mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Laurens Stephanie - Barnaby Adair 1 - Za głosem serca

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Laurens Stephanie - Barnaby Adair 1 - Za głosem serca.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 41 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 359 stron)

Stephanie Laurens „Za głosem serca”

Rozdział 1 Listopad 1835 Londyn - Dziękuję, Mostyn. - Usadowiony wygodnie w fotelu stojącym w salonie swego modnego domu przy Jermyn Street, Barnaby Adair, trzeci syn hrabiego Cothelstone wziął kieliszek z podanej przez mężczyznę tacy. - Nie będę już niczego potrzebował. - Dobrze, sir. - Życzę w takim razie dobrej nocy. - Z tymi słowami kamerdyner skłonił się i cicho wyszedł. Barnaby nadstawił uszu i usłyszał lekki trzask zamykanych drzwi. Uśmiechnął się i podniósł kieliszek do ust. Mostyna narzuciła mu matka, kiedy tylko Adair przybył do miasta. Szacowna dama miała bowiem nadzieję, że kamerdyner poradzi sobie jakoś z jej synem, którego, jak sądziła, nikt nie potrafił okiełznać. A jednak, mimo iż Mostyn ściśle trzymał się konwenansów, utrzymywał stosowny dystans i okazywał należny szacunek synowi hrabiego, pan i służący szybko doszli do porozumienia. Barnaby nie potrafił już sobie wyobrazić pobytu w Londynie bez pomocy Mostyna, którą zawsze otrzymywał w stosownym momencie, nawet o nią nie prosząc. Ot tak, jak na przykład teraz, kieliszek wspaniałego koniaku. Wraz z upływem czasu Mostyn powoli łagodniał. Może zresztą obaj złagodnieli. Tak czy inaczej, żyło im się przyjemnie w wygodnym domu. Barnaby wyciągnął nogi w stronę ognia, skrzyżował kostki, opuścił głowę, tak że dotykał podbródkiem fularu, i przyjrzał się uważnie noskom wypolerowanych butów skąpanych w świetle płonących w kominku gałązek. Było mu wygodnie, lecz miał ochotę wstać i wyjść. Odczuwał spokój - właściwie nawet znalazł się w kokonie błogosławionego spokoju - ale wcale go to nie cieszyło. A przecież nie mógł zaliczyć minionego miesiąca do nieudanych. Po ponad dziewięciu miesiącach żmudnego śledztwa wykrył grupę młodych dżentelmenów z bardzo dobrych domów, którym nie wystarczało korzystanie z przybytków rozpusty - postanowili je również prowadzić i uznali to za świetny dowcip. Barnaby zdobył wystarczające dowody, by - mimo znakomitego pochodzenia - zostali

oskarżeni i skazani. Był to trudny, męczący przypadek, a jego uwieńczone sukcesem zakończenie przyniosło mu uznanie kolegów nadzorujących działania londyńskiej policji. Gdyby dowiedziała się o tym jego matka, z całą pewnością wydęłaby wargi i stwierdziła wzgardliwie, iż lepiej byłoby, aby Barnaby wkładał tyle samo wysiłku w polowanie na lisy, co w łowy na bandytów. Nie mogła jednak ani nie chciała tego powiedzieć, gdyż jednym z wyżej wspomnianych kolegów był ojciec Barnaby'ego, jej własny mąż. We wszystkich nowoczesnych społeczeństwach sprawiedliwość jest taka sama dla wszystkich, niezależnie od tego, co sądzą na ten temat niektórzy arystokraci, święcie przekonani o tym, że nie dotyczy ich prawo stanowione przez parlament. A Barnaby'emu gratulował przecież sukcesów premier we własnej osobie. Sączył wolno koniak. Sukces był słodki, lecz pozostawił po sobie pustkę i jakieś dziwne poczucie niespełnienia. Myślał, że poczuje satysfakcję i samozadowolenie, a tymczasem dryfował bez celu, nie absorbowało go wszak żadne nowe śledztwo. Sprawa, która stanowiła dla niego poważne wyzwanie intelektualne i wypełniała niemal cały jego czas, została rozwiązana. Może jego nastrój wynikał tylko z pory roku, kiedy to świat spowijała mgła, a elity zamykały się w domowych pieleszach przy gorących kominkach, by przygotowywać się w spokoju na nadchodzące święta i uroczystości. A dla Barnaby'ego był to czas wyjątkowo trudny, brakowało mu wówczas pretekstów, by uniknąć perfekcyjnie przygotowanych przyjęć własnej matki. Matka Barnaby'ego ożeniła już dwóch jego braci, wydała za mąż siostrę, Melissę, lecz i dla niej nadeszło swoiste Waterloo w jego osobie; nie poddała się jednak i próbowała dalej, niestrudzenie, waleczniej niż sam Napoleon. Postanowiła, że ożeni ostatnią owieczkę ze swego stadka, i była w pełni przygotowana na to, by dla osiągnięcia tego szczytnego celu wytoczyć najcięższe działa. I choć z nikim niezwiązany, Barnaby nie chciał pojawiać się w Cothelstone Castle i poddawać się matrymonialnym zakusom swojej rodzicielki. Cóż by się bowiem stało, gdyby zaczęła się śnieżyca, a on nie zdołałby uciec? Niestety nawet łajdacy zapadali na czas zimy w stan hibernacji. Kojącą ciszę przerwało gwałtowne pukanie.

Barnaby zerknął na drzwi salonu i uświadomił sobie, że słyszał wcześniej stukot kół, który ustał przy bramie jego rezydencji. Do jego uszu dotarł odgłos kroków Mostyna, który szedł właśnie w stronę wejścia. Któż mógł zawitać do Barnaby'ego o tak późnej porze? Szybkie spojrzenie na zegar utwierdziło go w przekonaniu, że minęła jedenasta. A i pogoda nie sprzyjała wizytom. Za szczelnie zasłoniętymi oknami panowały grobowe ciemności, ulice spowijała gęsta wilgotna mgła, połykając domy i zamieniając znajome uliczki w królestwo duchów. Nikt nie wychodziłby dobrowolnie z domu w taką noc, gdyby sprawa nie była pilna. Dotarły do niego przytłumione głosy. Mostyn najwyraźniej próbował przekonać nieoczekiwanego gościa, by nie zakłócał o tak późnej porze spokoju jego pana. Głosy nagle umilkły. Chwilę później do salonu wszedł Mostyn, starannie zamykając za sobą drzwi. Jedno spojrzenie na zaciśnięte usta kamerdynera wystarczyło, by uznać, że nie jest on zachwycony tą wizytą. Fakt, iż próbował za wszelką cenę pozbyć się natręta, wydał się Barnaby'emu jeszcze bardziej interesujący. - Jakaś pani do pana, sir. Panna... - Penelope Ashford. Ostry, zdecydowany głos skierował spojrzenie obu mężczyzn w stronę drzwi - teraz otwartych na oścież. Stała w nich dama w ciemnym, prostym, ale modnym płaszczu. Obszyta sobolim futrem mufka zwisała z nadgarstka, dłonie kobiety okrywały ciasno skórzane rękawiczki ze skórzaną lamówką. Błyszczące włosy barwy mahoniu upięte w węzeł lśniły, gdy przechodziła przez pokój z gracją i pewnością siebie, które podkreślały jej pochodzenie nawet bardziej niż delikatne, typowo arystokratyczne rysy. Twarz wyrażała takie zdecydowanie i tak ogromną wolę walki, że niezwykła siła osobowości panny Ashford uderzała niczym wzburzona fala. Mostyn cofnął się o krok. Nie spuszczając wzroku z kobiety, Barnaby niespiesznie rozkrzyżował nogi i wstał. - Panno Ashford...

