mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Kwiatkowska Jolanta - Rozsypane wspomnienia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Kwiatkowska Jolanta - Rozsypane wspomnienia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 91 osób, 52 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 274 stron)

Kwiatkowska Jolanta Rozsypane wspomnienia Podobno każdy jest kowalem swojego losu. Małgorzata i Piotr też tak myśleli. Lecz choć starannie zaplanowali przyszłość, przeznaczenie postanowiło zabawić się z nimi. W piątą rocznicę ślubu Piotr zażądał: „Gośka, od dziś opisuj nasze radości i smutki. Wyobraziłem sobie jak obchodzimy diamentową rocznicę. Mamy już dużo czasu dla siebie. Wnuki odchowaliśmy. Prawnuki dorastają. Siedzimy w bujanych fotelach. Okulary na nosie, papucie i ciepłe pledy. W kieliszkach od szampana zaparzone ziółka. Wspominamy, sprzeczamy się, kto z nas lepiej pamięta. Wtedy raz ty, raz ja – przez lupę – czytamy głośno zapisane przez ciebie zeszyty.” I właśnie z tych pamiętników poznajemy dalsze losy bohaterów. Jedno na pewno im się udało – dotrzymanie przysięgi, że kochać się będą do końca. A nikt nie ma prawa „rzucać kamieniem” w matkę, która swoje ukochane dziecko oddaje obcej kobiecie. Nikt nie ma prawa twierdzić, że rozwód i ponowne małżeństwo z kimś drugim, zawsze oznaczać musi koniec miłości. Nikt nie ma prawa osądzać kobiety, która nie potrafi kochać drugiego dziecka, ponieważ odebrało jej córkę. Nikt, a jeżeli - to tylko On.

- Mamuś. Proszę cię. Przemyśl to jeszcze raz - prosiła Elżunia, trzymając mnie za ręce i błagalnie patrząc mi w oczy. - Moja dziewczynko. - Starałam się mówić spokojnie, tuląc ją do siebie. - Ty jedź. Rozpocznij nowe życie. - I po chwili dodałam, chcąc wywołać uśmiech na jej twarzy: - Starych drzew się nie przesadza. - Tym razem nie zadziałało. - Nowe życie?Jak? Bez niego? Mojej miłości. Sensu mojego życia. Oparcia. Wszystkiego. - Ela sięgnęła po następną chusteczkę. - Mamo, ja jestem pewna, że Michał tym wszystkim nadal jest. - Wiem, że tak czujesz. Od początku zapewniałaś mnie, że to mężczyzna dla ciebie. Z trudem przeszły mi te słowa przez gardło. Zgodnie z radą mojej przyjaciółki nie reagowałam na czas teraźniejszy, którego Ela nadal używała. Od pogrzebu jej męża minęło sześć miesięcy i tydzień. Ona odznaczała dni w kalendarzu wiszącym w kuchni. Potem przeliczała je na godziny, minuty i sekundy... Dopiero sześć tygodni po pogrzebie mogłam spotkać się z Krystyną, która jest psychologiem. Umówiłyśmy się u niej, żeby móc dłużej swobodnie porozmawiać. Do tego czasu Ela praktycznie nie wychodziła z domu. Z trudem udało mi się ją namówić na kilka krótkich wyjść. Najczęściej wieczorem, gdy już było ciemno. Szłyśmy bez słowa do pobliskiego parku, siadałyśmy na ławce i milcząc, siedziałyśmy do momentu, gdy znów zaczynała płakać i dygotać jak w febrze. Po powrocie kładła się w ubraniu na kanapę, zamykała oczy i znów była z Michałem. Cieszyłam się, że robi to w pokoju, a nie zamyka się w sypialni. Mogłam cały czas być z nią, mimo że w pierwszych dwóch tygo

dniach po pogrzebie ja dla niej nie istniałam. Niczego ani nikogo nie było, był tylko Michał. Próbowałam coś mówić, pocieszać, uspokajać. Namawiać do zjedzenia czy umycia się. Tłumaczyć, że alkohol ani proszki nasenne nie są rozwiązaniem. Wiedziałam, że niewiele mogę pomóc i cały czas miałam wyrzuty sumienia, ale nie z tego powodu. I dlatego odskocznia w postaci rozmowy z przyjaciółką była mi bardzo potrzebna. - Krysiu, Ela w zasadzie nie śpi. Nie je. Czasami zdrzemnie się, siedząc na kanapie. Już nie pyta dlaczego. Nie płacze. Nic nie robi. Po prostu siedzi. Tak się o nią boję. Co robić? - Przeczekać. Być w pobliżu. Potrzebuje czasu, żeby dotarło do niej to, co się stało. Teraz przeżywa bunt i jednocześnie czuje lęk. Bezradność. Najważniejsze, żebyś jej nic nie tłumaczyła, nie powtarzała frazesów, że potrzeba czasu. Ważne, żeby to ona zaczęła mówić. Wszystko jedno co. Zaproponuj, żeby opowiedziała ci, jak się poznali. Pytaj o szczegóły. I słuchaj, jakbyś słyszała wszystko pierwszy raz. - Popatrzyła na mnie i widząc moją minę, dodała: - Gośka, postaraj się zachowywać i postępować tak, jak czasami musisz się zachowywać w pracy. Zaparzyć jeszcze herbaty? - Kiwnęłam głową. Wstała i poszła do kuchni. Długo rozmawiałyśmy i dobrze mi to zrobiło. Mogłam wrócić do domu i spróbować przerwać milczenie Eli. Krysia miała rację. Moje pierwsze próby pomocy typu: „Elżuniu, wiem, co czujesz, musisz być silna, czas leczy rany" - były z tych oczywistych, ale zupełnie chybionych w czasie, w którym ona nie myślała, nie widziała, nie słyszała. W czasie, który według niej nie miał prawa przyjść. Wiedziałam o tym, a jednak nie umiałam inaczej. Moje zachowanie było efektem ulgi, którą poczułam, odchodząc od grobu Michała. Ale o tym wiedziałam tylko ja. Przepracowałam w zawodzie prawie trzydzieści lat. W szpitalu na różnych oddziałach i w przychodni dla kobiet. Jestem

