Rozdział 1
Londyn, sierpień 1820
− Dobry wieczór, milordzie. Pański wuj przyjechał. Oczekuje na pana w
bibliotece.
Gyles Frederick Rawlings, piąty hrabia Chillingworth, zatrzymał się na
chwilę, zdjął płaszcz, potem wzruszył ramionami i upuścił okrycie na
wyciągnięte dłonie kamerdynera.
− Ach, tak.
− Lord Walpole ma zamiar wkrótce wrócić do zamku Lambourn. Był ciekaw,
czy ma pan wiadomość dla pani hrabiny.
− Innymi słowy - mruknął Gyles, poprawiając rękawy - chce usłyszeć
najświe sze plotki, poniewa nie śmie wrócić do mamy i ciotki bez
wiadomości.
− W rzeczy samej, milordzie. Wcześniej był równie pan Waring.
Upewniwszy się, e wróci pan dziś wieczorem, zostawił wiadomość, e
czeka na spotkanie z waszą lordowską mością w najbli szym, odpo-
wiadającym panu terminie.
− Dziękuję, Irving. - Gyles wszedł do holu. Frontowe drzwi zamknęły się za
nim bezgłośnie, popchnięte przez milczącego lokaja. Zatrzymał się
pośrodku zielono-białej mozaiki pokrywającej podłogę i odwrócił w stronę
Irvinga, który, jak spowite w czerń uosobienie cierpliwości, czekał na jego
rozkazy. - Wezwij Waringa. - Zatrzymał się i dodał: - Zwa ywszy na późną
godzinę, poślij lepiej powóz z lokajem.
− Bezzwłocznie, milordzie.
Inny, bezszelestnie poruszający się lokaj otworzył drzwi do biblioteki i Gyles
wszedł do środka. Jego wuj, Horacy Walpole, siedział na szezlongu, z nogami
wyciągniętymi przed siebie, z kieliszkiem brandy w dłoni opró nionym do
połowy. Otworzył jedno, a potem drugie oko i usiadł prosto.
− A, jesteś, mój chłopcze, ju myślałem, e będę musiał wracać bez plotek, a
zwa ywszy tego konsekwencje, lepiej byłoby coś zmyślić.
Gyles podszedł do podręcznego stolika na alkohol.
− Zdaje się, e mogę oszczędzić wysiłku twojej wyobraźni, wuju.
Spodziewam się właśnie Waringa.
− Tego twojego nowego sekretarza?
Gyles skinął głową. Z kieliszkiem w dłoni podszedł do swego ulubionego
fotela ze skórzanym obiciem i usiadł w nim z wyraźną ulgą.
− Zajmuje się pewną sprawą, w moim imieniu.
− Och? Jaką sprawą?
− Kandydatką na onę.
Sir Horacy patrzył przez chwilę zaskoczony, potem wyprostował się i
powiedział:
− A niech mnie! Myślisz o tym powa nie.
− Mał eństwo nie jest dla mnie tematem do artów.
− Cieszę się, e to słyszę. - Sir Horacy upił spory łyk brandy. - Henni
mówiła mi, e masz w tym względzie pewne zamiary, ale nie sądziłem, e
to prawda, przynajmniej jeszcze nie teraz.
Gyles ukrył niewyraźny uśmieszek. Sir Horacy był jego opiekunem od śmierci
ojca, który zginął, gdy chłopiec miał siedem lat, więc to właśnie wuj był mu
przewodnikiem w okresie dorastania i wczesnej młodości. Mimo to Gyles wcią
zaskakiwał czymś wuja Horacego. Ciotka Henrietta, dla rodziny Henni, była
zupełnie inna i instynktownie potrafiła wyczuć, jakie miał zdanie w większości
wa nych kwestii, mimo i on przebywał w Londynie, a ona rezydowała w jego
majątku w hrabstwie Berk. Co się zaś tyczy matki, równie przebywającej w
zamku, cieszył się, e od dawna ju zatrzymywała dla siebie wszystkie swoje
spostrze enia.
− Mał eństwo nie nale y przecie do wydarzeń, których mógłbym uniknąć.
− Właśnie - zgodził się Horacy. - Osbert w roli hrabiego byłby nie do
zniesienia. I bez tego cię ko Z nim wytrzymać.
− To samo wynika z częstych listów ciotki Millicenty - potwierdził Gyles,
kiwnąwszy głową w stronę wielkiego biurka, stojącego na końcu pokoju. -
W tamtym liście, tym grubym, znów ąda stanowczo, ebym wypełnił
swój obowiązek wobec rodziny, czyli natychmiast znalazł sobie
odpowiednią dziewczynę i o enił się. Raz w tygodniu, bez wyjątków,
przychodzi do mnie takie ponaglenie.
Sir Horacy skrzywił się.
− Oczywiście, za ka dym razem, gdy natknę się na Osberta, ten patrzy na
mnie, jakbym był jedyną drogą jego wybawienia.
− Bo jesteś - potwierdził wuj. - Jeśli się nie o enisz i nie spłodzisz dziedzica,
on będzie musiał przejąć po tobie tytuł, a to zdaje się zbyt przygnębiająca
perspektywa dla biednego Osberta. - Sir Horacy opró ni! kieliszek. - Nie
sądziłem jednak, e pozwolisz, by stara ciotka Millicenta i Osbert zmusili cię
do o enku tylko dla ich przyjemności.
− To nieprawda. Jeśli ju musisz wiedzieć, robię to bardziej dla ciotki Henni,
zresztą o enię się z kobietą, która będzie mi odpowiadała. Mam ju
trzydzieści pięć lat, dalsze odkładanie nieuniknionego sprawi, e później
jeszcze trudniej będzie mi się przełamać. Mam swoje przyzwyczajenia -
wyjaśnił, wstał i wyciągnął dłoń.
Sir Horacy skrzywił się i podał mu szklankę.
− Mał eństwo to diabelski interes, uwierz mi na słowo. To chyba nie te
wszystkie śluby w rodzinie Cynsterów nakłoniły cię do połknięcia
haczyka?
− Właśnie byłem dziś w Somersham. Odbyło się tam zebranie rodzinne,
mające na celu przedstawienie wszystkich nowych on i dzieci. Gdybym
potrzebował potwierdzenia słuszności twojej tezy, wuju, właśnie tam bym
je znalazł.
Napełnił kieliszki i odsunął od siebie nieprzyjemną wizję sprowokowaną
przez starego przyjaciela Diabła, jednego z Cynsterów, i jego najnowsze pie-
kielne posunięcie.
− Diabeł i inni ustanowili mnie honorowym członkiem rodu Cynsterów. -
Odwrócił się od stolika z napitkami i podał kieliszek wujowi, po czym
wrócił na swoje miejsce. - Powiedziałem im, e mimo wielu wspólnych
cech i zainteresowań nigdy nie będę jednym z nich.
Wiedział, e nigdy nie o eni się z miłości. Los, o którym od lat przypominał
Richardowi Cynsterowi, nigdy nie przypadnie jemu w udziale. Ka dy mę -
czyzna z rodu Cynsterów, mimo wcześniejszych sukcesów w dziedzinie
damsko-męskiej i licznych podbojów, niezmiennie kończył w ramionach jednej
jedynej kobiety, którą kochał, i był jej wierny. W grupie sześciu mę czyzn z
tego rodu, zwanej Klubem Cynsterów, nie został ani jeden kawaler, a wszyscy
mał onkowie pozostawali bezgranicznie zakochani W swoich onach i skupieni
na rozrastającej się rodzinie. Owszem, czuł odrobinę zazdrości, kiedy
0 tym myślał, ale nie miał zamiaru jej okazywać, zresztą cena, jaką zapłacili za
swój nowy los, była dla niego samego nie do przyjęcia.
Sir Horacy achnął się.
− Te mał eństwa z miłości to specjalność Cynsterów, ale ostatnio podobny
obłęd opanował te innych. Ze swojej strony mogę tylko powiedzieć, e
maleństwo z rozsądku ma swoje plusy.
− Mam dokładnie takie samo zdanie. Na początku lata Waring otrzymał ode
mnie zadanie sprawdzenia i nieodpowiednich kandydatek. - Gyles chciał
mieć mocne argumenty na poparcie swojego wyboru, pragnął, aby dama, o
której rękę będzie się w końcu starał, nie miała adnych wątpliwości co do
tego, dlaczego postanowił o enić się właśnie z nią. - Poinstruowałem go, e
moja przyszła hrabina musi być odpowiednio urodzona, posłuszna i wnieść w
posagu przynajmniej miłą powierzchowność, maniery i odpowiedni
charakter. - Dama, która mogłaby stanąć U jego boku, nie mogła zbytnio
zawracać mu głowy, powinna być dobrze urodzona, ale nijaka, urodzić mu
dzieci, ale nie zakłócać jego dotychczasowego stylu ycia.
Upił łyk brandy. Tak się składa, e poprosiłem niedawno Waringa, by
sprawdził, kto jest obecnym właścicielem majątku Gatting.
Sir Horacy skinął głową ze zrozumieniem. Gatting stanowiło niegdyś część
posiadłości Lambourn. Bez niego majątek hrabiego byt jak okrągłe ciasto bez
jednego kawałka. Odzyskanie Gatting pozostawało ambicją ojca, a wcześniej
dziada Gylesa.
− W czasie sprawdzania to samości nowego właściciela Waring odkrył, e
tytuł posiadania do majątku przeszedł na dalekiego krewnego rodu
Rawlings, a po jego zgonie stało się posagiem jego dorosłej ju córki.
Informacja, którą Waring chciałby teraz jak najszybciej mi przekazać,
dotyczy pewnie tej właśnie damy.
− Więc panna jest do wzięcia?
Gyles skinął głową, a w domu rozległ się dźwięk dzwonka. Po chwili
otworzyły się drzwi do biblioteki.
− Pan Waring, milordzie.
− Dziękuję, Irving.
Waring był mocno zbudowanym mę czyzną po trzydziestce, z okrągłą
twarzą i krótko ściętymi włosami. Gyles wskazał mu fotel naprzeciw siebie.
− Poznałeś ju lorda Walpole'a. Mogę ci zaproponować coś mocniejszego?
− Nie, dziękuję, milordzie. - Waring skinął głową w stronę sir Horacego, a
potem usiadł i poło ył na kolanach skórzaną torbę. - Wiem, e bardzo
chciał pan dowiedzieć się szczegółów w tej sprawie, zatem pozwoliłem
sobie zostawić wiadomość...
− Owszem. Rozumiem, e przynosisz interesujące wieści.
− Tak. - Wło ył na nos binokle i wyjął z torby zawiązane wstą ką kartki
papieru. - Jak ju wiemy, d entelmen, o którym mówiliśmy, i jego rodzina
mieszkali na stałe w Italii. Wygląda na to, e oboje rodzice: Gerrard
Rawlings i jego ona Katrina zginęli razem. W konsekwencji ich córka,
Francesca Hermiona Rawlings wróciła do Anglii i zamieszkała w domu
swego stryja i opiekuna, sir Charlesa Rawlingsa, w hrabstwie Hamp.
− Próbuję przypomnieć sobie... - Gyles zakręcił kieliszkiem z brandy. - Czy
to byli Charles i Gerrard, synowie Francisa Rawlingsa?
Waring szukał chwilę w swoich papierach, a potem skinął głową.
− W rzeczy samej, Francis był dziadem rzeczonej damy.
− Francesca Hermiona Rawlings. - Gyles wypowiedział głośno jej imiona i
nazwisko, jakby się zastanawiał. -Jaka jest ta dama?
− Uzyskanie tych informacji okazało się łatwiejsze, ni przypuszczałem. To
była rodzina prowadząca otwarty dom, ka da dobrze urodzona osoba w Lon-
dynie, która podró owała po północnej Italii, musiała ich poznać. Mam
opinie lady Kenilworth, pani Foxffiurtin, lady Lucas i hrabiny Morpleth.
− Có o niej sądzą?
− To urocza młoda dama. Ładna, szczodrze obdarzona przez naturę, przemiła
osóbka, tak przynajmniej powiedziała lady Kenilworth. To podobno
prawdziwa dama, dobrze urodzona i świetnie wychowana.
− Któ powiedział, e jest szczodrze obdarzona przez naturę? - zapytał sir
Horacy zaciekawiony.
− Wszystkie damy to potwierdziły - odparł Waring i zerknął na swoje notatki,
po czym oddał je Gylesowi.
− Gdyby wierzyć temu, co mówią, to ta dama jest idealna rzekł Gyles, biorąc
podane kartki. Uniósł brwi Nie byłbym tego taki pewien. - Podał papiery
wujowi. - A co z resztą?
− Młoda dama ma teraz dwadzieścia trzy lata, ale nie słyszałem adnych
plotek na temat ewentualnego mał eństwa. Właściwie damy, z którymi
rozmawiałem, nie widywały ostatnio panny Rawlings. Większość z nich
wiedziała o tragedii, jaka przytrafiła się jej rodzicom, i słyszała, e powróciła
do Anglii, jednak adna z nich nie spotkała jej od tego czasu. Wydało mi się
to dziwne, więc sprawdziłem tę informacje. Panna Rawlings przebywa
obecnie u stryja w Rawlings Hall, niedaleko Lyndhurst. Nie udało mi się
jednak odszukać w Londynie ani jednej osoby, która widziałaby się z panną,
jej opiekunem lub kimkolwiek z jej rodziny w ciągu ostatnich kilku lat.
