mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Lackberg Camilla - Zamieć śnieżna i woń migdałów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Lackberg Camilla - Zamieć śnieżna i woń migdałów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 41 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 99 stron)

CAMILA LÄCKBERG ZAMIEĆ NIE NA I WOŚ Ż Ń MIGDAŁÓW Tytuł oryginału: SNÖSTORM OCH MANDELDOFT Przekład: Inga Sawicka

nieg wisiał wŚ powietrzu. Do Bo ego Narodzeniaż został zaledwie tydzie , ań grudzie ju zd ył przynie ćń ż ąż ś i silny mróz, i rekordowe opady niegu. Na wysoko ciś ś Fjällbacki morze skuł gruby lód. Wskutek kilkudniowej odwil y stał si niebezpiecznie kruchy. Martin Molin stałż ę na dziobie łódki płyn cej rynn wy łobion wą ą ż ą lodzie a doż wyspy Valö. Zastanawiał si , co tam wła ciwie robi ię ś czy na pewno podj ł wła ciw decyzj . Ale Lisette prosiła taką ś ą ę bardzo, wła ciwie wr cz błagała. Mówiła, e le si czujeś ę ż ź ę na spotkaniach rodzinnych i e łatwiej jej b dzie zż ę nim. Problem w tym, e jego udział wż spotkaniu rodzinnym sugerował, e ł czy ich co powa niejszego. Aż ą ś ż o tym zdecydowanie nie mogło być mowy. W ka dym razie nież z jego strony. Stało si . Obiecał jej, e b dzie. Płyn ł doę ż ę ą dawnego o rodka kolonijnego na Valö. Miał tam sp dzićś ę z jej rodzin dwa dni.ą Odwrócił si . Pomy lał, e Fjällbacka bez w tpieniaę ś ż ą jest niezwykle pi kna. Tak e zim , gdy niewielkieę ż ą drewniane domki otula nieg. Wielka skała góruj ca nadś ą osad nadawała obrazowi rys dramatyczny ią fascynuj cyą zarazem. Przemkn ło mu przez my l, e mo e nale ałobyę ś ż ż ż si tam przenie ć zę ś Tanumshede, i a si roze miał.ż ę ś Najpierw musiałby wygrać w lotto. – Rzucisz cum ? – zawołał zę pomostu m czyzna,ęż budz c go zą rozmy la . Pochylił si iś ń ę chwycił le c nażą ą dziobie lin . Gdy podpłyn li bli ej, przerzucił j przezę ę ż ą reling. M czyzna złapał j zr cznie ięż ą ę przywi zał.ą – Jeste ostatni. Wszyscy ju s .ś ż ą M czyzna podał mu r k ięż ę ę Martin ostro nie zszedłż na pomost. – Miałem jeszcze co do zrobienia, musiałemś sko czyć przed wyjazdem.ń

– Tak, słyszałem, e policja zje d a do nas naż ż ż weekend. Człowiek od razu czuje si bezpieczniej. –ę M czyzna za miał si ięż ś ę przedstawił. – Börje, jestem wła cicielem pensjonatu. Prowadz go zś ę on . Mo naż ą ż powiedzieć, e jestem stolarzem, kucharzem, słu cymż żą i złot r czk . Wszystko wą ą ą jednym. – Znów za miał siś ę gło no, serdecznie.ś Martin chwycił swój baga iż poszedł za nim w stronę migaj cych mi dzy drzewami wiateł.ą ę ś – Słyszałem, e zrobili cie ze starego o rodkaż ś ś prawdziwe cudo – powiedział. – Kosztowało to sporo roboty – odparł Börje z dum . –ą I pieni dzy. Przyznaj . Ale wyszło całkiem dobrze. Przezę ę całe lato i kawał jesieni mieli my pełne obło enie. Pakietś ż wi teczny te cieszy si nadspodziewanym powodzeniem.ś ą ż ę – Ludzie pewnie chc uciec od wi tecznychą ś ą przygotowa – powiedział Martin. Szli pod gór iń ę starał się nie sapać. Był za enowany. Zwa ywszy na wiek iż ż zawód powinien mieć lepsz kondycj .ą ę Podniósł wzrok i z zachwytu stan ł jak wryty.ą Rzeczywi cie, dokonali prawdziwego cudu. Jak wi kszo ćś ę ś ludzi dorastaj cych wą okolicy przyje d ał tu na wycieczkiż ż szkolne i obozy. Miał w pami ci pi kny, choć zapuszczonyę ę budynek stoj cy po rodku olbrzymiego trawnika. Dawną ś ą ziele elewacji zast piła biel. Odnowionyń ą i wyremontowany dom mienił si jak klejnot, biała fasadaę a promieniała wż ciepłym wietle padaj cym zś ą okien. Przed schodkami prowadz cymi do domu płon łyą ę pochodnie, a w jednym z okien na parterze dojrzał wielką choink . Było tak pi knie, e na chwil przystan ł, ebyę ę ż ę ą ż popatrzeć. – Ładnie, prawda? – powiedział Börje. On też przystan ł.ą – Nie do wiary – odparł Martin. Był naprawdę zachwycowny. Tupi c mocno, eby strz sn ć nieg zą ż ą ą ś butów, weszli

do rodka.ś – Przyjechał ostatni go ć! – zagrzmiał Börje, staj cś ą w przedpokoju. Martin usłyszał lekkie kroki. – Martin! Ale si ciesz , e jeste ! – Rzuciła mu si naę ę ż ś ę szyj , aę on znów pomy lał, e chyba nie powinien byłś ż przyje d ać. Musiał przyznać, e jest ładna iż ż ż miła, ale coś mu si zdawało, e dla niej ich znajomo ć jestę ż ś powa niejsz spraw ni dla niego. Ale było ju za pó no.ż ą ą ż ż ź Pozostało jako przetrwać ten weekend.ś – Chod ! – Lisette chwyciła go za r k iź ę ę nie tyle zaprowadziła, ile zaci gn ła do salonu, na lewo. Pami tał,ą ę ę e była tam zastawiona pi trowymi łó kami sypialnia.ż ę ż Teraz zobaczył salon poł czony zą bibliotek . Na samymą rodku królowała olbrzymia, ubrana zgodnie zś tradycją choinka. – Jest! – zakomunikowała Lisette z triumfem. Jej krewni wpatrywali si wę Martina, a on nieco głupkowato pomachał r k . Powstrzymał si odę ą ę poluzowania kołnierzyka. Lisette szturchn ła go wę bok. Uprzytomniło mu to, e pewnie oczekuj czego wi cej.ż ą ś ę Posuwaj c si metodycznie wą ę prawo, zacz ł si witać zeą ę wszystkimi po kolei. Lisette obja niała, komu podaje r k .ś ę ę – Mój tata, Harald. Pot ny m czyzna zęż ęż bujn fryzur ią ą równie bujnym w sem wstał ią energicznie potrz sał jego r k wą ę ą górę i w dół, jakby pompował. – To moja mama, Britten. – Naprawd mam na imi Britt Marie, ale odk dę ę ą sko czyłam pi ć lat, nikt nie nazywa mnie inaczej jakń ę Britten. Matka Lisette równie wstała. Martina uderzyłoż podobie stwo córki do matki. Ta sama zgrabna sylwetka,ń te same orzechowe oczy i ciemne włosy, chocia uż Britten tu i ówdzie pokazały si srebrne nitki.ę – Ciesz si , e wreszcie mog ci poznać –ę ę ż ę ę