położną i pielęgniarką. Doskonale wiem, że w pierwszym okresie po śmierci bliskiej osoby nie powinno się dawać żadnych rad i wskazówek. Niekiedy nawet mówić o swoim współczuciu. Nie pocieszać, nie porównywać, nie pouczać. Wystarczy być. Tuż obok albo i dalej. Być odczuwalnym, a jednocześnie niewidocznym. Widzieć, nie patrząc. Słuchać milczenia. Nie słyszeć krzyku. Czasami wystarczy podać chusteczkę, szklankę wody, krople. Zbliżyć się lub usiąść dalej. Przytulić lub przyjąć razy. Wczuć się w zachowanie zrozpaczonej osoby. Zawsze jednak trzeba być czujnym, żeby nie przegapić momentu, w którym potrzebna jest zdecydowana reakcja. Tyle razy widziałam reakcje rodzin na śmierć najbliższych. Różne. Od obojętności do samobójczych prób w szpitalnej toalecie. Przez wszystkie lata pracy czułam bezradność wobec rozpaczy nieporównywalnej z innymi. Tragedia, która bezpośrednio dotyczy, jest najboleśniejszą ze wszystkich. Kobieta, której zmarł osiemdziesięciosiedmioletni mąż, pytała mnie: „Dlaczego tak wcześnie Pan Bóg go zabrał?". Trzymając go za zimną już rękę, powtarzała: „Nie bój się. Nie idziesz sam, idę razem z tobą". W tym samym czasie, cztery sale dalej, matka tłumaczyła umierającemu ośmioletniemu chłopcu: „Synku, nie bój się. Ty nie umrzesz. Nigdzie nie odejdziesz, zawsze będziesz przy mnie, ze mną. Ja ci nie dam odejść". Psychoterapeuci mówią, że śmierci dziecka nie da się z niczym porównać. Mnie życie nauczyło, żeby niczego nie klasyfikować. Nie mierzyć natężenia uczuć. Miłości ani nienawiści. Radości i rozpaczy. Odczuwania przyjemności i bólu. Zasług i win. I na pewno nikogo nie oceniać... Z Krysią byłam w ciągłym kontakcie. Przeważnie telefonicznym, bo musiała parę razy wyjechać na kilkudniowe szkolenia. Elżbieta dochodziła do siebie. Na tyle, na ile to było możliwe. O Michale mówiła stale, ale zaczęła wychodzić

z domu. Wróciła do pracy. Nawet kilka razy spotkała się ze znajomymi. Przyszła chwila, w której podjęła decyzję. Tu sobie nie poradzi. Musi wyjechać. I cieszyłam się, i bałam o nią. Na szczęście Krysia już była w domu. Zadzwoniłam, żeby do mnie wpadła. Zgodziła się od razu, chcąc, jak to określiła: „Naocznie sprawdzić co z nami". - Gośka. Tak się cieszę, że jest lepiej. Dobrze, że wzięłaś urlop i byłaś z nią w tym najgorszym okresie. Może teraz byście razem gdzieś wyjechały? - Elżbieta ma jeszcze prawie trzy tygodnie urlopu. Musi go wykorzystać. Poszli jej na rękę i proponowali, żeby wycofała wypowiedzenie. Nie skorzystała. Nowe przed nią. Tak mówi. -A od kiedy ma zacząć w tej nowej pracy? - Krystyna odstawiła pustą filiżankę i przesiadła się na fotel. - Wyprostuję trochę nogi. Znów mam skurcze. - Elżunia zmieniła plany. Zdecydowała się. Nie pójdzie do nowej pracy. Pojedzie do Anglii. Właśnie poszła na spotkanie ze znajomym Michała, do ambasady. Chce się upewnić, co i jak. Nie jestem przekonana, czy to dobrze, że wyjedzie, ale jej dodało to sił. - Myślę, że podjęła słuszną decyzję. Ostatecznie to jej ojciec. Rozeszliście się tak dawno. Tyle lat nie chciał jej widzieć, a jednak i ciebie, i ją zabezpieczył. - Podsunęła sobie pufa pod nogi. - Wiem, że nie chcesz mówić na jego temat, ale dla Eli ten wyjazd to może być duża szansa na szybszy powrót do normalności. - Też tak myślę. Tym bardziej, że w dalszym ciągu utrzymuje kontakty ze znajomymi z czasów, gdy była w Londynie. Piotr miał rację. Praca w tamtejszych szpitalach plus biegłość w angielskiej terminologii medycznej otwiera jej wiele możliwości. - Dalej chce pracować jako instrumentariuszka? Ma już konkretne miejsce czy jedzie w ciemno?

- Ma, odpukać, umówione spotkanie w prywatnej klinice chirurgii plastycznej. Paul, przyjaciel Michała, tam pracuje. Ja mam nadzieję, że zajmie się Elą. - Nie łudź się. Pół roku to jeszcze za wcześnie na nowy związek. -Wiem. Miałam na myśli, że jako przyjaciel Michała zaopiekuje się nią. W zasadzie tylko z nim będzie mogła swobodnie mówić o swoim bólu. Martwi mnie to, że dalej mówi o nim w czasie teraźniejszym. - Nie martw się. Nie prostuj. Nie dziw się. Każdy na swój sposób musi odreagować. Ważne, że rozmawiacie o nim. Niech mówi. Ty słuchaj i nie komentuj. Już się nie izoluje. Nie zamyka w sobie. Będzie dobrze - zapewniała mama chrzestna Eli. Wstała, zbierając się do wyjścia. - Ja ją rozumiem. Rozstanie z ukochaną osobą to cierpienie. Wiem jednak, że moje już niedługo się skończy. Moja tęsknota też. Mój wraca za trzydzieści osiem dni. Znów będziemy razem. - Mówiąc to, nie zdołała zapanować nad uśmiechem. - Elżunia tak bardzo kochała. Pragnęła być i żyć z nim zawsze. Wytłumaczalne w związku są sprzeczki, kłótnie, może nawet i zdrada. Rozwód przydarza się innym. My za bardzo się kochamy. Wiemy, że ludzie nieuleczalnie chorują, giną w wypadkach czy nagle umierają. Oni. Nie my. Tego nie dopuszczamy do naszej świadomości. Niewyobrażalne jest niespodziewane, ostateczne rozstanie - dlatego żałoba jest przeżyciem nieporównywalnie bolesnym. Nie zamartwiaj się. Wiesz, że potrzebny jest czas. - Obejmując mnie, dodała: - Wyjazd, załatwianie formalności, nowe środowisko, praca pozwolą Eli nauczyć się żyć bez Michała... Chwil, które spędziłyśmy razem z Elą na rozmowach o Michale, nadal czując przy nas obecność jej męża, było tylko trochę mniej od tych przeliczanych na sekundy. Ja, mówiąc