Waring spojrzał na Gylesa.
− Jeśli pan sobie yczy, mogę wysłać swojego człowieka, eby sprawdził
obecną sytuację panny, oczywiście dyskretnie.
Gyles zastanawiał się chwilę. Dało o sobie znać zniecierpliwienie całą
sytuacją. Chciał ju mieć to wszystko za sobą.
− Nie, sam sobie poradzę - rzekł i zerknął na wuja. Uśmiechnął się
cynicznie. - Są pewne zalety bycia głową rodziny.
Pochwaliwszy Waringa za doskonałą pracę, Gyles odprowadził go do drzwi
wyjściowych. Sir Horacy podą ył za nimi, jako e jego zamiarem było powrócić
następnego dnia do zamku Lambourn. Drzwi zamknęły się za mę czyznami, a
Gyles odwrócił się i wszedł po schodach na górę.
Mimo dobrobytu i eleganckich wnętrz jego dom zionął chłodem - to brak
kobiety sprawiał, e wydawał się taki nieprzytulny - mimo e klasyczny wystrój
wnętrz nadawał im szczególną, niezale ną od mody solidność. Gyles zatrzymał
się na szczycie schodów i spojrzał w dół. Doszedł do wniosku, e nadszedł ju
czas, by usunąć tę wadę, umieszczając w tym domu odpowiednią damę.
Francesca Hermiona Rawlings uplasowała się na czele listy kandydatek,
jakie mogły nadawać się do tego zadania. Poza o enkiem pragnął równie objąć
w posiadanie majątek Gatting. Na jego liście były nazwiska innych dam, ale
adna z nich nie dorównywała majątkiem ani zaletami pannie Rawlings. Panna
mogła oczywiście pod jakimś względem okazać się nieodpowiednia, a wówczas
Gyles dowie się o tym wkrótce.
Odkładanie tego, co nieuniknione, i zdawanie się na los, nie było w jego
stylu.
Następnego dnia znalazł się w hrabstwie Hamp i tero samego popołudnia dotarł
do gospody Lyndhurst. Zamówił tam pokój, a Maxwellowi, swojemu totum-
fackiemu, kazał zaopiekować się siwkami. Wynajął pięknego kasztanka i ruszył
do Rawlings Hall.
Ze słów gadatliwego gospodarza zajazdu wynikało, e daleki krewny
Gylesa, sir Charles Rawlings, wiódł samotne ycie w oddalonej od osad
ludzkich posiadłości w pobli u New Forrest, mimo to droga do Rawlings Hall
była dobra, a brama zawsze otwarta dla gości. Tak jak i tym razem, gdy zajechał
tam Gyles.
Hałas, jaki czyniły na wirowej alejce kopyta kasztanka, słychać było
wszędzie. Im bli ej dworu, tym mniej widział drzew; za nimi ciągnęły się
rozlegle trawniki otaczające dom wzniesiony ze spłowiałej, czerwonej cegły. Z
jednej strony Gyles zauwa ył pustą ścianę szczytową, z drugiej rysowała się
pojedyncza wie a obronna. Od dawna nie dobudowano tu nowego skrzydła
dworu, nawet za czasów króla Jerzego.
Dwór Rawlings był zadbany, choć niebogaty.
Na podwórzu od frontu zaaran owano spory kwietnik, oddzielony starą,
kamienną ścianą od trawnika otaczającego staw. Za ścianą znajdował się ogród
biegnący wzdłu domu, a za nim widać było zadbany zagajnik.
Gyles zatrzymał kasztanka przed schodami od frontu. Usłyszał kroki. Zsiadł
z konia i podał wodze stajennemu, który właśnie zdą ył podbiec. Mę czyzna
wszedł po schodach na ganek i zapukał do drzwi.
− Witam pana, czy mogę w czymś pomóc? Gyles przyglądał się chwilę
wysokiemu kamerdynerowi.
− Hrabia Chillingworth. Chciałbym się widzieć z sir Charlesem Rawlingsem.
Zbity z tropu kamerdyner zamrugał nerwowo.
− Tak jest, milordzie. Proszę tędy. Natychmiast poinformuję sir Charlesa o
pańskim przybyciu.
Wskazał gościowi drogę do salonu. Gyles szedł za nim powoli, choć
niecierpliwił się, bo czuł, e jest jedynie o krok od tego, co los mu zgotował. To
była, oczywiście, wina Diabła. Jako honorowy członek rodu Cynsterów musiał
uczynić wszystko, by oszukać los.
Otworzyły się drzwi, Gyles odwrócił się, a do pokoju wszedł d entelmen,
podobny do Gylesa budową ciała i kasztanowym odcieniem włosów, tylko
starszy, bardziej zmęczony yciem. Nawet gdyby Gyles nie znał nazwiska
mę czyzny, i tak pewnie, spotkawszy go, domyśliłby się, e jest to jego krewny.
− Chillingworth? Có ! - Sir Charles zamrugał, zaskoczony podobieństwem,
okazało się ono odpowiedzią na pytanie, którego nie zadał. Szybko się
opanował i dodał: - Witam pana. Czemu zawdzięczam przyjemność
goszczenia pana u siebie?
Gyles uśmiechnął się i odpowiedział.
− Francesca?
Przenieśli się do gabinetu sir Charlesa. Gyles został zaproszony do zajęcia
miejsca w wygodnym fotelu, a sir Charles usiadł za biurkiem.
− Przepraszam... ale... nie rozumiem, dlaczego interesuje się pan Francesca.
− Nie jestem zupełnie pewien, ale zdaje się, e mój problem jest raczej
powszechny. Jako głowa rodziny jestem zobowiązany do o enku. Wszyscy
oczekują, e postąpię jak nale y i nareszcie spłodzę potomka. - Przerwał, a
potem zapytał: - Poznał pan Osberta Rawlingsa?
− Osberta? Czy to syn Henry'ego? - Kiedy Gyles skinął głową, Charles
zamyślił się. - Czy to ten, który chciał zostać poetą?
− Tak, ten sam, obecnie jest poetą, a to ju znacznie gorsza sprawa.
− Dobry Bo e! Tak niezdecydowany, ciapowaty, nigdy nie wie, co zrobić z
rękoma?
− To Osbert. Teraz rozumie pan, dlaczego cala rodzina liczy na to, e spełnię
swój obowiązek. Zresztą sam Osbert obawia się, i mógłbym nie spłodzić
dziedzica i wtedy on musiałby zająć moje miejsce.
− Wyobra am sobie. Nawet jako mały chłopiec nie miał ani trochę
samodyscypliny i charakteru.
− Dlatego, osiągnąwszy trzydziesty piąty rok ycia, zająłem się szukaniem
sobie ony.
− I pomyślał pan o Francesce?
− Zanim zaczniemy rozmawiać o szczegółach, muszę powiedzieć wyraźnie
jedną rzecz; szukam odpowiedzialnej panny, która nie wzgardzi
zaaran owanym mał eństwem.
− Zaaran owanym... - Sir Charles zmarszczy! brwi. - Chodzi panu o
mał eństwo z rozsądku?
Gyles uniósł brwi.
− To wyra enie zawsze stanowiło dla mnie oksymoron. Có ma mał eństwo
wspólnego z rozsądkiem?
Charles nie uśmiechnął się.
− Mo e powinien pan wyjaśnić dokładnie, czego pan oczekuje.
− Chciałbym zawrzeć mał eństwo z damą o odpowiednim urodzeniu,
wychowaniu i przygotowaniu towarzyskim, która wypełniałaby z
godnością rolę hrabiny i dostarczyła mi i mojej rodzinie tak nam po-
trzebnego dziedzica. Poza prowadzeniem domu i wypełnianiem
oficjalnych obowiązków hrabiny Chillingworth, nie miałbym innych
wymagań, co do tej damy. W zamian otrzymywałaby odpowiednie do
swojej towarzyskiej pozycji stroje, słu bę oraz powóz. Otrzymywałaby
kieszonkowe, które pozwalałoby jej yć w luksusie do końca jej dni, w
końcu nie jestem człowiekiem ubogim.
− Z całym szacunkiem, Francesca równie nie jest biedna.
− Słyszałem. Jednak e, z wyjątkiem posiadłości Gatting, którą chciałbym
dołączyć do majątku Lambourn, wszystkie odziedziczone przez nią dobra
pozostawiłbym do jej dyspozycji i mogłaby z nimi zrobić, co zechce.
Sir Charles uniósł brwi.
− To bardzo hojna oferta. Muszę przyznać, e moje mał eństwo równie
było zaaran owane przez rodziców... - Zamyślił się, po chwili znów
spojrzał na Gylesa. - Obawiam się, e muszę pana zapytać, kuzynie, czy
istnieje jakiś powód, dla którego chce pan zawrzeć mał eństwo tego typu?
− Pyta pan zapewne o to, czy nie jestem w długoletnim związku z kobietą,
której nie chciałbym oddalić, ale odpowiedź brzmi: nie. - Gyles przyjrzał
się sir Charlesowi, patrzył prosto w jego uczciwe, brązowe oczy,
spoglądające na niego otwarcie i szczerze. - Powodem mojej decyzji jest
fakt, i nie mam cierpliwości do takich problemów jak miłość w mał eń-
stwie i wolę, eby wszystko było z góry ustalone i traktowane bardziej jak
interes. Miłość to przeceniana idea, a ja nie chcę mieć z nią nic wspólnego.
Nie chcę, by moja przyszła ona oczekiwała ode mnie miłości i
wyobra ała sobie barwną, romantyczni) przyszłość. Chcę, aby od początku
wiedziała, e miłość nie mieści się w naszej mał eńskiej umowie. Nie
widzę adnych po ytków z mamienia kobiety takimi pomysłami i będę
nalegał, aby moje zamiary były jawne od samego początku.
Sir Charles przyglądał mu się uwa nie przez chwili;, a potem skinął głową.
− Powiedziałbym, e jest pan po prostu bardziej uczciwi ni ci mę czyźni,
którzy myślą podobnie, ale nie mówią o tym głośno.
Gyles nic nie odpowiedział.
− Dobrze więc. Rozumiem teraz, czego pan oczekuje, ale dlaczego wybrał
pan Francescę?
− Głównie z powodu Gatting. Kilka wieków temu odłączono tę posiadłość
od naszego majątku jako wiano. Prawdopodobnie zawarte wtedy mał-
eństwo równie było wynikiem ustaleń między rodzicami, więc teraz
historia rodziny zatoczyłaby koło, gdyby majątek powrócił do dawnych
właścicieli. Nigdy nie powinien był zostać oddzielony, ale poniewa
przestał być częścią majoratu, jeden z właścicieli przekazał go młodszemu
synowi, co później stało się czymś w rodzaju tradycji... - Gyles zmarszczył
brwi. - Gerard był najstarszy, prawda? Jak to mo liwe, e pan odziedziczył
ten majątek, a on Gatting?
− Mój ojciec - zaczął sir Charles - pokłócił się z. Gerardem, poniewa ten nie
zgodził się poślubić dziewczyny, którą on dla niego wybrał. Gerard o enił
się z miłości i uciekł do Italii, a ja...
− O enił się pan z panną, którą odrzucił brat? Sir Charles skinął głową.
− Dlatego właśnie papa zmienił testament. Gerard dostał majątek Gatting,
który mnie się nale ał, a ja ten. - Uśmiechnął się. - Brat wcale się nie
zmartwił. Nawet po śmierci ojca został w Italii.
− I tam zmarł. Jak to się stało?
− Pewnej nocy na jeziorze Lugano zdarzył się wypadek. Nikt do dziś nie
wie, dlaczego łódź zatonęła. Gerrard i Katrina utonęli.
− I dlatego Francesca trafiła do pana.
− Tak, jest z nami ju od ponad dwóch lat.
− Co mo e pan o niej powiedzieć?
− Francesca - zaczął sir Charles i natychmiast poweselał - to wspaniała
dziewczyna! Jest jak powiew świe ego powietrza i promyk słońca. To
dziwne, ale choć jest bardzo ywa, jednocześnie jest spokojna. Wiem, e
to sprzeczność, ale... - Sir Charles spojrzał na Gylesa.
− Podobno ma dwadzieścia trzy lata. Istnieje jakiś powód, dla którego nie
wyszła za mą ?
− Właściwie nie. Przed śmiercią Gerrard i Katrina zaczęli się zastanawiać
powa niej nad kwestią jej zamą pójścia, ale po ich wypadku nikt o tym nie
wspominał. Francesca odbyła ju pełną ałobę po rodzicach. Była
jedynaczką, bardzo z nimi związaną. Dopiero rok temu zaczęła bywać w
towarzystwie. -Charles skrzywił się nieznacznie. - Z powodów, którymi
nie będę pana zanudzał, nie przyjmujemy w domu gości. Francesca bywa
czasem na miejscowych przyjęciach organizowanych przez lady
Willingdon, jedną z naszych sąsiadek...
