mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 657
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 744

Lang Kimberly - Święci i grzesznicy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Lang Kimberly - Święci i grzesznicy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 140 stron)

Kimberly Lang Święci i grzesznicy Tłumaczenie: Jacek Żuławnik

ROZDZIAŁ PIERWSZY Vivienne LaBlanc, starając się nie obijać skrzydłami i nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, żeby nie spadła jej aureola, czekała niecierpliwie, aż po drugiej stronie kurtyny Max Hale wygłosi przemowę. – Jest wiele ekip, ale tylko jedna taka jak Bon Argent. Pięć lat temu postanowiliśmy zrobić coś oryginalnego, co pomoże nam w zbiórce pieniędzy dla ofiar huraganu Katrina. Odnieśliśmy sukces, o jakim nawet nam się nie śniło. Z każdym rokiem rosnący w siłę Festiwal Świętych i Grzeszników sprawił, że zebraliśmy setki tysięcy dolarów, które przekazaliśmy wielu miejscowym fundacjom. Dziękuję wam za wsparcie. Po krótkich, grzecznych brawach Max nadal chwalił się osiągnięciami, ale Vivi słuchała już tylko jednym uchem. Doskonale zdawała sobie sprawę z zasług Bon Argent, przecież udzielała się w niej od samego początku. Candy Hale była jej przyjaciółką, a Maksa traktowała jak ojca. Do tego matka Vivi zasiadała w zarządzie organizacji, więc córki, na miłość boską, nie trzeba było przekonywać do zaangażowania się w ten projekt. Przydałoby się za to szkolenie z zakresu obsługi skrzydeł. Niby jak mam w tym siedzieć? – myślała zdesperowana. Piękne, wysadzane kamieniami, imponujące skrzydła z jednej strony sięgały do czubka głowy, a z drugiej do połowy łydki. Gdy Vivi spróbowała poprawić sprzączkę przy złotych sandałach, poczuła, jak cały ten sprzęt niebezpiecznie przesuwa się na plecach. No nie! Zamiast świętej przypominała bardziej panienkę z tancbudy w Las Vegas, która postanowiła rozpirzyć szkolne przedstawienie jasełkowe. Nie dało się ukryć, że Festiwal, jak i cała ekipa Bon Argent, balansował na granicy kiczu, ale właśnie kostiumy, wielka pompa i gala, cała ta parodia, uczyniły w krótkim czasie ze zbiórki pieniędzy pod hasłem Świętych i Grzeszników tak popularną i lubianą imprezę. Tłum gości niecierpliwie czekał na werdykt, kto został w tym roku Świętym i Grzesznikiem. Zgodnie z najlepszą tradycją Mardi Gras, nazwiska były objęte ścisłą tajemnicą. W tym roku, o ile Vivi zdążyła się zorientować, wtajemniczone zostały jedynie trzy osoby: Max jako szef

organizacji charytatywnej Bon Argent, Paula, szefowa PR, oraz panna Rene, krawcowa odpowiedzialna za kostiumy wybrańców. Nawet Vivi nie wiedziała, kto będzie jej drugą połówką aż do Mardi Gras. Owszem, próbowała zgadnąć. Zadanie utrudniało jej to, że inaczej niż nakazywała tradycja, Bon Argent nie przestrzegała podziału na płeć, tylko wybierała Świętych i Grzeszników, kierując się reputacją kandydatów i ich zasługami dla lokalnej społeczności. Vivi stawiała na właścicielkę nocnego klubu, Marianne Foster, o której ostatnio często wspominały media. Tak, byłaby doskonałą przeciwniczką. Wprawdzie Marianne zebrałaby dużo głosów i zarobiła ładną sumkę dla fundacji, ale spójrzmy prawdzie w oczy: Vivi cieszyła się WIĘKSZĄ popularnością i zapewniłaby organizacji WIĘKSZY zysk. Pozbyła się nieżyczliwych myśli. Szczęśliwie zawsze poprzedzają słowa i uczynki, dlatego nauczyła się trzymać je na wodzy, żeby nie powiedzieć lub zrobić czegoś, czego potem musiałaby żałować. W końcu nie chodzi o wygraną, tylko o pieniądze na szczytny cel, powtarzała sobie. No tak, ale mimo wszystko chodzi też o wygraną. Przez ostatnie dwa lata koronę zgarniał Grzesznik, ale tym razem tytuł powędruje do Świętego, to znaczy Świętej. A mówiąc jeszcze dokładniej, do Świętej Vivi, która za nic nie odda zwycięstwa. Tylko raz w życiu straciła koronę i nadal pamiętała tę gorzką chwilę, gdy patrzyła, jak wkłada ją na głowę Miss Indiany. Nieważne, jak bardzo lubiła Janelle, nieważne, że okazała się idealną Miss Ameryki. Przegrana uwierała i tyle. Vivi była ambitna, trudno zaprzeczyć. Ale to przecież żadna wada. W końcu kto lubi przegrywać? Tym razem nikt nie wytknie jej przesadnych ambicji, bo przecież cała ta impreza odbywa się w zbożnym celu. Max właśnie przedstawiał Dwór Cherubinów, czyli dziesiątkę dzieciaków z liceum wybranych do drużyny Vivi. Teraz moja kolej, pomyślała. Odetchnęła głęboko, poprawiła sukienkę i… – Z przyjemnością przedstawiam państwu Świętą Vivienne LaBlanc! Kurtyna rozsunęła się przy oślepiającym blasku fleszy i jakże miłym dla ucha i duszy aplauzie gości. Vivi usłyszała charakterystyczny gwizd, jaki potrafiła wydawać jedynie jej siostra, i spojrzała w stronę stolika zajmowanego przez rodzinę LaBlanców. Kiedy dwadzieścia minut

wcześniej przeprosiła wszystkich, twierdząc, że musi odebrać pilny telefon z galerii, Lorelei posłała jej znaczące spojrzenie. Pomachała do rodziców, widząc, jak gratulują im goście siedzący przy sąsiednich stolikach. Wybór na Świętą to zaszczyt. Vivi była wzruszona reakcją gości i aplauzem, który dowodził, że w opinii ogółu zasłużyła na ten tytuł. Wygrała sporo konkursów, przywiozła do domu niejedną koronę, ale tu nie chodziło o to, by być tylko piękną i popularną. Największym minusem kariery Vivi jako uczestniczki konkursów piękności było to, że większość osób, z którymi się stykała, widziała w niej jedynie śliczną fasadę, za nią pustkę. Od lat walczyła z tym stereotypem, starała się udowodnić, że reprezentuje coś więcej. Było to jej największe wyzwanie, z którym wreszcie dała sobie radę, czego dowodziła aureola Świętej. Aureola tandetna, owszem, ale mająca głębsze znaczenie niż wszystkie korony, które Vivi kiedykolwiek miała na głowie. Pokonanie Grzesznika, kimkolwiek się okaże, będzie niczym wisienka na torcie, który tak bardzo pragnęła zjeść. Vivi teatralnym gestem zdjęła aureolę i położyła na niebieskiej atłasowej poduszeczce, na której aureola Świętej i rogi Grzesznika będą spoczywały aż do zakończenia rywalizacji. Zwycięzca przejmie w posiadanie obydwa trofea. Następnie zajęła miejsce w otoczeniu Dworu Cherubinów i grzecznie biła brawo Dworowi Diabełków, czyli orszakowi Grzesznika. Max odetchnął głęboko. Wyglądał, jakby zaraz miał pęknąć, tak był podekscytowany. – Nasz tegoroczny Grzesznik to oczywisty wybór. Jesteśmy mu wdzięczni, że znalazł dla nas czas i uświetnił swoją obecnością to ważne wydarzenie. „Znalazł”, „uświetnił”… A więc przegrała zakład. Niech to, była pewna, że Grzesznikiem jest Marianne. Przecież to nieważne, pomyślała. Jestem gotowa zmierzyć się z kimkolwiek. – Connor Mansfield! Uśmiech zamarł na ustach Vivi. Tłum ogarnęła euforia. Ja pierniczę, to chyba jakiś żart, pomyślała spanikowana. Wchodząc na scenę, Connor spojrzał na Vivi i z trudem powstrzymał wybuch śmiechu, widząc na jej twarzy mieszankę strachu i złości, a wszystko to na tle bieli anielskich skrzydeł. Nie mógł mieć do niej pretensji, ponieważ kiedy usłyszał jej nazwisko, zareagował podobnie. Tyle że wtedy stał bezpiecznie ukryty za kurtyną.