o nim, używałam czasu przeszłego bez wyrzutów sumienia. Moje sumienie umarło i pochowałam je wiele lat temu. - Chciałaś mieć silnego, dojrzałego opiekuna. Brakowało ci w życiu ojca. Michał był po trochu kochankiem, mężem i ojcem. I za to go kochałaś. Byłaś z nim szczęśliwa. Zostanie na zawsze z tobą - podsumowywałam, wiedząc, że to ostatnia rozmowa przed jej wyjazdem. - Musisz żyć dalej. Ciesz się tymi latami szczęścia, które dał ci los. Masz dopiero trzydzieści lat. Nie odwracaj się od tego, co jeszcze przed tobą. Pamiętasz swój ból i rozpacz po zdradzie i odejściu twojego pierwszego męża? Mówiłaś, że to koniec życia dla ciebie. Nie widziałaś sensu ani celu. Minął niespełna rok i znów pokochałaś. - Mamo. Byliśmy za młodzi. - Ela tłumaczyła mi to, co kiedyś do niej nie docierało. - Jerzy był gówniarzem. Nasze małżeństwo musiało się rozpaść. Ja miałam osiemnaście lat i klapki na oczach. Chciałam się wreszcie zakochać. Jak koleżanki. Mieć chłopaka. Liczył się jego wygląd. Zafascynowana byłam jego sylwetką, oczami, zewnętrzną powłoką i myślałam tylko o przypieczętowaniu związku, żeby nie zdążył się rozmyślić. - Ela zamilkła. Po kilku minutach spokojnie dodała: - Fakt. Bolało. Najgorszy dzień w moim życiu. Tak wtedy myślałam. Dzień, w którym dowiedziałam się, że jestem w ciąży i w trzy godziny później - że będę samotną matką. Koszmar. Spora zapłata za „udawanie miłości". Każdy musi sam uczyć się na swoich błędach. Nikt tego nie przetłumaczy. - Machnęła ręką na znak, że to już było. - Za co teraz spotkała mnie kara? Kocham. Naprawdę. Całą sobą. Czyżby tym razem za mocno? - Wstała po następne chusteczki. - Pamiętasz, mamo, jaka byłaś przerażona przy waszym pierwszym spotkaniu z Michałem? - Ela roześmiała się. „To już czwarty raz od pogrzebu", policzyłam w myślach. „I z tej samej sytuacji". Z trudem, ale uśmiechnęłam się. Słuchałam, nie przerywając.

- Michał czasem wspominał, że spojrzałaś na niego jak na dziwoląga. Zjawę nie z tego świata. Długo nie wierzyłaś mi, że od pierwszego spotkania coś mnie do niego ciągnęło. Wiedziałam, dlaczego się niepokoisz, i rozumiałam cię. Bałaś się, że znów popełniam błąd. Dla mnie fakt, że był piętnaście lat starszy, nie miał żadnego znaczenia. Twoje tłumaczenie, że jest za stary, że nie znajdziemy wspólnego języka, nie sprawdziło się. Rozumiał mnie jak nikt. Z nim mogłam rozmawiać o ojcu. O Kaśce. O wszystkim, co było dla mnie niezrozumiałe. Ty zdawkowo odpowiadałaś na moje pytania. Ciągle czułam niedosyt. Dopytywałam, a ty odpowiadałaś krótko. Miałam wrażenie, że mnie zbywasz. Michał umiał mnie przekonać po śmierci ojca, że nie ma co dociekać, dlaczego tak, a nie inaczej było między wami. Nie dojdę powodów, dla których ojciec nie chciał mnie widzieć. Pewność, że to rzeczywiście nie jest dla mnie najważniejsze, odczuwałam, patrząc w oczy mojego męża. Spojrzenie Michała do końca, za każdym razem mówiło, że jestem najpiękniejszą, najmądrzejszą, jedyną. Wyróżnioną ze wszystkich kobiet. Przy nim mogłam się wygłupiać jak dzieciak i wymądrzać jak co najmniej profesor filozofii. On nawet gdy ganił mnie wzrokiem, to z taką miłością, że... - Znów przerwała. Zamyśliła się, ale oczy miała suche. - Napijesz się? Pójdę wstawić wodę. Zaparzę nam melisy. - Wstałam i nie czekając na odpowiedź, poszłam do kuchni. Ta przerwa potrzebna jej była na porozmawianie z mężem. Ja ostatnio przestałam rozmawiać z sobą. Od chwili jej decyzji, że wyjedzie. Zacznie korzystać ze wszystkiego, co odziedziczyła po ojcu. Czekałam na jej wyjazd. - Wypij dziecko. Jeżeli nie pomoże, to na pewno nie zaszkodzi. - Zachęcałam, stawiając na stole kubki z gorącą melisą. - Wiesz, co Michał powiedział w przeddzień naszej „drewnianej" rocznicy ślubu? „Życie pisze takie scenariu-

sze, których nie wymyśliłby scenarzysta". Jego oczy patrzyły na mnie z takim podziwem, miłością, sama nie wiem, jak to określić. - Może jednak coś zjesz? - Udawałam, że nie widzę, jak gładzi siwy kosmyk włosów za uchem. Spokoju nie musiałam udawać, słysząc to enty raz. Za pierwszym razem, gdy mi to opowiadała, ledwo mi się to udało, a i tak zagryzłam wargi do bólu. Ona przez łzy niewiele widziała. - Dziękuję. Nie jestem głodna. Nie lubię latać. Wolę mieć w samolocie pusty żołądek. - Dopijała melisę. Nigdy nie lubiła ziół. Nie brała do ust. Ale to było wtedy, gdy smak, zapach, wygląd miały dla niej znaczenie. Pijąc swoją, czekałam, aż znów zacznie mówić. - Śmialiśmy się, świętując z okazji piątej rocznicy naszego małżeństwa, że może warto pominąć dziewiątą i dziesiątą. Nie podobała nam się „generalska". Z samej nazwy. Michał tłumaczył mi, że nazwa pochodzi z łacińskiegogeneralis. Co oznacza główny, nadrzędny. My jesteśmy równi. Cynowa też nam się nie podobała. Stwierdziliśmy, że nie potrzebne nam cynowanie. Żadnej warstwy ochronnej. Postanowiliśmy, że po ósmej, spiżowej, przeskoczymy od razu do jedenastej, stalowej. W literaturze spiż to symbol trwałości i niezmienności. Ten stop odporny jest na korozję i ścieranie. Twardszy niż żelazo. - Sięgnęła po chusteczkę. - Wszystko jest bez sensu. W jednej chwili jest się w niebie, żeby w następnej spaść w czeluść. Chcieliśmy „przeskoczyć". Oszukać czas. Za karę serce Michała nie wytrzymało. Dlaczego jego, a nie moje? - Moja mała dziewczynko, mówiłaś, że Michał tłumaczył ci, że są pytania, na które nie ma jednoznacznych odpowiedzi. Tego się trzymaj i nie pytaj. Żyj tu i teraz. Kochanie, już bardzo późno. Raniutko masz samolot. Może położysz się? - spytałam, wiedząc, że nie zaśnie.