Sir Charles przerwał, a Gyles zerknął na niego zdziwiony.
− O co chodzi?
Sir Charles przyglądał mu się uwa nie i po chwili najwyraźniej podjął jakąś
decyzję.
− Przez ostatni rok Francesca szukała mę a. Poprosiłem o pomoc w tej
kwestii lady Willingdon.
− Poznała kogoś, kogo uwa ałaby za odpowiednią partię?
− Nie, niestety, zdecydowanie odrzuciła wszystkie kandydatury okolicznych
kawalerów.
Gyles spojrzał uwa nie na sir Charlesa.
− Wiem, e to raczej niedyskretne pytanie, ale czy wydaje się panu, e mnie
uznałaby za odpowiedniego partnera?
Sir Charles uśmiechnął się niepewnie.
− Z tego, co słyszałem, jeśli pan tylko zechce, by uznała pana za
odpowiedniego dla siebie mę a, to lak się właśnie stanie. Mo e pan
rozkochać w sobie ka dą naiwną, młodą pannę.
Gyles uśmiechnął się równie niepewnie, jak sir Charles.
− Niestety, w tym przypadku ten właśnie talent mo e się okazać
nieprzydatny. Chcę mieć posłuszną mał onkę, a nie zakochaną po uszy
pannicę.
− To prawda.
Gyles zastanawia! się przez chwilę.
− Sir, wiem, e postawię pana w trudnej sytuacji, prosząc o pomoc w moim
przedsięwzięciu, ale jako głowa swego rodu powinien pan odpowiedzieć
mi uczciwie. Czy uwa a pan, e istnieje jakiś powód, dla którego
Francesca Rawlings nie powinna zostać hrabiną Chillingworth?
− Nie, absolutnie aden - odpowiedział sir Charles, nie odwracając wzroku. -
Francesca na pewno spełni dobrze swoją rolę i zachwyci całą rodzinę.
Gyles nie spuszczał z niego wzroku. Po chwili skiną! głową i powiedział:
− Dobrze więc. - Czuł, e kamień spadł mu z serca. - W takim razie,
chciałbym oficjalnie poprosić o rękę pańskiej bratanicy.
Sir Charles zamrugał.
− Tak po prostu?
− Tak po prostu.
− Có - mruknął Charles i wstał. - Poślę po nią...
− Nie - zaprotestował Gyles. - Zapomina pan, e chcę całą sprawę
potraktować jak najbardziej formalnie. Pragnę, eby było jasne, nie tylko
przez to, co powiedziałem, ale tak e przez moje czyny, e to mał eństwo z
rozsądku i nic więcej. Pański opis bratanicy potwierdza opinie pozostałych
osób, pewnych dam z towarzystwa szczególnie doświadczonych w ocenie
przydatności młodych panien do mał eństwa. Wszyscy twierdzą, e
Francescą Rawlings to wyjątkowa partia i niepotrzebne mi dodatkowe
zapewnienia. W tych okolicznościach nie widzę powodu, by spotykać się z
panną Rawlings towarzysko. Pan jest jej opiekunem i do pana zwracam się
o jej rękę.
Charles chciał się przez chwilę spierać, ale Gyles najwyraźniej nie miał
zamiaru tracić więcej czasu na zbędne dyskusje. Dla niego sir Charles był głową
rodziny, a jemu przedstawił ju swoje zamiary.
− Dobrze. Jeśli takie jest pańskie yczenie, proszę podać szczegóły, a ja
porozmawiam o tym z Francescą wieczorem... Lepiej niech pan zapisze
swoje oczekiwania - dodał i zaczął szukać papieru i kałamarza.
Kiedy przybory były gotowe, Gyles podyktował, a sir Charles zapisał
oficjalną propozycję kontraktu mał eńskiego pomiędzy hrabią Chillingworth i
Francescą Hermioną Rawlings. Sir Charles pisał właśnie ostatnie słowa
intercyzy, kiedy Gyles zaczął się głośno zastanawiać:
− Lepiej nie wspominać o naszym pokrewieństwie, choć jest raczej odległe.
Nie ma to, oczywiście, adnego praktycznego znaczenia, ale wolałbym,
eby intercyza podkreślała, e panna poślubi hrabiego.
Sir Charles wzruszył ramionami.
− Nie zaszkodzi o tym wspomnieć. Kobiety lubią tytuły.
− Dobrze. Skoro nie ma pan ju do mnie adnych pytań, sir Charles, oddalę
się - rzekł Gyles i wstał.
Sir Charles równie wstał, otworzył usta i zawahał się:
− Miałem zaproponować panu, eby został na kolacji i przenocował...
Gyles potrząsnął głową:
− Mo e innym razem. Gdyby pan mnie potrzebował, jestem w gospodzie
Lyndhurst - odparł i ruszył w stronę drzwi.
− Jeszcze dziś wieczorem omówię tę kwestię z Francescą... - powiedział sir
Charles, pociągnąwszy za dzwonek na słu bę.
− Przyjadę jutro rano, by usłyszeć odpowiedź - odparł Gyles i zatrzymał się
pod drzwiami. - Jeszcze jedno pytanie. Wspomniał pan, e jego
mał eństwo było zaaran owane przez ojca. Niech mi pan powie, był pan
szczęśliwy?
Sir Charles spojrzał mu w oczy.
− Tak, bardzo.
Gyles zawahał się, a po chwili skinął głową.
− Więc rozumie pan, e Francescą nie ma się czego obawiać w związku z
moją propozycją mał eństwa.
W oczach sir Charlesa zauwa ył ból. Gyles wiedział, e Charles był
wdowcem, ale nie sądził, e tak wiele uczuć łączyło go z oną; teraz wyraźnie
było widać, jak bardzo mu jej brakowało. Poczuł chłodny powiew na karku.
Wyszedł do holu. Sir Charles udał się za nim i uścisnął mu dłoń. Podszedł
kamerdyner i odprowadził go do drzwi.
− Wysłałem właśnie lokaja po pańskiego konia, milordzie - rzekł
kamerdyner, gdy dotarli do drzwi, ale gdy wyszli na zewnątrz, nikogo nie
zastali. Nagle z hukiem otwarły się obite rypsem drzwi na końcu ko-
rytarza. Po chwili wybiegła z nich pomoc kuchenna; zignorowawszy
Gylesa, podbiegła do kamerdynera.
− Och, panie Bulwer, musi pan szybko przyjść! Kogut lata po kuchni,
kucharka biega za nim z tasakiem, ale nie mo e dogonić!
Kamerdyner wyglądał na obra onego i jednocześnie pełnego poczucia
winy. Rzucił bezradne spojrzenie na Gylesa, podczas gdy pomoc kuchenna cią-
gnęła go cały czas za rękaw.
− Przepraszam najmocniej, milordzie, zaraz poproszę kogoś o pomoc...
Gyles zaśmiał się głośno.
− Proszę się nie martwić... Sam sobie poradzę. Wygląda na to, e musi pan
pomóc w kuchni, jeśli chcecie zjeść dziś kolację.
Na twarzy Bulwera pojawił się wyraz ulgi.
− Dziękuję, milordzie. Stajenny zaraz przygotuje pańskiego konia - rzekł
kamerdyner i, nim zdołał cokolwiek dodać, odciągnięto go do kuchni.
Gyles słyszał, jak po drodze strofuje pomoc kuchenną, nim oboje zniknęli za
drzwiami. Z uśmiechem na twarzy hrabia wyszedł przez frontowe drzwi, zszedł
po schodach i pod wpływem nagłego impulsu skręcił w lewo. Spacerował
pośród klombów, podziwiając równo przystrzy one ywopłoty i drzewka
iglaste. Po jego lewej stronie tu pod kamiennym murem prowadziła ście ka,
obok niej, w tej samej linii wyrastał cisowy ywopłot. Gyles skręcił w lewo w
pierwszą przerwę w cisowym ywopłocie, i ruszył ście ką pośród krzewów.
Spojrzał przed siebie, tu za ywopłotem wyrastał dach stajni. Wszedł w
łukowate przejście w ywopłocie i zatrzymał się. Ście ka rozchodziła się w
prawo i w lewo. Zerkając w stronę domu, zauwa ył, e z miejsca, gdzie stał,
rozciąga się perspektywa na cały ogród, a do kamiennej ściany, wzdłu której
wcześniej przechodził. Tu pod samym domem obok muru postawiono
kamienną ławkę. Na tej ławce siedziała młoda dama. Czytała ksią kę
spoczywającą na jej kolanach. Ostatnie promienie późnego popołudnia padały
na ziemię, otaczając ją złotym światłem. Jasne włosy koloru lnu miała zaczesane
do tyłu. Bladoró owa skóra lśniła nieznacznie. Ze swego miejsca nie widział
oczu, ale jej rysy, choć nieszczególnie zachwycające, zdały mu się przyjemne.
Jej poza, sposób przechylania głowy, opuszczone ramiona sugerowały, e jest
kobietą, którą łatwo będzie zdominować, e jest z natury uległa.
Nie nale ała do tego rodzaju kobiet, które go pociągały, zwykle nie
poświęcał takim damom wiele uwagi, ale zdecydowanie nadawała się na onę.
Właśnie takiej partnerki szukał dla siebie. Mo e to właśnie jest Francesca
Rawlings?
Widocznie jakaś siła wy sza usłyszała jego pytanie, bo nagle kobiecy głos
zawołał z góry:
− Francesco!
Dziewczyna spojrzała w tamtą stronę. Zamykała właśnie ksią kę i podnosiła
z ławki szal, kiedy wołanie rozległo się ponownie:
− Francesco! Franni! Dziewczyna wstała i zakrzyknęła:
- Tu jestem, ciociu Ester!
Głos miała delikatny i łagodny. Ruszyła w stronę domu i zniknęła z pola
widzenia Gylesa. Mę czyzna uśmiechnął się i poszedł dalej. Ufał sir
Charlesowi, wiedział, e ten nie próbował go oszukać. Francesca Rawlings
posiadała dokładnie te wszystkie atrybuty, które powinna mieć posłuszna ona.
Ście ka wiodła na porośnięte trawą podwórze. Gyles wyszedł na nie... Nagle
derwisz w szmaragdowym odzieniu wpadł na niego i o mało nie zwalił z nóg.
Była to niewielka kobieta, ledwie sięgająca mu do ramienia. Pierwsze, co
zobaczył, to czupryna czarnych, kręconych włosów spadających na ramiona i
plecy. Szmaragdowozielone, aksamitne odzienie było jej strojem do jazdy
konnej. Miała na nogach wysokie buty i szpicrutę w ręku.
Gyles chwycił ją i przytrzymał, eby nie upadła. Objął ją ramionami w
obawie, e odbije się od niego i zrobi sobie krzywdę. Nim zdą yła złapać
oddech, jego uścisk rozluźnił się nieco, ale dłonie nie omieszkały wyczuć, e
dziewczyna była kształtna i bardzo kobieca. Dla niego taka kompozycja
wydawała się idealna. Poło ył dłoń płasko na jej plecach, a potem przycisnął
nieznacznie, uwięziwszy ją w swoich ramionach na jeszcze jedną chwilę. Pełne
piersi spoczęły na jego torsie, miękkie biodra oparły się o jego uda.
− O! - wyrwało się jej.
Spojrzała w górę. Zielone piórko sterczące z czapki na czubku jej głowy
łaskotało jego policzek. Gyles prawie tego nie zauwa ył.
Miała zielone oczy, ich odcień przypominał raczej szmaragd i był jeszcze
bardziej intensywny ni kolor jej odzienia. Wielkie, zaokrąglone ze zdziwienia
oczy otaczały grube i ciemne rzęsy. Skóra bez skazy przypominała kolorem
kość słoniową o delikatnym, złotawym odcieniu. Ró owe usta były łagodnie
wykrojone; dolna warga zmysłowo pełna. Upięte na czubku głowy włosy
odsłaniały gładkie czoło i łagodne łuki brwi. Mniejsze i większe loki spływały w
dół, otaczając intrygującą, pociągającą i bardzo piękną twarz. Gyles poczuł
nagle, e koniecznie musi się dowiedzieć, o czym myśli ta panna. Te
przera one, szmaragdowe oczy patrzyły wprost na niego, przyglądały się chwilę
jego twarzy i potem wyglądały na jeszcze bardziej przestraszone.
− Przepraszam, nie zauwa yłam pana.
Jej głos był jak pieszczota, zaproszenie, otulał mgiełką jego zmysły, które i
tak ju były rozpalone. W mgnieniu oka zrozumiał, jakie budziła w nim uczucia.
Och, tak, pomyślała budząca się w nim bestia. Wykrzywił usta w nieznacznym
uśmiechu i myślał ju tylko o jednym.
Opuściła wzrok i patrząc na uśmiechnięte usta mę czyzny, przełknęła ślinę.
Na jej jasnych policzkach pojawiła się odrobina ró u. Odchyliła się nieco,
napierając plecami na jego ramię.
− Proszę mnie puścić...
Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale mimo to powoli, z nieukrywanym
ociąganiem, rozluźnił uścisk.