powiedziała, siadaj c.ą Martin wymamrotał uprzejme kłamstewko. Postarał si , eby nie było zbyt oczywiste.ę ż – A to stryj Gustav – powiedziała Lisette. Widać było, e wygl daj cy jak nieco mniejsza, wysuszona wersjaż ą ą Haralda stryj nie nale y do jej ulubionych krewnych.ż – Bardzo mi miło, bardzo miło – powiedział Gustav Liljecrona sucho i ukłonił si lekko.ę Martin zastanawiał si , czy on te nie powinien się ż ę ukłonić, ale tylko lekko skin ł głow . Ton Lisetteą ą wskazywał na to, e nast pnej osoby równie nie darzyż ę ż ciepłymi uczuciami. – Ciocia Vivi. Martin dotkn ł suchej, pomarszczonej dłoni. Ostroą kontrastowała z twarz , całkowicie woln od zmarszczek,ą ą ze skór napi t jak membrana b bna. Pomy lał, e gdybyą ę ą ę ś ż zajrzał za uszy, dostrzegłby blizny po licznych liftingach. Pohamował si , ale zę trudem. Znacznie serdeczniejsze uczucia ł czyły j chybaą ą z m czyzn siedz cym obok cioci, bo „mój kuzynęż ą ą Bernard” powiedziała ciepło i rado nie. Martin natomiastś poczuł niech ć do elegancko ubranego, mniej wi ceję ę trzydziestoletniego m czyzny. Miał ulizane włosy,ęż zaczesane do góry w sposób, który z nieznanych Martinowi powodów był popularny w kr gach finansjery.ę – A wi c to jest policjant naszej Lisette... – powiedziałę przeci gle sztokholmskim dialektem, ią choć to stwierdzenie było równie prawdziwe, jak niewinne, Martin czuł, e za nonszalanckim tonem kryje si co wi cej,ż ę ś ę jakie bli ej nieokre lone lekcewa enie.ś ż ś ż – Zgadza si – odparł krótko ię przesun ł spojrzenieą na dziewczyn stoj c obok Bernarda.ę ą ą – Miranda, siostra Bernarda – wyja niła Lisette.ś Martin chwycił jej wyci gni t r k ią ę ą ę ę a mu dechż zaparło. Była oszałamiaj co pi kna. Miała okołoą ę dwudziestu pi ciu lat, takie same jak brat kruczoczarne,ę

choć dłu sze włosy iż niesamowicie bł kitne oczy, któreę teraz wpatrywały si wę niego. Przez chwil nie potrafiłę zebrać my li. Lekkie chrz kni cie Lisette uzmysłowiłoś ą ę mu, e chyba troch za długo trzyma r k jej kuzynki.ż ę ę ę Pu cił j jak oparzony.ś ą – Mój brat Mattias. Wszyscy mówi na niego Matte –ą powiedziała Lisette lodowato. Martin po piesznie przeniósł spojrzenie na starszegoś brata Lisette, m czyzn oęż ę otwartej, sympatycznej twarzy, który z entuzjazmem potrz sał jego r k .ą ę ą – Du o oż tobie słyszałem! Lisette od kilku miesi cyę mówi wył cznie oą tobie. Bardzo, bardzo mi miło cię poznać! Nast piła teatralna pauza, aą potem Lisette powiedziała: – I wreszcie, bynajmniej nie ostatni, dziadek Ruben! Martin stan ł przed siedz cym na wózku inwalidzkimą ą starcem. Nogi miał przykryte kocem. U yczył rysów obuż synom, a sam skurczył si do rozmiarów dziecka. U cisn łę ś ą Martinowi r k niespodziewanie mocno, spojrzenie miałę ę zaskakuj co ywe.ą ż – Prosz , wi c to jest ten młody człowiek – powiedziałę ę z rozbawieniem. Martin poczuł si jak uczniak stoj cy przedę ą dyrektorem szkoły. Stary człowiek miał w sobie coś naprawd imponuj cego. Martin oczywi cie znał jegoę ą ś przeszło ć. Urodził si biedny jak mysz ko cielna, aś ę ś potem z niczego stworzył imperium obracaj ce miliardami – naą całym wiecie.ś T histori znali wę ę Szwecji niemal wszyscy. – Podano do stołu! – usłyszeli kobiecy głos od drzwi. Wszyscy spojrzeli na przepasan staro wieckimą ś białym fartuszkiem kobiet . Wskazała wę stron jadalni.ę Martin domy lił si , e to ona Börjego.ś ę ż ż – Zjem co zś prawdziw przyjemno ci – powiedziałą ś ą Harald Liljecrona i pierwszy ruszył do nakrytego stołu. Za

nim pozostali, w zwartej grupie. Martin z rozbawieniem obserwował, jak jeden przez drugiego rzucaj si do fotelaą ę dziadka Rubena. Najszybsza okazała si stoj ca najbli eję ą ż Lisette. Rzuciła cioci Vivi zwyci skie spojrzenie. Martinę pomy lał, e najwyra niej dziej si tutaj rzeczy, wś ż ź ą ę które nie został wtajemniczony. Znów westchn ł wą duchu. To b dzie bardzo, bardzo długi weekend.ę Lisette pchała przed sob wózek zą dziadkiem. Czuła na sobie spojrzenia całej rodziny. Policzki jej płon ły.ę Czuła si jak zwyci czyni ię ęż miała nadziej , e ten małyę ż sukces zapowiada, e wygra znacznie wa niejsz bitw . Tż ż ą ę ę o pieni dze dziadka. Wą głowie jej si kr ciło na sam my lę ę ą ś o tym, ile jej kiedy przypadnie. Miliony to mało, wś grę wchodziły miliardy. Trzeba tylko zadbać o dobre stosunki z dziadkiem i liczyć na to, e tamci b d si po koleiż ę ą ę kompromitować i odpadać. Co wcale nie było takie nieprawdopodobne. Wiedziała, e zarówno ojciec, jakż i stryj s bliscy spalenia za sob wszystkich mostów. Onią ą nie b d powa n przeszkod . Bernard ię ą ż ą ą Miranda te nie.ż Jej najwi kszym rywalem wę walce o spadek był Matte. Musiała przyznać, e obecnie brat jest dziadkowi bli szyż ż ni ona. Była jednak pewna, e to chwilowe. Wystarczyż ż poczekać. Matte te ujawni jak słabo ć, aż ąś ś ona zdoła ją wykorzystać. – Oj, przepraszam. – Niechc cy najechała wózkiem naą stop Martina ię zatrzymała si , eby go przepu cić. Przezę ż ś chwil nie była pewna, czy dobrze zrobiła, zapraszaj c go.ę ą Ale bardzo jej zale ało, eby pokazać dziadkowi, e jestż ż ż dorosła i dojrzała. Stały chłopak, w dodatku policjant, pasował do tego obrazu. Wolałaby tylko, eby podczasż prezentacji nie wypadł tak nieporadnie. Wystarczył rzut oka na Bernarda, eby si przekonać, co s dzi oż ę ą Martinie. Zastanawiała si , czy pozostali my l tak samo. Martinę ś ą jest oczywi cie sympatyczny iś uroczy, ale wyra nie brakź mu obycia. Trudno, jest jak jest, musi jako przetrwać tenś weekend. Wtoczyła wózek do jadalni.