- Nie, jeszcze pogadajmy. Jest coś słodkiego? - zainteresowała się, wstając. - Mamo, siedź. Idę do łazienki. Zrobię ci jeszcze herbaty. - W szafce są wafelki. Zalej mi melisę. Zostawiłam na wierzchu. Wiedziałam, że też nie zasnę, a kilka wcześniej wypitych szklanek mocnej herbaty jeszcze bardziej mnie pobudziło. Chciałam, żeby Ela wygadała się na zapas. Z kim tam porozmawia, gdy przyjdzie jej chęć mówienia? Sama z sobą będzie rozmawiać podczas bezsennych nocy? Ona tam, ja tu! - Mamo! - krzyknęła, wchodząc z tacą. - Jakich starych drzew się nie przesadza? Chyba tak o sobie nie myślisz? -Usiadła i od razu zaczęła jeść swoje ulubione, orzechowe wafelki. - Przyjeżdżaj. Nic cię tu nie trzyma. Możemy razem pracować. Może udałoby się otworzyć prywatną poradnię pielęgniarsko-położniczą? Nie przestałaś być położną. Masz takie doświadczenie. Język szybko podszkolisz. Ja tylko w pracy widzę możliwość zapełnienia pustki. Tak bardzo kocham Michała. - Znów się rozpłakała. Patrzyłam na nią, czując przenikliwy ból podwojony własną bezradnością. Ja, która musiałam nauczyć się zmieniać nieuniknione, stawać twarzą w twarz z losem i wyzwana na pojedynek, podejmować walkę i wychodzić z niej zwycięsko. Nie dla siebie, dla mojej córeczki. W końcu przegrałam. Ale przecież ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Gdy Ela zdecydowała się przyjąć spadek, postanowiłam dać sobie szansę, z nadzieją, że roześmieję się ja. Szczerze i do siebie. Rozpacz po śmierci męża była w niej całej. Nie tylko w spojrzeniu, oczach, nadal skulonej sylwetce. W każdym centymetrze jej skóry. W kruczoczarnym włosie. Jej włosy zrobiły się nagle takie matowe, wyblakłe, bez życia. Śmierć jej męża znalazła sobie w ciągu zaledwie kilku dni schronienie za jej uchem. Lewym. Tam było dwucentymetrowe posiwiałe nagle

pasmo włosów. Od pogrzebu minęło pół roku. Nie chciała go ufarbować. Dla niej to był on, przy niej. - Kochanie. Jedź. Pozałatwiaj wszystkie formalności. Nie podejmuj pochopnie decyzji o sprzedaży domu. Najpierw rozpocznij tę przyrzeczoną pracę. Spotkaj się z Paulem, znajomymi. Odczekaj jeszcze trochę. Poczuj się silniejsza i wtedy zdecydujesz, co i jak. - Prosiłam o to samo prawie codziennie. Tylko tyle mogłam. - Przyrzekam, że za pół roku odwiedzę cię. Ale pracować już nie będę. To nie te lata. - Podniosłam dwa palce na znak przysięgi. - Dziś, w czasach komputerów, nie traci się kontaktu. Zainstalowałaś mi kamerkę. Zrobimy sobie herbatkę z rumem i popijając, będziemy rozmawiać tyle, ile tylko zechcesz, gdy będziesz miała ochotę na pogaduszki ze „starociem". - Oj, mamuś. - Pogroziła mi palcem. „Wraca do siebie", ucieszyłam się. Zareagowała jak zwykle, tak jak przed pogrzebem, gdy chcąc skończyć jej przekonywanie mnie, podpierałam się „leciwym wiekiem". - Elżuniu, pójdę, umyję się i przebiorę w piżamę, szlafrok. Gdy będziesz chciała, możemy gadać do rana. - Dobrze. - Też wstała. - Idę po drugą paczkę wafelków... O swoich latach nie powinnam już pamiętać, chociaż za mną już czas, gdy na jeszcze więcej się czułam, będąc o kilkadziesiąt lat młodsza. Dziś nie czuję się staro, za to jestem bardzo, bardzo zmęczona. Bardziej dbam o swój wygląd niż kiedyś. Kiedyś nie miałam na to czasu. Chociaż nie - miałam czas, tylko wygląd był dla mnie najmniej ważny. Mimo to starałam się wyglądać młodo i modnie się ubierać. „Być w temacie" i „na czasie". Dla Eli. Być jej partnerką do rozmów. Mieć czas na jej rozterki, problemy okresu dojrzewania. Być matką i ojcem wtedy, gdy nie rozumiała, dlaczego ojciec odszedł i zabrał jej siostrę, Kasię. Wyjechał, a z czasem stracił

z nią kontakt. Starałam się, jak umiałam, żeby nie pozwolić jej zwariować, gdy według niej świat zwariował. Na pewne pytania mogłam odpowiadać bardzo krótko. Na wszystkie inne dawałam wyczerpującą odpowiedź. W latach, gdy już była „dojrzałą, decydującą o sobie" pełnoletnią obywatelką, mogącą głosować i wybierać, czyli, według niej, samodzielnie decydować - mogłam jedynie zapewnić ją, że zawsze może na mnie liczyć. Dzieci obchodziły dzień babci i dziadka - Ela tylko dzień matki. Przeze mnie. Świadomie i z całą konsekwencją wymazałam te dni z jej kalendarza życia. Dlatego jej urodziny, imieniny, mikołajki były takie jak dla większości dzieci, natomiast Dzień Dziecka był dla niej dniem szczególnym. Pełnym niespodzianek, czarodziejskim dniem spełniania życzeń. Chciałam, żeby był najbarwniejszym dniem w roku. Dla niej, która wiedziała, że jest moim dzieckiem, i dla mnie, która nie umiałam poczuć się jej matką... Weszłam po cichu do pokoju. Ela jadła ostatniego wafelka - po swojemu, czyli tak jak w dzieciństwie. Rozdzielała andruty i zlizywała masę. Obserwowałam jej rozpogodzoną twarz. Uśmiechające się kąciki ust. Spojrzała na mnie. Kolor tęczówek jej oczu był bardziej popielaty niż niebieski. Niespotykany odcień. Zawsze wyraźny wtedy, gdy była chora, smutna, zagubiona. Usiadłam. Milczałyśmy. - Elżuniu. Już bardzo późno. Połóżmy się - poprosiłam, dopijając melisę. - Kładź się, mamuś. Ja dopiję herbatę. - Upewnij się, czy wszystko spakowałaś. Najważniejsze dokumenty. Taksówkę zamówiłam na piątą piętnaście. Rano nie będzie czasu na sprawdzanie. Przytuliłam swoją małą dziewczynkę, która przewyższała mnie wzrostem. Minkę miała jak wtedy, gdy praktycznie

