło. But zostawił na ścianie ślad, obok zdjęcia z jego święceń. Dahlmann chętnie podróżował, tylko dlaczego nagle w te strony?
- Po tych wszystkich latach? - Nie cieszysz się? - Cieszę się, cieszę, drogi Juliusie, tylko się dziwię. - Stary kraj, po prostu - odparł Dahlmann. W słuchawce coś stuknęło. - Juliusie, ciągle macie dwa telefony? - wiedział, że matka Dahlmanna niedawno umarła. Dahlmann mieszkał w wielkim domu sam. „Brakuje ci jakiegoś Boga", próbował kiedyś powiedzieć ksiądz. „Bzdura", odpowiedział Dahlmann. „Bzdura, lubię być sam". Jeszcze dwa lata temu Dahlmann był miejskim skarbnikiem w S.; kiedy biura skomputeryzowano, Dahlmann powiedział: „Nie dam rady, panno Speckenbach. Czuję się obserwowany przez te ekrany i stary. Ale pani jest jeszcze młoda, pani może się tego jeszcze nauczyć, panno Speckenbach". „Pan też", odparoła miękko panna Speckenbach. „Uprzejma i trochę głupia", zwierzył się księdzu przez telefon i dodał ciszej: „Tak całkiem szczerze, między nami braciszkami, Richard. Od jakiegoś czasu wydaję się sobie samotnym gościem na świecie. Ty nie, Richardzie? Nie lubię już rozmawiać". Być może, pomyślał ksiądz, przyczyną było to, że wszystkie zdania wydawały się Dahlmannowi zbędne, dopóki jakiegoś nie wypowiedział. I to, że pił. O tym nie mówił. Myśląc o Dahlmannie, podkurczył nogi. Wciąż leżał na sofie. Nie leżał tak już jakieś dwadzieścia pięć lat. To przecież nie był on, w samych skarpetkach, z kolanami pod brodą. To był ktoś inny obok niego, oddychał głęboko. Ten ktoś także podkurczył nogi. - Wie pani, co mi się dzisiaj przydarzyło? Knajpa znajdowała się naprzeciwko Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży. Dziewczyna za barem miała siedemnaście lat. Jej nos błyszczał, ramiona także. Pracowała
zawsze w piątkowe wieczory. Ale ksiądz zachodził do baru nie tylko w weekendy, bywał tam częściej. Służbowo, mawiał. Tylko służbowo. W telewizorze, między butelkami dżinu, wódki i whisky, szedł Polsat. Na ekranie jakiś show, niekończąca się gadanina o pani Ciechowskiej. Tak nazywał się wokalista Republiki. To, że ksiądz tu zaglądał, zdawało się w O. nikogo nie dziwić. Obok niego stała Lena. Cicha, w tym świetle wyglądała na bardziej zaróżowioną. - Wie pani, co mi się dziś przydarzyło? - spytał ponownie, szybko, żeby nikt inny nie mógł wciągnąć jej w rozmowę. Opowiedział, jak w południe siedział przy stole w barze mlecznym obok okienka na brudne naczynia, z kobietą, która równie dobrze mogła być mężczyzną. Miała poplamioną, niebieską futrzaną czapkę i śmierdziała. Mimo to nie zmienił miejsca, patrzył na ręce, które w zawstydzeniu zsunęły ze stołu dwa pierogi; pod paznokciami widniały resztki szpinaku. Ledwie ktoś wstawił do okienka następny talerz, już znikał nadgryziony kawałek chleba, najpierw w zamkniętej dłoni, później w kieszeni kurtki. Z każdym jej poruszeniem dolatywał go zapach piwnicy, kotów i niemytych włosów. Później zadzwoniła komórka. Na takie rzeczy ludzie zwracali uwagę, na kobietę nie. Jakaś dziewczyna zawołała w zagłębienie dłoni „tak, tak" i zaśmiała się. - Miała jeszcze aparat na zębach - dodał ksiądz. - Tak, tak - powtórzyła Lena. - A jak pani dzień, Leno? Potrząsnęła głową i wydęła usta. Przez chwilę wyglądała jak ślimak. - Niedobry? - Dobry, dobry.