Penelope Ashford wbiła w niego piwne, piękne oczy skryte za eleganckimi złotymi oprawkami okularów. - Poznaliśmy się prawie dwa lata temu w Morwellan Park na weselu Charliego i Sarah. - Odeszła dwa kroki dalej i przyjrzała mu się tak, jakby chciała sprawdzić jego pamięć. - Nawet przez chwilę rozmawialiśmy... Nie podała mu ręki. Barnaby spojrzał z góry w jej lekko uniesioną twarz - panna Ashford sięgała mu ledwo do ramienia - i doszedł do wniosku, że pamięta ją nawet zadziwiająco dobrze. - Pytała pani wtedy, czy prowadzę dochodzenia kryminalne. Uśmiechnęła się... uroczo... - Tak, rzeczywiście o to pytałam. Barnaby zamrugał, poczuł się trochę nieswojo. Przypomniał sobie, jak wówczas jej małe paluszki utonęły w jego dłoni. Zaledwie wymienili wówczas przelotny uścisk rąk na powitanie, a jego palce wciąż wyraźnie to pamiętały. Panna Ashford musiała wywrzeć na nim ogromne wrażenie, nawet jeśli wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy. Był skupiony na całkiem innej sprawie i zależało mu raczej na tym, by odwrócić jej uwagę od swojej osoby. Odniósł wrażenie, że panna Ashford urosła. Nie chodziło mu jednak o wzrost... w ogóle wcale nie był pewien, czy zmieniła swoje wymiary... sprawa polegała na czymś zupełnie innym. Choć Barnaby wątpił, by kiedykolwiek brakowało jej śmiałości, teraz Penelope nabrała większej pewności siebie, trzymała wyżej głowę, miała jeszcze bardziej wyprostowane plecy. Stała się kobietą silną, z którą nikt nie ośmieliłby się nawet zadzierać. Nic dziwnego, że tak łatwo poradziła sobie z Mostynem. Przestała się uśmiechać. Przyglądała mu się całkiem otwarcie; gdyby w ten sposób patrzył na niego ktokolwiek inny, uznałby to z pewnością za spojrzenie nad wyraz bezwstydne. Teraz miał jednak wrażenie, że panna Ashford ocenia raczej jego zdolności intelektualne, a nie walory fizyczne. Czerwone, zmysłowe usta, od których nie mógł oderwać wzroku, miała zaciśnięte, jakby podjęła właśnie jakąś decyzję. Przekrzywił lekko głowę i popatrzył na nią z zainteresowaniem. - Czemu zawdzięczam tę wizytę?

Tę nietypową, potencjalnie skandalizującą wizytę. Dama z towarzystwa, będąca wciąż panną na wydaniu, wybrała się do domu kawalera w środku nocy. Bez przyzwoitki. Powinien był zaprotestować i odesłać ją tam, skąd przyszła. Z pewnością tak właśnie należało postąpić. Popatrzyła mu w oczy, szczerze i bez lęku. - Chcę, by pomógł mi pan rozwiązać pewną zagadkę kryminalną. Ich spojrzenia spotkały się, minęła długa chwila znaczącej ciszy. - Proszę usiąść. Może się pani czegoś napije? Zrobiła krok w stronę krzesła, a uśmiech nadał jej urodziwej twarzy jeszcze piękniejszy wygląd. - Dziękuję, ale nie. Proszę tylko o pański czas. - Skinęła na Mostyna. - Ty możesz już iść. Mostyn zesztywniał z wrażenia i popatrzył z oburzeniem na Barnaby'ego. Powstrzymując uśmiech, Barnaby wzmocnił to polecenie skinieniem głowy. Najwyraźniej niezadowolony Mostyn skłonił posłusznie głowę i wyszedł bez słowa. Był świadom, że na Barnaby'ego poluje wiele młodych kobiet, i sądził, że Penelope Ashford należy właśnie do tego gatunku. Barnaby jednak wiedział swoje. Nawet jeśli Penelope flirtowała z kawalerami z najznakomitszych rodów, z pewnością nie spieszyło się jej do małżeństwa. Penelope położyła na kolanach mufkę, a Barnaby zapadł się w fotelu. Była jedną z najbardziej niezwykłych kobiet, jakie miał okazję poznać. Doszedł do tego wniosku, zanim jeszcze wyjawiła cel swojej wizyty: - Panie Adair, chcę, by pomógł mi pan odnaleźć zaginionych chłopców i nie dopuścił do kolejnych porwań. Podniosła oczy i utkwiła je w twarzy Adaira, próbując za wszelką cenę jej nie widzieć. Gdy postanowiła go odwiedzić, nie sądziła, że jego wygląd tak na nią wpłynie. Dlaczego miałaby zresztą coś podobnego przewidzieć? Jak dotąd widok żadnego mężczyzny nie wywarł na niej takiego wrażenia. Dlaczego w tym przypadku miałoby stać się inaczej. Cóż za irytująca sytuacja!

Złote włosy okalające pięknie ukształtowaną głowę, rzeźbione rysy, orli nos, błękitne, przenikliwie inteligentne oczy wydawały się bez wątpienia interesujące, lecz poza tym wszystkim Adair miał w sobie coś jeszcze, roztaczał jakąś aurę, która działała niebezpiecznie na jej nerwy. Przyczyny tego stanu rzeczy musiały na razie pozostać tajemnicą. Barnaby Adair zaliczał się z pewnością do wysokich mężczyzn, miał długie nogi i słuszną posturę, lecz z pewnością nie przewyższał wzrostem jej brata Luca. I wcale nie wydawał się szerszy w barach niż jej szwagier Simon. W ogóle nie był przystojniejszy od Luca czy Simona, choć z pewnością bardzo podobał się kobietom... niektóre przyrównywały go nawet do mitycznego Adonisa; Penelope musiała przyznać, iż taka opinia jest całkiem uzasadniona. To wszystko zresztą miało znaczenie zupełnie marginalne i Penelope nie rozumiała, dlaczego w ogóle zwraca na to uwagę. Zamiast tego skupiła się na licznych pytaniach, które tworzyły się najwyraźniej w jego błękitnych oczach. - Powód, dla którego przyszłam tu ja, a nie rodzice pokrzywdzonych dzieci, jest taki, że są to w większości przypadków sieroty i żebracy żyjący na ulicy. Zmarszczył czoło. Zdjęła rękawiczki i uśmiechnęła się lekko. - Lepiej zacznę od początku. Skinął głową. - To z pewnością ułatwi sprawę - lepiej wszystko zrozumiem. Położyła rękawiczki na mufce. Nie bardzo podobał się jej ton Adaira, ale postanowiła nie zwracać na to uwagi. - Nie wiem, czy pan o tym słyszał, ale moja siostra Portia, obecnie żona Simona Cynstera, i trzy inne panie z towarzystwa założyłyśmy Dom Sierot naprzeciwko szpitala dla dzieci w Bloomsbury. Dom działa nieprzerwanie, przyjmuje pod swój dach dzieci, głównie z East Endu, i przysposabia je do zawodów pokojówki lub lokaja, a ostatnio szkoli w jeszcze innych kierunkach. - Kiedy się ostatnio widzieliśmy, pytała pani Sarah o program, jaki realizuje w swoim sierocińcu. - To prawda. - Nie miała pojęcia, że to słyszał. - Moja starsza siostra Anne, obecnie Anne Carmarthen zaangażowała się również w to przedsięwzięcie, ale odkąd obie wyszły za mąż i muszą dbać o