Dziewczyna czuła się nieoczekiwanie dobrze w jego ramionach, nawet zbyt
dobrze, ciepło, bezpiecznie. Cofnęła się, jeszcze bardziej zaczerwieniła, kiedy
mę czyzna dotknął jej bioder, opuszczając dłonie. Poprawiła spódnicę, ale nie
podniosła wzroku.
− Proszę mi wybaczyć, muszę ju iść.
Nie czekając na odpowiedź, przesunęła się obok niego i szybko ruszyła
ście ką w stronę domu. Mę czyzna odwrócił się i obserwował jej ucieczkę.
Zwolniła, a po chwili się zatrzymała. Potem odwróciła głowę i spojrzała na
niego. Bez udawanego zawstydzenia i kokieterii.
− Kim pan jest?
Wyglądała jak Cyganka na tle zielonego ywopłotu. Jej odwa ne spojrzenie,
dumna postawa były nieodpartym wyzwaniem dla Gylesa.
− Nazywam się Chillingworth - rzekł, odwracając się wjej stronę i kłaniając
się głęboko, nie odrywając jednak od niej oczu. Potem wyprostował się i
dodał: - Pani uni ony sługa.
Patrzyła na niego przez chwilę, a potem machnęła dłonią.
− Jestem spóźniona.
Na Boga, gdyby nie była...
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy i poczuli oboje jakiś prymitywny impuls,
obietnicę, która nie potrzebowała słów. Obrzuciła go odwa nym, głodnym
spojrzeniem, jakby chciała zachować go w pamięci. On uczynił to samo, po erał
ją wzrokiem równie chciwie, obawiając się, e za chwilę ona mu umknie.
Tak te uczyniła. Odwróciła się, uniosła nieco spódnicę i ruszyła ście ką w
stronę domu, by po chwili zniknąć mu z pola widzenia.
Wcią wpatrując się w pustą ju ście kę, Gyles poczuł nagłą chęć dogonienia
dziewczyny, ale chwilowy impuls znikł. Odwrócił się, uśmiechnął, choć nie był
wcale rozbawiony. Zmysłowe o ywienie było stanem, z którym miał często do
czynienia, a Cyganka najwyraźniej znała swoją wartość.
Dotarł do stajni i posłał stajennego po swojego kasztanka. Kiedy czekał,
przyszło mu do głowy, e w tej właśnie chwili powinien myśleć raczej o swojej
przyszłej onie. Skupił więc myśli na bladolicej damie z ksią ką na kolanach,
ale ju po kilku chwilach jej obraz został zastąpiony przez znacznie ywszą,
bardziej zmysłową postać Cyganki, którą niedawno widział, oraz
zainteresowaniu, jakie dostrzegł w jej oczach. Powrót do wizji blondynki
wymagał od niego wielkiego wysiłku.
Uśmiechał się w duchu. Dlatego miał zamiar o enić się z nijaką damą, by jej
istnienie nie przeszkadzało mu w pogoni za bardziej zmysłowymi kobietami. Do
tego celu Francesca Rawlings wydawała się idealną kandydatką, ju minutę po
jej obejrzeniu je-go głowę zajęły lubie ne myśli dotyczące zupełnie kogoś
innego.
Cyganki.
Kim ona jest? Jej przytłumiony, namiętny głos powrócił w jego myślach.
Mówiła z odrobiną akcentu, samogłoski wymawiała głębiej, a spółgłoski
bardziej twardo. Dzięki temu słowa miały bardziej uwodzicielski posmak.
Wspomniał lekko złotawe zabarwienie jej skóry i przypomniał sobie, e
większość ycia Francesca Rawlings spędziła w Italii.
Chłopak stajenny wyprowadził wielkiego kasztanka, Gyles podziękował mu
i wsiadł na konia, po czym ruszył cwałem w drogę.
Akcent i opalenizna; ta Cyganka mogła być po prostu Włoszką. Co zaś
tyczy się zachowania, adna skromna, dobrze wychowana młoda dama z Anglii
nie obrzuciłaby go tak otwarcie odwa nym spojrzeniem. Włoszka musiała zatem
być przyjaciółką lub damą do towarzystwa jego przyszłej ony. Gdyby była
słu ką, nie byłaby tak ubrana, poza tym słu ąca nie zachowywałaby się tak
swobodnie, a z pewnością nie przy pierwszym, a nawet drugim spotkaniu.
Gyles skręcił w aleję wiodąca do bramy i zerknął w stronę siedziby rodu
Rawlingsów. Nie wiedział jeszcze, jak to rozegrać. Najwa niejszą obecnie spra-
wą był o enek z dobrze uło oną, posłuszną panną, a zmysłowa Cyganka, mimo
silnego pociągu, jaki do niej czuł, musiała poczekać.
Zmru ył oczy i nie widział ju wyblakłych cegieł, tylko szmaragdowe oczy
pełne porozumienia, zmysłowości i wiedzy, która wykraczała poza to, co ka da
skromna, młoda dama powinna wiedzieć.
Postanowił, e będzie ją miał. Gdy tylko posłuszna narzeczona zgodzi się za
niego wyjść, natychmiast rozpocznie podbój godny swoich upodobań. Zajęty
myślami o nim, popędził konia i ruszył galopem.
Rozdział 2
Francesca wpadła do domu przez drzwi od ogrodu. Zatrzymała się
gwałtownie, poczekała, a jej oczy przywykną do łagodniejszego światła i
przestanie jej się kręcić w głowie. Bo e! Ostatni rok spędziła, narzekając w
zaufanym gronie na brak ognia w yłach Anglików, a oto bogowie zsyłają jej
takiego mę czyznę. Nawet jeśli odnalezienie się zajęło im dwanaście miesięcy,
to i tak nie miała zamiaru narzekać. Nie była jednak pewna, czy powinna
klęknąć i dziękować Bogu. Obrazek, jaki powróci! w jej wspomnieniach,
sprawił, e o mało nie wybuchła śmiechem, a dołeczek na lewym policzku
zadrga! lekko. Po chwili wesołość ustąpiła. Kimkolwiek był, nie przyszedł
przecie do niej; mogli się ju nigdy nie zobaczyć. Była przekonana, e musiał
być jej krewnym. Zauwa yła u niego podobieństwo do ojca i stryja.
Zmarszczyła brwi i weszła w głąb domu.
Ledwie zdą yła wrócić z przeja d ki, a ju usłyszała krzyk ciotki Ester.
Wyszła więc ze stajni i ruszyła szybkim krokiem w stronę domu. Była poza
domem dłu ej ni zwykle, więc ciotka Ester i stryj Charles mogli się martwić.
Później zderzyła się z obcym mę czyzną. Wyglądał na d entelmena,
zdecydowanie ze szlacheckiego rodu, mo e nawet z tytułem. Trudno stwierdzić,
czy Chillingworth to nazwisko czy herb. Chillingworth, powtarzała w myśli,
wymawiała bezgłośnie. Słowo to miało specyficzne brzmienie, pasujące do tego
mę czyzny. Kimkolwiek był, a miała kilka pomysłów na ten temat, z pewnością
stanowił przeciwieństwo nudnych, nieciekawych, prowincjonalnych
d entelmenów, których poznała w ciągu ostatniego roku. Chillingworth, z
jakiegokolwiek rodu pochodził, na pewno nie okazałby się nudny.
Jej serce wcią biło pośpiesznie, krew krą yła szybciej w yłach, znacznie
szybciej ni bywało po przeja d ce konnej. Wszystko to stało się dlatego, e
trzymał ją zbyt blisko siebie i patrzył jak lampart na swój następny posiłek, i
dlatego e wiedziała dokładnie, o czym myślał.
W szarych oczach dostrzegła ogień, jego oczy płonęły, ale tęczówki
pociemniały, a usta wykrzywiły się w uśmiechu, który mógł oznaczać tylko
jedno... zdro ne myśli. Myślał o ciele przyciśniętym do innego nagiego ciała, o
jedwabnej pościeli śliskiej i chłodnej pod poruszającymi się rytmicznie
sylwetkami. Takie same bezwstydne wyobra enia powstały teraz w jej głowie.
Zaczerwieniła się, odsunęła od siebie te myśli i ruszyła dalej. Rozejrzała się
dokoła, nie widząc nikogo, pomachała dłonią przed twarzą dla ochłody. Nie
chciała wyjaśniać ciotce Ester, dlaczego się czerwieni. Zastanawiała się przez
chwilę, gdzie ona mo e być. Szła w stronę kuchni, ale tam jej nie zastała. Słu ba
słyszała, jak wołała, ale nie wiedzieli, gdzie poszła. Francesca pchnęła drzwi i
weszła do holu. Był pusty, buty do jazdy konnej stukały o posadzkę. Była ju w
połowie drogi na górę, kiedy otworzyły się drzwi gabinetu stryja i wyszła z nich
ciotka Ester.
− Tu jesteś, moja droga. Francesca zawróciła.
− Przepraszam, był taki piękny dzień, e jechałam i jechałam, zapomniawszy
o tym, e ju tak późno. Usłyszałam wołanie i przyszłam natychmiast. Czy
coś się stało?
− Nie, nic - powiedziała kobieta o końskiej twarzy i ogromnej uprzejmości w
oczach. Uśmiechnęła się łagodnie do dziewczyny, kiedy ta zatrzymała się
przed nią, sięgnęła dłonią i zdjęła frywolny kapelusik z roztrzepanych
loków. - Twój stryj yczy sobie z tobą porozmawiać, ale nie dzieje się nic
złego, wręcz przeciwnie. Podejrzewam, e zainteresuje cię to, co ma do
powiedzenia. Wezmę to - rzekła i zabrała rękawiczki do konnej jazdy,
szpicrutę i kapelusik. -Zaniosę je na górę. Idź ju , stryj czeka.
Kobieta skinęła w stronę otwartych drzwi gabinetu. Zaintrygowana
Francesca weszła do środka i zamknęła je za sobą. Stryj Charles siedział za
biurkiem i czytał list. Usłyszawszy stukot zamykanych drzwi, spojrzał w górę i
uśmiechnął się.
− Francesca, moja droga, wejdź i usiądź. Właśnie dowiedziałem się czegoś
niezwykłego.
Podeszła do krzesła, które wskazał. Nie stało po przeciwnej stronie biurka,
ale obok niego. Zauwa yła, e oczy stryja pojaśniały, wyglądały inaczej ni
zwykle, gdy były przykryte cieniem nieznanych zmartwień. Zbyt często stryj
przesiadywał tu i zamartwiał się, samotny i smutny. Teraz z jego twarzy biła
radość dobrych wieści.
Usiadła na krześle.
− Czy te wieści dotyczą mnie?
− Owszem, tak - rzekł, odwróciwszy się do niej, i oparł przedramiona na
kolanach, pochylając się tak, by jego twarz była naprzeciwko jej twarzy. -
Moja droga, właśnie otrzymałem ofertę matrymonialną dla ciebie.
Popatrzyła zdziwiona.
− Od kogo? - usłyszała własne, ciche pytanie i sama się zdziwiła, e udało
jej się je wydusić. W głowie huczało jej od myśli. Z trudem powstrzymała
wszelkie reakcje i zachowała się poprawnie, jak na damę przystało.
− Od d entelmena, có , szlachcica. Od Chilling-wortha.
− Chillingwortha? -jęknęła i nawet jej samej własny głos wydał się pełen
wysiłku.
Nie mogła uwierzyć własnym uszom. Ta postać w jej wyobraźni...
Sir Charles pochylił się i chwycił jej dłoń.
− Moja droga, hrabia Chillingworth oficjalnie poprosił o twoją rękę.
Kiedy sir Charles skończył jej wszystko wyjaśniać z bolesnymi i
powtarzającymi się szczegółami, Francesca była jeszcze bardziej zaskoczona.
− Mał eństwo z rozsądku? - Nie mogła tego zrozumieć. Gdyby propozycja
pochodziła od innego d entelmena, owszem, Anglicy są tacy...
flegmatyczni. Ale od niego, od człowieka, który trzymał ją w ramionach i
zastanawiał się, jak by to było, gdyby... z nią... Coś tu było nie tak.
− Bardzo mu zale y, ebyś to rozumiała. - Powa ny i łagodny wzrok sir
Charlesa nie odrywał się ani na chwilę od jej twarzy. - Moja droga, nie
nalegam, ebyś przyjęła tę propozycję, jeśli nie czujesz się na siłach, ale
jako twój opiekun nie spełniłbym swojego obowiązku, gdybym ci nie
powiedział, e choć propozycja Chillingwortha wydaje się chłodno wy-
kalkulowana, to jednak jest uczciwa. Wielu mę czyzn myśli tak samo, ale
okrywając się peleryną obłudy i kłamstwa, starają się zdobyć twoje serce.
Francesca machnęła dłonią, odsuwając ten problem jako niewa ny.
Sir Charles uśmiechnął się.
− Wiem, e nie jesteś płochą dziewczyną, której zawrócą w głowie uroczyste
zapewnienia. Znam cię na tyle dobrze, by wiedzieć, e przejrzysz wszelkie
gierki. Ale Chillingworth nie jest człowiekiem, który anga owałby się w
coś podobnego, to nie w jego stylu. Jest świetną partią, jak ju ci
mówiłem, ma wielki majątek. Jego propozycja jest więcej ni kusząca. -
Przerwał. - Czy chciałabyś wiedzieć coś jeszcze? Masz jakieś pytania?