Widok potraw stoj cych na ci gn cym si wzdłuą ą ą ę ż najdłu szej ciany stole a przytłaczał. Całe mnóstwoż ś ż rozmaitych pyszno ci: szynka, rolada zś boczku, sałatka ledziowa, marynowane ledzie, klopsiki, paróweczki iś ś tak dalej, bez ko ca. Wszystko, co Szwed chciałby zobaczyć nań wi tecznym stole. Martin zawstydził si , gdy zaburczałoś ą ę mu w brzuchu. – Co mi si zdaje, e chłopak jest głodny. – Haraldś ę ż si roze miał ię ś grzmotn ł Martina wą plecy. – Rzeczywi cie, przydałoby si co zje ć – odparłś ę ś ś Martin z wymuszonym u miechem. Wolałby, eby ojciecś ż Lisette nie nabrał zwyczaju mówienia o nim chłopak i grzmocenia go w plecy. Wszyscy szybko nało yli sobie jedzenie na talerzeż i usiedli przy pi knie nakrytym stole. Za oknem padałę nieg, zaczynała si zamieć. Börje obszedł stół, nalewaj cś ę ą do kieliszków zimn wódk . Wygl dał na zmartwionego.ą ę ą – Kiepsko to wygl da. Prognozy mówi , e zanosi sią ą ż ę na prawdziw burz nie n . Mo e być ci ko zą ę ś ż ą ż ęż powrotem na stały l d, gdyby zaszła taka potrzeba – powiedział,ą wskazuj c na okno.ą – Nic nam nie b dzie – powiedział Ruben suchymę starczym głosem. – Przecie a do niedzieli nigdzie siż ż ę st d nie ruszamy, aą mierć głodowa nam nie grozi.ś Wszyscy si roze miali. Nieco za gło no ię ś ś nieco zbyt serdecznie. Mi dzy krzaczastymi brwiami Rubenaę pojawiła si zmarszczka niezadowolenia. Pewnie miałę do ć lizusostwa. Martin iś Ruben spojrzeli na siebie i Martin zdał sobie spraw , e stary przejrzał jego my li.ę ż ś Spu cił wzrok iś skupił si na nakładaniu musztardy naę frankfurterk zę rozci tymi ko cówkami. Wę ń dzieci stwień nazywał je zakr conymi kiełbaskami. Rodziceę przypominali mu o tym w ka de wspólne wi ta.ż ś ę – Powiedz, Bernardzie – powiedział Ruben, przenosz c wzrok na wnuka. – Jak twoja firma? Naą giełdzie kr rozmaite dziwne pogłoski.ążą

Zapadła ci ka cisza. Bernard odpowiedział dopieroęż po chwili: – To zło liwe plotki. Firma ma si wietnie, lepiej niś ę ś ż kiedykolwiek. – Tak? Słyszałem co innego – powiedział łagodnie Ruben. – A moje ródła s ... jak wiesz... wź ą najwy szymż stopniu godne zaufania. – Nie zamierzam krytykować twoich ródeł, dziadku,ź ale s dz , e nie s ju na bie co. Co mog wiedzieć o... –ą ę ż ą ż żą ą Bernard dostrzegł znacz ce spojrzenie Vivi ią umilkł. Doko czył potulniej: – Mog tylko powiedzieć, e twojeń ę ż ródła si myl . Nast pny bilans wypadnie bardzo dobrze.ź ę ą ę – A ty, Mirando? Jak twoja firma? Spojrzenie Rubena przeszyło j jak promienieą rentgena. Zacz ła si wiercić na krze le.ę ę ś – Niestety mieli my pecha. Cz ć zamówieś ęś ń w ostatniej chwili wycofano, musieli my zrobić kilkaś rzeczy za darmo, eby zdobyć klientów referencyjnych i...ż Ruben powstrzymał j gestem ko cistej dłoni.ą ś – Dzi kuj ci, wystarczy. My l , e mam dostatecznieę ę ś ę ż jasny obraz sytuacji. Innymi słowy nie zostało ci wiele z kapitału, który zainwestowałem. – No wła nie, dziadku, chciałam zś tob oą tym porozmawiać... – Patrzyła na niego przymilnie, kr c cę ą palcem kosmyk pi knych czarnych włosów.ę – Dzieci s takie dzielne ią tak ci ko pracuj . Węż ą domu prawie ich nie widujemy, bez przerwy tylko praca i praca... – trajkotała Vivi, usiłuj c ratować sytuacj . Nerwowoą ę gmerała przy perłach. Martin poczuł, e k sy kiełbasy rosn mu wż ę ą ustach. Atmosfera g stniała. Poszukał spojrzenia Lisette. Tak jakę pozostali członkowie rodziny w napi ciu. Chciwie słuchałaę tej wymiany zda .ń – Lisette, masz jakie plany? Podejmiesz jakś ąś prac ?ę Lisette zamkn ła usta. Dziadek tak nagle zwróciłę

uwag na ni .ę ą – Ja... ja... przecie ja si ucz – wyj kała nerwowoż ę ę ą i skurczyła si na krze le.ę ś – Tak, wiem, e studiujesz – odparł sucho Ruben. –ż Płac za twoje studia. Od o miu lat. Zastanawiam si , czyę ś ę nie pora cz ć wiedzy wykorzystać węś praktyce – mówił podejrzanie łagodnie. Lisette ze strachu spu ciła wzrok iś wymamrotała: – Oczywi cie, dziadku.ś Ruben prychn ł ią spojrzał na synów. – Słyszałem, e firma ma jakie problemy.ż ś Bystre oko Martina wychwyciło wymian spojrzeę ń mi dzy Haraldem ię Gustavem. Trwało to mgnienie oka, nie padło ani jedno słowo, ale zauwa ył iż nienawi ć, iś strach. – A co te tata słyszał? – spytał wż ko cu Harald,ń z wesołym, do ć niem drym u miechem. Prawdziweś ą ś uczucia zdradzały tylko jego rw ce na strz py serwetką ę ę r ce. – Wszystko kr ci si normalnie. Wiesz, business asę ę ę usual [Business as usual – ang. pracujemy jak zwykle (przyp. tłum.).]. Jak za twoich czasów. – Za moich czasów – parskn ł Ruben. – Wieszą doskonale, e moje czasy były niecałe dważ lata temu. A ty mówisz tak, jakby min ło sto lat, odk d stałem uę ą steru. I gdybym nie nabawił si tego... – szukał wła ciwego słowaę ś – tych problemów ze zdrowiem, nadal bym stał. Ale nadal mam swoje ródła iź doszły mnie bardzo niepokoj ceą słuchy. – Pogroził palcem, wodz c wzrokiem od Haralda doą Gustava. Harald ponaglił Gustava spojrzeniem. Gustav chrz kn ł ią ą zabrał głos: – Jak powiedział Harald, wszystko jest w najlepszym porz dku. Nie mam poj cia, co mogłe słyszeć...ą ę ś Ruben znów parskn ł, aą potem wybuchn ł, pryskaj cą ą lin :ś ą – Ale z was ałosna zgraja! Podczepili cie si podeż ś ę mnie, yjecie na mój koszt iż wydaje wam si , eę ż