dom, mają mocno ograniczony czas. Pozostałe trzy panie są również bardzo zajęte. Dlatego też to ja zajmuję się codzienną administracją przytułku i z tego właśnie powodu musiałam tu dzisiaj przyjść. Złożyła dłonie na rękawiczkach i napotkała jego spokojne spojrzenie. - Zwykła procedura jest taka, że dzieci są oddawane pod naszą opiekę albo przez władze, albo, i tak jest znacznie częściej, przez ostatnich żyjących opiekunów. Czasem umierający krewny zdaje sobie sprawę, że ich podopieczny zostanie zupełnie sam na świecie, kontaktuje się z nami i dokonujemy wszystkich niezbędnych ustaleń. Zazwyczaj dziecko do ostatniej chwili zostaje ze swoim opiekunem, o którego śmierci zawiadamiają nas pomocni sąsiedzi. Wtedy zabieramy sierotę do naszego domu. Skinął głową na znak, że na razie wszystko jest jasne. Wciągnęła powietrze, czując nagły ucisk w płucach. Mówiła coraz ostrzej, gniew stopniowo powracał. - W ciągu ostatniego miesiąca w czterech przypadkach okazało się, że ktoś nas uprzedził. Wmówił sąsiadom, że jest urzędnikiem, choć nie ma przecież żadnej instytucji, która zajmowałaby się kiedykolwiek odbieraniem sierot z ostatniego miejsca ich pobytu. Gdyby takowa istniała, z pewnością byśmy o tym wiedzieli. Adair popatrzył na nią przenikliwie. - Czy był to zawsze ten sam człowiek? - Z tego, co słyszałam, to wcale niewykluczone. Równie dobrze mogło jednak być inaczej. Czekała, a Adair myślał o tym, czego się dowiedział. Przygryzła język, zmusiła się, by usiąść spokojnie i nie przeszkadzać. Obserwowała tylko uważnie jego twarz. Zamierzała posunąć się dalej i kazać mu działać. Zawsze wszystkim rozkazywała, przyzwyczaiła się już do odpowiedzialności i zwykle wydawała rozsądne polecenia. Ale... teraz potrzebowała pomocy Barnaby'ego, a instynkt podpowiadał jej wyraźnie, by zachowała ostrożność. W tym przypadku należało raczej podpowiadać, aniżeli wywierać presję. Przekonywać, a nie dyktować. Przez chwilę patrzył w przestrzeń, lecz znów zwrócił ku niej wzrok.

- Przyjmujecie chłopców i dziewczynki. Czy giną wyłącznie chłopcy? - Tak - odparła ze stanowczym skinieniem głowy. - Ostatnio przyjęliśmy nawet więcej dziewczynek, ale ten człowiek zabiera tylko chłopców. Znów minęła minuta. - Do tej pory zabrał czterech. - Proszę mi o nich opowiedzieć. Najlepiej od pierwszego począwszy. Chcę wiedzieć wszystko, niech pani nie opuszcza żadnych szczegółów, choćby wydawały się pani zupełnie bez znaczenia. Patrzył jak zatapia się we wspomnieniach, jej ciemne oczy straciły na chwilę swój żywy wyraz. Wciągnęła powietrze, wpatrzyła się w ogień, jakby chciała wyczytać coś z płomieni. - Pierwszy mieszkał przy Chicksand w Spitalfields, to uliczka odchodząca od Trick Lane, na północ od Whitechapel Road. Miał osiem lat. Tak przynajmniej twierdził jego wuj. A wuj umierał i... Barnaby słuchał uważnie relacji Penelope, która, ku jego zdziwieniu, zrobiła dokładnie, o co prosił i wyrecytowała z pamięci wszystkie informacje dotyczące każdego przypadku z osobna. Poza kilkoma prośbami o uzupełnienie szczegółów, nie musiał jej właściwie zadawać żadnych pytań. Do tej pory damy z towarzystwa, które miał okazję przesłuchiwać, błądziły wokół tematu, owijały fakty w bawełnę i tylko cierpliwość Salomona oraz mądrość Jowisza mogły pomóc w zrozumieniu tego, co tak naprawdę próbowały przekazać. Penelope Ashford należała do zupełnie innego gatunku. Słyszał, że niszczy bez skrupułów wszelkie ograniczenia, jakie stają jej na drodze. Mawiano, że jest aż nazbyt inteligentna, bezpośrednia i szczera do bólu. Kombinacja tych cech decydowała zapewne o jej stanie cywilnym - wciąż pozostawała niezamężna. A była przecież atrakcyjna, choć w bardzo nietypowy sposób - nie ładna czy piękna, ale tak pełna witalności, że z łatwością przyciągała do siebie wszystkie męskie spojrzenia. I jeśli dodało się do tego fakt, że obecny posiadacz tytułu, brat Penelope, Luc, mógł obdarzyć siostrę naprawdę hojnym posagiem, ta obiegowa opinia wydawała się w pełni uzasadniona. Jednak jej siostra Portia poślubiła niedawno Simona Cynstera i Barnaby właśnie sobie przypomniał, że panie z rodu