Miała ich dziesiątki, ale nie były to pytania, na które mógłby jej
odpowiedzieć stryj. To raczej kawaler będzie musiał się z nimi zmierzyć. Nie
był typem człowieka, który pragnąłby chłodnego, beznamiętnego związku. W
yłach miał ogień i po ądanie, tak samo jak ona.
O co więc chodziło?
Nagle zrozumiała.
− Rozmawiał ze stryjem, kiedy ja jeździłam konno? - Sir Charles skinął
głową, a ona zapytała znów: - I nigdy mnie nie widział? Nie pamiętam,
bym kiedykolwiek wcześniej spotkała tego człowieka.
− Nie sądzę, by cię widział... - Sir Charles zmarszczył brwi. - Spotkałaś go?
Rozdział 1 Londyn, sierpień 1820 − Dobry wieczór, milordzie. Pański wuj przyjechał. Oczekuje na pana w bibliotece. Gyles Frederick Rawlings, piąty hrabia Chillingworth, zatrzymał się na chwilę, zdjął płaszcz, potem wzruszył ramionami i upuścił okrycie na wyciągnięte dłonie kamerdynera. − Ach, tak. − Lord Walpole ma zamiar wkrótce wrócić do zamku Lambourn. Był ciekaw, czy ma pan wiadomość dla pani hrabiny. − Innymi słowy - mruknął Gyles, poprawiając rękawy - chce usłyszeć najświe sze plotki, poniewa nie śmie wrócić do mamy i ciotki bez wiadomości. − W rzeczy samej, milordzie. Wcześniej był równie pan Waring. Upewniwszy się, e wróci pan dziś wieczorem, zostawił wiadomość, e czeka na spotkanie z waszą lordowską mością w najbli szym, odpo- wiadającym panu terminie. − Dziękuję, Irving. - Gyles wszedł do holu. Frontowe drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie, popchnięte przez milczącego lokaja. Zatrzymał się pośrodku zielono-białej mozaiki pokrywającej podłogę i odwrócił w stronę Irvinga, który, jak spowite w czerń uosobienie cierpliwości, czekał na jego rozkazy. - Wezwij Waringa. - Zatrzymał się i dodał: - Zwa ywszy na późną godzinę, poślij lepiej powóz z lokajem. − Bezzwłocznie, milordzie.
Inny, bezszelestnie poruszający się lokaj otworzył drzwi do biblioteki i Gyles wszedł do środka. Jego wuj, Horacy Walpole, siedział na szezlongu, z nogami wyciągniętymi przed siebie, z kieliszkiem brandy w dłoni opró nionym do połowy. Otworzył jedno, a potem drugie oko i usiadł prosto. − A, jesteś, mój chłopcze, ju myślałem, e będę musiał wracać bez plotek, a zwa ywszy tego konsekwencje, lepiej byłoby coś zmyślić. Gyles podszedł do podręcznego stolika na alkohol. − Zdaje się, e mogę oszczędzić wysiłku twojej wyobraźni, wuju. Spodziewam się właśnie Waringa. − Tego twojego nowego sekretarza? Gyles skinął głową. Z kieliszkiem w dłoni podszedł do swego ulubionego fotela ze skórzanym obiciem i usiadł w nim z wyraźną ulgą. − Zajmuje się pewną sprawą, w moim imieniu. − Och? Jaką sprawą? − Kandydatką na onę. Sir Horacy patrzył przez chwilę zaskoczony, potem wyprostował się i powiedział: − A niech mnie! Myślisz o tym powa nie. − Mał eństwo nie jest dla mnie tematem do artów. − Cieszę się, e to słyszę. - Sir Horacy upił spory łyk brandy. - Henni mówiła mi, e masz w tym względzie pewne zamiary, ale nie sądziłem, e to prawda, przynajmniej jeszcze nie teraz. Gyles ukrył niewyraźny uśmieszek. Sir Horacy był jego opiekunem od śmierci ojca, który zginął, gdy chłopiec miał siedem lat, więc to właśnie wuj był mu przewodnikiem w okresie dorastania i wczesnej młodości. Mimo to Gyles wcią zaskakiwał czymś wuja Horacego. Ciotka Henrietta, dla rodziny Henni, była zupełnie inna i instynktownie potrafiła wyczuć, jakie miał zdanie w większości wa nych kwestii, mimo i on przebywał w Londynie, a ona rezydowała w jego
majątku w hrabstwie Berk. Co się zaś tyczy matki, równie przebywającej w zamku, cieszył się, e od dawna ju zatrzymywała dla siebie wszystkie swoje spostrze enia. − Mał eństwo nie nale y przecie do wydarzeń, których mógłbym uniknąć. − Właśnie - zgodził się Horacy. - Osbert w roli hrabiego byłby nie do zniesienia. I bez tego cię ko Z nim wytrzymać. − To samo wynika z częstych listów ciotki Millicenty - potwierdził Gyles, kiwnąwszy głową w stronę wielkiego biurka, stojącego na końcu pokoju. - W tamtym liście, tym grubym, znów ąda stanowczo, ebym wypełnił swój obowiązek wobec rodziny, czyli natychmiast znalazł sobie odpowiednią dziewczynę i o enił się. Raz w tygodniu, bez wyjątków, przychodzi do mnie takie ponaglenie. Sir Horacy skrzywił się. − Oczywiście, za ka dym razem, gdy natknę się na Osberta, ten patrzy na mnie, jakbym był jedyną drogą jego wybawienia. − Bo jesteś - potwierdził wuj. - Jeśli się nie o enisz i nie spłodzisz dziedzica, on będzie musiał przejąć po tobie tytuł, a to zdaje się zbyt przygnębiająca perspektywa dla biednego Osberta. - Sir Horacy opró ni! kieliszek. - Nie sądziłem jednak, e pozwolisz, by stara ciotka Millicenta i Osbert zmusili cię do o enku tylko dla ich przyjemności. − To nieprawda. Jeśli ju musisz wiedzieć, robię to bardziej dla ciotki Henni, zresztą o enię się z kobietą, która będzie mi odpowiadała. Mam ju trzydzieści pięć lat, dalsze odkładanie nieuniknionego sprawi, e później jeszcze trudniej będzie mi się przełamać. Mam swoje przyzwyczajenia - wyjaśnił, wstał i wyciągnął dłoń. Sir Horacy skrzywił się i podał mu szklankę. − Mał eństwo to diabelski interes, uwierz mi na słowo. To chyba nie te wszystkie śluby w rodzinie Cynsterów nakłoniły cię do połknięcia haczyka?
− Właśnie byłem dziś w Somersham. Odbyło się tam zebranie rodzinne, mające na celu przedstawienie wszystkich nowych on i dzieci. Gdybym potrzebował potwierdzenia słuszności twojej tezy, wuju, właśnie tam bym je znalazł. Napełnił kieliszki i odsunął od siebie nieprzyjemną wizję sprowokowaną przez starego przyjaciela Diabła, jednego z Cynsterów, i jego najnowsze pie- kielne posunięcie. − Diabeł i inni ustanowili mnie honorowym członkiem rodu Cynsterów. - Odwrócił się od stolika z napitkami i podał kieliszek wujowi, po czym wrócił na swoje miejsce. - Powiedziałem im, e mimo wielu wspólnych cech i zainteresowań nigdy nie będę jednym z nich. Wiedział, e nigdy nie o eni się z miłości. Los, o którym od lat przypominał Richardowi Cynsterowi, nigdy nie przypadnie jemu w udziale. Ka dy mę - czyzna z rodu Cynsterów, mimo wcześniejszych sukcesów w dziedzinie damsko-męskiej i licznych podbojów, niezmiennie kończył w ramionach jednej jedynej kobiety, którą kochał, i był jej wierny. W grupie sześciu mę czyzn z tego rodu, zwanej Klubem Cynsterów, nie został ani jeden kawaler, a wszyscy mał onkowie pozostawali bezgranicznie zakochani W swoich onach i skupieni na rozrastającej się rodzinie. Owszem, czuł odrobinę zazdrości, kiedy 0 tym myślał, ale nie miał zamiaru jej okazywać, zresztą cena, jaką zapłacili za swój nowy los, była dla niego samego nie do przyjęcia. Sir Horacy achnął się. − Te mał eństwa z miłości to specjalność Cynsterów, ale ostatnio podobny obłęd opanował te innych. Ze swojej strony mogę tylko powiedzieć, e maleństwo z rozsądku ma swoje plusy. − Mam dokładnie takie samo zdanie. Na początku lata Waring otrzymał ode mnie zadanie sprawdzenia i nieodpowiednich kandydatek. - Gyles chciał mieć mocne argumenty na poparcie swojego wyboru, pragnął, aby dama, o której rękę będzie się w końcu starał, nie miała adnych wątpliwości co do
tego, dlaczego postanowił o enić się właśnie z nią. - Poinstruowałem go, e moja przyszła hrabina musi być odpowiednio urodzona, posłuszna i wnieść w posagu przynajmniej miłą powierzchowność, maniery i odpowiedni charakter. - Dama, która mogłaby stanąć U jego boku, nie mogła zbytnio zawracać mu głowy, powinna być dobrze urodzona, ale nijaka, urodzić mu dzieci, ale nie zakłócać jego dotychczasowego stylu ycia. Upił łyk brandy. Tak się składa, e poprosiłem niedawno Waringa, by sprawdził, kto jest obecnym właścicielem majątku Gatting. Sir Horacy skinął głową ze zrozumieniem. Gatting stanowiło niegdyś część posiadłości Lambourn. Bez niego majątek hrabiego byt jak okrągłe ciasto bez jednego kawałka. Odzyskanie Gatting pozostawało ambicją ojca, a wcześniej dziada Gylesa. − W czasie sprawdzania to samości nowego właściciela Waring odkrył, e tytuł posiadania do majątku przeszedł na dalekiego krewnego rodu Rawlings, a po jego zgonie stało się posagiem jego dorosłej ju córki. Informacja, którą Waring chciałby teraz jak najszybciej mi przekazać, dotyczy pewnie tej właśnie damy. − Więc panna jest do wzięcia? Gyles skinął głową, a w domu rozległ się dźwięk dzwonka. Po chwili otworzyły się drzwi do biblioteki. − Pan Waring, milordzie. − Dziękuję, Irving. Waring był mocno zbudowanym mę czyzną po trzydziestce, z okrągłą twarzą i krótko ściętymi włosami. Gyles wskazał mu fotel naprzeciw siebie. − Poznałeś ju lorda Walpole'a. Mogę ci zaproponować coś mocniejszego? − Nie, dziękuję, milordzie. - Waring skinął głową w stronę sir Horacego, a potem usiadł i poło ył na kolanach skórzaną torbę. - Wiem, e bardzo chciał pan dowiedzieć się szczegółów w tej sprawie, zatem pozwoliłem sobie zostawić wiadomość...
− Owszem. Rozumiem, e przynosisz interesujące wieści. − Tak. - Wło ył na nos binokle i wyjął z torby zawiązane wstą ką kartki papieru. - Jak ju wiemy, d entelmen, o którym mówiliśmy, i jego rodzina mieszkali na stałe w Italii. Wygląda na to, e oboje rodzice: Gerrard Rawlings i jego ona Katrina zginęli razem. W konsekwencji ich córka, Francesca Hermiona Rawlings wróciła do Anglii i zamieszkała w domu swego stryja i opiekuna, sir Charlesa Rawlingsa, w hrabstwie Hamp. − Próbuję przypomnieć sobie... - Gyles zakręcił kieliszkiem z brandy. - Czy to byli Charles i Gerrard, synowie Francisa Rawlingsa? Waring szukał chwilę w swoich papierach, a potem skinął głową. − W rzeczy samej, Francis był dziadem rzeczonej damy. − Francesca Hermiona Rawlings. - Gyles wypowiedział głośno jej imiona i nazwisko, jakby się zastanawiał. -Jaka jest ta dama? − Uzyskanie tych informacji okazało się łatwiejsze, ni przypuszczałem. To była rodzina prowadząca otwarty dom, ka da dobrze urodzona osoba w Lon- dynie, która podró owała po północnej Italii, musiała ich poznać. Mam opinie lady Kenilworth, pani Foxffiurtin, lady Lucas i hrabiny Morpleth. − Có o niej sądzą? − To urocza młoda dama. Ładna, szczodrze obdarzona przez naturę, przemiła osóbka, tak przynajmniej powiedziała lady Kenilworth. To podobno prawdziwa dama, dobrze urodzona i świetnie wychowana. − Któ powiedział, e jest szczodrze obdarzona przez naturę? - zapytał sir Horacy zaciekawiony. − Wszystkie damy to potwierdziły - odparł Waring i zerknął na swoje notatki, po czym oddał je Gylesowi. − Gdyby wierzyć temu, co mówią, to ta dama jest idealna rzekł Gyles, biorąc podane kartki. Uniósł brwi Nie byłbym tego taki pewien. - Podał papiery wujowi. - A co z resztą?