powinienem was karmić złot ły eczk . Wy musicie tylkoą ż ą otwierać dziobki! Wbrew własnym przekonaniom ci gleą dawałem wam kolejne szanse, dokładałem coraz wi cej doę waszych przedsi wzi ć. Wam – kiwn ł głow wę ę ą ą stronę synów – przekazałem prowadzenie firmy, bo bardzo chciałem, eby została wż rodzinie. A wy cie mnie zawiedli!ś Wszystko, co wam dałem, zmarnotrawili cie,ś roztrwonili cie albo uszczuplili cie. Wi c teraz mówi :ś ś ę ę do ć! – Grzmotn ł r k wś ą ę ą stół, wszyscy drgn li.ę Instynkt podpowiadał Martinowi, e powinienż uciekać. Robiło si co najmniej nieprzyjemnie. Zę drugiej strony miał ten odruch, który maj wszyscy, kiedyą przeje d aj koło miejsca wypadku: nie mógł siż ż ą ę powstrzymać, eby nie spojrzeć.ż – eby cie wiedzieli, wszystkich was wydziedzicz !Ż ś ę Testament został spisany, podpisany i po wiadczony.ś Dostaniecie tylko tyle, ile musi wam przypa ć zgodnieś z prawem. W dniu, w którym wyci gn nogi, kilkaą ę starannie przeze mnie wybranych organizacji dobroczynnych podzi kuje swojej szcz liwej gwie dzie,ę ęś ź bo to one dostan cał reszt !ą ą ę Wszyscy wpatrywali si wę siedz cego na wózkuą inwalidzkim starca. Zastygli, jakby kto wcisn ł stop-ś ą klatk . Cisz zakłócał jedynie sycz cy oddech Rubenaę ę ą i dzikie wycie wichury za oknem. Po tym wybuchu Rubenowi najwyra niej zachciałoź si pić. Trz s c si r k podniósł do ust szklank wodyę ę ą ą ę ę ą ę i chciwie wypił. Nikt si nie odezwał, nie poruszył. Rubenę odstawił szklank . Wygl dał, jakby powoli schodziłoę ą z niego całe powietrze, jak z dziurawego balonu. Lekkie dr enie twarzy było pierwsz oznak , e co jest nie tak.ż ą ą ż ś Potem przeszył j skurcz, przeszedł zą prawej strony na lew . Pó niej zacz ły si spazmy: obj ły całe ciało,ą ź ę ę ę pocz tkowo lekko, potem coraz gwałtowniej. Zą jego krtani wydobył si gardłowy odgłos. Zareagowali dopiero wtedy,ę gdy zacz ło rzucać całym jego chudym ciałem.ę

– Dziadku! – krzykn ła Lisette, rzucaj c si wę ą ę jego stron .ę Równie Bernard zerwał si na równe nogi. Obojeż ę stali niezdecydowani, nie wiedz c, co robić. Bernardą próbował przytrzymać dziadka za chude ramiona, ale za bardzo si rzucał.ę – On umiera! – krzykn ła Vivi ię mocno poci gn ła zaą ę naszyjnik. P kł ię perły posypały si kaskad po całeję ą podłodze. – Zróbcie co wś ko cu! – wykrzykn ła Britten,ń ę rozgl daj c si bezradnie.ą ą ę Martin ruszył naprzód, ale w chwili, gdy dobiegł do Rubena, wszystko nagle si sko czyło ię ń jego głowa z głuchym odgłosem opadła na stoj cy przed nim talerz.ą Martin chwycił chudy nadgarstek. Palcem wskazuj cymą i kciukiem sprawdził puls. Po chwili musiał powiedzieć: – Nie yje. Przykro mi.ż Vivi wydała kolejny okrzyk, si gn ła r k doę ę ę ą naszyjnika, którego ju nie miała.ż Z kuchni nadbiegli Börje i jego ona.ż – Wezwijcie pogotowie. Ojciec dostał jakiego ataku.ś Musimy sprowadzić pomoc! – krzykn ł do nich Harald.ą Börje z ponur min pokr cił głow .ą ą ę ą – Niestety, wichura chyba zerwała linie telefoniczne. Przed chwil próbowałem dzwonić. Telefon nie działa.ą – Obawiam si , e na niewiele by si to zdało –ę ż ę powiedział Martin, podnosz c si . – Jak ju powiedziałem,ą ę ż on nie yje.ż – Co mu si stało? – Britten zacz ła szlochać. – Dostałę ę zawału? Mo e udaru? Co to było?ż Martin ju miał wzruszyć ramionami na znak, e nież ż wie, gdy nagle poczuł unosz cy si wokół zmarłegoą ę zapach... znajomy zapach... Pochylił si nad Rubenem.ę Jego głowa spoczywała na stole mi dzy ledziamię ś a klopsikami. Pow chał jeszcze raz. Tak jest. Słaba, leczą wyra na wo migdałów. Zapach, którego nie powinno tamź ń