Cynsterów, którym ufał w takich sprawach bez zastrzeżeń, niemal nie dostrzegały różnicy między Penelope i Portia. Może Penelope odznaczała się jeszcze bardziej bezpośrednim sposobem bycia. Oraz, jeśli nie zawodziła go pamięć, całkowicie niezłomną wolą. Z tego, co sam miał okazję zaobserwować, również wynikało, że Portia nagięłaby się lub byłaby bardziej skora do negocjacji niż Penelope. - I tak jak w pozostałych przypadkach, kiedy pojechałyśmy do Herb Lane, by odebrać Dicka, nie zastałyśmy go w domu. O siódmej rano, tuż po wschodzie słońca, przyjechał po niego ten sam tajemniczy mężczyzna. Zakończyła opowieść i zwróciła ku niemu ciemne, bystre oczy. Barnaby przytrzymał jej spojrzenie i wolno skinął głową. - Tak więc ta grupa... zakładając, że działają w jakimś gangu... która zabiera chłopców z domu... - Nie wierzę, by istniało kilka takich szajek. Nigdy przedtem się to nie zdarzało, a teraz mamy cztery takie przypadki w ciągu miesiąca, wszystkie dokonane za pomocą tego samego modus operandi - odparła, unosząc lekko brwi. - Owszem - potwierdził kwaśno. - Dokładnie tak. Jak już mówiłem, ci ludzie, niezależnie od tego, kim są, wiedzą, gdzie szukać pani potencjalnych podopiecznych. - Zanim pan zasugeruje, że dowiadują się o chłopcach od kogoś z Domu Sierot, proszę przyjąć moje zapewnienie, iż jest to zupełnie nieprawdopodobne. Gdyby znał pan ludzi, którzy tam pracują, zrozumiałby z pewnością, dlaczego jestem o tym całkowicie przekonana. I rzeczywiście, choć zgłosiłam się do pana z tymi czterema przypadkami, nie wiemy przecież, czy nie giną również inni osieroceni chłopcy z East Endu. Przecież los większości jest nam nieznany. Być może ginie ich znacznie więcej, ale nie ma nikogo, kto wszcząłby alarm w ich sprawie. Barnaby nie spuszczał wzroku z Penelope, próbując jednocześnie ułożyć sobie w głowie scenariusz wydarzeń. - Miałam nadzieję - powiedziała, wygładzając rękawiczki - że może zgodzi się pan zająć tym ostatnim zniknięciem, tym bardziej że Dicka zabrano z domu dziś rano. Wiem, że zwykle bada pan sprawy związane z londyńską śmietanką towarzyską, ale pomyślałam, że skoro mamy listopad i większość z nas wyjeżdża na wieś, być może

znajdzie pan czas, by zapoznać się dogłębnie z tym problemem. Mogłabym, oczywiście, zająć się nim sama, ale... Barnaby ugryzł się w język. - ...pomyślałam, że pomoc kogoś bardziej doświadczonego może szybciej przynieść efekty. Penelope patrzyła na Barnaby'ego w nadziei, że opinie o jego inteligencji okażą się słuszne. Ponadto z jej doświadczenia wynikało, że należy mówić konkretnie i jasno. - Chciałabym być dobrze zrozumiana, panie Adair. Jestem tu, gdyż chcę odnaleźć naszych podopiecznych, a nie tylko zdobyć informacje na temat miejsca ich pobytu i umyć ręce od całej sprawy. Zamierzam szukać Dicka i innych chłopców aż do skutku. A jako osoba inteligentna chcę mieć przy sobie kogoś, kto zna się na zbrodni i śledztwie. Co więcej, w związku z naszą pracą nawiązałyśmy oczywiście kontakty z mieszkańcami East Endu, lecz nie są to kontakty z ludźmi w jakikolwiek sposób związanymi z działalnością przestępczą, dlatego trudno mi będzie zdobywać informacje na tym terenie. Twarz Barnaby'ego - gładkie czoło, proste brwi, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, wydatna szczęka - nie zmieniła wyrazu i nie zdradzała absolutnie żadnych uczuć. Rozłożyła ręce. - Opisałam panu sytuację. Czy mogę liczyć na pańską pomoc? Nie odpowiedział od razu, co natychmiast ją zirytowało. Najwyraźniej nie poruszył go fakt, iż Penelope będzie samotnie przemierzać East End. Jednak nie odmówił. Przez chwilę patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, usadowił się wygodniej na krześle i uczynił zachęcający gest dłonią. - Jak pani sobie wyobraża nasze dochodzenie? Ukryła uśmiech. - Sądziłam, że gdyby był pan wolny, mógłby pan jutro złożyć wizytę w Domu Sierot. Zorientowałby się pan, jakie dzieci do siebie przyjmujemy i jakie są nasze metody pracy. A potem... Barnaby słuchał, a Penelope przedstawiała racjonalną strategię, dzięki której poznałby podstawowe fakty i zdecydował o metodach postępowania.

Patrząc na jej zmysłowe czerwone usta, z których płynęły logiczne słowa, doszedł do wniosku, że Penelope Ashford jest istotnie tak niebezpieczna, jak o niej mówiono. Może nawet bardziej. Zważywszy, jak bardzo fascynują go jej wargi, niebezpieczeństwo z pewnością wydawało się większe. W dodatku proponowała mu coś, czego nie podsunęła mu nigdy żadna kobieta. Sprawę do rozwiązania. I to w dodatku w chwili, gdy tak bardzo jej potrzebował. - Skoro rozmawialiśmy już z sąsiadami, którzy byli świadkami uprowadzenia Dicka, mam nadzieję, że będzie pan w stanie zaproponować kolejne działania. Usta Penelope zamarły w bezruchu, przeniósł spojrzenie na jej oczy. - Z pewnością. Zawahał się. Bez wątpienia panna Ashford zamierzała odegrać istotną rolę w tym dochodzeniu. Znał jej rodzinę i dlatego za punkt honoru postawił sobie, by wyperswadować dziewczynie tak nieodpowiedzialne postępowanie. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że jakakolwiek sugestia, by Penelope zaszyła się w domowych pieleszach i zostawiła mu ściganie przestępców, napotka na stanowczy opór. Skinął lekko głową. - Tak się składa, że jutro jestem wolny. Może spotkalibyśmy się rano w Domu Sierot? Postanowił, że wyłączy ją ze śledztwa, kiedy dowie się od niej wszystkiego na temat tej dziwnej sprawy. Uśmiechnęła się promiennie, zakłócając po raz kolejny tok jego myśli. - Wspaniale! - Zebrała rękawiczki, mufkę i wstała. Dostała wszystko, czego pragnęła, mogła wracać. I to najlepiej zaraz, zanim Adair mógłby powiedzieć coś, czego nie chciałaby usłyszeć. Wolała nie wdawać się z nim na razie w żadne dyskusje. Jeszcze nie. Szła przodem w stronę drzwi, wkładając rękawiczki. Barnaby miał najpiękniejsze dłonie, jakie widziała kiedykolwiek u mężczyzny - subtelne, o długich palcach... całkowicie rozpraszające uwagę. Pamiętała je jeszcze z przeszłości - dlatego nie podała mu ręki na pożegnanie. - Czeka na panią powóz? - spytał już w holu.