Trzeba było przyznać zarządowi Bon Argent, że doskonale wiedział, jak przyciągnąć uwagę mediów, o co nie jest łatwo, gdy wokół odbywa się tyle ciekawych imprez związanych z Mardi Gras. Niewykluczone, że uda się pobić wszelkie rekordy w zbiórce pieniędzy. Vivi wyglądała, jakby miała ochotę skręcić Connorowi kark, tyle że nic w tym nowego, bo zawsze tak na niego patrzyła. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, nieważne, jak długo człowiek unika rodzinnego miasta. Lecz cóż, przedstawienie musi trwać. Goście czekali, aż Święta i Grzesznik zajmą swoje miejsca i kolacja zostanie podana. Connor zdjął rogi i z poważną miną położył je obok aureoli Świętej, 8po czym podszedł do Vivi, ukłonił się dwornie i zaczekał na odwzajemnienie gestu. Następnie wolnym krokiem podeszli do głównego stołu. Kiedy zasiedli na honorowych miejscach, rozległy się oklaski i wiwaty na znak, że oficjalnie rozpoczął się Konkurs Świętych i Grzeszników. Zjawili się kelnerzy, by podać zebranym poczęstunek. Grzesznik nachylił się do Świętej i powiedział: – Wiesz, Vivi, jeśli nie przestaniesz zgrzytać zębami, wieloletnia ciężka praca ortodonty pójdzie na marne. Z irytacją zmrużyła oczy, ale odrobinę rozluźniła mięśnie szczęki. Sięgnęła po wino, ale ponieważ kieliszek był pusty, zadowoliła się wodą. Connor widział, że przez chwilę wpatrywała się w zawartość naczynia, po czym wzruszyła ramionami i napiła się. Znając Vivi, zastanawiała się, czy nie wylać wody na jego spodnie. – Powiedziałabym: „Witaj w domu”, ale… – Ale musiałabyś skłamać. – Uśmiechnął się do niej wyłącznie po to, by się z nią podrażnić. – Ale nie muszę. Nie po tym, jak cię tu przyjęto. – Zazdrosna o parę oklasków? – Nie. – Poprawiła się na krześle. – Ja nie zabiegam o uwagę innych… – …powiedziała królowa konkursów piękności – wpadł jej w słowo. Vivi gwałtownie nabrała powietrza, po czym uśmiechnęła się krzywo. – Niektórzy z nas zdążyli dorosnąć. Udał, że myśli nad jej słowami, po czym ze smutkiem pokręcił głową. – Niestety, ale ty nadal jesteś świętoszkowata. – A ty nadal jesteś… – Przerwała tak nagle, że Connorowi

przyszło do głowy, czy przypadkiem nie ugryzła się w język, i to w sensie dosłownym. Zaraz jednak dodała: – Pewnie cieszysz się, że ktoś wreszcie cię docenił. – Przykro mi cię rozczarować, droga Święta Vivienne, ale nasze tytuły nie oddają naszych charakterów. – Czyżby? – Przybrała minę spłoszonej niewinności. – A wydawałoby się, że Grzesznik doskonale do ciebie pasuje. Mamy więc pierwszy przytyk, pomyślał. Zresztą wiedział doskonale, że Vivi nie odpuści. Wprawdzie Connor został oczyszczony z zarzutów, ale plotki zrobiły swoje. Mawia się przecież, że w każdym kłamstwie kryje się ziarno prawdy, i ludzie w to wierzą. Do tego tych potencjalnych ziaren zawsze jest wiele, dlatego plotki żyją długo w dobrym zdrowiu. Już pierwszą salwą Vivi trafiła w czuły punkt, ale nie zamierzał się do tego przyznawać. – Świętoszkowata i krytyczna. Musisz poszerzyć repertuar. – To samo ty. Nie zawadziłaby odrobina poczucia przyzwoitości, zwłaszcza kiedy spotkał cię ten wielki zaszczyt i zostałeś Grzesznikiem. – Ale twoim zdaniem przestał to być zaszczyt, prawda? – A ty wciąż jesteś bardzo z siebie zadowolony. – Prychnęła. – Connor, wyglądasz jak pośmiewisko. Czarne skórzane spodnie? No co ty! Który mamy rok? Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty ósmy? – Tak jakby. Zgadzam się co do spodni, są w klimacie pudel metalu z lat osiemdziesiątych. Ale pasują do kostiumu. Vivi tym razem szczerze uśmiechnęła się do kelnera, który napełnił jej kieliszek winem, lecz gdy tylko zostali sami, uśmiech zniknął. – Nie wiem, co Max sobie myślał – mruknęła, przeżuwając sałatkę. – Święci i Grzesznicy powinni być znanymi osobami z tych stron. A ty jesteś obcy, wpadłeś tu na chwilę. – Jestem tak samo stąd jak ty. Chłopakiem z sąsiedztwa. – Byłeś, Connor, byłeś. Teraz jesteś stamtąd, ze świata, cały czas w trasie, a tutaj tylko od wielkiego dzwonu. Próbował się poprawić na krześle, ale wielkie, czarne, doczepione do pleców skrzydła uniemożliwiły mu ten manewr. Panna Rene, która uszyła skrzydła, nawiązała do wizerunku Lucyfera, wyglądało jednak na to, że Connor nie pojął metaforycznego sensu Świętych i Grzeszników. Dostrzegał tylko komiczny efekt i czuł się jak przerośnięta wrona. – Aha, czyli masz mi za złe, że moja praca wymaga ode mnie częstych wyjazdów.