być. Si gn ł po szklank ię ą ę wetkn ł wą ni nos. Wyra na woą ź ń gorzkich migdałów potwierdziła jego podejrzenia. – Został zamordowany. Miranda patrzyła na czubek głowy dziadka, serce waliło jej w piersi. Kurczowo trzymała si blatu, nie mogła oderwaćę wzroku od nieruchomej postaci zmarłego. Wci była zła,ąż e na ni napadł. Musiała si powstrzymywać, eby go nież ą ę ż kopn ć wą kostk . Tak na ni naskoczyć! Ię ą to przy wszystkich. Nie tylko przy najbli szej rodzinie, tak eż ż przed kuzynami, stryjem i ciotk . Patrzyli na ni jaką ą wygłodniałe wilki, które tylko czekaj , a samiec alfaą ż sko czy je ć, eby si rzucić na resztki.ń ś ż ę Dlaczego nie dał jej wi cej czasu? Kto jak kto, ale onę powinien wiedzieć, e stworzenie firmy od podstawż wymaga czasu. Przecie dałoby si to zrobić. Miał tyleż ę pieni dzy, e gdyby jej dał jeszcze par milionów, nawet byę ż ę tego nie zauwa ył. Dla niego byłby to drobny wydatek.ż Biedny Bernard. On te nie zasłu ył na publiczneż ż biczowanie. Natyrał si , naprawd miał szans osi gn ćę ę ę ą ą sukces. Gdyby mu dał wi cej czasu... Ię pieni dzy.ę Bo e! Aż je li on rzeczywi cie zd ył zmienićś ś ąż testament? Poraziła j ta my l, nie mogła złapać tchu.ą ś Wbiła paznokcie w blat, łzy napłyn ły jej do oczu. Toę straszne. A je li ju zd ył spełnić t gro b ? Mo eś ż ąż ę ź ę ż skontaktował si zę adwokatem i jeszcze przed weekendem wprowadził zmiany? Chytry stary złodziej. Musiał tak zrobić, pomy lała. Najpierw zś przyjemno ci patrzył, jakś ą mu nadskakuj , jak si zą ę nim cackaj , aą potem ich dobił. Z zachowku, po odj ciu tego, co im dał wcze niej,ę ś zostan okruchy. Mo e si nawet okazać, e maj długi.ą ż ę ż ą Ona ju iż tak tkwi w nich po same uszy! Poczuła, e robi jejż si coraz bardziej duszno. Rzuciła zamordowanemuę w ciekłe spojrzenie. Nadal siedział na wózku.ś Reszta wieczoru upłyn ła jak we mgle. Po słowachę Martina zapadła ogłuszaj ca cisza. Po chwili zamieniła sią ę

w istn kakofoni . Nikt nie chciał wierzyć wą ę to, co powiedział. Spokojnie wyja nił, e migdałami pachnieś ż cyjanek. To, co si działo zę Rubenem, równie wskazywałoż na to, e padł ofiar tej niezwykle silnej trucizny.ż ą Martin poprosił Börjego o papierow torebk .ą ę Ostro nie wło ył do niej szklank , eby oddać do analizyż ż ę ż resztk zawarto ci. Był na siebie zły, e nie pomy lał oę ś ż ś tym wcze niej iś dotykał jej. Mógł zatrzeć odciski palców. – Musimy si dostać na l d – oznajmił Börjemu.ę ą W my lach ju układał plan: trzeba zwołać naradś ż ę pracowników komisariatu, przesłać materiał do laboratorium i dopilnować odtransportowania zwłok do zakładu medycyny s dowej. Aą potem przesłuchać wiadków. Gdy tylko dostan si na l d, ruszyś ą ę ą dochodzenie. – To niemo liwe – odparł cicho Börje. Wskazałż palcem na okno i szalej c za nim zamieć. nieg padał taką ą Ś mocno, e zobaczyli biał cian .ż ą ś ę – Jak to niemo liwe? – Martin si zdenerwował. –ż ę Musimy si st d wydostać!ę ą – Nie w tak pogod . To niemo liwe. – Börje rozło yłą ę ż ż r ce.ę – Przecie to blisko. – Martin zdawał sobie spraw , eż ę ż w jego głosie słychać irytacj ię pomy lał, e musi siś ż ę zmusić do zachowania spokoju. Kto , aś on na pewno, musi go zachować. – Börje ma racj – wtr ciła si jego ona. – Nie da się ą ę ż ę wypłyn ć łódk . Wieje prosto na pomost, ią ą to tak mocno, eż to naprawd niemo liwe. Musimy czekać, a ucichnie.ę ż ż – W takim razie musimy zadzwonić do stacji ratownictwa morskiego – stwierdził Martin. – Przecie telefon nie działa, nie słyszałe ? –ż ś powiedział Bernard tonem, który wyra nie dowodził, eź ż uwa a Martina za głupca.ż – S przecie komórki! – Martin wyszarpn łą ż ą z kieszeni telefon. Mina mu zrzedła, gdy zobaczył, e nież

ma zasi gu: na wy wietlaczu nie było ani jednej kreseczki.ę ś – Cholera jasna! – Miał ochot cisn ć nim oę ą cian .ś ę – Mówiłem przecie – powiedział Bernard zeż zło liwym u mieszkiem.ś ś Martin pomy lał, e ch tnie by mu przyło ył.ś ż ę ż – To znaczy, e tu utkn li my? – Miranda zaszlochałaż ę ś i uwiesiła si na ramieniu Mattego. Matte nie zwracał naę ni uwagi, oczami pełnymi łez wpatrywał si wą ę zmarłego. Martin zdał sobie spraw , e Matte jako jedynyę ż członek rodziny unikn ł poni aj cego przesłuchania przyą ż ą stole, a teraz jest jedynym, który okazuje al. Jakby naż potwierdzenie Matte podszedł do staruszka, z czuło ciś ą podniósł jego głow zę talerza i delikatnie wytarł mu twarz serwetk . Wszyscy patrzyli na niego jak zahipnotyzowani,ą ale nikt si nie ruszył, eby mu pomóc. Gdy twarz Rubenaę ż była czysta, Matte ostro nie wyprostował go wż wózku i poprawił mu koc na kolanach. – Dzi kuj , Matte... – powiedziała Britten, rzucaj cę ę ą synowi pełne serdeczno ci spojrzenie.ś – Powinni my go poło yć wś ż jakim zimnym miejscu –ś powiedział Martin, nie patrz c na Mattego. – Skoro nieą mo emy si st d wydostać, musimy koniecznież ę ą zabezpieczyć... dowody. – Pewnie wyraził si niezr cznie,ę ę ale tylko on mógł zadbać o zapewnienie warunków do prowadzenia dochodzenia i zminimalizowanie ewentualnych szkód. W tym domu jest morderca. Nie pozwoli mu unikn ć sprawiedliwo ci.ą ś – Mo na go poło yć wż ż chłodni. – Börje podszedł, ebyż mu pomóc. – Dobrze – odparł krótko Martin. Ruben wciąż siedział na wózku, przewiezienie go nie było trudne. Sam mógł go wtoczyć do rodka. – Czy drzwi mo na zamkn ćś ż ą na klucz? – spytał. Börje skin ł głow ią ą wskazał na wisz c przyą ą drzwiach kłódk .ę – Nie chcemy, eby go cie podbierali nam pol dwicż ś ę ę