- Tak. - Zatrzymała się i podniosła na niego wzrok. - Stoi przed sąsiednim domem. Z trudem powstrzymał uśmiech. - Rozumiem. - Odprawił gestem służącego, który kręcił się w pobliżu i, sam otworzył drzwi. - Odprowadzę panią. Wyszła na ganek, a gdy stanął obok niej - przytłaczająco silny i męski - poczuła dziwne napięcie. Po krótkim marszu dotarli do powozu jej brata, gdzie czekał już zrezygnowany, lecz niebiańsko cierpliwy stangret. Adair otworzył drzwiczki powozu i podał Penelope rękę. Wstrzymała oddech i pozwoliła, by ujął czubki jej palców, próbując nie zważać na doznania, jakie budził w jej ciele ten ciepły uścisk. Próba spaliła na panewce. Dopóki nie puścił jej ręki, nie była w stanie oddychać. Opadła na skórzaną kanapę powozu, zdobyła się na uśmiech i skinęła głową. - Dziękuję, panie Adair. Do zobaczenia rano. Patrzył na nią, próbując przeniknąć mrok, uniósł na pożegnanie rękę i zatrzasnął drzwiczki. Stangret chwycił lejce, powóz gwałtownie ruszył do przodu, lecz po chwili potoczył się już spokojnie w swoją stronę. Penelope westchnęła i uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem. Pozyskała Barnaby'ego Adaira dla swojej sprawy i udało się jej nie odkryć przed nim, jak bardzo się tym dręczy. W każdym razie wieczór zakończył się sukcesem. Barnaby stał na ulicy w zapadającej mgle i patrzył na odjeżdżający powóz. Gdy turkot kół wreszcie ustał, uśmiechnął się i zawrócił w stronę domu. Wchodząc na schodki, poczuł, że humor zdecydowanie mu się poprawił. Wcześniejszy marazm ustąpił radosnemu oczekiwaniu na przyszłe wydarzenia. A zawdzięczał to wszystko Penelope Ashford. Przedstawiła mu bowiem sprawę wykraczającą nieco poza krąg jego zwykłych zainteresowań, a ponadto takie śledztwo spotkałoby się nawet z aprobatą jego matki. Układając w myślach list, który zamierzał wysłać do swej szacownej rodzicielki, wszedł do domu, pogwizdując pod nosem.

Rozdział 2 - Witam pana. Panna Ashford uprzedziła nas o pańskiej wizycie. Jest w biurze. Proszę tędy. Barnaby przestąpił próg Domu Sierot i czekał, by kobieta w średnim wieku, która wpuściła go do środka, starannie zaryglowała drzwi. Odwróciła się i poprowadziła go dalej - po obu stronach długiego korytarza, którym szli, znajdowały się drzwi prowadzące do pokoi. Ich kroki odbijały się cichym echem od płytek biało - czarnej podłogi. Nagie, zwyczajne ściany miały jasnokremową barwę. W domu zdawał się panować idealny ład, lecz brakowało w nim nawet najskromniejszych ozdób - choćby obrazków, dekoracji czy najzwyklejszych dywaników na podłodze. Niczego, co łagodziłoby wrażenie, że nie jest to prawdziwy dom, lecz jedynie instytucja opiekuńcza. Z pobieżnych oględzin budynku z zewnątrz wynikało, że jest to stara, pomalowana na biało rezydencja z trzema piętrami i strychem, składająca się z głównego budynku oraz dwóch skrzydeł oddzielonych od ulicy kutym żeliwnym ogrodzeniem i bramą. Od bramy głównej do ganku wiodła prosta, wąska ścieżka. Wszystko to zrobiło na Barnabym boleśnie praktyczne wrażenie. Skupił się na kobiecie idącej przed nim. Choć nie miała na sobie żadnego mundurka, swym energicznym krokiem i sposobem, w jakim zaglądała do mijanych pokoi, przypominała mu do złudzenia zarządczynię z Eton. On również zerkał w głąb pokoi, w których - przy stolikach lub na podłodze - siedziały grupki dzieci w różnym wieku, słuchające nauczycielek (w jednym przypadku był to mężczyzna) wykładających im lekcje lub czytających książki. Zanim jeszcze jego przewodniczka zatrzymała się, Barnaby uzupełniał w myślach swoją opinię na temat Penelope Ashford. Wpłynął na nią niewątpliwie widok dzieci z ich rumianymi, okrągłymi buziami o nieokreślonych rysach i porządnych, lecz zupełnie pozbawionych charakteru fryzurach, ubranych w czyste rzeczy w najpośledniejszym gatunku - różniące się tak znacznie od malców, z jakimi zwykle stykał się Barnaby.

Patronując ochronce, Penelope nie podejmowała się zwyczajnej altruistycznej działalności charytatywnej. Wykraczając tak dalece poza granice pracy społecznej, aprobowanej przez jej środowisko, narażała się na ostrą krytykę otoczenia. Sierociniec Sarah i jej wspólniczki różnił się znacznie od tego prowadzonego przez Penelope. Dzieci pod pieczą Sarah pochodziły ze wsi, z rodzin, które w jakimś sensie stykały się ze szlachtą - opieka nad nimi stanowiła zatem w pewnym sensie element noblesse oblige. Sieroty Penelope pochodziły ze slumsów, nie były w żadnym stopniu związane z arystokracją, a ich rodziny wiązały ledwo koniec z końcem w każdy możliwy sposób, jaki przyszedł im do głowy. Niektóre z tych sposobów nie zyskałyby przychylnej opinii. Kobieta, za którą szedł, wskazała mu gestem drzwi. - Panna Ashford jest w biurze, proszę tędy. Barnaby zatrzymał się w progu poczekalni. Przy maleńkim biurku stojącym na wprost zamkniętych szafek siedziała młoda kobieta, zajęta układaniem dokumentów. Barnaby podziękował za pomoc swojej towarzyszce i podszedł do sanktuarium Penelope. Cicho zajrzał do środka. Biuro Penelope, surowy pokój pomalowany na biało, przypominało swym wyglądem resztę domu. Na drzwiach wisiała mosiężna tabliczka z napisem KIEROWNIK. W środku znajdowały się dwie wysokie szafki stojące przy ścianach i duże biurko pod oknem, przy którym stały krzesła. Penelope siedziała za biurkiem, wpatrzona w papiery. Jej czoło przecinała pozioma zmarszczka, usta przybrały kształt linijki. Miała na sobie ciemnoniebieską wyjściową suknię, której odcień podkreślał jej jasną karnację i kolor bujnych ciemnych włosów przeplatanych rudawymi pasemkami. Zapukał do drzwi. - Panno Ashford? Podniosła na niego wzrok. Przez chwilę patrzyła na niego trochę bezmyślnie, potem zamrugała i uczyniła zapraszający gest. - Witam w Domu Sierot, panie Adair. Nie uśmiechnęła się na powitanie, potraktowała go bardzo oficjalnie. Próbował sobie wmówić, że taki stan rzeczy bardzo mu odpowiada. Swobodnie podszedł do krzesła.