Próbowała odgarnąć włosy, ale zaplątały się w skrzydła, tworząc z piór i kosmyków coś w rodzaju artystycznej instalacji. Szarpnęła głową, by się uwolnić. – Nie podoba mi się stwarzanie nierównych szans – stwierdziła cierpko. Gdyby nie czarne jak atrament włosy, rzeczywiście wyglądałaby jak anioł. Miała wielkie niebieskie oczy, jasną karnację i szlachetne rysy. A jednak ogień w jej spojrzeniu nie kojarzył się z anielską dobrocią. Poirytowana nerwowo szarpała za włosy, zaplątując je jeszcze bardziej. – Jak to nierównych? – spytał zdziwiony. Pociągnęła z całych sił, wyrywając niejedną cebulkę, aż w końcu, płacąc za to bólem, oswobodziła się. Lśniący kamyk ze skrzydła, poluzowany w rozpaczliwej szarpaninie, wpadł jej za dekolt. Spojrzała w dół. Wzrok Connora powędrował w tym samym kierunku, spoczywając na wzgórkach i dolinie z kremowej skóry. Oczywiście tylko na chwilę, bo zaraz wrócił na górę. Vivi miała piękne usta, takie pełne i grzeszne… dopóki ich nie otworzyła i czar prysnął. – Groupies, fani i słynni kumple na pewno zapełnią twoją szkatułkę i dopilnują, żebyś wygrał. – Ale przecież w tym rzecz, prawda? Żeby zebrać jak najwięcej pieniędzy. – Oczywiście, to ważne – syknęła przez zaciśnięte zęby, bo wciąż ją bolało. – Ale jeśli chodzi o sam konkurs, to masz przewagę, co nie jest fair. Z tobą nie da się ścigać. – Cieszę się, że w końcu to przyznałaś – skomentował z uśmiechem. – Chodziło mi o to – wycedziła – że ja jestem dziewczyną stąd, a ty jesteś cholerną gwiazdą rocka. Masz więcej fanów, i to właśnie są te nierówne szanse. – Vivi, twój tytuł brzmi „Święta”, a nie „Męczennica”. Kostki Vivi zbielały tak, że Connor tylko czekał, aż pęknie nóżka kieliszka, który trzymała w dłoni. – Skup się na jedzeniu, dobrze? – burknęła. – Wiesz, co powinnaś w tej sytuacji zrobić? – spytał cały w uśmiechach. – Oddać mi zwycięstwo walkowerem i po kłopocie. – Wi…widzisz tu coś?! – Aż zakrztusiła się winem, gdy gwałtownym gestem podsuwała mu pod nos dłoń. – Czyżby wyrósł mi kaktus? – A więc nie poddasz się?

– Porzuć tę nadzieję! – Chwyciła widelec i z furią zaatakowała sałatkę. Nie potrafiła odrzucić wyzwania. Nieważne, o co chodziło, Vivi walczyła bez litości i z pełnym poświęceniem. Szanował ją za to, zresztą była to jedna z ich niewielu wspólnych cech. Zaś wszystko inne w Vivi doprowadzało go do szału, i to od zawsze. Nie powinien się przejmować. Na litość boską, przecież był dorosłym facetem! Okej, w porządku, Vivi za nim nie przepada, ale inne kobiety i owszem, więc nie będzie brał słów panny „Świętej” tak bardzo do serca. Było w niej coś, co nie dawało spokoju, co uwierało. Czy zgodziłby się wziąć udział w imprezie, gdyby wiedział, że jej uczestniczką będzie również Vivienne? Czy może raczej odpuściłby sobie i po prostu wysłał czek? Raczej nie. Od pewnego czasu nawiedzały go myśli o domu, potrzebował tylko odpowiedniej motywacji, by tu wrócić. Znalazł pretekst, obejrzał zniszczenia, a gazety napisały o nim po raz pierwszy od dawna nie tylko w kontekście życia erotycznego i spraw o ustalenie ojcostwa. Wreszcie mógł zwolnić i odetchnąć. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak był zmęczony. Posiadanie wszystkiego, na co tylko ma się ochotę, w teorii brzmi świetnie, ale Connor absolutnie nie spodziewał się, że będąc w takiej właśnie sytuacji, zacznie się czuć jak elegancko ubrany włóczęga. Początkowo przyjmował to z dobrodziejstwem inwentarza i tłumaczył sobie, że nie doszedłby do niczego, gdyby trwał uwiązany do jednego miejsca. Doceniał też, że wybrany przez niego styl życia zapewniał mu dużo wolności. Jednak ów styl miał również swoją cenę. Gdy tylko znalazł się w domu – w prawdziwym domu, a nie tam, gdzie sypiał pomiędzy koncertami – poczuł, że znów twardo stąpa po ziemi. Niedokończone pomysły, które od pewnego czasu krążyły mu po głowie, nagle nabrały konkretnych kształtów. Nowy Orlean miał pozytywny wpływ na umysł i duszę, dlatego Connor postanowił, że najbliższe tygodnie poświęci na poukładanie sobie życia i zastanowienie się nad następnym krokiem. Ocknął się z zamyślenia, słysząc poirytowane westchnienie Vivi. Ach, konkurs. Trzeba go wygrać. Dobrze było wrócić do domu, a jeszcze lepiej zostać ciepło powitanym i dostać szansę zrobienia czegoś pożytecznego dla rodzinnej miejscowości. A drażnienie się z Vivi to miły dodatek.

Vivi długo żuła każdy kęs i zanim go połknęła, już ładowała kolejny, byle tylko mieć pełne usta. Wprawdzie wiedziała, że nie upilnuje myśli, ale zapychając buzię, przynajmniej zyskiwała pewność, że nie złapie się na haczyk Connora i nie powie czegoś, czego później pożałuje. Ech, do kitu z tym wszystkim. Brała udział w wystarczająco wielu zbiórkach pieniędzy, by wiedzieć, że dla organizatorów imprezy udział kogoś takiego jak Connor to dar od boga sprawującego pieczę nad kwestarzami. Popłynie rzeka gotówki i spadnie deszcz pozytywnego rozgłosu. Patrząc zimno i racjonalnie na sprawę, musiała pochwalić Maksa Hale’a za mądry wybór. Należały mu się gratulacje za to, że zdołał namówić Connora do uczestnictwa. Gratulacje gratulacjami, ale dlaczego Connor Mansfield?! Dlaczego akurat on?! Skoro już koniecznie trzeba było dać jej do pary supergwiazdę estrady, to czemu nie wybrano innej muzycznej legendy, dla której Nowy Orlean jest domem? Ale nie! Ponieważ media jednogłośnie ochrzciły Connora największym grzesznikiem ostatnich lat, postanowiono skorzystać z okazji i sprowadzić właśnie jego, kusząc diabelskimi atrybutami i oficjalnym tytułem Grzesznika. Vivi rozejrzała się po sali. Lista gości była zarazem listą najbogatszych i najbardziej wpływowych mieszkańców Nowego Orleanu. Znała tu każdego. I każdy dobrze wiedział, jak bardzo Vivi i Connor się nienawidzą. Chociaż „nienawiść” to zbyt mocne słowo, jakże przy tym często nadużywane przez ludzi, a przecież wcale nie darzyła Connora aż tak żarliwym uczuciem. Po prostu go nie lubiła. No, bardzo nie lubiła. I tak niech zostanie, bo nienawiść to poważna sprawa, wymaga wielkiego zaangażowania, którego Connor absolutnie nie jest wart. Mówiąc krótko: w idealnym, a więc i sprawiedliwym świecie Connor zostałby wyekspediowany do innej czasoprzestrzeni bez prawa powrotu do tej, w której przebywa Vivi. Bo prawda była taka, że Connor doprowadzał ją do furii już samym tym, że kiedyś się narodził i wciąż przebywa na tym globie. Vivi wiedziała, że ich rozmowa może skończyć się wybuchem. Poczuła pierwsze oznaki bólu głowy. Siedzący przy stolikach goście z zaciekawieniem zerkali w stronę głównego stołu, dla wszystkich było bowiem oczywiste, jakie katusze przeżywa Vivi w towarzystwie Connora. Nikt jej jednak nie współczuł, za to po minach było widać, że uważano tę sytuacją za przezabawną. Doprawdy, boki zrywać! Wcale by się nie zdziwiła, gdyby po sali krążyły