zmusiłam ją, żeby wyjechała na czternastodniowy obóz, or- ganizowany przez szkołę. Musiałam polecieć do Londynu. Na jeden dzień. Pogrzeb mojej kochanej córeńki. Kasiulki. Po powrocie nie mogłam sobie dać rady sama ze sobą. Potrzebowałam tych dwóch tygodni samotności. Bez widzenia, słyszenia, ciągłej obecności Elżuni. - Mamo, spróbuj zasnąć. Sprawdzę bagaż i też się położę. - Zgodziła się Ela, na stojąco już dopijając herbatę. Pocałowałam ją na dobranoc i poszłam do swojego pokoju... Już godzinę przewracam się z boku na bok. Wiem, że nie zasnę bez proszków nasennych. Nie mogę łyknąć tabletki. To tylko cztery godziny. Jak zwykle jest półmrok. Dawno powinnam zmienić zasłony. To może być jedną z przyczyn bezsenności. Jedna mnie nie zbawi. Zawiesiłam białe, lekko przezroczyste. Pasują. Lubię biel. Uliczna latarnia daje odblask. Nigdy nie jest ciemno. I dobrze. Boję się ciemności. Od dziecka się bałam. W ciemności podwaja się lęk - strach olbrzymieje i wypełnia cały pokój. Ciemność najpierw paraliżuje płuca, potem nogi, ręce i na końcu zaciska powieki. Nie można się ruszyć. Nawet drgnąć. I wtedy ona zabiera oddech, bicie serca - człowiek zamiera i nic już nie może. Ani umrzeć, ani wrócić do życia. Muszę za każdym razem, gdy w końcu uda mi się uchylić powieki, widzieć znajome ściany, szafę, toaletkę. I słoniki. Dużo słoników. Pierwszy dostałam od swojego rycerza, gdy chodziłam do podstawówki. Gliniany, wściekle różowy. Z czerwoną kokardką na grubej słoniowej szyi. Dał mi go tuż przed moim wyjazdem, a naszym długim, bo aż trzytygodniowym rozstaniem. Słonik miał mnie pilnować na koloniach i przypominać, że mam być grzeczna. I niczego się nie bać, bo mój rycerz czuwa. Najśliczniejsze okropieństwo. Ten malutki, z kości słoniowej na czarnej podstawce, to dotyk mamy. Nawet dziś,

gdy muszę farbować siwe włosy, gdy go ściskam w dłoni, tak żeby poczuć ukłucie jego szpiczasto zakończonej trąbki, to czuję, że moją rękę przykrywa z góry ręka mamy. Tej, jaką chciała być, a nie mogła. Dostała go w dniu zaręczyn od taty. Po jej śmierci tata, chcąc uspokoić mój płacz, włożył mi go bez słowa do ręki i wyszedł z pokoju, nie gasząc światła. Trzymając słonika, wyobrażałam sobie, że trzymam mamę za rękę. Słonik, światło i płacz pozwalały mi zasnąć. Stoi tu dużo słoników różnych rozmiarów, kolorów (koronkowy leży), a wszystkie mają trąbę do góry. Tylko taki słonik przynosi szczęście. Podobno. Tak mówią. Nie wiem. Może jednak tak. Piotr obiecał, że w każdą rocznicę naszego ślubu będzie słonik. I przysięga. Piętnaście słoników to te dane na klęcząco, przysięgowe. Obcałowane i słoniki, i dający. Kryształowy to ostatni z klęczących. Danych osobiście. Wyszeptana przysięga - też po raz ostatni. Potem słoniki były w różny sposób dostarczane, a przysięgi składane na różne sposoby. Najczęściej pisane na kartkach. Rozwód dostaliśmy dwa dni przed kryształową rocznicą. Przysięgowych słoników od mojego jedynego dostałam w sumie czterdzieści jeden. Papierowego, skórzanego i drewnianego zrobił sam. Czterdziesty jest z rubinu. Wykonany na zamówienie. Ostatni znów ze szkła. Jeden z tych największych. Kiedyś, kiedy niespodziewanie weszłam do pokoju, Elżuni wypadł z ręki. Wrzasnęłam: „Zabroniłam ci ruszać". Ona wzrokiem zabijała mnie, krzycząc: „Nie wrzeszcz na mnie. Chciałam posprzątać". Wybiegła, trzaskając drzwiami. Na szczęście upadł na grubą wykładzinę. Nie rozbił się. Stracił trąbę. W kilka dni później dostałam wiadomość od jego prawnika, że Piotr nie żyje. Miał udar. Dom, obrazy, cenną kolekcję monet i znaczków zapisał Elżuni. Naszej dziewczynce. Kolekcje w znacznej części

były mojego ojca. To on „zaraził" Piotrka numizmatyką i filatelistyką. Wysłałam je Piotrowi do Anglii. Po jego ślubie z Dorotą. Wiedziałam, że połknął bakcyla zbieractwa. Miałam nadzieję, że pomoże mu to przestać chociaż na parę godzin myśleć. Tak, jak mojemu ojcu po śmierci mamy. Drugiej żonie mojego jedynego jestem i zawsze będę wdzięczna za wszystko, co zrobiła, w zasadzie dla jego, ale przecież mojej, naszej córeczki - Kasiulki. Mnie Piotr w testamencie zabezpieczył finansowo. Od jego śmierci w dniu naszej rocznicy ślubu sama kupowałam słonika. Od niego. Oficjalnie byłego. Ale zawsze byliśmy razem. Nieważne, że rozdzieleni prawnie i oddzieleni prawie dwoma tysiącami kilometrów, a teraz wiecznością. Kiedyś znów się połączymy. Przy zapalonym kinkiecie lub lampce nocnej mogłam zasnąć w dzieciństwie. Jako dorosła - już nie. Nawet po zażyciu tabletek na sen. Sztuczne światło zmuszało mnie do myślenia. Jasnego. Nie chciałam jasno myśleć. To mniej bolało w dziennym świetle. Ciemności mogłam nie wpuścić. Dlatego od lat mam białe, cienkie zasłony. Mimo to w zasadzie co noc przerażona, zdrętwiała ze strachu otwieram oczy i szukam słoników. Są. Mogę odetchnąć. To tylko sen. Wracam do rze- czywistości, żeby znów się bać. Tyle rzeczy umiem. Dlaczego nie potrafię wyłączyć myślenia? - Mamuś, nie śpisz? - spytała szeptem i na bosaka podeszła do wersalki. - Wskakuj. - Odwinęłam kołdrę, jednocześnie przesuwając się, żeby zrobić jej więcej miejsca. - Pociemkujemy? - poprosiła, kładąc się na boku. Zwrócona do mnie twarzą, wtuliła policzek w poduszkę. - Pytaj dziecko. Co cię dręczy?