− Młoda dama ma teraz dwadzieścia trzy lata, ale nie słyszałem adnych plotek na temat ewentualnego mał eństwa. Właściwie damy, z którymi rozmawiałem, nie widywały ostatnio panny Rawlings. Większość z nich wiedziała o tragedii, jaka przytrafiła się jej rodzicom, i słyszała, e powróciła do Anglii, jednak adna z nich nie spotkała jej od tego czasu. Wydało mi się to dziwne, więc sprawdziłem tę informacje. Panna Rawlings przebywa obecnie u stryja w Rawlings Hall, niedaleko Lyndhurst. Nie udało mi się jednak odszukać w Londynie ani jednej osoby, która widziałaby się z panną, jej opiekunem lub kimkolwiek z jej rodziny w ciągu ostatnich kilku lat. Waring spojrzał na Gylesa. − Jeśli pan sobie yczy, mogę wysłać swojego człowieka, eby sprawdził obecną sytuację panny, oczywiście dyskretnie. Gyles zastanawiał się chwilę. Dało o sobie znać zniecierpliwienie całą sytuacją. Chciał ju mieć to wszystko za sobą. − Nie, sam sobie poradzę - rzekł i zerknął na wuja. Uśmiechnął się cynicznie. - Są pewne zalety bycia głową rodziny. Pochwaliwszy Waringa za doskonałą pracę, Gyles odprowadził go do drzwi wyjściowych. Sir Horacy podą ył za nimi, jako e jego zamiarem było powrócić następnego dnia do zamku Lambourn. Drzwi zamknęły się za mę czyznami, a Gyles odwrócił się i wszedł po schodach na górę. Mimo dobrobytu i eleganckich wnętrz jego dom zionął chłodem - to brak kobiety sprawiał, e wydawał się taki nieprzytulny - mimo e klasyczny wystrój wnętrz nadawał im szczególną, niezale ną od mody solidność. Gyles zatrzymał się na szczycie schodów i spojrzał w dół. Doszedł do wniosku, e nadszedł ju czas, by usunąć tę wadę, umieszczając w tym domu odpowiednią damę.
Francesca Hermiona Rawlings uplasowała się na czele listy kandydatek, jakie mogły nadawać się do tego zadania. Poza o enkiem pragnął równie objąć w posiadanie majątek Gatting. Na jego liście były nazwiska innych dam, ale adna z nich nie dorównywała majątkiem ani zaletami pannie Rawlings. Panna mogła oczywiście pod jakimś względem okazać się nieodpowiednia, a wówczas Gyles dowie się o tym wkrótce. Odkładanie tego, co nieuniknione, i zdawanie się na los, nie było w jego stylu. Następnego dnia znalazł się w hrabstwie Hamp i tero samego popołudnia dotarł do gospody Lyndhurst. Zamówił tam pokój, a Maxwellowi, swojemu totum- fackiemu, kazał zaopiekować się siwkami. Wynajął pięknego kasztanka i ruszył do Rawlings Hall. Ze słów gadatliwego gospodarza zajazdu wynikało, e daleki krewny Gylesa, sir Charles Rawlings, wiódł samotne ycie w oddalonej od osad ludzkich posiadłości w pobli u New Forrest, mimo to droga do Rawlings Hall była dobra, a brama zawsze otwarta dla gości. Tak jak i tym razem, gdy zajechał tam Gyles. Hałas, jaki czyniły na wirowej alejce kopyta kasztanka, słychać było wszędzie. Im bli ej dworu, tym mniej widział drzew; za nimi ciągnęły się rozlegle trawniki otaczające dom wzniesiony ze spłowiałej, czerwonej cegły. Z jednej strony Gyles zauwa ył pustą ścianę szczytową, z drugiej rysowała się pojedyncza wie a obronna. Od dawna nie dobudowano tu nowego skrzydła dworu, nawet za czasów króla Jerzego. Dwór Rawlings był zadbany, choć niebogaty. Na podwórzu od frontu zaaran owano spory kwietnik, oddzielony starą, kamienną ścianą od trawnika otaczającego staw. Za ścianą znajdował się ogród biegnący wzdłu domu, a za nim widać było zadbany zagajnik.
Gyles zatrzymał kasztanka przed schodami od frontu. Usłyszał kroki. Zsiadł z konia i podał wodze stajennemu, który właśnie zdą ył podbiec. Mę czyzna wszedł po schodach na ganek i zapukał do drzwi. − Witam pana, czy mogę w czymś pomóc? Gyles przyglądał się chwilę wysokiemu kamerdynerowi. − Hrabia Chillingworth. Chciałbym się widzieć z sir Charlesem Rawlingsem. Zbity z tropu kamerdyner zamrugał nerwowo. − Tak jest, milordzie. Proszę tędy. Natychmiast poinformuję sir Charlesa o pańskim przybyciu. Wskazał gościowi drogę do salonu. Gyles szedł za nim powoli, choć niecierpliwił się, bo czuł, e jest jedynie o krok od tego, co los mu zgotował. To była, oczywiście, wina Diabła. Jako honorowy członek rodu Cynsterów musiał uczynić wszystko, by oszukać los. Otworzyły się drzwi, Gyles odwrócił się, a do pokoju wszedł d entelmen, podobny do Gylesa budową ciała i kasztanowym odcieniem włosów, tylko starszy, bardziej zmęczony yciem. Nawet gdyby Gyles nie znał nazwiska mę czyzny, i tak pewnie, spotkawszy go, domyśliłby się, e jest to jego krewny. − Chillingworth? Có ! - Sir Charles zamrugał, zaskoczony podobieństwem, okazało się ono odpowiedzią na pytanie, którego nie zadał. Szybko się opanował i dodał: - Witam pana. Czemu zawdzięczam przyjemność goszczenia pana u siebie? Gyles uśmiechnął się i odpowiedział. − Francesca? Przenieśli się do gabinetu sir Charlesa. Gyles został zaproszony do zajęcia miejsca w wygodnym fotelu, a sir Charles usiadł za biurkiem. − Przepraszam... ale... nie rozumiem, dlaczego interesuje się pan Francesca. − Nie jestem zupełnie pewien, ale zdaje się, e mój problem jest raczej powszechny. Jako głowa rodziny jestem zobowiązany do o enku. Wszyscy
oczekują, e postąpię jak nale y i nareszcie spłodzę potomka. - Przerwał, a potem zapytał: - Poznał pan Osberta Rawlingsa? − Osberta? Czy to syn Henry'ego? - Kiedy Gyles skinął głową, Charles zamyślił się. - Czy to ten, który chciał zostać poetą? − Tak, ten sam, obecnie jest poetą, a to ju znacznie gorsza sprawa. − Dobry Bo e! Tak niezdecydowany, ciapowaty, nigdy nie wie, co zrobić z rękoma? − To Osbert. Teraz rozumie pan, dlaczego cala rodzina liczy na to, e spełnię swój obowiązek. Zresztą sam Osbert obawia się, i mógłbym nie spłodzić dziedzica i wtedy on musiałby zająć moje miejsce. − Wyobra am sobie. Nawet jako mały chłopiec nie miał ani trochę samodyscypliny i charakteru. − Dlatego, osiągnąwszy trzydziesty piąty rok ycia, zająłem się szukaniem sobie ony. − I pomyślał pan o Francesce? − Zanim zaczniemy rozmawiać o szczegółach, muszę powiedzieć wyraźnie jedną rzecz; szukam odpowiedzialnej panny, która nie wzgardzi zaaran owanym mał eństwem. − Zaaran owanym... - Sir Charles zmarszczy! brwi. - Chodzi panu o mał eństwo z rozsądku? Gyles uniósł brwi. − To wyra enie zawsze stanowiło dla mnie oksymoron. Có ma mał eństwo wspólnego z rozsądkiem? Charles nie uśmiechnął się. − Mo e powinien pan wyjaśnić dokładnie, czego pan oczekuje. − Chciałbym zawrzeć mał eństwo z damą o odpowiednim urodzeniu, wychowaniu i przygotowaniu towarzyskim, która wypełniałaby z godnością rolę hrabiny i dostarczyła mi i mojej rodzinie tak nam po-
trzebnego dziedzica. Poza prowadzeniem domu i wypełnianiem oficjalnych obowiązków hrabiny Chillingworth, nie miałbym innych wymagań, co do tej damy. W zamian otrzymywałaby odpowiednie do swojej towarzyskiej pozycji stroje, słu bę oraz powóz. Otrzymywałaby kieszonkowe, które pozwalałoby jej yć w luksusie do końca jej dni, w końcu nie jestem człowiekiem ubogim. − Z całym szacunkiem, Francesca równie nie jest biedna. − Słyszałem. Jednak e, z wyjątkiem posiadłości Gatting, którą chciałbym dołączyć do majątku Lambourn, wszystkie odziedziczone przez nią dobra pozostawiłbym do jej dyspozycji i mogłaby z nimi zrobić, co zechce. Sir Charles uniósł brwi. − To bardzo hojna oferta. Muszę przyznać, e moje mał eństwo równie było zaaran owane przez rodziców... - Zamyślił się, po chwili znów spojrzał na Gylesa. - Obawiam się, e muszę pana zapytać, kuzynie, czy istnieje jakiś powód, dla którego chce pan zawrzeć mał eństwo tego typu? − Pyta pan zapewne o to, czy nie jestem w długoletnim związku z kobietą, której nie chciałbym oddalić, ale odpowiedź brzmi: nie. - Gyles przyjrzał się sir Charlesowi, patrzył prosto w jego uczciwe, brązowe oczy, spoglądające na niego otwarcie i szczerze. - Powodem mojej decyzji jest fakt, i nie mam cierpliwości do takich problemów jak miłość w mał eń- stwie i wolę, eby wszystko było z góry ustalone i traktowane bardziej jak interes. Miłość to przeceniana idea, a ja nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Nie chcę, by moja przyszła ona oczekiwała ode mnie miłości i wyobra ała sobie barwną, romantyczni) przyszłość. Chcę, aby od początku wiedziała, e miłość nie mieści się w naszej mał eńskiej umowie. Nie widzę adnych po ytków z mamienia kobiety takimi pomysłami i będę nalegał, aby moje zamiary były jawne od samego początku. Sir Charles przyglądał mu się uwa nie przez chwili;, a potem skinął głową.
− Powiedziałbym, e jest pan po prostu bardziej uczciwi ni ci mę czyźni, którzy myślą podobnie, ale nie mówią o tym głośno. Gyles nic nie odpowiedział. − Dobrze więc. Rozumiem teraz, czego pan oczekuje, ale dlaczego wybrał pan Francescę? − Głównie z powodu Gatting. Kilka wieków temu odłączono tę posiadłość od naszego majątku jako wiano. Prawdopodobnie zawarte wtedy mał- eństwo równie było wynikiem ustaleń między rodzicami, więc teraz historia rodziny zatoczyłaby koło, gdyby majątek powrócił do dawnych właścicieli. Nigdy nie powinien był zostać oddzielony, ale poniewa przestał być częścią majoratu, jeden z właścicieli przekazał go młodszemu synowi, co później stało się czymś w rodzaju tradycji... - Gyles zmarszczył brwi. - Gerard był najstarszy, prawda? Jak to mo liwe, e pan odziedziczył ten majątek, a on Gatting? − Mój ojciec - zaczął sir Charles - pokłócił się z. Gerardem, poniewa ten nie zgodził się poślubić dziewczyny, którą on dla niego wybrał. Gerard o enił się z miłości i uciekł do Italii, a ja... − O enił się pan z panną, którą odrzucił brat? Sir Charles skinął głową. − Dlatego właśnie papa zmienił testament. Gerard dostał majątek Gatting, który mnie się nale ał, a ja ten. - Uśmiechnął się. - Brat wcale się nie zmartwił. Nawet po śmierci ojca został w Italii. − I tam zmarł. Jak to się stało? − Pewnej nocy na jeziorze Lugano zdarzył się wypadek. Nikt do dziś nie wie, dlaczego łódź zatonęła. Gerrard i Katrina utonęli. − I dlatego Francesca trafiła do pana. − Tak, jest z nami ju od ponad dwóch lat. − Co mo e pan o niej powiedzieć?
− Francesca - zaczął sir Charles i natychmiast poweselał - to wspaniała dziewczyna! Jest jak powiew świe ego powietrza i promyk słońca. To dziwne, ale choć jest bardzo ywa, jednocześnie jest spokojna. Wiem, e to sprzeczność, ale... - Sir Charles spojrzał na Gylesa. − Podobno ma dwadzieścia trzy lata. Istnieje jakiś powód, dla którego nie wyszła za mą ? − Właściwie nie. Przed śmiercią Gerrard i Katrina zaczęli się zastanawiać powa niej nad kwestią jej zamą pójścia, ale po ich wypadku nikt o tym nie wspominał. Francesca odbyła ju pełną ałobę po rodzicach. Była jedynaczką, bardzo z nimi związaną. Dopiero rok temu zaczęła bywać w towarzystwie. -Charles skrzywił się nieznacznie. - Z powodów, którymi nie będę pana zanudzał, nie przyjmujemy w domu gości. Francesca bywa czasem na miejscowych przyjęciach organizowanych przez lady Willingdon, jedną z naszych sąsiadek... Sir Charles przerwał, a Gyles zerknął na niego zdziwiony. − O co chodzi? Sir Charles przyglądał mu się uwa nie i po chwili najwyraźniej podjął jakąś decyzję. − Przez ostatni rok Francesca szukała mę a. Poprosiłem o pomoc w tej kwestii lady Willingdon. − Poznała kogoś, kogo uwa ałaby za odpowiednią partię? − Nie, niestety, zdecydowanie odrzuciła wszystkie kandydatury okolicznych kawalerów. Gyles spojrzał uwa nie na sir Charlesa. − Wiem, e to raczej niedyskretne pytanie, ale czy wydaje się panu, e mnie uznałaby za odpowiedniego partnera? Sir Charles uśmiechnął się niepewnie.