zakłady, czy dojdzie do powtórki sprzed dziesięciu lat, kiedy to kilka minut po koronacji Królowa Balu wymierzyła siarczysty policzek Królowi. Connor zasłużył sobie, to jasne, co nie zmienia faktu, że nigdy jej tego nie zapomniano. Kilka miesięcy później sprawa wypłynęła przy okazji wyborów Księżniczki Missisipi, kiedy to dano Vivi do zrozumienia, że jej skłonność do robienia scen może negatywnie wpłynąć na prestiż tytułu. W następstwie tamtych wydarzeń nauczyła się nad sobą panować i dopracowała swój image, tak więc, paradoksalnie, przynajmniej częściowo właśnie Connorowi zawdzięczała późniejsze sukcesy w konkursach piękności. Tak czy inaczej, pamiętny bal okazał się kroplą, która przelała czarę. Od tamtej pory Vivi i Connor unikali się, jak tylko mogli. Kariera muzyczna Connora nabrała tempa, więc spędzał coraz więcej czasu na wyjazdach, a po kilku latach został megagwiazdą i w ogóle już na siebie nie wpadali. Rozkoszne czasy! – pomyślała Vivi. Mogła się pocieszać jedynie tym, że do Popielca zostały tylko cztery tygodnie, a wtedy Connor wyjedzie do Los Angeles, Nowego Jorku czy gdzie tam zapuścił korzenie, a jej życie wróci do normalności. Marna pociecha, ale zawsze jakaś. Czy wytrzyma z nim tak długo bez szukania pomocy u psychiatry? Cóż, teraz są ludźmi dorosłymi, dojrzalszymi, mądrzejszymi… Może będzie inaczej? Łypnęła w bok i już wiedziała, że nie powinna się łudzić. Ten facet emanował arogancją i samozadowoleniem. Na jego ustach gościł szyderczy uśmieszek, jakby Connor sobie z niej drwił. Nawet w komicznym stroju Lucyfera, wyglądając, jakby wybierał się na paradę równości, sprawiał wrażenie zadufanego w sobie. Nie tylko spodnie, które wypomniała mu Vivi, miał ze skóry. Panna Rene odziała go również w skórzaną ciężką kamizelkę i ciężkie buty motocyklisty. Bicepsy zdobiły nabijane ćwiekami skórzane opaski, ściągając uwagę na potężne mięśnie, nietypowe dla grającego na fortepianie wokalisty. Czerń Grzesznika Connora ładnie kontrastowała z atłasową bielą Świętej Vivienne. Kontrast był nie tylko ładny, ale i uderzający, bo gdy kostium Vivi uwodził skromnością i czystością, wdzianko Connora epatowało erotyzmem. I to jak epatowało! Skórzane akcesoria sprawiały, że seksualność była wręcz dosłowna, nie zostało nic dla wyobraźni. Panna Rene wymyśliła coś jeszcze, by podkreślić wspomniany

kontrast. Każdy widoczny skrawek ciała Vivi pokryła brokatem, zaś jego skórę posmarowała oliwką, nadając jej nieziemski blask. Connor był uosobieniem mrocznej, niebezpiecznej siły, począwszy od przydługich ciemnych włosów, a skończywszy na adekwatnej do wcielenia koziej bródce. Miłość do sztuki sprawiała, że Vivi potrafiła docenić piękno, ale tym razem nie chodziło tylko o piękno męskiego ciała. Connor emanował siłą, namiętnością, jurnością. Za coś takiego nawet ona musiała go podziwiać. Gdy pochwycił spojrzenie Vivi, posłał jej uśmiech pożeracza serc. Nie było takiej kobiety, pod którą w takiej chwili nie ugięłyby się kolana. – Jakiś problem, Vivi? – spytał. – Zdziwiła mnie twoja broda. Zgubiłeś maszynkę do golenia? – Pomyślałem, że będzie pasowała do kostiumu. – Przejechał dłonią po twarzy. – Wiesz, że będzie wyglądała diabelsko. – A wygląda tak samo idiotycznie jak te spodnie – skłamała, wracając do jedzenia. Connor wyglądał diabelsko, niebezpiecznie i seksownie. Niejedna kobieta oddałaby mu duszę, i to bez walki, bo młodziutkie dziewczęta, ich matki i babcie uwielbiały Connora. Ech, po co się oszukiwać? Wszyscy uwielbiali Connora, wychwalali jego talent i cieszyli się z sukcesów. Tylko ona jedna nie. Dlatego ludzie robili z tej igły widły. Nawet już nie pamiętała, jak i dlaczego to wszystko się zaczęło, ale wiedziała jedno: znała Connora od ćwierci wieku i zawsze, ale to zawsze drażnił ją tak, że miała ochotę go udusić. Wcale nie była złą kobietą. Lubiła ludzi. Connor był jedynym, który tak na nią działał, choć przecież miała do czynienia z całym mnóstwem w ten czy inny sposób irytujących indywiduów. Mało tego, słynęła ze świetnych kontaktów z ludźmi – z wyłączeniem wkurzających gwiazd rocka, tych wiecznych chłopców. Jak Connor słusznie zauważył, był chłopakiem z sąsiedztwa. Ich matki wspólnie działały w dwunastu fundacjach dobroczynnych i dwa razy w tygodniu organizowały lunch. Ich ojcowie grywali w golfa i prowadzili wspólne interesy. Przez całe życie Vivienne słuchała o „cudownym Connorze Mansfieldzie ” i czasem wydawało jej się, że cała jej rodzina wraz z przyjaciółmi i znajomymi istnieje w cieniu tej wielkiej cudowności. Byli w tym samym wieku, chodzili do tej samej szkoły, mieli wspólnych znajomych, a rodzice od najmłodszych lat ich ze sobą swatali.

Jakoś nikt nie zwrócił uwagi, że ani się szczególnie nie lubią, ani Connor nie zna umiaru w drażnieniu Vivi. Cóż, ludzie bywają płytcy. Pozwalają, by wygląd i talent wzięły górę nad usposobieniem. Vivienne padła ofiarą uroku Connora, on zaś nie przejmował się niczym, co leżało poza jego światem, którego naturalnie był pępkiem. Dlatego tak się wściekła, gdy wybrano go na współgospodarza kwesty. Podczas takiej akcji inni ludzie powinni stanowić tylko tło, bo najważniejszy był cel, a jednak cała jej uwaga skupi się na Connorze. Przegrana w konkursie Świętych i Grzeszników byłaby dotkliwa, ale porażki z Connorem duma Vivi po prostu nie zniesie. I właśnie tylko duma trzymała ją na miejscu. Lecz to nie wszystko. Podczas najbliższych tygodni jeszcze nieraz będzie musiała się do niej odwoływać. Wciąż jedząc, uniknęła rozmowy, za to mogła w spokoju zaplanować strategię. Trzeba będzie wyjść poza Nowy Orlean, co przysporzy wielu kłopotów, jako że gdy tylko dokonane przez huragan Katrina dzieło zniszczenia zniknęło z pierwszych stron gazet, prawie wszyscy zapomnieli o tym mieście. Na pewno wspomoże ją korporacja z uczelni. Oczywiście uderzy wyżej, zwróci się do korporacji studenckich na szczeblu krajowym, a co! Wykorzysta wszystkie znajomości z konkursów piękności, łącznie z byłą Miss Indiany, a także upomni się o wszelkie zaległe przysługi. Musi wykazać się pomysłowością, Connor miał bowiem tę przewagę, że wystarczyło, by się uśmiechnął, a pieniądze i głosy od razu spłyną wartkim strumieniem. Uff. Od tygodni trzymała to w tajemnicy i czekała na ten dzień oraz wszystko, z czym wiąże się konkurs Świętych i Grzeszników. Ale teraz… Radość i podniecenie uleciały. Doszedłszy do wniosku, że pomimo wysiłków i tak przegra, i to nie z własnej winy, po prostu straciła zapał. Poczuła się głupio, że jeszcze niedawno sama sobie gratulowała. Najpewniej wybrano ją tylko dlatego, że ciekawie kontrastowała z Connorem, za co znienawidziła go jeszcze bardziej. Nie, postanowiła. On jej tego nie odbierze. Zasłużyła na tytuł. W porządku, może jednak przegra, ale tylko o włos. Będzie walczyć zajadle, do upadłego, i przynajmniej zachowa godność oraz zyska satysfakcję z dobrze wykonanej pracy na rzecz słusznego celu. Godność… hm. Jak wyjść z tego z godnością? Zaświtał jej niecny pomysł. Jednak im dłużej nad nim rozmyślała,