Od małego, tak jak Kasia w dzieciństwie, Elżunia przychodziła do nas do łóżka, siadała po turecku i przy zapalonej lampce nocnej zadawała swoje najdziwniejsze pytania. Piotr wstawał, całował mnie w policzek i śmiejąc się, życzył nam dobrej nocy. Sprawdzał, co u Kasiulki, i szedł spać do dużego pokoju. Gdy już zostałyśmy na dobre same, Elżunia wskakiwała już tylko do mnie, ale mówiła i pytała przy zgaszonym świetle. Łatwiej jej było ukryć wtedy swój wstyd, skrępowanie, czasami lęk i żal. Piotr nadal sprawdzał, co u Kasi. Całował ją od siebie i ode mnie, ale już nie wychodził z naszej sypialni i nie nam życzył dobrej nocy. Nie mnie całował. Miałam z moją dziewczynką umowę. W dzień nie wracam do spraw „ciemków". Chyba że sama zdecyduje, że już może rozmawiać na dany temat w blasku światła. - Mamuś, dlaczego tata nie chciał mnie widzieć? Gdy załatwił mi tę praktykę w szpitalu w Anglii, to myślałam, że po to, żeby nawiązać ze mną kontakt. Uprzedzałaś mnie, że raczej się ze mną nie spotka. Mówiłaś, że chce mi tylko pomóc po rozstaniu z Jerzym. Ja miałam nadzieję. Mama. Nie mówiłam ci, ale dzwoniłam do niego. Odebrała jakaś kobieta. Powiedziała, że wyjechał na dwa lata i odłożyła słuchawkę. Potem poznałam Michała. Dałam sobie spokój. Nie chce mnie znać, to nie. On kochał tylko Kaśkę. Swoją córusię. Pani Helenka mi mówiła, że o niej zawsze mówił „córusia". O mnie - „moja dziewczynka". Dlaczego mnie dom zapisał, a nie tobie? Dlaczego? Powiedz. - Pytając, usiadła po turecku i wpatrywała się we mnie, chcąc odczytać z mojej twarzy odpowiedź. - Kochanie moje, kochał cię po swojemu. Przecież wiesz, że pomagał nam cały czas finansowo. Załatwił ci tę pracę, żebyś miała zagraniczną praktykę, nauczyła się biegle angielskiego języka medycznego. Nie myślał o śmierci, a jednak spisał testament. Mógł zapisać wszystko mnie. Wiedział, że nigdy bym cię nie skrzywdziła. Jednak zapisał tobie. Mógł to zrobić

tylko z miłości. Byłaś mu bardzo bliska. Widocznie inaczej nie umiał tego okazać. Napisał przecież: „Zapisuję córce, mojej kochanej dziewczynce". - Mówiąc, patrzyłam gdzieś ponad jej wzrokiem. I tym razem nic więcej nie mogłam powiedzieć. Jak wytłumaczyć cokolwiek z kneblem w ustach? - Myśl, że cię kochał tak jak ja, nasza mała dziewczynko - szeptałam, głaszcząc jej kochaną główkę. - Mamuś, ty do mnie też mówisz najczęściej „moja dziewczynko". Tak jak mówił tata. „Córka" tylko czasami, przeważnie do kogoś. Oficjalnie. Od dawna już mi to nie przeszkadza. Michał pod koniec zaczął cię papugować i też tak do mnie mówił. Teraz znów jestem tylko twoją dziewczynką. - Ela mamrotała, przytulając się do mnie. - Opowiedz mi moją bajkę. Moja, nasza - już dorosła, doświadczona przez los - mała księżniczka, królewna, czasami niegrzeczny dzidziuś, pociecha, później pannica i znów mała dziewczynka - zasnęła. W tym samym miejscu bajki, co zwykle. Jej ulubiona bajka to jedno zdanie powtarzane monotonnie w kółko. I bardzo głębokie, długie, wielokrotne ziewanie. „Bardzo zmęczony, mały, śliczny koteczek przytulił się do podusi i szepnął: jaki ja jestem śpiący, i ziewnął". Ziewałam za kotka i wolno, cicho opowiadałam dalej: „Mały, śliczny pieseczek, zwinął się w kłę-buszek, przytulił się do podusi i szepnął: jaki ja jestem śpiący". Przeważnie wystarczało kilka bardzo śpiących zwierzątek i moich zaraźliwych ziewnięć. Czasami bajka nie pomagała. Nic nie było skuteczne. Wtedy było oczywiste, że potrzebne są mocniejsze środki... Ela codziennie tłumaczyła, przekonywała, prosiła: „Mamuś. Spójrz, jaka jest prawda. Mamy tylko siebie. Nikt ani nic cię nie trzyma. Zostaniesz sama. Bez nikogo z rodziny. Jedź ze mną". To była jej ocena rzeczywistości. Zgodna z prawdą. Dlatego martwiła się o mnie.

Prawda często ma kilka twarzy. Opis rzeczywistości może być zgodny. Wnioski i odczucia różnić się. Niekiedy radykalnie. Martwiło ją to, co mnie cieszyło. Odeszli ci, którzy mogli w każdym momencie przemówić. Śmierć Michała wywołała u mnie znów uczucie ogromnej ulgi. Pierwsza noc bez mokrej od zimnego potu piżamy. Koniec nocnych koszmarów i strachu dławiącego gardło. Nie ma już nikogo, kto by cokolwiek wiedział. Nie ma świadków. Już tylko ja znam prawdziwą prawdę. I jeszcze skrywa ją schowek w kanapie. Zobaczyłam światełko w tunelu. Już nic się nie wyda. Czas podrzeć, spalić, żeby nikomu nie wpadły w ręce. Przedtem jeszcze przeczytać. Pamiętnik? Nie! Chyba że ten pierwszy zapisany zeszyt. Potem to miał być mój prezent dla Piotra, na jego życzenie: „Antidotum na naszą sklerozę". Później? Czym to było dla mnie później? Spowiedzią? Nie. Nie mogłam się spowiadać. Ja nie grzeszyłam, ja zmieniałam przeznaczenie. Ja tylko chroniłam moją ukochaną córkę, Kasiulę. Nie potrże-bowałam rozgrzeszenia księdza. Po co? Pan Bóg wiedział. Widział. Sam oceni i albo wyśle moją duszę do piekła, albo do nieba. Do czyśćca na pewno nie. Ja nie potrzebowałam oczyszczenia ani pokuty. Tym bardziej nawrócenia, bo skręciłam świadomie i konsekwentnie z tej drogi nie zawróciłam. Ja w tych zeszytach musiałam wylać, wyrzucić, wypłakać swoją ukrywaną niepewność - czy dobrze postąpiłam. Codzienny lęk - kiedy się wyda? Czy jestem wyrodną matką? Czy dając prawo do życia nowemu życiu - skróciłam życie swojej córeczce?! Zabrałam życie własnemu dziecku!? 1 ciągłe poszukiwanie odpowiedzi na idiotyczne pytanie, które los mi zadał: „Czy nie dając przyjść na świat wnuczce, uśmierciłam też za życia babcię?". Zapisywałam strona po stronie. Tylko tak mogłam rozładować każdy napięty centymetr mojego ja. Pisałam. Zamykałam zeszyt i chowałam w sobie tylko znanym miejscu.