- Może oprowadzi mnie pani po domu i odpowie w trakcie tej przechadzki na parę pytań. Popatrzyła najpierw na niego, potem na rozłożone na biurku papiery. Niemal czytał w jej myślach - zastanawiała się wyraźnie nad tym, czy nie wysłać go na tę wycieczkę w towarzystwie asystentki. Potem jednak jej usta - piękne czerwone wargi, które wróciły już tymczasem do stanu fascynującej pełni - znów przybrały kształt linijki. Odłożyła ołówek i wstała. - W rzeczy samej. Im szybciej znajdziemy naszych chłopców, tym lepiej. Wyszła zza biurka, unosząc lekko brwi, a on podążył w jej ślady - znów prowadziła go kobieta, która nie budziła w nim jednak żadnych skojarzeń z zarządczyniami z Eton. Penelope przybrała jednak władczy ton, mijając stojące w poczekalni biurko. - To jest moja asystentka, panna Marsh. Sama była kiedyś naszą podopieczną, teraz pilnuje, by cała dokumentacja prowadzona była prawidłowo. Barnaby uśmiechnął się do myszowatej młodej kobiety, panna Marsh odpowiedziała mu rumieńcem i lekkim skinieniem głowy, po czym znów wbiła wzrok w papiery. Idąc za Penelope, Barnaby pomyślał, że mieszkańcy Domu Sierot nie mieli pewnie zbyt wielu okazji do spotkań z panami z towarzystwa. Wydłużył krok i zrównał się z Penelope, która prowadziła go coraz dalej do wnętrza domu; szła krokiem raczej męskim, wyzutym z zalecanej ostatnio posuwistości. Popatrzył w jej twarz. - Ile pań z towarzystwa działa na rzecz tej organizacji? - Niezbyt dużo. Ale przychodzi wiele. Dowiadują się o przytułku ode mnie, od Portii lub innych i często odwiedzają mnie tutaj, by zaproponować pomoc. Zatrzymała się u wylotu korytarza prowadzącego do innego skrzydła i stanęła na wprost Barnaby'ego. - Przychodzą, patrzą i wracają do domów. Większość z nich wyobraża sobie pewnie, że będzie tu odgrywać rolę dobrej wróżki. - W jej oczach rozbłysły gniewne ogniki. - A tu napotykają zupełnie inną rzeczywistość. Zanim dotarli do oddalonych o parę metrów otwartych drzwi, usłyszeli podejrzany hałas.

Penelope weszła do środka zdecydowanym krokiem. - Chłopcy! Cisza, która zapadła, zadźwięczała im w uszach. Dzieci w wieku od ośmiu do dwunastu lat zamarły w bezruchu, przerywając zapasy. Z szeroko otwartymi oczyma i buziami wpatrywały się przez chwilę w nieoczekiwanych gości, po czym ustawiły się w rządku i uśmiechnęły niewinnie, co wydawało się mimo wszystko całkiem szczere. - Dzień dobry, panno Ashford - powiedziały chórem. Penelope popatrzyła surowo na swych podopiecznych. - Gdzie jest pan Englehart? Chłopcy wymienili spojrzenia, najstarszy z nich wystąpił naprzód. - Na chwilkę wyszedł. - Zapewne zostawił wam do wykonania jakąś pracę? Chłopcy skinęli głowami. Bez słowa podeszli do ławek i ustawili je z powrotem na swoich miejscach. Pozbierali kredę oraz tabliczki, po czym znów zabrali się do pracy. Barnaby zajrzał przez ramię paru malcom - uczyli się najwyraźniej dodawać i odejmować. Na korytarzu rozległ się odgłos szybkich kroków i chwilę później do środka wszedł elegancko ubrany, trzydziestoletni mężczyzna. Objął spojrzeniem Penelope i chłopców. - Przez chwilę myślałem, że się pozabijali. Chłopcy z trudem stłumili śmiech. Englehart ukłonił się Penelope, obdarzył Barnaby'ego zaciekawionym spojrzeniem i stanął na wprost klasy. - No, dalej, chłopcy, jeszcze trzy działania i będziecie mogli wyjść. Rozległy się stłumione jęki, ale chłopcy pochylili się posłusznie nad tabliczkami, jeden z nich podniósł rękę, i Englehart od razu do niego podszedł. Penelope dołączyła w drzwiach do Barnaby'ego. - Englehart uczy ich czytać, pisać i liczyć. Większość zdobywa umiejętności, dzięki którym może później iść na służbę, inni uczą się dalej różnych zawodów. Barnaby skinął głową; dostrzegł miłe, szczere stosunki, jakie panują między Englehartem i jego uczniami. Wyszedł z Penelope na zewnątrz. - Englehart sprawdza się chyba świetnie w swojej roli - powiedział, gdy już zamknęli za sobą drzwi.

- Owszem. On również jest sierotą, ale zajmował się nim wuj, dzięki któremu odebrał staranne wykształcenie. Tak naprawdę pracuje w kancelarii prawnej na wysokim stanowisku. Właściciel kancelarii wie jednak o naszej pracy, więc pozwala mu tu spędzać sześć godzin w tygodniu. Mamy też nauczycieli innych przedmiotów. Większość to wolontariusze, co znaczy, że naprawdę zależy im na uczniach i próbują ukształtować jak najlepiej materiał, uznawany przez większość za nie najlepszy. - Czyli udało się pani pozyskać znaczną i przydatną pomoc. Wzruszyła ramionami. - Mieliśmy szczęście. Barnaby był zdania, że przy tak jasno sprecyzowanym celu szczęście musiało im sprzyjać. - Czy krewni, którzy zamierzają oddać tu dzieci, przychodzą najpierw zobaczyć dom? - Ci, którzy mogą, zwykle tak. Tak czy inaczej, my zawsze chodzimy do nich. - Podniosła oczy i napotkała jego wzrok. - Ważne, abyśmy znali pochodzenie i przyzwyczajenia dzieci. Na początku są zwykle przestraszone - jest to dla nich obce, dziwne otoczenie, gdzie obowiązują nieznane im prawa i reguły. Jeżeli dużo o nich wiemy, możemy im pomóc. - A więc to pani odwiedza dzieci w ich domach. Nie pytał, stwierdzał fakt. Uniosła podbródek. - Jestem tu za wszystko odpowiedzialna, więc powinnam to robić. Nie znał drugiej kobiety, która chodziłaby dobrowolnie tam, gdzie ona. Zaczynał powoli rozumieć, że jakiekolwiek przypuszczenia dotyczące zachowania lub reakcji Penelope, bazujące na normach obowiązujących w towarzystwie, były z góry obarczone ryzykiem pomyłki. Oprowadzała go po domu, od czasu do czasu wstępowali do którejś z klas, gdzie akurat nie odbywały się zajęcia, pokazała mu izbę chorych i stołówkę, tłumaczyła, na jakich zasadach pracują, przedstawiała napotkanemu po drodze personelowi szkoły. Barnaby chłonął to wszystko jak gąbka, uwielbiał obserwować ludzi, uważał się zresztą za znawcę charakterów, a im więcej widział, tym bardziej