tym wyglądał lepiej. Owszem, nie była w stanie kontrolować Connora ani przebiegu konkursu, ale kontrolowała samą siebie. Jest Świętą, zatem musi być szlachetna i łaskawa, a Connor wyjdzie przy niej na aroganckiego bubka i szlag go trafi. Drobne zwycięstwo, ale warte zachodu. – Connor? – Uniosła kieliszek do toastu. – Tak, Vivi? – Posłał jej nieufne spojrzenie. – Za godnego przeciwnika i szlachetną sprawę. Nie mogę się doczekać rywalizacji, ponieważ prawdziwymi zwycięzcami tych zawodów są ludzie, którym chcemy pomóc. Cieszę się, że wróciłeś do domu, aby wziąć w tym udział. Ze zdumienia wysoko uniósł brwi, ale szybko się opanował i wziął swój kieliszek. Stuknęli się. Po sali rozszedł się szmer, błysnęły flesze. Vivienne posłała fotografom najlepszy uśmiech z serii: „Jakże się cieszę ze zdobycia drugiego miejsca”. Mina Connora zdecydowanie warta była poświęcenia. Dzięki tej rozgrywce będzie miała dużo frajdy. I na pewno mnóstwo satysfakcji.

ROZDZIAŁ DRUGI Vivi wróciła do domu dobrze po północy. Kluby przy Frenchman Street pękały w szwach, bo chociaż był styczeń, wieczorami panowała na tyle wysoka temperatura, że wystarczyło włożyć grubszą bluzę. Przy stolikach na zewnątrz siedziały tłumy ludzi, które czasem wylewały się na ulicę, tak że kilka przecznic przed swoim domem posuwała się bardzo wolno, żeby nikogo nie rozjechać. Dorastała pośród zieleni Garden District, więc z początku z trudem przestawiała się na życie w imprezowym Marigny Triangle, ale teraz już sobie nie wyobrażała, by mogła mieszkać gdzie indziej. Gdy tylko zbliżała się do domu, od razu nastrajała się pozytywnie. Sam, jej sąsiad, siedział na ganku, sączył piwo i słuchał ulicznych artystów produkujących się na Washington Square. – Gratulacje, Święta Vivi! – zawołał, machając ręką. – Dzięki, Sam. – Lorelei już rozniosła wieści, pomyślała. Powinna się zatrzymać i zamienić z nim parę słów, ale była wykończona, pękała jej głowa, a policzki bolały od ciągłego uśmiechania się. Poza tym piły ją szelki, na których były umocowane skrzydła, i drażniły nie mniej niż Connor. Marzyła tylko o tym, żeby zmyć z siebie brokat i położyć się do łóżka. Rano będzie musiała wcześnie wstać i zająć się telefonami. Perspektywa jeszcze jednego kieliszka wina była wprawdzie kusząca, ale lepszym sposobem na ból głowy wywołany spotkaniem z Connorem był sen. Siostra oczywiście czekała na nią. Podczas balu Świętych i Grzeszników nawet nie miały okazji zamienić choćby kilku słów. – Oto i ona – zaszczebiotała Lorelei. – Święta Vivienne. Vivi uprzejmie pomachała, jakby wciąż była na wybiegu, i otarła niewidzialną łzę, po czym rzuciła torebkę na kanapę i klapnęła obok siostry. – Nie mogę uwierzyć, że mi nie powiedziałaś. – Bo to było tajne przez poufne. Powiedzieli mi tuż po Święcie Dziękczynienia, żebym mogła się przygotować. No i aż do Mardi Gras będę miała mnóstwo na głowie.

– Mama i tata pękają z dumy. – No wiem, widziałam. Mam tylko nadzieję, że przemyślisz swoją przysięgę wierności Świętym. Liczę na twoją pomoc. – Ale z Grzesznikami lepsza zabawa. – Nie każ mi odwoływać się do poczucia siostrzanej lojalności. – Na pewno mnie potrzebujesz? Jeszcze ci się aureola przekrzywi od współpracy z pomocnicą Grzeszników. – Żałuj za grzechy, obiecaj poprawę i bądź grzeczna, moje dziecko. – Nie przesadzaj! Jedna święta w rodzinie LaBlanc w zupełności wystarczy, no i tą świętą nie będę ja, tylko ty. – Co racja, to racja. – Nie pierwszy raz rozmawiały w ten sposób, ale Vivi nigdy wcześniej nie poczuła ukłucia zazdrości o tę wolność, którą cieszyła się Lorelei. Gdyby ukradła siostrze choć trochę jej nastawienia, najbliższe tygodnie byłyby znośniejsze. Zdjęła buty i odchyliła głowę do tyłu. – No dobrze, umówmy się na tymczasową świętość. Kilka tygodni cię nie zbawi. – Mimo wszystko to będzie wyrzeczenie. – Lorelei zmarszczyła nos. Lubiła kryć się za maską niegrzecznej dziewczynki, co zresztą zwykle działało na jej korzyść. – Wiesz, że nigdy nie bawiłam się w świętą? To będzie wyzwanie, a LaBlancowie uwielbiają wyzwania. – Amen. – Skoro mowa o wyzwaniach… – Vivi wiedziała, co siostra chce powiedzieć, i się nie przeliczyła. – Dobrze, że przy stole zdołałaś poskromić żądzę mordu i nie skróciłaś Connora o głowę. – Rozumiem, dlaczego go wybrali! – Vivi zaklęła pod nosem. – Bo ma świetny PR, bo spłynie gotówka, bla, bla, bla… Ale proszę cię! Jest wino? – Naleję. – Lorelei zniknęła w kuchni i wróciła z dwoma kieliszkami. – Muszę się zgodzić, że marketingowo to genialne posunięcie, ale błagam cię, bądź ostrożna. – Obiecuję, że to będzie usprawiedliwione okrucieństwo. Nie poproszę, żebyś wpłaciła za mnie kaucję. – Słuchaj… – Lorelei spojrzała Vivi w oczy. – Czy naprawdę muszę ci przypominać o tamtym balu? – Nie, sam się przypomniał. – To dobrze. Pamiętaj, że nie chcesz wypaść źle, więc masz się zachowywać uprzejmie i godnie. – Na szczęście już sama doszłam do takiego wniosku. – Vivi