Nikt nie wiedział, że w kanapie jest drugie dno. To stara kanapa. Zrobiona na zamówienie mojego taty. Przyrzekłam tacie, że Piotrkowi też nie powiem, a sama zajrzę tam dopiero po jego śmierci. Zajrzałam. Było tam kilka, owiniętych w papierki, włożonych do skórzanego woreczka na tytoń, złotych monet i list. Jednozdaniowy: „Córeńko, sprzedaj je tylko w ostateczności. Prosi cię o to twój kochający cię tata". Zamykając kanapę, postanowiłam, że Kasia dostanie jedną na osiemnaste urodziny. Potem dwie - w prezencie ślubnym. Dotrzymałam słowa danego tacie tylko w połowie. Bo te trzy wyjęłam i powiedziałam o nich Piotrowi. O schowku i pozostałych dwóch monetach - nie. Te miały być na tę czarną godzinę. Mój znajomy tapicer wymienił sprężyny i obicie. Obicie to nawet dwa razy. Nie czytałam tego, co pisałam. Kilka grubych, zapisywanych latami zeszytów. Musiałam się wypisać, nie mogąc powiedzieć słowa. Cały czas wyczekiwałam na niespodziewane. Na wyrok - za karę? Na pochwałę - w nagrodę? Odprowadzę Elę na lotnisko. Wszystkich uprzedziłam, że wyjeżdżam na dwa tygodnie i że odezwę się po powrocie. Krystyna dała mi klucze na swoją działkę. Mój zaprzyjaźniony znajomy obiecał mnie zawieźć i potem po mnie przyjechać. Potrzebuję samotności, czasu, alkoholu i proszków uspokajających. Przeczytam. Pierwszy raz przeczytam to, co zapisałam. Od początku do końca. Potem podrę każdą kartkę. Dla pewności spalę. Wtedy się wyśpię. Wrócę do domu i zmierzę się z czymś dla mnie nowym. Spróbuję żyć. Bez myślenia. Poniedziałek. Na działkach obok nie ma nikogo. Wszyscy wyjechali. Tak jak zapewniała mnie Krysia. Przyjechałam wczoraj po południu. Znajomy wypił herbatę i pojechał z powrotem. Działka Krysi nie jest duża. Domek drewniany, jed-

nopoziomowy. Dwa małe pokoiki urządzone skromnie, ale funkcjonalnie. Jeden z nich, według projektu, miał być kuchnią. W każdym wersalka. Kiedyś były pojedyncze, sosnowe łóżka. Wymienili, żeby więcej osób miało gdzie przenocować. W saloniku jest kanapa, dwa wygodne fotele i dwa pufy. Stół i cztery krzesła. 1 mały kredens na talerze i szkło. Telewizora nie ma. Krystyna uważa, że grzechem byłoby tracić na działce czas na oglądanie telewizji. Łazienka z kabiną prysznicową. Kuchnia jest w dobudowanej do domku altance. Tam również, za parawanem, jest rupieciarnia. To znaczy narzędzia ogrodnicze, rożen i wszystko, na co gdzie indziej nie ma miejsca. Mnie wystarczyłoby miejsce do spania i dach nad głową. No i może jeszcze czajnik, żebym mogła napić się kawy lub herbaty. I co najważniejsze, żeby wokół mnie nie było żadnej żywej duszy. Potrzebowałam samotności, żeby wypuścić te martwe dusze, które przyjechały ze mną. Czasu tylko dla siebie i dla nich. Na śmiech i płacz. Na pożegnanie. Gdy tylko zamknęłam bramę za samochodem znajomego, od razu weszłam do domu. Przebrałam się w szlafrok. Łyknęłam dwa proszki nasenne i bez mycia, pod niepowleczoną kołdrą, położyłam się w saloniku. Zostawiłam zapalony kinkiet. Nie wiem, kiedy zasnęłam. Nic mi się nie śniło. Obudziłam się wypoczęta jak już dawno mi się nie zdarzało. Wyszłam na zewnątrz. Było ciepło. Przeraźliwie cicho. Nadsłuchiwałam, rozglądałam się. Nikogo nie było. Odetchnęłam. Jedząc śniadanie, postanowiłam, że wyjmę tylko jeden zeszyt. Będę czytać kartka po kartce. Robić przerwy, żeby mieć czas na pomyślenie. I pamiętać, że nie przyjechałam tu zwariować, tylko zamknąć drzwi i otworzyć te do normalności.

Zeszyt1. Zegnaj panno Olejnikówno Piątek, 15 kwietnia 1966 r. - Musisz już iść. - Śmiałam się. - Potrzebuję czasu. Ty też obiecałeś, że wrócisz wcześniej do domu. - Dziękuję, że mi ułatwiasz odejście od ciebie. - Piotrek nagle spoważniał. Wstał i podał mi rękę. - Wybacz to, co powiem. -1 całując mnie w rękę, wolno i dobitnie obwieścił: - Ciężko mi to mówić, mam rozdarte serce, ale już podjąłem decyzję. Żegnaj na zawsze, Małgorzato Olejnikówno. Muszę być odpowiedzialnym mężczyzną i ponieść wszelkie konsekwencje swojego zachowania. Szczególnie teraz, gdy niedługo zostanę ojcem. - Stał wyprostowany, dumny z siebie i cedził słowa: - Nie możemy się więcej spotykać na żadnych randkach. Od jutra cały swój czas poświęcam swojej żonie. Dotrzymam złożonej obietnicy małżeńskiej i będę jej wierny. Zrobię wszystko, żeby moja żona i nasze dziecko było szczęśliwe. Spróbuj zrozumieć. - Pochylił głowę i tym razem cmoknął obie moje dłonie. Nie patrząc na mnie, skierował się do drzwi. - Poczekaj. - Schwyciłam go za ramię. - Pewny jesteś? Przemyślałeś? Nie będziesz żałował? Było tak cudownie. Może już nigdy tak nie być. Chcesz być wierny jednej kobiecie? Aż do śmierci? - pytałam, chcąc się upewnić, że świadomy jest tego, co mówi i co chce zrobić. - Jeszcze masz czas na zmianę zdania. Gdy wyjdziesz, klamka zapadnie. Nie będzie odwrotu - zaszantażowałam. - Mam nadzieję, że nie będzie. Nie, jestem pewny, jak niczego innego na świecie - zapewnił. Pocałował mnie w policzek i był już za drzwiami. Nie zasunęłam zasuwy. Liczyłam,