wołow – wyja nił zą ś krzywym u mieszkiem. Martin go nieś odwzajemnił, wi c szybko znikł.ę Zamkn li chłodni ię ę wrócili do jadalni. Wszyscy byli tam gdzie przedtem, jakby nie byli w stanie si ruszyć.ę – Chod my do biblioteki – powiedział Martin,ź wskazuj c głow wą ą stron pokoju na drugim ko cuę ń korytarza. – Börje, znajdzie si jaki koniak?ę ś Wła ciciel pensjonatu skin ł głow iś ą ą poszedł po butelk .ę – Słuchaj... nie dałoby si rozpalić ognia wę kominku? – Martin zwrócił si do jego ony. Szukał wę ż pami ci jeję imienia, ale Börje chyba go nie wymienił, Nazywał j star .ą ą – Kerstin. Mam na imi Kerstin – powiedziała. – Tak,ę oczywi cie, zaraz rozpal .ś ę I pobiegła. Martin spojrzał na członków rodziny Liljecrona. Nikt si nie poruszył.ę – Idziemy. Prosz – powiedział stanowczo ię ruszył przodem, licz c, e pójd za nim.ą ż ą Przeszli do biblioteki. Kerstin rozpalała ogień w kominku. W chwili gdy usiedli, pojawił si Börjeę z butelk . Wyj ł zą ą kredensu kieliszki i do ka dego nalałż solidn porcj .ą ę – Czy to standardowa procedura? Pojenie wiadkówś alkoholem? – spytał słabym głosem Gustav, po czym z wyra n ulg opró nił kieliszek iź ą ą ż podstawił go Martinowi jeszcze raz. – Tego bym nie powiedział – odparł Martin z bladym u miechem. – Ale sytuacja nie jest standardowa.ś Spróbujemy, zobaczymy. – Zat sknił za Patrikiemę Hedströmem, koleg zą komisariatu. Pracowali razem w Tanumshede od niedawna, ale ju my lał oż ś nim z prawdziwym podziwem. Lepiej by si czuł, gdyby Patrikę był tu z nim. On by wiedział, co robić. Trudno, jest jak jest, musi radzić sobie sam. Nie zamierzał zawie ć kolegi.ś W ko cu wystarczy pój ć po rozum do głowy, zdecydować,ń ś co koniecznie trzeba zrobić, i uło yć plan.ż

– Nie mo emy jechać do komisariatu, wi cż ę przesłucham was na miejscu. Wszystkich po kolei. Zakładam, e zechcecie współpracować, eby wyja nić, coż ż ś si stało. – Przesun ł po nich wzrokiem, nikt nie zgłosiłę ą sprzeciwu. – W takim razie zaczynajmy. – Skin ł naą Haralda. Jej trzymaj ca kieliszek r ka zadr ała. Zą ę ż troską spojrzała na znikaj c wą ą drzwiach masywn postać m a.ą ęż Martwiła si oę niego, zastanawiała si , jak to zniesie.ę Wygl dał na silnego. Uosobienie spokoju. Ale onaą wiedziała, e to złudzenie. Długie lata mał e stważ ż ń nauczyły j , e ten pot ny, hała liwy m czyzna wcią ż ęż ś ęż ąż jest małym wystraszonym chłopcem. Winiła o to Rubena. Był za twardy, za du o wymagał. S dził, e jego synowie sż ą ż ą ulepieni z tej samej gliny co on, ale aden zż nich nie był. Gustav wygl dał na słabeusza, którym był. Dlatego byłoą mu łatwiej. Natomiast Harald wygl dał na silnego ią nikt nie rozumiał, e wż rodku jest wra liwy iś ż delikatny. My lała nawet, e Ruben wś ż gruncie rzeczy o tym wiedział, ale wolał nie widzieć. I za to go znienawidziła. Postawił Haralda przed wyzwaniem tak trudnym, eż jego syn był z góry skazany na pora k . Aż ę pomysł, ebyż Gustav i Harald pracowali razem... był tak absurdalny, eż gdy Ruben go przedstawił, zastanawiała si , czy jest przyę zdrowych zmysłach. Ale synowie oczywi cie chwyciliś przyn t . Zę ę takim zapałem, e prawie wywiesili j zyki.ż ę linili si na sam my l oŚ ę ą ś tym, e udowodni ojcu, e siż ą ż ę nadaj , ią za jednym zamachem powetuj sobie wszystkieą dotychczasowe niepowodzenia. Wreszcie, po latach, dostali szans , zapracuj na szacunek ojca. Mo e nawetę ą ż na jego miło ć. O mielili si tak pomy leć. Nic zś ś ę ś tego nie wyszło. Patrzyła, jak Harald wraca z pracy z coraz bardziej szar twarz , coraz bardziej zgarbiony. Zawału, który miałą ą rok temu, si spodziewała. Dał jej nawet pewn nadziej :ę ą ę Harald prze ył iż mo e teraz jego ojciec zrozumie, eż ż zadanie przerasta siły syna. Nic z tego. Ruben przysłał mu

do szpitala nar cze kwiatów, po czym natychmiast spytał,ę kiedy b dzie gotów wrócić do kieratu.ę – Jak my lisz, co on powie? – wyszeptał Gustav doś Britten. – S dzisz, e on...ą ż – Nie wiem – odparła opryskliwie. Zło ciło jś ą zachowanie szwagra. Od słuchania jego wykr tówę i nieustannego utyskiwania dostawała g siej skórki.ę – Mam nadziej , e nie... – Znów ten j kliwy głos. Tymę ż ę razem troch za gło no. Po chwili powtórzył szeptem: –ę ś Mam nadziej , e on nie...ę ż – Przesta ! – Nawet nie słowo, sam ton kazał muń przerwać w pół zdania. – Niewa ne, co Harald powie,ż a czego nie powie. Granica została przekroczona. Niech ju lepiej wszystko si wyda.ż ę – Ale... – Gustav podj ł jeszcze jedn prób . Nerwowoą ą ę wodził dookoła wzrokiem. Britten miała do ć. Odwróciła si od niego, stan łaś ę ę twarz do okna, do szalej cej za nim zamieci. Nie było juą ą ż o czym rozmawiać. – Jest pan starszym synem zmarłego, prawda? – Tak. – Harald Liljecrona patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Siedzieli w biurze Börjego i Kerstin, po przeciwnych stronach zawalonego papierami biurka. Martin mógł robić notatki – Kerstin dała mu czysty notes i długopis. Wolałby wprawdzie mieć jeszcze magnetofon, jak w komisariacie, ale musiał si zadowolić tym, co miał.ę – Tak, jestem jego starszym synem – powtórzył Harald i przeniósł spojrzenie na Martina. – Pracuje pan w rodzinnej firmie, je li dobrześ rozumiem? Harald si roze miał. Piskliwie, groteskowo jak naę ś m czyzn oęż ę tak imponuj cej posturze.ą – Je li koncern oś globalnym zasi gu, maj cyę ą wielomiliardowe obroty, mo na nazwać firm rodzinn , toż ą ą tak, zgadza si .ę – Jakie stanowisko zajmuje pan w firmie? – Martin