uniosła kieliszek. – Aha, czyli dlatego byłaś taka grzeczna. I bardzo słusznie. Będą z ciebie ludzie. – Gdy Vivi zakrztusiła się winem, Lorelei posłała jej badawcze spojrzenie. – Co zrobiłaś, Vivienne LaBlanc? Nie wygrała z uśmiechem, ale postanowiła trzymać się prawdy. – Nic. Zupełnie nic – odparła. – Co zrobiłaś, pytam. – Byłam uprzejma, życzliwa i zachowywałam się godnie. Jak przystało na świętą. – Właśnie dlatego Connor zastanawiał się, czy nie dosypałaś mu czegoś do jedzenia. Widać to było po jego minie. Biedaczek. Vivi zachichotała, po czym oznajmiła: – Nie mam władzy nad myślami i postępkami Connora. Jeśli woli zachowywać się głupio i niedojrzale, to droga wolna. – Wiesz, że lubię was oboje i dobrze się czuję w towarzystwie każdego z was, ale Vivi, naprawdę… – Przestań, Lorelei! – Uniosła rękę. – Dlaczego za każdym razem, kiedy pojawia się to imię na C, musimy wałkować to samo? – Bo to niedorzeczne. Lubię Connora… – Wiem. Przecież założyłaś jego fanklub. – Ktoś musiał – odparła zarumieniona. – Trwało trzy lata, zanim wydał pierwszą płytę, ale fanklub już miał. – To miły facet. – Lorelei wzruszyła ramionami. – Przecież prawie go nie znasz. – Znam wystarczająco dobrze. Wiem, że ostatnio miał kiepską prasę… – Kiepską prasę? Na miłość boską, Lorelei, był bohaterem skandalu, który tygodniami nie schodził z pierwszych stron tabloidów! – Testy DNA potwierdziły, że nie jest ojcem tego dziecka. – Rzeczywiście, udało mu się wykręcić. Ale co z tego? Reszta… – Wierzysz brukowcom? No coś ty! Kto, jak nie ty, zawsze powtarza, żeby nie oceniać ludzi po plotkach, które krążą na ich temat? – Nikt nikogo nie ocenia. Mówię tylko, że tak naprawdę wcale go nie znasz, a przynajmniej nie znasz dorosłego Connora. I nie wiesz nic o jego życiu erotycznym poza plotkami w babskiej toalecie w liceum. Kto wie, co w nim siedzi? – Daj spokój, Vivi. Nie wierzę, żeby aż tak się zmienił. – Prowadzi życie, jakiego nawet nie umiemy sobie wyobrazić.

– Mimo to nadal twierdzę, że jest miłym i przyzwoitym facetem. – Naiwna… Nie sądziłam, że ładna buźka może aż tak cię zaślepić. – Chociaż przyznałaś, że jest przystojny – skomentowała Lorelei z szelmowskim uśmiechem. – Mam oczy i widzę, ale wiem, że za ładną buźką może się kryć zły człowiek. – Vivi, czy to kolejna nauka z twoich przygód podczas konkursów piękności? Jedna z wielu, ale nie zamierzała się nad tym rozwodzić. – Och, dajże spokój. Przecież nie twierdzę, że w wolnych chwilach Connor morduje ludzi. Po prostu nie lubię go i tyle. – Wiem… ale dlaczego? – Lorelei nie kryła zaciekawienia. – Poważnie. Bez wykrętów. Była zmęczona, nie miała siły na poważniejszą dyskusję, a sprawa należała do takich. Wdzięk i osobowość są to swoiste supermoce, a zarówno Lorelei, jak i Connor mają ich aż nadto. Connor, odkrywszy w sobie moc, stał się złoczyńcą, bo zaczął używać jej do niecnych celów. Lorelei nigdy nie użyła supermocy przeciwko Vivi albo komukolwiek innemu, żeby dostać to, co akurat jej się zamarzyło. Nie wykorzystywała ludzi, jak robił to Connor, i pewnie dlatego nie dostrzegała, że robią to inni. Vivi westchnęła ciężko. To były tylko hasła, by zaś je uzasadnić, musiałaby zrobić długi wykład, na co była zbyt zmęczona. Dlatego ograniczyła się do pytania: – Naprawdę nigdy nie spotkałaś kogoś, kogo nie lubisz? Kto ci tak po prostu nie pasuje? – Ależ oczywiście, że spotkałam. Tylko że nie jestem tobą. Ty lubisz wszystkich, a wszyscy lubią ciebie. Jesteś całkiem dosłownie świętą osobą, a te gówniarskie, irracjonalne przepychanki z Connorem w ogóle do ciebie nie pasują. – Raptem w jej tonie pojawiła się siostrzana troska: – Czy jest coś, o czym mi nie powiedziałaś? Czy Connor…? – Nie, nie ma tu żadnej mrocznej tajemnicy – oznajmiła twardo. – Wiesz, kiedy byłaś Księżniczką Missisipi, krążyły pewne plotki… – …przez które prawie straciłam koronę, choć nie było w nich cienia prawdy. – Widziała, że Lorelei to nie przekonało. Ciekawe, że nigdy wcześniej te plotki jakoś jej nie przeszkadzały. – Słowo?

– Harcerza. – Okej. Bo jeśli będę musiała, to go zabiję. Dla ciebie to zrobię, Vivi. Od tej niby żartobliwej deklaracji lojalności zrobiło jej się miło. Przynajmniej Lorelei lubi ją bardziej niż Connora. – Dziękuję, kochanie, ale to nie będzie konieczne. Gdyby Connora należało usunąć, sama bym się tym zajęła. – W takim razie powiedz, o co w tym wszystkim chodzi. – Lorelei gwałtownie spoważniała. – Ciągnął cię za warkocz w przedszkolu? Kradł ci drugie śniadanie? Drażnił się z tobą? – Tak. – Lorelei zmarszczyła brwi, a Vivi wzruszyła ramionami. – W ósmej klasie na wycieczce przez całą drogę do Baton Rouge śpiewał piosenkę, którą o mnie ułożył. – No to wszystko jasne! – Lorelei prychnęła. – Connor Mansfield napisał dla ciebie piosenkę. Nic dziwnego, że tak bardzo go nienawidzisz. – Wiesz, jaki miała tytuł? „Vivi się krzywi”. – No tak… – Lorelei uniosła brwi. – Siostrzyczko, wiesz, że cię kocham, ale rzeczywiście często się krzywiłaś. – To nieistotne. Żadna czternastolatka nie chce, żeby nabijał się z niej przystojny czternastolatek. – A… rozumiem. Czyli chodzi o to, że w szkole zadurzyłaś się w nim bez wzajemności… – Przestań już, okej? – A kiedy Lorelei wyszczerzyła zęby w uśmiechu, zaczęła mówić poirytowanym tonem: – Po pierwsze dobrze wiem, że kiepski z ciebie psycholog, więc nawet nie próbuj mnie analizować. Po drugie, życie to nie serial brazylijski. Po trzecie, mam już szczerze dość tego, że każdy rozmawia ze mną o Connorze i koniecznie chce, żebym go polubiła. Drażni mnie to i sprawia, że jeszcze bardziej go nie znoszę. – To już nie jego wina. Może to sprawił to alkohol, może późna pora, a może zmęczenie. W każdym razie Vivi westchnęła i powiedziała: – Marie Lester. – Aha, Marie. – Lorelei dopiero po chwili skojarzyła, o kim mowa. – Co ona ma z tym wspólnego? – Wykorzystał mnie, żeby dostać się do niej – przyznała niechętnie. – Słucham?! – Pamiętasz, że Marie zawsze była taka miła i żyła pod kloszem, prawda?