że siłą przyzwyczajenia za chwilę wróci. Oparłam się o ścianę i ocierałam ręką płynące po policzkach łzy. - Nie zmienię zdania. Nie licz na to. Nigdy - krzyknął, otwierając drzwi i od razu zatrzasnął je za sobą. Wiedziałam, że już nie wróci. Usłyszałam, jak zbiega ze schodów, żeby uniknąć zatrzymania. Zsunęłam się po ścianie i trzymając się za brzuch, zalewałam się łzami. Nagle poczułam, jakby coś od środka szturchnęło mnie. Przestałam płakać. Usiadłam na podłodze. Wyprostowałam nogi i objęłam brzuch. Gładząc, wsłuchiwałam się w siebie. Po paru minutach znów szturchaniec. Jakby lekkie pukanie do drzwi. Po chwili kopnięcie. Zamarłam. Znów. Tym razem silne. Tak niespodziewane, że odsunęłam rękę. Kopało. Teraz już szlochałam, ryczałam, żałując, że nie ma przy nas Piotrka. „Żegnaj, Olejnikówno". - Wróciły do mnie jego słowa. Miał rację. Ja też muszę się pożegnać. Wstając, usłyszałam zgrzyt klucza. - Maleńka, co się stało? Ty płakałaś? - Tata wrócił z pracy. - Boli cię coś? - Zaniepokojony podszedł do mnie. - Nie, tatku. Wszystko w porządku - uspokajałam, uśmiechając się przez łzy. - Poczułam pierwszy raz kopnięcie i rozpłakałam się ze szczęścia. - Zamknęłam drzwi. Widząc, że stoi i nie wie, co zrobić, dałam mu buziaka. - Daj. - Odebrałam mu teczkę i parasol. - Rozbierz się. Zaraz podam ci zupę. - Idąc do kuchni, krzyknęłam: - Mam nadzieję, że jutro nie będzie padać jak w poprzednią sobotę. - Tylko po to, żeby usłyszeć uspokajające: „Nie, na pewno nie". - Nie będzie. Ja ci to mówię - odkrzyknął. - Nie grzej zupy. Odpocznij. - Tato, po czym? Musisz zjeść. - Poszłam za nim do łazienki. - Obiad jadłem dziś w stołówce. Kolega nagle musiał wyjść do domu i zostawił mi swój numerek. - Tata wyszedł i skierował się do swojego pokoju. Ja za nim. - Mam sporo

liczenia. Piotra nie ma? - zapyta! zdziwiony, bo przeważnie o tej porze był u nas. - Nie, nie ma i już nie będzie. -To dobrze. Potrzebujesz spokoju i czasu dla siebie. Zrób mi ten duży kubas herbaty. Mnie już też nie ma. Zajmij się sobą. - Wszedł do, jak to mówił: „Już tylko swojego pokoju". Tata jest księgowym. Żyjemy z jednej pensji, bierze dużo dodatkowej pracy. Robi remanenty, gdzie się tylko da. To pozwala nam w miarę spokojnie żyć. Ja na kieszonkowe zarabiałam, pomagając w nauce dwóm czwartoklasistom. Do momentu, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Wtedy tata mi zabronił: „Ucz się, odżywiaj i odpoczywaj. Pieniędzy nam starczy". I teraz już codziennie pracuje w domu. Po obiedzie drzemie pół godziny. Bez budzika budzi się i zabiera do dodatkowej roboty. Na szczęście po mnie nie widaćjeszcze ciąży. Noszę luźniejsze rzeczy. Mam zwolnienie z gimnastyki. Od internisty, który zrozumiał, że nie mogę wziąć od ginekologa. Maturę zdążę zdać. Zdam. Uczę się bardzo dobrze. Rozmawiałam z wychowawczynią. To wspaniała kobieta. Ma trzydziestkę i dwoje dzieci. Tata od razu powiedział jej, że wychowuje mnie sam, i poprosił o pomoc. Od ósmej klasy, aż do teraz, jest moją wychowawczynią. Dla mnie jest jak starsza siostra. Raczej ciocia. Wie o Piotrku. Powiedziałam jej, że jestem w ciąży. Zrozumiała. I że nie usunę dziecka. Pochwaliła i ucałowała, mówiąc: „Wszystko się ułoży. Dasz radę". I zapewniła: „Ja ci pomogę". I od razu wyjaśniła, w czym: „Pytaj o wszystko. Mów, gdybyś czegoś potrzebowała czy po prostu chciała rady. Dam ci wszystko, co mam po mojej małej". To ona poradziła mi, żebym nikomu nic nie mówiła. Żadnej z koleżanek. Gdyby w szkole się dowiedziano, musiałabym przejść do wieczorówki. Nie mówiąc, zdam spokojnie maturę. Powiedziała, że jak się będę źle czuła, mam zostać w domu. Usprawiedliwi moją nieobecność.

I śmiała się: „Od jutra przynoś więcej kanapek. Mów, że masz wilczy apetyt i uwielbiasz słodycze. Będą się najwyżej śmiać, gdy przytyjesz, ale powód będzie jasny". Tata będzie pracował do późna. Umyje się i położy. Nie jada kolacji. Ma dużą nadwagę, nadciśnienie i chore nerki. Dawno powinien być na rencie. Z „powinien" nie wyżylibyśmy. W mieszkaniu już rano posprzątałam. Wykąpałam się, doprowadziłam do ładu paznokcie. Pomaluję jutro. Nie mam nic do roboty. Ciocia szykuje okazjonalny obiad. Mam czas pomyśleć. Pożegnać się. Tata po każdym bilansie pije piwo i żartuje: „Zamknąłem, mogę pomyśleć o rozpoczęciu nowego". Piotrek od paru dni powtarzał: „Gdy się coś kończy, to trzeba wrócić do plusów i minusów. Minusy opłakać i zamknąć na cztery spusty. Plusy pamiętać. Wtedy nowy etap zacznie się z optymizmem". Zamknę tu, w tym zeszycie, Olejnikównę: Osię, Gosię, Małgosię i Małgorzatę. Z Osią najłatwiej. Część pamiętam z opowiadań mamy (te słabo, bo byłam za mała) i większość z opowiadań taty. Śmiali się, że do czwartego roku życia najczęściej wypowiadałam trzy słowa: „Osia nie chce". Z lat przedszkolnych pamiętam tylko tyle, że za karę zamknięto mnie w ubikacji. Na godzinę. Potem pani wypuściła mnie i zaprowadziła na salę do dzieci. Ustawiła na środku i zatykała ręką nos. Dzieciom kazała mnie wąchać, mówiąc: „Tak będziecie śmierdzieć, gdy nie posłuchacie tego, co każę wam robić". Więcej do przedszkola nie poszłam. Mama zrobiła straszną awanturę. Przed pobiciem mojej pani powstrzymał ją pan woźny. I to tylko dlatego, że był wysoki i bardzo gruby. Dwóch chłopaków wołało na mnie „Śmierdziel". Mama ich złapała, wytargała za uszy i powiedziała strasznym głosem: „Wrzucę was kolejno do ubikacji, do środka. Przytrzymam, spuszczę wodę i popchnę do rury, i już tam zostaniecie na zawsze.

Rozumiecie?". Zrozumieli, bo więcej już tak na mnie nie krzyczeli. Gdy szlam z mamą, to z daleka uciekali. Jeszcze do niedawna myślałam, że dorośli chyba nie zdają sobie sprawy, że pięciolatek wierzy, że to możliwe. Przedszkolanka chyba też nie pomyślała, że zapamiętam ten smród na całe życie. Dziś już nie jestem tego pewna. Teraz wiem, że mama już wtedy była chora. Może pani z przedszkola też?