był tym wszystkim zafascynowany - a szczególne zainteresowanie budziła jego przewodniczka, Penelope Ashford. Okazała się osobą o silnej woli, dominującej osobowości, ogromnej inteligencji. Była dowcipna, zaangażowana w pracę, lojalna. Pod koniec zwiedzania szkoły dokonał tylu obserwacji, że mógł być pewien tych wszystkich cech. Zauważył też, że w pewnych sytuacjach bywa złośliwa i despotyczna, lecz ponad wszystko potrafi współczuć. Za każdym razem, gdy rozmawiała z którymś z dzieci, Barnaby mógł przysiąc, że zna wszystkich swoich podopiecznych - choć było ich więcej niż osiemdziesięciu - z imienia i nazwiska. W końcu wrócili do głównego holu. Penelope uznała, że Barnaby obejrzał już wszystko, co trzeba. Wydawał się niezwykle spostrzegawczy i z dużą łatwością wyciągał wnioski. Niczego nie musiała mu kilkakrotnie tłumaczyć. Zatrzymała się i popatrzyła mu w twarz. - Może mogę jeszcze coś panu wyjaśnić? Pokręcił głową. - Na razie nie. Wszystkie procedury wydają się jasne, proste i przemyślane. A na podstawie tego, co mogę powiedzieć o tutejszym personelu, nie sądzę, by ktokolwiek z nich miał na sumieniu przekazywanie poufnych informacji... powiedzmy... porywaczom. Dlatego teraz muszę pojechać do domu, z którego zniknął ostatni chłopiec, i wypytać mieszkańców, co im wiadomo na ten temat. - Wygiął usta w nieśmiałym, czarującym uśmiechu. - Jeśli da mi pani ten adres, nie będę już musiał dłużej marnować pani czasu. Przymrużyła oczy, zacisnęła mocno szczęki. - Proszę się nie martwić o mój czas, dopóki nasi chłopcy nie wrócą bezpiecznie do domu, jest to dla mnie sprawa priorytetowa. Oczywiście pójdę z panem do mieszkania ojca Dicka - poza wszystkim innym, sąsiedzi nie znają pana i nie sądzę, by chcieli z panem rozmawiać. Długo patrzył w jej oczy. Już zaczynała sądzić, że za chwilę wybuchnie awantura, ale Barnaby nieoczekiwanie skłonił głowę. - Skoro tak pani sobie życzy. Ostatnie słowa stłumił odgłos szybkich kroków. Penelope odwróciła się i zobaczyła, że pani Keggs, zarządczyni, zmierza dziarsko w ich kierunku.

- Jeśli pani pozwoli... panno Ashford... Proszę poświęcić mi chwilę, zanim pani wyjdzie. Musimy porozmawiać o dostawach dla sypialni i izby chorych. Dziś powinnam zrobić zamówienie. Penelope ukryła złość - nie na panią Keggs, gdyż sprawa rzeczywiście była pilna - ale na fatalny moment, który wybrała na jej załatwienie. Czy Adair mógłby wykorzystać tę sytuację jako pretekst, by odciąć ją od śledztwa? Odwróciła się do niego plecami. - To nie zajmie więcej niż... może piętnaście minut. Zaraz potem będziemy mogli wyruszyć. - Celowo nie zapytała, czy Adair na nią zaczeka, chciała, by wiedział, że uznaje tę sprawę za oczywistą. Przyglądał się jej przez chwilę badawczo z wyrazem lekkiego rozbawienia. - Dobrze. - Od strony otwartych teraz drzwi frontowych dochodziły do nich chłopięce głosy. Wskazał głową wejście. - Zaczekam na zewnątrz, popatrzę sobie na pani podopiecznych. Odczuwała zbyt wielką ulgę, by pytać, co takiego zamierza zobaczyć. Szybko skinęła głową. - Zaraz do pana dołączę. Nie dając mu czasu na zmianę zdania, odwróciła się na pięcie i ruszyła za panią Keggs do biura. Barnaby patrzył za nią przez chwilę, obserwując z przyjemnością ruch jej bioder, po czym odwrócił się i wyszedł na zewnątrz. Tam chmara dzieci w wieku pięciu czy sześciu lat krzyczała i śmiała się, grając w piłkę. Po lewej bawili się głównie chłopcy w wieku od siedmiu do dwunastu lat - rówieśnicy zaginionych. Podążył intuicyjnie w tamtym kierunku. Nie szukał niczego konkretnego, lecz wiedział z doświadczenia, że czasem pewne nieistotne obserwacje mogą okazać się kluczowe dla rozwiązania sprawy. Oparł się o ścianę domu i prześliznął spojrzeniem po chłopcach - różnili się od siebie znacznie wzrostem, wagą i posturą - niektórzy byli mocno zbudowani i wyglądali na osiłków, inni wydawali się zbyt chudzi i rachityczni. Większość uczestniczyła bez problemu we wszystkich grach, kilku jednak kulało, jeden nawet powłóczył nogą. Jakakolwiek grupa dzieci z towarzystwa byłaby z pewnością bardziej jednorodna, odznaczałaby się podobnymi delikatnymi rysami twarzy i długimi kończynami.

Jedynym wspólnym elementem łączącym wszystkie sieroty z tej grupy, który wystąpiłby również z pewnością u dzieci z towarzystwa, była rzucająca się w oczy beztroska, jakże rzadko występująca u biedoty. Świadczyła ona wyraźnie o tym, iż chłopcy są spokojni o swój los - dach nad głową i utrzymanie, nie tylko dziś, ale również następnego dnia i w przewidywalnej przyszłości. Te dzieci były dużo szczęśliwsze od swych równolatków, którzy znajdowali się z pewnością w znacznie gorszej sytuacji. Na ławce ustawionej po przeciwnej stronie boiska siedział ich opiekun, który czytał wprawdzie książkę, lecz co chwila podnosił wzrok znad kartek i zerkał na swych podopiecznych. W końcu jeden z chłopców, żylasty, dziesięcioletni wyrostek o lisiej twarzy, zbliżył się do Barnaby'ego. - Jest pan nowym nauczycielem? - spytał, gdy Adair podniósł na niego wzrok. - Nie. - Widząc, że jego odpowiedź nie satysfakcjonuje chłopca, dodał: - Pomagam pannie Ashford. Czekam tu na nią. Zbliżyli się pozostali chłopcy. Pierwszy, wyraźnie ośmielony obecnością kolegów, zdecydował się zadać kolejne pytanie. - A kim pan jest? Trzecim synem hrabiego - cisnęło mu się na usta. Aż trudno mu było sobie wyobrazić, jak zareagowaliby na to jego spowiednicy. - Pomagam ludziom w znajdowaniu różnych rzeczy. - Jakich? Przeważnie bandytów. - Ich własności lub ludzi, których szukają. Jeden z chłopców zmarszczył czoło. - Myślałem, że tym zajmuje się policja. Ale pan przecież nie jest policjantem. - Nie - wtrącił inny chłopiec. - Policja pilnuje, żeby nic nie ginęło. Szukanie to całkiem coś innego. Mądrość w ustach dziecka. - Więc... - Pierwszy chłopiec otaksował go bystrym spojrzeniem. - Niech pan nam opowie o czymś, co pan pomógł znaleźć. - Zabrzmiało to bardziej jak prośba, nie rozkaz. Barnaby patrzył przez chwilę na krąg otaczających go twarzy, świadom, że chłopcy oceniają jego strój. Nagle jego uwagę przykuł jakiś ruch po drugiej stronie boiska. Wychowawca podniósł się z ziemi i pytał go bezgłośnie, czy nie potrzebuje pomocy.