− Z tego, co słyszałem, jeśli pan tylko zechce, by uznała pana za odpowiedniego dla siebie mę a, to lak się właśnie stanie. Mo e pan rozkochać w sobie ka dą naiwną, młodą pannę. Gyles uśmiechnął się równie niepewnie, jak sir Charles. − Niestety, w tym przypadku ten właśnie talent mo e się okazać nieprzydatny. Chcę mieć posłuszną mał onkę, a nie zakochaną po uszy pannicę. − To prawda. Gyles zastanawia! się przez chwilę. − Sir, wiem, e postawię pana w trudnej sytuacji, prosząc o pomoc w moim przedsięwzięciu, ale jako głowa swego rodu powinien pan odpowiedzieć mi uczciwie. Czy uwa a pan, e istnieje jakiś powód, dla którego Francesca Rawlings nie powinna zostać hrabiną Chillingworth? − Nie, absolutnie aden - odpowiedział sir Charles, nie odwracając wzroku. - Francesca na pewno spełni dobrze swoją rolę i zachwyci całą rodzinę. Gyles nie spuszczał z niego wzroku. Po chwili skiną! głową i powiedział: − Dobrze więc. - Czuł, e kamień spadł mu z serca. - W takim razie, chciałbym oficjalnie poprosić o rękę pańskiej bratanicy. Sir Charles zamrugał. − Tak po prostu? − Tak po prostu. − Có - mruknął Charles i wstał. - Poślę po nią... − Nie - zaprotestował Gyles. - Zapomina pan, e chcę całą sprawę potraktować jak najbardziej formalnie. Pragnę, eby było jasne, nie tylko przez to, co powiedziałem, ale tak e przez moje czyny, e to mał eństwo z rozsądku i nic więcej. Pański opis bratanicy potwierdza opinie pozostałych osób, pewnych dam z towarzystwa szczególnie doświadczonych w ocenie przydatności młodych panien do mał eństwa. Wszyscy twierdzą, e
Francescą Rawlings to wyjątkowa partia i niepotrzebne mi dodatkowe zapewnienia. W tych okolicznościach nie widzę powodu, by spotykać się z panną Rawlings towarzysko. Pan jest jej opiekunem i do pana zwracam się o jej rękę. Charles chciał się przez chwilę spierać, ale Gyles najwyraźniej nie miał zamiaru tracić więcej czasu na zbędne dyskusje. Dla niego sir Charles był głową rodziny, a jemu przedstawił ju swoje zamiary. − Dobrze. Jeśli takie jest pańskie yczenie, proszę podać szczegóły, a ja porozmawiam o tym z Francescą wieczorem... Lepiej niech pan zapisze swoje oczekiwania - dodał i zaczął szukać papieru i kałamarza. Kiedy przybory były gotowe, Gyles podyktował, a sir Charles zapisał oficjalną propozycję kontraktu mał eńskiego pomiędzy hrabią Chillingworth i Francescą Hermioną Rawlings. Sir Charles pisał właśnie ostatnie słowa intercyzy, kiedy Gyles zaczął się głośno zastanawiać: − Lepiej nie wspominać o naszym pokrewieństwie, choć jest raczej odległe. Nie ma to, oczywiście, adnego praktycznego znaczenia, ale wolałbym, eby intercyza podkreślała, e panna poślubi hrabiego. Sir Charles wzruszył ramionami. − Nie zaszkodzi o tym wspomnieć. Kobiety lubią tytuły. − Dobrze. Skoro nie ma pan ju do mnie adnych pytań, sir Charles, oddalę się - rzekł Gyles i wstał. Sir Charles równie wstał, otworzył usta i zawahał się: − Miałem zaproponować panu, eby został na kolacji i przenocował... Gyles potrząsnął głową: − Mo e innym razem. Gdyby pan mnie potrzebował, jestem w gospodzie Lyndhurst - odparł i ruszył w stronę drzwi. − Jeszcze dziś wieczorem omówię tę kwestię z Francescą... - powiedział sir Charles, pociągnąwszy za dzwonek na słu bę.
− Przyjadę jutro rano, by usłyszeć odpowiedź - odparł Gyles i zatrzymał się pod drzwiami. - Jeszcze jedno pytanie. Wspomniał pan, e jego mał eństwo było zaaran owane przez ojca. Niech mi pan powie, był pan szczęśliwy? Sir Charles spojrzał mu w oczy. − Tak, bardzo. Gyles zawahał się, a po chwili skinął głową. − Więc rozumie pan, e Francescą nie ma się czego obawiać w związku z moją propozycją mał eństwa. W oczach sir Charlesa zauwa ył ból. Gyles wiedział, e Charles był wdowcem, ale nie sądził, e tak wiele uczuć łączyło go z oną; teraz wyraźnie było widać, jak bardzo mu jej brakowało. Poczuł chłodny powiew na karku. Wyszedł do holu. Sir Charles udał się za nim i uścisnął mu dłoń. Podszedł kamerdyner i odprowadził go do drzwi. − Wysłałem właśnie lokaja po pańskiego konia, milordzie - rzekł kamerdyner, gdy dotarli do drzwi, ale gdy wyszli na zewnątrz, nikogo nie zastali. Nagle z hukiem otwarły się obite rypsem drzwi na końcu ko- rytarza. Po chwili wybiegła z nich pomoc kuchenna; zignorowawszy Gylesa, podbiegła do kamerdynera. − Och, panie Bulwer, musi pan szybko przyjść! Kogut lata po kuchni, kucharka biega za nim z tasakiem, ale nie mo e dogonić! Kamerdyner wyglądał na obra onego i jednocześnie pełnego poczucia winy. Rzucił bezradne spojrzenie na Gylesa, podczas gdy pomoc kuchenna cią- gnęła go cały czas za rękaw. − Przepraszam najmocniej, milordzie, zaraz poproszę kogoś o pomoc... Gyles zaśmiał się głośno. − Proszę się nie martwić... Sam sobie poradzę. Wygląda na to, e musi pan pomóc w kuchni, jeśli chcecie zjeść dziś kolację. Na twarzy Bulwera pojawił się wyraz ulgi.
− Dziękuję, milordzie. Stajenny zaraz przygotuje pańskiego konia - rzekł kamerdyner i, nim zdołał cokolwiek dodać, odciągnięto go do kuchni. Gyles słyszał, jak po drodze strofuje pomoc kuchenną, nim oboje zniknęli za drzwiami. Z uśmiechem na twarzy hrabia wyszedł przez frontowe drzwi, zszedł po schodach i pod wpływem nagłego impulsu skręcił w lewo. Spacerował pośród klombów, podziwiając równo przystrzy one ywopłoty i drzewka iglaste. Po jego lewej stronie tu pod kamiennym murem prowadziła ście ka, obok niej, w tej samej linii wyrastał cisowy ywopłot. Gyles skręcił w lewo w pierwszą przerwę w cisowym ywopłocie, i ruszył ście ką pośród krzewów. Spojrzał przed siebie, tu za ywopłotem wyrastał dach stajni. Wszedł w łukowate przejście w ywopłocie i zatrzymał się. Ście ka rozchodziła się w prawo i w lewo. Zerkając w stronę domu, zauwa ył, e z miejsca, gdzie stał, rozciąga się perspektywa na cały ogród, a do kamiennej ściany, wzdłu której wcześniej przechodził. Tu pod samym domem obok muru postawiono kamienną ławkę. Na tej ławce siedziała młoda dama. Czytała ksią kę spoczywającą na jej kolanach. Ostatnie promienie późnego popołudnia padały na ziemię, otaczając ją złotym światłem. Jasne włosy koloru lnu miała zaczesane do tyłu. Bladoró owa skóra lśniła nieznacznie. Ze swego miejsca nie widział oczu, ale jej rysy, choć nieszczególnie zachwycające, zdały mu się przyjemne. Jej poza, sposób przechylania głowy, opuszczone ramiona sugerowały, e jest kobietą, którą łatwo będzie zdominować, e jest z natury uległa. Nie nale ała do tego rodzaju kobiet, które go pociągały, zwykle nie poświęcał takim damom wiele uwagi, ale zdecydowanie nadawała się na onę. Właśnie takiej partnerki szukał dla siebie. Mo e to właśnie jest Francesca Rawlings? Widocznie jakaś siła wy sza usłyszała jego pytanie, bo nagle kobiecy głos zawołał z góry: − Francesco!
Dziewczyna spojrzała w tamtą stronę. Zamykała właśnie ksią kę i podnosiła z ławki szal, kiedy wołanie rozległo się ponownie: − Francesco! Franni! Dziewczyna wstała i zakrzyknęła: - Tu jestem, ciociu Ester! Głos miała delikatny i łagodny. Ruszyła w stronę domu i zniknęła z pola widzenia Gylesa. Mę czyzna uśmiechnął się i poszedł dalej. Ufał sir Charlesowi, wiedział, e ten nie próbował go oszukać. Francesca Rawlings posiadała dokładnie te wszystkie atrybuty, które powinna mieć posłuszna ona. Ście ka wiodła na porośnięte trawą podwórze. Gyles wyszedł na nie... Nagle derwisz w szmaragdowym odzieniu wpadł na niego i o mało nie zwalił z nóg. Była to niewielka kobieta, ledwie sięgająca mu do ramienia. Pierwsze, co zobaczył, to czupryna czarnych, kręconych włosów spadających na ramiona i plecy. Szmaragdowozielone, aksamitne odzienie było jej strojem do jazdy konnej. Miała na nogach wysokie buty i szpicrutę w ręku. Gyles chwycił ją i przytrzymał, eby nie upadła. Objął ją ramionami w obawie, e odbije się od niego i zrobi sobie krzywdę. Nim zdą yła złapać oddech, jego uścisk rozluźnił się nieco, ale dłonie nie omieszkały wyczuć, e dziewczyna była kształtna i bardzo kobieca. Dla niego taka kompozycja wydawała się idealna. Poło ył dłoń płasko na jej plecach, a potem przycisnął nieznacznie, uwięziwszy ją w swoich ramionach na jeszcze jedną chwilę. Pełne piersi spoczęły na jego torsie, miękkie biodra oparły się o jego uda. − O! - wyrwało się jej. Spojrzała w górę. Zielone piórko sterczące z czapki na czubku jej głowy łaskotało jego policzek. Gyles prawie tego nie zauwa ył. Miała zielone oczy, ich odcień przypominał raczej szmaragd i był jeszcze bardziej intensywny ni kolor jej odzienia. Wielkie, zaokrąglone ze zdziwienia oczy otaczały grube i ciemne rzęsy. Skóra bez skazy przypominała kolorem
kość słoniową o delikatnym, złotawym odcieniu. Ró owe usta były łagodnie wykrojone; dolna warga zmysłowo pełna. Upięte na czubku głowy włosy odsłaniały gładkie czoło i łagodne łuki brwi. Mniejsze i większe loki spływały w dół, otaczając intrygującą, pociągającą i bardzo piękną twarz. Gyles poczuł nagle, e koniecznie musi się dowiedzieć, o czym myśli ta panna. Te przera one, szmaragdowe oczy patrzyły wprost na niego, przyglądały się chwilę jego twarzy i potem wyglądały na jeszcze bardziej przestraszone. − Przepraszam, nie zauwa yłam pana. Jej głos był jak pieszczota, zaproszenie, otulał mgiełką jego zmysły, które i tak ju były rozpalone. W mgnieniu oka zrozumiał, jakie budziła w nim uczucia. Och, tak, pomyślała budząca się w nim bestia. Wykrzywił usta w nieznacznym uśmiechu i myślał ju tylko o jednym. Opuściła wzrok i patrząc na uśmiechnięte usta mę czyzny, przełknęła ślinę. Na jej jasnych policzkach pojawiła się odrobina ró u. Odchyliła się nieco, napierając plecami na jego ramię. − Proszę mnie puścić... Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale mimo to powoli, z nieukrywanym ociąganiem, rozluźnił uścisk. Dziewczyna czuła się nieoczekiwanie dobrze w jego ramionach, nawet zbyt dobrze, ciepło, bezpiecznie. Cofnęła się, jeszcze bardziej zaczerwieniła, kiedy mę czyzna dotknął jej bioder, opuszczając dłonie. Poprawiła spódnicę, ale nie podniosła wzroku. − Proszę mi wybaczyć, muszę ju iść. Nie czekając na odpowiedź, przesunęła się obok niego i szybko ruszyła ście ką w stronę domu. Mę czyzna odwrócił się i obserwował jej ucieczkę. Zwolniła, a po chwili się zatrzymała. Potem odwróciła głowę i spojrzała na niego. Bez udawanego zawstydzenia i kokieterii. − Kim pan jest?