przygl dał mu si uwa nie.ą ę ż – Jestem dyrektorem zarz dzaj cym. Gustav jestą ą dyrektorem finansowym. – Jak wam si układa współpraca?ę Znów ten dziwny miech.ś – Có , je li oż ś to chodzi, tata miał nie najlepszy pomysł. Powierzył nam obowi zki, które cz ciowo sią ęś ę pokrywały. Mi dzy mn aę ą bratem nigdy si dobrze nieę układało. Nie b d udawał, zreszt na pewno niejednoę ę ą usłyszy pan od nich, zwłaszcza od Vivi. Ten jej ozór nic tylko s czy trucizn ... – Umilkł, ale po chwili zacz ł mówićą ę ą dalej: – Mo e tata miał nadziej , e si do siebie zbli ymy,ż ę ż ę ż je li b dziemy musieli razem pracować na co dzie .ś ę ń Niestety, było jeszcze gorzej. – Czy gdy podczas obiadu pa ski ojciec zapytałń o interesy firmy, miał na my li co konkretnego?ś ś Harald ju si nie miał.ż ę ś – Nie mam poj cia, oę co mu chodziło. Mi dzy mnę ą a Gustavem rzeczywi cie nie jest najlepiej, czasemś w biurze dochodzi do rzucania talerzami – dosłownie – ale naprawd nie wiem, czego tata mógł si dowiedzieć, ebyę ę ż wyci gn ć takie wnioski.ą ą – Wi c nie wie pan?ę – Nie wiem – odparł Harald sztywno, wyra nie daj cź ą do zrozumienia, e na to pytanie nie zamierzaż odpowiadać. Nawet gdyby umiał. – Ma pan jaki pomysł? Kto mógłby chciećś zamordować pa skiego ojca? – Martin trzymał długopisń w gotowo ci, wś napi ciu czekał na odpowied .ę ź – Sam pan słyszał, co si mówiło przy stole. Jak panę my li, który zś tych s pów nie yczył mu mierci? – odparłę ż ś Harald bez zastanowienia. Po chwili najwyra niejź po ałował tych słów. – Mo e a tak le nie było.ż ż ż ź Toczyli my wś rodzinie ró ne spory, były potyczki, nie b dż ę ę zaprzeczał, ale eby si posun ć do morderstwa... Nie, nież ę ą mam poj cia.ę

Martin zadał jeszcze kilka pyta . Donik d go nień ą zaprowadziły, wi c zako czył przesłuchanie.ę ń Nast pn osob , która zasiadła przed Martinem, byłaę ą ą Miranda. Nie miał adnego pomysłu na to, wż jakiej kolejno ci maj wchodzić. Po prostu chciał przesłuchaćś ą wszystkich. Siedz ca po przeciwnej stronie biurka kobietaą wydała mu si drobna ię krucha. Czarne włosy, wcze niejś rozpuszczone, zwi zała wą ko ski ogon. Ta prosta fryzurań jeszcze bardziej uwydatniła jej pi kne rysy.ę – To po prostu straszne. Trz sł jej si podbródek. Martin miał ochot j obj ć,ą ę ę ą ą pocieszyć, powiedzieć, e wszystko b dzie dobrze.ż ę Rozzło cił si , e reaguje tak nieprofesjonalnie.ś ę ż – Tak, rzeczywi cie – powiedział powoli, b bni cś ę ą długopisem o notatnik. – Jak s dzisz, kto mógł chciećą zabić twojego dziadka? – Ja nic nie wiem, kompletnie nic – szlochała Miranda. – Zupełnie nie rozumiem, jak mogło do tego doj ć! Jak mo na zrobić co tak okropnego?ś ż ś Martin si speszył. Si gn ł do stoj cego na biurkuę ę ą ą pojemnika i podał jej chusteczk . Płacz ce kobiety zawszeę ą wprawiały go w zakłopotanie. Chrz kn ł.ą ą – Wygl da na to, e twój dziadek nie był szczególnieą ż zadowolony z waszych przedsi wzi ć biznesowych. – Samę ę zdawał sobie spraw ze sztuczno ci tego sformułowania.ę ś – Dziadek zawsze był bardzo hojny dla swoich dzieci i wnuków – odpowiedziała w ród szlochów. – Po yczył miś ż pieni dze na uruchomienie firmy projektowej. Gdyby mią dał jeszcze troch czasu... ię jeszcze troch pieni dzy, naę ę pewno by mi si udało. Jestem tego pewna. Cały czasę miałam okropnego pecha. Klienci nie do ko ca poznali siń ę na moich projektach i... – Nie doko czyła, zaniosła siń ę płaczem. – Wi c dziadek po yczył ci pieni dze. Pieni dze się ż ą ą ę sko czyły iń zamierzała go poprosić oś wi cej, tak? Dobrzeę

zrozumiałem? Miranda przytakn ła.ę – Tak. Potrzebowałam tylko troch ponad milion.ę Wtedy miałabym do ć czasu, eby si wybić. Moda toś ż ę trudna bran a. eby odnie ć sukces, trzeba odwagiż Ż ś i sporych inwestycji. – Kiwn ła głow , podbródek ju jeję ą ż nie dr ał.ż – Wi c zamierzała poprosić dziadka oę ś milion koron? – Tak. – Znów ten ruch głow . – Dla niego to drobiazg.ą Masz poj cie, ile ten staruch ma na koncie? – Przewróciłaę oczami, ale zorientowała si , co robi, ię podbródek znów jej zadr ał.ż – Ale nie zd yła poprosić? – Martin ząż ś coraz mniejszym współczuciem patrzył na krokodyle łzy spływaj ce po jej policzkach.ą – Nie, sk d! – zapewniła, pochylaj c si nad biurkiem.ą ą ę – Chciałam to zrobić w wi ta, ale nie zd yłam.ś ę ąż – A reszta rodziny? – Co? O co ci chodzi? – Do nich te miał ró ne zastrze enia. My lisz, eż ż ż ś ż kto zś nich mógł zareagować gwałtowniej... Miranda mu przerwała. Oczy wieciły jej si ze zło ci.ś ę ś – Czy ty sobie wyobra asz, e oskar własnychż ż żę krewnych o morderstwo? Tak to sobie wymy liłe ?ś ś – Spytałem tylko, czy kto spo ród nich mógłś ś zareagować gwałtowniej ni pozostali.ż – A to nie to samo? – spytała zimno Miranda. Martin musiał jej przyznać racj . Nagle poczuł się ę bardzo znu ony. Od kilku tygodni czuł si nieswojoż ę w zwi zku zą tym zaproszeniem. Mo na powiedzieć, eż ż rzeczywisto ć okazała si sto razy gorsza, niś ę ż przypuszczał. Spojrzał na zegarek, było po jedenastej. – My l , e na tym na razie sko czymy. Zrobiło siś ę ż ń ę pó no. Jutro ci g dalszy.ź ą Na twarzy Mirandy dostrzegł ulg . Skin ła głowę ę ą i wstała. Poszedł za ni do biblioteki. Atmosfera była taką