Adair uśmiechnął się do niego uspokajająco i znów skierował uwagę na swoje audytorium. - Pierwszym przedmiotem, jaki udało mi się odzyskać, była szmaragdowa kolia księżnej Derwent. Zaginęła podczas przyjęcia w domu księżnej. Zasypali go pytaniami. Nie dziwił się specjalnie, że interesuje ich głównie samo przyjęcie, posiadłość i zabawy arystokratów. Szmaragdy były im raczej obojętne, podobnie jak i Barnaby'emu, fascynowali ich głównie ludzie. A reakcje chłopców na jego odpowiedzi autentycznie go bawiły. Penelope odłożyła tymczasem pióro i zakręciła kałamarz. - Myślę, że to nam wystarczy na parę tygodni. - Ach... tak... dziękuję pani. - Pani Keggs wzięła podpisane zamówienie. - Zabiorę to do Connelly'ego i każę wypełnić. Penelope uśmiechnęła się i skinęła jej głową na pożegnanie. Panna Keggs wstała i wyszła pospiesznie z gabinetu. Penelope podeszła do okna i zobaczyła Adaira więzionego przez grupkę jej podopiecznych. Już zamierzała wstać, lecz zrozumiała szybko, że mylnie zinterpretowała sytuację - to on zatrzymał chłopców przy sobie za pomocą jakiejś opowieści. Odprężyła się, popatrzyła na nich raz jeszcze i zaczęła się zastanawiać nad własną reakcją. Po tym, co słyszała o Adairze, nie spodziewała się z całą pewnością, że będzie on miał naturalną łatwość lub skłonności do pogawędek z ludźmi niższego stanu. A już na pewno nie mogła przewidzieć, że zniży się do tego, by zabawiać grupkę małych urwisów. A jednak jego uśmiech wydawał się szczery. Niepokój, jaki odczuwała w związku z koniecznością współpracy z Adairem, powoli ustępował. Pozostali członkowie zarządu przebywali poza Londynem. Poinformowała ich wprawdzie o trzech pierwszych zaginięciach, ale nie zdążyła jeszcze wspomnieć o czwartym, ani o tym, że zwróciła się o pomoc do pana Adaira. Wykazała się w tym przypadku własną inicjatywą. Była absolutnie przekonana, że Portia i Anna wesprą jej działania, co do pozostałych trzech miała jednak wątpliwości. Dzięki

pomocy Adaira policji udało się oddać w ręce sprawiedliwości parę osób z towarzystwa, co nie spotkało się z powszechną aprobatą elit. Zacisnęła usta, oparła dłonie na poręczach fotela i wstała. - Nic mnie to nie obchodzi - poinformowała puste ściany. - By odzyskać tych chłopców, zwróciłabym się o pomoc do samego diabła. Naciski społeczne i zagrożenie jej pozycji towarzyskiej nie mogły wpłynąć na decyzję Penelope. Inne zagrożenia... Przymrużyła oczy i przyjrzała się raz jeszcze smukłej sylwetce Barnaby'ego otoczonego grupką urwisów. I musiała niechętnie przyznać, że w jakimś sensie stanowi on zagrożenie dla niej samej. Dla jej zmysłów, dla jej wzburzonego umysłu. Żaden mężczyzna nigdy dotąd tak na nią nie działał. Odwróciła się do biurka i zamknęła rejestr zamówień. Gdy wyszła wczoraj wieczorem z domu Barnaby'ego, próbowała sobie wmówić, że najgorsze ma za sobą, że Adair nie ma już żadnego wpływu na jej zmysły. Gdy jednak zobaczyła go rano w drzwiach gabinetu, wszystkie racjonalne myśli uciekły w niebyt. Kosztowało ją sporo wysiłku, by zachować kamienną twarz i udawać, że mentalnie przebywa gdzie indziej, gdzieś, gdzie Adair nie miał dostępu. Jeśli jednak chciała uczestniczyć w dochodzeniu u jego boku, musiała się zaopatrzyć w jakąś zbroję. W przeciwnym bowiem wypadku... Wolała nawet nie myśleć, jak wielkie robił na niej wrażenie i jak wpływał na nią ten jego męski arogancki uśmiech. Zacisnęła usta. - Tak czy inaczej, nic mnie to nie obchodzi - mruknęła. Zabrała rękawiczki spod blatu biurka, uniosła podbródek i ruszyła w stronę drzwi. I człowieka, którego właśnie zatrudniła w charakterze zbawcy Domu Sierot.

Rozdział 3 - Na prośbę ojca Dicka udałam się do ich domu w towarzystwie pani Keggs przed dwoma tygodniami. - Penelope wyjrzała z powozu na ruchliwą ulicę. Tempo jazdy zmniejszyło się znacznie, gdy wjechali w wąskie uliczki zwane przez londyńczyków East Endem. Mieszanina zaniedbanych domów, sklepów i magazynów budowanych niegdyś poza murami miasta stworzyła w miarę upływu lat niebezpieczną, mroczną dzielnicę o fatalnej reputacji. Clerkenwell, rejon, do którego się właśnie udawali, miał odrobinę lepszą opinię, był nieco mniej niebezpieczny niż inne części East Endu. - Ojciec Dicka, pan Monger, chorował na gruźlicę. - Penelope zachwiała się lekko na swoim siedzeniu, gdy powóz skręcił w Farringdon Road. - Wiedziałam, że nie wyzdrowieje. Miejscowy lekarz, pan Snipe, pojechał tam z nami, właśnie od niego otrzymaliśmy później wiadomość o śmierci pana Mongera. Adair siedzący na wprost Penelope zmarszczył mocno czoło. - Otrzymała pani wiadomość od Snipe'a wczoraj rano? - Nie. Poprzedniego wieczoru. Monger umarł o siódmej. - Ale nie było pani wtedy w Domu Sierot? - Nie. Odwrócił głowę i popatrzył na nią. - Gdyby jednak tam pani była... Wzruszyła ramionami i odwróciła głowę. - Nigdy nie bywam tam wieczorami. Oczywiście, teraz po zniknięciu czterech chłopców, wydała polecenie, by informować ją o śmierci opiekunów, niezależnie od miejsca pobytu. Następnym razem zamierzała skorzystać z powozu brata, jego stangreta i stajennego i udać się do East Endu niezależnie od pory dnia czy nocy. Nie uznała jednak za stosowne, by zdradzać swe intencje obecnemu towarzyszowi podróży. Wiedziała, że Adair zna jej brata i opiekuna zarazem. Domyślała się również, jak mógłby zareagować na ten pomysł - Luc nie poparłby nigdy jej w zasadzie samotnych wypadów w takie rejony. A już z pewnością nie w nocy.