– Mhm. – Rodzice wysłali ją do St. Katharine, bo wiesz, Nowy Orlean to takie wielkie, grzeszne miasto, więc uznali, że tam będzie bezpieczna. – Co dalej? – W przedostatniej klasie kumpel Connora, Reg, zaprosił Marie na randkę, ale się nie zgodziła. Chłopcy lubili zaszaleć, a z niej był niewinny aniołek. Connor potraktował to jako wyzwanie, a także okazję, by coś udowodnić Regowi. – Okej… ale nadal nie rozumiem, co masz z tym wspólnego. – Chodziłyśmy z Marie na te same zajęcia. Jej rodzice mnie uwielbiali. – To jasne. – Więc Connor zaczął się kręcić przy mnie, zagadywał, był miły i tak dalej. Wszystko po to, żeby wypaść dobrze w oczach Marie. – Bo gdybyś uznała, że jest w porządku, Marie być może zmieniłaby zdanie. – No właśnie. – To dlatego Connor zaczął częściej bywać u nas w domu. – Wykorzystywał mnie, żeby dobrać się do Marie. W dodatku wcale mu się nie podobała. Chciał tylko udowodnić, że potrafi zdobyć dziewczynę, która dała kosza jego kumplowi. – Zachował się jak świnia, ale przecież… – Lorelei dostrzegła spojrzenie Vivi. – Aha. Myślałaś, że naprawdę jest tobą zainteresowany. Och! To dlatego dałaś mu w twarz na balu. Wprawdzie czas nieco przytępił ból i upokorzenie, którego zaznała siedemnastoletnia dziewczyna, ale duma dwudziestoośmioletniej Vivienne i tak nadal była sponiewierana. – Dlatego strzeliłam go w pysk – wyznała mściwie. – To było dziesięć lat temu. – Lorelei przewróciła oczami. – Nastoletnie pierdoły. Nie wiem, jak to powiedzieć, żeby zabrzmiało dobrze, ale… odpuść już sobie. – Okłamał mnie, wykorzystał, zranił i zrobił ze mnie nieświadomego wspólnika. Pomogłam Connorowi sprzątnąć kumplowi sprzed nosa Marie. Dla mnie to nie są nastoletnie pierdoły. Zachował się źle, a ja powinnam była się zorientować. Dałam się nabrać jak głupia. – I nie możesz machnąć na to ręką? – Lorelei pokręciła głową. – Wow, Vivi. To naprawdę niedojrzałe. – Powiedziała dziewczyna, która wciąż ma za złe Steve’owi Milnerowi to, że ją zdradził.

– Zostawił mnie na balu na koniec roku szkolnego i poszedł się stukać z inną dziewczyną! – Okej, to daj mi znać, kiedy o tym zapomnisz, i wtedy porozmawiamy o nastoletnich pierdołach, które powinnam sobie odpuścić! – Ożeż… – Lorelei zacisnęła usta. Bez dwóch zdań Vivi miała rację. – Zresztą nawet gdybym miała ochotę wreszcie się od tego uwolnić, to w ostatnich latach Connor nie zrobił nic, by mnie przekonać, że nie jest już aroganckim egocentrycznym dużym chłopcem. Sława mu w tym nie pomaga. A ponieważ wciąż żywi do mnie te same dziecinne urazy, to jakoś nie mam wyrzutów sumienia, że niby jestem taka niedojrzała. – Muszę się jeszcze napić, żeby to wszystko ogarnąć – stwierdziła Lorelei. – Spójrz na to z innej strony. – Vivi poklepała ją po kolanie. – Animozje zaostrzą rywalizację. Gdybyśmy z Connorem zakopali topór wojenny i zostali przyjaciółmi, ludzie byliby rozczarowani, a ja nie chcę pozbawiać Bon Argent okazji do zarobienia fury kasy na zbożne cele. – Nie znoszę, kiedy to, co mówisz, brzmi rozsądnie, choć to tylko bredzenie wariatki. – Lorelei westchnęła. – Jak ty to robisz? – Mam taki dar. – Vivi zauważyła, że brokat sypie się na poduchy na kanapie. Przypomniała sobie, skąd i po co się wziął. Jej problemy z Connorem nagle przestały mieć znaczenie. – To jak? Mogę liczyć na twoją pomoc? – Rodzina, nawet jeśli to kupa wariatów, zawsze na pierwszym miejscu. Na czas twego panowania zamieniam się w najświętszą ze świętych. Czekam na rozkazy. – Super. – Wyjęła z torby koszulkę. – Witaj w drużynie Świętej Vivi. Lorelei rozłożyła jasnoniebieski T-shirt i skrzywiła się, widząc wizerunek skrzydeł na plecach. – Naprawdę muszę to nosić? – Kiedy tylko możesz. Pierwsze zadanie będę dla ciebie miała we wtorek. Jedziemy do Ninth Ward na sprzątanie. – Nie wiedziałam, że pomoc obejmuje pracę fizyczną! – zawołała przerażona Lorelei. – Praca fizyczna dobrze robi na duszę, ale źle na manikiur. – Mam sporo zajęć we wtorek.

– A mnie się wydaje, że tata da ci wolne. – No już dobrze. – Lorelei raz jeszcze z niesmakiem przyjrzała się koszulce. – Nie moje barwy. Jakiego koloru są koszulki w drużynie Connora? – Ani słowa. On już i tak ma przewagę. Tego by jeszcze brakowało, żeby moja siostra przeszła na ciemną stronę mocy. – Słuchaj, Vivi. To wszystko śmiechu warte, ale masz moje poparcie. Jedyny warunek: żadnych narzekań na Connora przez najbliższe cztery tygodnie. Bo mi całkiem zepsujesz Mardi Gras. Szkoda, że nikt nie wziął tego pod uwagę, zanim na cały miesiąc związał mój los z losem Connora, pomyślała Vivi. Całe miasto szykowało się do wielkiej zabawy, tymczasem ją czekało niezbyt śmieszne zadanie. Była niedziela. Connor od rana aż do późnego popołudnia wisiał na telefonie. Rozmawiał z menedżerem i agentem. Obowiązki, choć wkurzające, tym razem nie wnerwiały go aż tak bardzo, bo siedział na balkonie, wyglądając na Royal Street, popijał kawę z mlekiem i obżerał się jabłkiem w cieście. Gabe wyjechał do Włoch, mieszkanie na trzecim piętrze stało puste, a Connorowi przypadł do gustu panujący tu spokój, choć budynek stał w samym sercu Dzielnicy Francuskiej. Muzyk brzdąkający na ulicy miał więcej entuzjazmu niż talentu, ale tworzył muzyczne tło rodzinnego miasta, tak samo jak stukot kopyt osiołków, brzęczenie dzwonków przy powozach i nawoływania przewodników oprowadzających turystów po Nowym Orleanie. Oparłszy nogi o balustradę, siedział, rozkoszując się zimowym słońcem, i myślał o niebieskich migdałach. Aż dotąd nie zdawał sobie sprawy, w jakim stresie żył. Nawet coraz bardziej stanowcze zalecenia lekarza, by Connor pozwolił odpocząć dłoniom i nadgarstkom, jakby przestały istnieć, bo fortepian wcale go nie wzywał. Ot, wystarczyło rozluźnić mięśnie, a ból ustępował, nie trzeba było sięgać po lekarstwo. W ogóle czuł się fantastycznie. Mimo tylu rozmów telefonicznych nawet nie rozbolała go głowa! Czysta rozkosz. Mógłby tu siedzieć cały dzień i jedyną aktywność ograniczać do porządnej drzemki. Matka miała mu za złe, że zamiast w domu rodzinnym, zatrzymał się u przyjaciela, ale konkurs to poważna sprawa wymagająca skupienia, poza tym Connor chciał oszczędzić rodzicom najazdu fotoreporterów i fanów, tratowania maminych grządek i tak dalej. Co prawda nie był jedyną gwiazdą pochodzącą z Nowego Orleanu, ale przyjazd tutaj prosto z trasy koncertowej i udział w Festiwalu