g sta, e miał wra enie, e wchodzi wę ż ż ż cian .ś ę – Na dzi koniec przesłucha . Wszyscy jeste myś ń ś zm czeni. Wydaje mi si , e jutro, wypocz ci, osi gniemyę ę ż ę ą wi cej.ę Nikt si nie odezwał, ale wyra nie im ul yło.ę ź ż – Chcesz kieliszek koniaku? – Lisette stan ła obokę Martina i pytaj cym gestem dotkn ła jego ramienia.ą ę W pierwszej chwili chciał odmówić, wła ciwie był naś słu bie, ale ze zm czenia, przygnieciony ci aremż ę ęż odpowiedzialno ci kiwn ł głow , aś ą ą potem opadł na stoj cyą najbli ej fotel. Za oknem nieg nie przestawał padać.ż ś Jaka gał biła wś ąź okno po drugiej stronie domu. – Czy my naprawd nie mo emy si przeprawić naę ż ę l d? – Głos Vivi dr ał. Gdy si gała do szyi, na której juą ż ę ż nie miała naszyjnika, trz sła jej si r ka.ę ę ę – Przecie słyszała , co mówili! Nie da si ! – krzykn łż ś ę ą Gustav, po czym powtórzył nieco ciszej: – To niemo liwe,ż Vivi. Zobaczymy jutro. Mo e wichura ucichnie iż uda nam si jako przedostać.ę ś – Nie liczyłbym na to – powiedział Harald. – Według prognozy sztorm potrwa do niedzieli. B dziemy musieli tuę zostać. – Ale ja nie mog dwa dni siedzieć tu... zę trupem! – powiedziała Vivi. Teraz ju wszyscy na ni spojrzeli.ż ą – To co według ciebie mamy zrobić?! Przelecieć nad lodem do Fjällbacki?! – wrzasn ł Harald.ą Gustav wstał i obj ł on .ą ż ę – Nie odzywaj si do Vivi wę ten sposób. Widzisz, eż jest w szoku... Jak my wszyscy... Harald parskn ł, ale nic nie powiedział. Wypił sporyą łyk koniaku. Z fotela stoj cego pod oknem dobiegł niewyra nyą ź głos. – Jak zwykle tylko si awanturujecie. Nikt nawet nieę wspomni o dziadku. Dziadek umarł. Nie ma go! Nie

dociera to do was? Nikt si tym nie przej ł. Chodzi wamę ą tylko o to, eby cie mogli si dalej wykłócać. Oż ś ę gówna! I o pieni dze! Dziadek si za was wstydził, ią ę ja go rozumiałem! – Matte poci gn ł nosem ią ą r kawem wytarłę łzy. – Posłuchajcie tylko – powiedział Bernard szyderczym tonem. Leniwie rozparty w rogu kanapy obracał w r ku kieliszek koniaku. – Pupilek dziadka się ę odezwał. Piesek pokojowy, zawsze gotów słuchać dziadkowych opowie ci. Iś jeszcze udawałe , eś ż z entuzjazmem słuchasz tych bzdur o klubie Sherlocka Holmesa. I nie miałe nic przeciwko braniu od niegoś pieni dzy.ę – Bernardzie – powiedziała błagalnie Lisette, ale kuzyn nie zwracał na ni uwagi.ą – Kiedy poszedłe na studia, dostałe od niegoś ś mieszkanie w mie cie. Ile było warte? Trzy miliony?ś Cztery? – O nic go nie prosiłem! – odparł Matte, rzucaj cą Bernardowi gniewne spojrzenie. – W odró nieniu od wasż nie latałem do niego po pro bie. Mieszkanie byłoś własno ci dziadka. Mieszkałem tam, dopókiś ą studiowałem. Potem zgodnie z umow musiałem sobieą radzić sam. Tak jak chciałem! Dziadek o tym wiedział! Znów wytarł r kawem łzy ię odwrócił si do okna,ę wyra nie zawstydzony, e płacze.ź ż – Matte, wszyscy wiemy, e byli cie sobie bliscy.ż ś Wszystkim nam jest bardzo przykro. Tylko e... jak stryjż Gustav powiedział... wszyscy jeste my wś szoku. – Britten przysiadła na oparciu fotela Mattego i delikatnie pogładziła go po ramieniu. Nie odepchn ł jej r ki, nadalą ę siedział ze wzrokiem wbitym w ciemno ć.ś – Mo e by my poszli spać, co? – zaproponowałż ś Harald, podnosz c si . – Zanim powiemy co , czego jutroą ę ś b dziemy ałować.ę ż Odpowiedział mu pomruk, wszyscy zacz li się ę

rozchodzić. Tylko Vivi si oci gała.ę ą – Mamy pokój na pi trze – powiedziała Lisette, lekkoę ci gn c Martina za r kaw. – We walizk , moja ju tamą ą ę ź ę ż jest. Zrobił, jak powiedziała. Wysokimi schodami wszedł za ni na gór . Łó ka okazały si bardzo wygodne, aleą ę ż ę i tak długo nie mógł zasn ć. Długo le ał, wsłuchuj c sią ż ą ę w gł boki oddech Lisette. Sztorm szalał corazę gwałtowniej. Martin był ciekaw, co przyniesie nast pnyę dzie .ń Nabrała tego zwyczaju jeszcze jako młoda dziewczyna: gdy si zdenerwowała, si gała r k do pereł,ę ę ę ą które odziedziczyła po matce. W ci gu minionych latą cz sto tak przy nich majstrowała. Wę młodo ci cz stoś ę słyszała, jak matka mówi: „Viveca jest taka nerwowa”. W ko cu stało si samospełniaj c si przepowiedni . Nań ę ą ą ę ą pocz tku my lała, e tak sobie tłumacz jej wybuchyą ś ż ą gniewu, normalne u dziecka, a potem nastolatki. Ale z czasem przylgn ło to do niej jak brudny osad. Skoro ię tak traktowali j jak nerwowo chor , równie dobrze mogła sią ą ę zachowywać zgodnie z ich oczekiwaniami. Bała się wszystkiego: zwykłych rzeczy, jak paj ki, w e, efektą ęż cieplarniany i wy cig zbroje na Bliskim Wschodzie, aleś ń równie mniej oczywistych, codziennych: ludzkichż spojrze , ukrytych znacze słów wypowiadanych pod jejń ń adresem, niedostrzegalnych przykro ci iś nieoczekiwanych ataków na siebie. W ko cu gro ny stał si cały wiat.ń ź ę ś Ci gle łapała si na tym, e gmera przy perłach. Teraz ichą ę ż nie ma. Setki perełek rozsypanych na podłodze w jadalni. Kerstin pocieszała j , e na pewno wszystkie uda sią ż ę zebrać miotł . Potem odda si je do nawleczeniaą ę i naszyjnik b dzie jak nowy. Pewnie tak, ale to ju nieę ż b dzie to samo. Nowe nie mo e uchodzić za stare, aę ż co , coś zostało zniszczone, nie b dzie ju całe.ę ż Przez chwil miała wra enie, jakby znów dostrzegłaę ż oskar ycielskie spojrzenie Rubena. Zawsze – tak jej siż ę