Wyglądała jak Cyganka na tle zielonego ywopłotu. Jej odwa ne spojrzenie, dumna postawa były nieodpartym wyzwaniem dla Gylesa. − Nazywam się Chillingworth - rzekł, odwracając się wjej stronę i kłaniając się głęboko, nie odrywając jednak od niej oczu. Potem wyprostował się i dodał: - Pani uni ony sługa. Patrzyła na niego przez chwilę, a potem machnęła dłonią. − Jestem spóźniona. Na Boga, gdyby nie była... Przez chwilę patrzyli sobie w oczy i poczuli oboje jakiś prymitywny impuls, obietnicę, która nie potrzebowała słów. Obrzuciła go odwa nym, głodnym spojrzeniem, jakby chciała zachować go w pamięci. On uczynił to samo, po erał ją wzrokiem równie chciwie, obawiając się, e za chwilę ona mu umknie. Tak te uczyniła. Odwróciła się, uniosła nieco spódnicę i ruszyła ście ką w stronę domu, by po chwili zniknąć mu z pola widzenia. Wcią wpatrując się w pustą ju ście kę, Gyles poczuł nagłą chęć dogonienia dziewczyny, ale chwilowy impuls znikł. Odwrócił się, uśmiechnął, choć nie był wcale rozbawiony. Zmysłowe o ywienie było stanem, z którym miał często do czynienia, a Cyganka najwyraźniej znała swoją wartość. Dotarł do stajni i posłał stajennego po swojego kasztanka. Kiedy czekał, przyszło mu do głowy, e w tej właśnie chwili powinien myśleć raczej o swojej przyszłej onie. Skupił więc myśli na bladolicej damie z ksią ką na kolanach, ale ju po kilku chwilach jej obraz został zastąpiony przez znacznie ywszą, bardziej zmysłową postać Cyganki, którą niedawno widział, oraz zainteresowaniu, jakie dostrzegł w jej oczach. Powrót do wizji blondynki wymagał od niego wielkiego wysiłku. Uśmiechał się w duchu. Dlatego miał zamiar o enić się z nijaką damą, by jej istnienie nie przeszkadzało mu w pogoni za bardziej zmysłowymi kobietami. Do tego celu Francesca Rawlings wydawała się idealną kandydatką, ju minutę po
jej obejrzeniu je-go głowę zajęły lubie ne myśli dotyczące zupełnie kogoś innego. Cyganki. Kim ona jest? Jej przytłumiony, namiętny głos powrócił w jego myślach. Mówiła z odrobiną akcentu, samogłoski wymawiała głębiej, a spółgłoski bardziej twardo. Dzięki temu słowa miały bardziej uwodzicielski posmak. Wspomniał lekko złotawe zabarwienie jej skóry i przypomniał sobie, e większość ycia Francesca Rawlings spędziła w Italii. Chłopak stajenny wyprowadził wielkiego kasztanka, Gyles podziękował mu i wsiadł na konia, po czym ruszył cwałem w drogę. Akcent i opalenizna; ta Cyganka mogła być po prostu Włoszką. Co zaś tyczy się zachowania, adna skromna, dobrze wychowana młoda dama z Anglii nie obrzuciłaby go tak otwarcie odwa nym spojrzeniem. Włoszka musiała zatem być przyjaciółką lub damą do towarzystwa jego przyszłej ony. Gdyby była słu ką, nie byłaby tak ubrana, poza tym słu ąca nie zachowywałaby się tak swobodnie, a z pewnością nie przy pierwszym, a nawet drugim spotkaniu. Gyles skręcił w aleję wiodąca do bramy i zerknął w stronę siedziby rodu Rawlingsów. Nie wiedział jeszcze, jak to rozegrać. Najwa niejszą obecnie spra- wą był o enek z dobrze uło oną, posłuszną panną, a zmysłowa Cyganka, mimo silnego pociągu, jaki do niej czuł, musiała poczekać. Zmru ył oczy i nie widział ju wyblakłych cegieł, tylko szmaragdowe oczy pełne porozumienia, zmysłowości i wiedzy, która wykraczała poza to, co ka da skromna, młoda dama powinna wiedzieć. Postanowił, e będzie ją miał. Gdy tylko posłuszna narzeczona zgodzi się za niego wyjść, natychmiast rozpocznie podbój godny swoich upodobań. Zajęty myślami o nim, popędził konia i ruszył galopem.
Rozdział 2 Francesca wpadła do domu przez drzwi od ogrodu. Zatrzymała się gwałtownie, poczekała, a jej oczy przywykną do łagodniejszego światła i przestanie jej się kręcić w głowie. Bo e! Ostatni rok spędziła, narzekając w zaufanym gronie na brak ognia w yłach Anglików, a oto bogowie zsyłają jej takiego mę czyznę. Nawet jeśli odnalezienie się zajęło im dwanaście miesięcy, to i tak nie miała zamiaru narzekać. Nie była jednak pewna, czy powinna klęknąć i dziękować Bogu. Obrazek, jaki powróci! w jej wspomnieniach, sprawił, e o mało nie wybuchła śmiechem, a dołeczek na lewym policzku zadrga! lekko. Po chwili wesołość ustąpiła. Kimkolwiek był, nie przyszedł przecie do niej; mogli się ju nigdy nie zobaczyć. Była przekonana, e musiał być jej krewnym. Zauwa yła u niego podobieństwo do ojca i stryja. Zmarszczyła brwi i weszła w głąb domu. Ledwie zdą yła wrócić z przeja d ki, a ju usłyszała krzyk ciotki Ester. Wyszła więc ze stajni i ruszyła szybkim krokiem w stronę domu. Była poza domem dłu ej ni zwykle, więc ciotka Ester i stryj Charles mogli się martwić. Później zderzyła się z obcym mę czyzną. Wyglądał na d entelmena, zdecydowanie ze szlacheckiego rodu, mo e nawet z tytułem. Trudno stwierdzić, czy Chillingworth to nazwisko czy herb. Chillingworth, powtarzała w myśli, wymawiała bezgłośnie. Słowo to miało specyficzne brzmienie, pasujące do tego mę czyzny. Kimkolwiek był, a miała kilka pomysłów na ten temat, z pewnością stanowił przeciwieństwo nudnych, nieciekawych, prowincjonalnych d entelmenów, których poznała w ciągu ostatniego roku. Chillingworth, z jakiegokolwiek rodu pochodził, na pewno nie okazałby się nudny. Jej serce wcią biło pośpiesznie, krew krą yła szybciej w yłach, znacznie szybciej ni bywało po przeja d ce konnej. Wszystko to stało się dlatego, e
trzymał ją zbyt blisko siebie i patrzył jak lampart na swój następny posiłek, i dlatego e wiedziała dokładnie, o czym myślał. W szarych oczach dostrzegła ogień, jego oczy płonęły, ale tęczówki pociemniały, a usta wykrzywiły się w uśmiechu, który mógł oznaczać tylko jedno... zdro ne myśli. Myślał o ciele przyciśniętym do innego nagiego ciała, o jedwabnej pościeli śliskiej i chłodnej pod poruszającymi się rytmicznie sylwetkami. Takie same bezwstydne wyobra enia powstały teraz w jej głowie. Zaczerwieniła się, odsunęła od siebie te myśli i ruszyła dalej. Rozejrzała się dokoła, nie widząc nikogo, pomachała dłonią przed twarzą dla ochłody. Nie chciała wyjaśniać ciotce Ester, dlaczego się czerwieni. Zastanawiała się przez chwilę, gdzie ona mo e być. Szła w stronę kuchni, ale tam jej nie zastała. Słu ba słyszała, jak wołała, ale nie wiedzieli, gdzie poszła. Francesca pchnęła drzwi i weszła do holu. Był pusty, buty do jazdy konnej stukały o posadzkę. Była ju w połowie drogi na górę, kiedy otworzyły się drzwi gabinetu stryja i wyszła z nich ciotka Ester. − Tu jesteś, moja droga. Francesca zawróciła. − Przepraszam, był taki piękny dzień, e jechałam i jechałam, zapomniawszy o tym, e ju tak późno. Usłyszałam wołanie i przyszłam natychmiast. Czy coś się stało? − Nie, nic - powiedziała kobieta o końskiej twarzy i ogromnej uprzejmości w oczach. Uśmiechnęła się łagodnie do dziewczyny, kiedy ta zatrzymała się przed nią, sięgnęła dłonią i zdjęła frywolny kapelusik z roztrzepanych loków. - Twój stryj yczy sobie z tobą porozmawiać, ale nie dzieje się nic złego, wręcz przeciwnie. Podejrzewam, e zainteresuje cię to, co ma do powiedzenia. Wezmę to - rzekła i zabrała rękawiczki do konnej jazdy, szpicrutę i kapelusik. -Zaniosę je na górę. Idź ju , stryj czeka. Kobieta skinęła w stronę otwartych drzwi gabinetu. Zaintrygowana Francesca weszła do środka i zamknęła je za sobą. Stryj Charles siedział za
biurkiem i czytał list. Usłyszawszy stukot zamykanych drzwi, spojrzał w górę i uśmiechnął się. − Francesca, moja droga, wejdź i usiądź. Właśnie dowiedziałem się czegoś niezwykłego. Podeszła do krzesła, które wskazał. Nie stało po przeciwnej stronie biurka, ale obok niego. Zauwa yła, e oczy stryja pojaśniały, wyglądały inaczej ni zwykle, gdy były przykryte cieniem nieznanych zmartwień. Zbyt często stryj przesiadywał tu i zamartwiał się, samotny i smutny. Teraz z jego twarzy biła radość dobrych wieści. Usiadła na krześle. − Czy te wieści dotyczą mnie? − Owszem, tak - rzekł, odwróciwszy się do niej, i oparł przedramiona na kolanach, pochylając się tak, by jego twarz była naprzeciwko jej twarzy. - Moja droga, właśnie otrzymałem ofertę matrymonialną dla ciebie. Popatrzyła zdziwiona. − Od kogo? - usłyszała własne, ciche pytanie i sama się zdziwiła, e udało jej się je wydusić. W głowie huczało jej od myśli. Z trudem powstrzymała wszelkie reakcje i zachowała się poprawnie, jak na damę przystało. − Od d entelmena, có , szlachcica. Od Chilling-wortha. − Chillingwortha? -jęknęła i nawet jej samej własny głos wydał się pełen wysiłku. Nie mogła uwierzyć własnym uszom. Ta postać w jej wyobraźni... Sir Charles pochylił się i chwycił jej dłoń. − Moja droga, hrabia Chillingworth oficjalnie poprosił o twoją rękę. Kiedy sir Charles skończył jej wszystko wyjaśniać z bolesnymi i powtarzającymi się szczegółami, Francesca była jeszcze bardziej zaskoczona.
− Mał eństwo z rozsądku? - Nie mogła tego zrozumieć. Gdyby propozycja pochodziła od innego d entelmena, owszem, Anglicy są tacy... flegmatyczni. Ale od niego, od człowieka, który trzymał ją w ramionach i zastanawiał się, jak by to było, gdyby... z nią... Coś tu było nie tak. − Bardzo mu zale y, ebyś to rozumiała. - Powa ny i łagodny wzrok sir Charlesa nie odrywał się ani na chwilę od jej twarzy. - Moja droga, nie nalegam, ebyś przyjęła tę propozycję, jeśli nie czujesz się na siłach, ale jako twój opiekun nie spełniłbym swojego obowiązku, gdybym ci nie powiedział, e choć propozycja Chillingwortha wydaje się chłodno wy- kalkulowana, to jednak jest uczciwa. Wielu mę czyzn myśli tak samo, ale okrywając się peleryną obłudy i kłamstwa, starają się zdobyć twoje serce. Francesca machnęła dłonią, odsuwając ten problem jako niewa ny. Sir Charles uśmiechnął się. − Wiem, e nie jesteś płochą dziewczyną, której zawrócą w głowie uroczyste zapewnienia. Znam cię na tyle dobrze, by wiedzieć, e przejrzysz wszelkie gierki. Ale Chillingworth nie jest człowiekiem, który anga owałby się w coś podobnego, to nie w jego stylu. Jest świetną partią, jak ju ci mówiłem, ma wielki majątek. Jego propozycja jest więcej ni kusząca. - Przerwał. - Czy chciałabyś wiedzieć coś jeszcze? Masz jakieś pytania? Miała ich dziesiątki, ale nie były to pytania, na które mógłby jej odpowiedzieć stryj. To raczej kawaler będzie musiał się z nimi zmierzyć. Nie był typem człowieka, który pragnąłby chłodnego, beznamiętnego związku. W yłach miał ogień i po ądanie, tak samo jak ona. O co więc chodziło? Nagle zrozumiała. − Rozmawiał ze stryjem, kiedy ja jeździłam konno? - Sir Charles skinął głową, a ona zapytała znów: - I nigdy mnie nie widział? Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej spotkała tego człowieka. − Nie sądzę, by cię widział... - Sir Charles zmarszczył brwi. - Spotkałaś go?