Odgarnęła nieprzyzwoicie puszyste włosy i spróbowała zakręcić je na karku. Węzeł natychmiast się rozsupłał. Skinęła głową. - Dobrze? - udawał, że nie rozumie jej polskiego. - Dobrze. Byliśmy w obozie - powiedziała - dziś po południu, po meczu. On także skinął głową. Wczoraj wieczorem przed meczem przyjaźni niemieccy chłopcy pili w tym barze do północy tequilę, zwracając się do polskich dziewcząt per „ogorka". Musieli usłyszeć to słowo przy obiedzie. „Ogorka" brzmiało jak dziewczęce imię, znaczyło jednak co innego. Ksiądz stał przy barze i wszystko widział. „Patrz - powiedział jeden z chłopców - przyjeżdżają tu nawet umierać", a drugi: „Człowieku, to przecież ksiądz". Udawał, że nie rozumie niemieckiego. Chłopcy umilkli, rzucali w siebie podstawkami od piwa, ale ze spuszczonymi głowami. Wydawało mu się, że wie, dlaczego. - Na marginesie, mecz skończył się sześć do jednego. Dla Polaków - powiedział. - Wiem. - Nie chciała pani o tym napisać? Zaśmiała się. - Rzeczywiście, o to mnie pan podejrzewał - powiedziała, wpatrując się w punkt między jego oczami, aż złapał się za czoło. - Na marginesie, po południu byłam z przegranymi i ekipą telewizyjną z programu sportowego w obozie - powiedziała. - I? - Chłopcy naciągnęli głębiej bejsbolówki, nic więcej. Lena schwyciła szklankę, ruszyła w stronę małego stołu z oberwanymi czerwonymi fotelami, który właśnie się zwolnił. Fotele należały kiedyś do umeblowania hotelu Globe, przez trzy dni mokły w deszczu na hotelowym parkingu. Ksiądz
także je widział, podczas jednego ze swoich spacerów po mieście. Przeszła przez salę. Podążył za nią. - Zna pan Elę Pasternak? - To ona oprowadzała was po obozie? - Tak, w białym płaszczu i czarnych zamszowych butach. Wyglądała jak mały biały namiot. - I nic więcej pani nie zauważyła? - Stałam obok niej - powiedziała Lena - i zauważyłam, jak zmienił się jej zapach, gdy mówiła, że podwójny drut kolczasty był pod prądem i że wykorzystywały to przede wszystkim kobiety. - Lena zawahała się. Odwrócił się, bo zerknęła na drzwi. - I jeszcze to - dodała - że w witrynach leżą siwe włosy. Włosy młodych kobiet też musiały być siwe - spojrzała na niego pytająco. Później jej spojrzenie stężało. - Nieważne jak. Powinno się je zwrócić - powiedziała. - Włosy? - Zabitym - wyjaśniła. - Przecież do nich należą. - Znowu rzuciła okiem na drzwi, właśnie się otwarły. - Co? - zdziwił się ksiądz, ale zamilkł. Do knajpy wszedł młody mężczyzna, który wczoraj stał tak blisko Leny, a dziś rano, taki rozpieszczony i zachodni, opierał się o słupek bramki. Udała, że bardzo zainteresował ją show w telewizji. Później spojrzała na księdza. Tak, jej twarz, trochę nabrzmiałą pod oczami, jakby była zła i smutna już od dawna, przepełniała pewność. - Chciał pan chyba powiedzieć - zwróciła się do niego - „czego pani właściwie tutaj szuka, głupia, skoro nie widzi pani nic więcej"? Wskazał na jej czoło i pstryknął palcami. - Okulary dla głupiej twarzy, poproszę - powiedział. Zaśmiała się. A więc jej się spodobało. Więc się jej podobał. Akurat w tym momencie rozpieszczony młody mężczyzna przysiadł na oparciu jej fotela i potarł drewno pod
pokryciem z materiału. Miał na sobie szerokie ciemnoniebieskie spodnie z licznymi zamkami, bluzę z kapturem wciąż zamotaną wokół bioder. Księdzu rzuciło się w oczy, że Lena i młody mężczyzna byli prawie tak samo ubrani, choć ona musiała być starsza o kilkanaście lat. - Mój znajomy - powiedziała. Wcisnęła wyprostowane plecy w brudne oparcie. Wyglądała na szczęśliwszą niż jeszcze przed minutą. Być może była to dla niej najszczęśliwsza chwila całego dnia. Albo tygodnia. Albo już od dawna? Pomyślał, że jej się to udaje. W ciągu tych dwóch dni, kiedy jest w O., udaje jej się po prostu widzieć miejsce. O. jest dla niej miastem, jak wszystkie inne. A ona jest tu. Krytykuje, nie myśląc, że wszystko, co widzi, musi także zrozumieć. - W oknie stała nawet konewka - dodała. - Gdzie? - spytał młody mężczyzna. Nie odpowiedziała. - A obok - ciągnęła - obok konewki kanarek gimnastykował się w klatce. - Gdzie? - ponownie spytał młody mężczyzna. W jego głosie było rozleniwienie. Nudny, pomyślał ksiądz. - W obozie - odparła. - Aha - powiedział młody mężczyzna. Sobota. Ksiądz stał w poczekalni. Promień południowego słońca prowadził wprost do dworcowej restauracji. Zawahał się z ręką na klamce. Głośniki zapowiedziały pociąg z Krakowa. Peron pierwszy. Pociąg Dahlmanna. Ksiądz zajrzał do środka. Na drzwiach naklejki „Golden American" i „West", wewnątrz jednak stare krzesła na cienkich, jasnych, drewnianych nogach. Ich metalowe okucia za każdym nieostrożnym ruchem skrobały po czarno - białych kafelkach. Trzy kobiety, starość sprawiała, że były do siebie podobne, nie podnosiły nawet wzroku spod białych czepków, zdejmując blaszane pokrywki z restauracyjnych garnków i nakładając