Świętych i Grzeszników tuż po tym, jak Katy Arras publicznie go oskarżyła… Niech sprawa najpierw nieco przycichnie. Wkrótce ludzie przywykną do tego, że wrócił, i przestanie wzbudzać sensację na mieście. Przepadał za Nowym Orleanem. Z tego powodu zgodził się zostać Grzesznikiem. To zabawa, owszem, ale również zaszczyt. Cieszył się, że jego sława przysporzy pieniędzy fundacji dobroczynnej, nawet jeśli rywalizacja była skażona „nierównymi szansami”, jak raczyła to ująć Vivi. A skoro o niej mowa… Z balkonu rozciągał się imponujący widok, obejmujący między innymi wejście do znajdującej się w pobliżu galerii Vivi. Zdaniem mamy, która informowała Connora o wszelkiej maści wydarzeniach w Nowym Orleanie, a już zwłaszcza tych dotyczących znajomych i ich dzieci, galeria Vivi radziła sobie całkiem nieźle, zachowując równowagę między łatwiejszą w odbiorze, a więc chętniej kupowaną sztuką, a tą bardziej ambitną. Niech jej wyjdzie na zdrowie. Nie miał pojęcia, że sztuka jest konikiem Vivi, ale od lat słuchając o jej triumfach w konkursach piękności – długo, naprawdę długo rządziła jako Miss Luizjany – dobrze było się przekonać, że stać ją na coś więcej niż paradowanie po wybiegu w stroju kąpielowym i czarowanie piękną buźką. Była mądrą dziewczyną, więc dobrze, że jako dorosła kobieta zrobiła użytek z szarych komórek. Dzięki mamie Connor dowiedział się też, że wybór Vivi na Świętą nie był zupełnym zaskoczeniem. Gdyby miasto mogło ją kanonizować, zapewne zrobiłoby to. Vivi udzielała się wszędzie, jeśli jakaś organizacja potrzebowała ochotnika lub twarzy swojej kampanii, dzwoniła do Vivi. Dziwne, że dopiero teraz została Świętą. Ciekawe, pomyślał z przekąsem, czy Max i zarząd zaczekali do ostatniej chwili, aż było wiadomo, że się pojawię? Gazety rozpisywały się o wyborze Świętej i Grzesznika, podkreślały ich wzajemną „wrogość” i ilustrowały ją anegdotami sięgającymi wstecz aż do czasów przedstawienia „Bye Bye Birdie” w siódmej klasie, bo może ktoś jeszcze nie wiedział, że potomków dwóch najstarszych i najbardziej wpływowych rodzin w mieście łączyło uczucie idealnie przeciwne niż to, które wybuchło między Romeem a Julią. Miał nadzieję, że ludzie w końcu odpuszczą, ale jego gwiazda

lśniła tak potężnym blaskiem, że nie było o tym mowy. Zresztą chodziło nie tylko o jego pozycję na muzycznym rynku. Sytuacja, w której się znalazł wraz z Vivi, wszystkich bardzo bawiła, a organizatorzy festiwalu jeszcze podgrzewali atmosferę, mając przyszłe finansowe wpływy na względzie. Nastał więc czas, żeby sam na tym skorzystał. Świtające mu w głowie pomysły nabierały kształtów, elementy układanki wskakiwały na swoje miejsca. Budynek przy Julia Street, w którym kiedyś był skład kawy, inwestorzy tacy jak Gabe i ich przepastne portfele… Jeśli się uda, a wszystko na to wskazywało, przestanie być chłopcem z Nowego Orleanu, któremu się powiodło, i w opinii ogółu znów stanie się częścią tego miasta. Nie musi zapuszczać korzeni, bo one już tu są i czekają na jego powrót. Musi tylko uważać, by tym razem nie próbowały go udusić. Mama była przekonana, że Connor poświęcił się muzyce w porywie buntu przeciwno oczekiwaniom rodziców. Miał skończyć studia, pracować w firmie ojca, poślubić miłą dziewczynę z miasta, na przykład którąś z sióstr LaBlanc, i osiedlić się w willi trzy ulice od rodzinnego domu. Cóż, z tym buntem po części miała rację, ale pomijając niektóre nagłówki w brukowcach i to, że rzadko bywał w domu, naprawdę nie miała na co narzekać. Mimo to nadal forsowała swoją wizję: dziewczyna z sąsiedztwa, duży dom, wnuki… Dziwne, ale znów pomyślał o Vivi. Skoro zamierzał spędzić nieco czasu w rodzinnym mieście, dobrze by było ogłosić zawieszenie broni, może nawet dojść do prawdziwego porozumienia. Ich rodziny przyjaźniły się od pokoleń, mieli wspólnych znajomych i przyjaciół, obracali się w tych samych kręgach, więc jak mogliby unikać siebie, ignorować? Owszem, sława dawała pewne przywileje, ale Vivi była bardzo wpływową i szanowaną osobą, więc bez jej poparcia czy choćby akceptacji trudno będzie mu udowodnić, że stara się robić coś dobrego, a nie próbuje wykorzystać Festiwalu dla kolejnej marketingowej akcji. Do diabła, w tym mieście nie można nawet uchodzić za przyzwoitego człowieka, jeśli nie otrzymało się błogosławieństwa Vivi. Ludzie z wielu powodów lubią Connora, za to Vivi wręcz uwielbiają i liczą się z jej zdaniem. Tak długo, jak będzie go nienawidziła, mieszkańcy Nowego Orleanu będą się zastanawiali, dlaczego tak się dzieje. I oczywiście założą, że wina leży po stronie Connora.

Ależ to irytujące. Choć podczas przyjęcia Vivi była ucieleśnieniem życzliwości, wątpił, czy nadal taka będzie, kiedy dowie się, że Connor planuje powrót na terytorium, które uważała za swoje. Vivi się wścieknie. Już nie mógł się doczekać, kiedy jej to powie! Ale nie, to zły pomysł. Wymusić na niej zgodę? Przecież jej nie potrzebuje. Potrzebuje za to zrozumienia i akceptacji. Nie będzie się więc z nią drażnił, bo nie wyjdzie mu to na dobre. Za to odwoła się do uczuć wyższych Od pewnego czasu mimowiednie wbijał spojrzenie w drzwi galerii, aż wreszcie stanęła w nich Vivi, wyjęła telefon i zaczęła z kimś rozmawiać. Cofnął się, zaraz jednak uznał, że nie ma powodu, by rozglądała się po balkonach, a nawet jeśli, to i tak na pewno go nie dostrzeże. Dwóch facetów przy aucie gapiło się na Vivi, ale przecież trudno im się dziwić. Czarna, wąska, prosta spódnica podkreślała kształt nóg i wąską talię, a zaczesane do góry włosy idealnie współgrały ze smukłą szyją i wyraźnymi kośćmi policzkowymi. Jeden z mężczyzn namawiał drugiego, by podszedł do niej i nawiązał rozmowę. Koleś, nie twoja liga, pomyślał Connor. Vivi była, cytując zmarłą babkę Connora, „wzorem dobrego wychowania”. Zakończyła rozmowę, włożyła okulary przeciwsłoneczne i ruszyła raźnym krokiem. Skręciła w St. Ann Street w stronę Jackson Square. Connor, jak większość facetów na ulicy, patrzył za nią, aż zniknęła mu z oczu. Następnego dnia rano miało zacząć się szaleństwo, czyli pierwsze wizyty w mediach i początek zbierania pieniędzy. Następnie śniadanie z bogatymi i hojnymi darczyńcami oraz szefami fundacji, a potem sesja zdjęciowa. Większość dnia spędzi w towarzystwie Vivi. Na przyjęciu zachowywała się jak prawdziwy anioł, tyle że Connor nie dał się zwieść. Zbyt dobrze znał Vivienne. Chciała coś udowodnić właśnie przez to, że na niego nie naskoczyła. Nawet nie próbował zgadywać, jaki miała w tym cel, ale nie zamierzał jej pomagać, atakując jako pierwszy. To, że podczas publicznych okazji była dla niego miła, współgrało z jego planem. Wyglądało to tak, jakby aprobowała Connora Mansfielda, choć nie wyraziła tego w sensie dosłownym. Czyżby nie do końca wszystko przemyślała? W porządku, jest Grzesznikiem. Co więcej, solidnie zasłużył sobie na ten tytuł. Ale nie tylko Vivi wie, jak należy się zachowywać.