Stephanie Laurens
Na skraju pożądania
Klub Niezdobytych
cz. 7
Rozdział1
Sierpień roku
1816 Londyn
Powinien kazać jej czekać.
Z głową pełną domysłów oraz kłębiących się
myśli Christian Michael Allardyce, szósty markiz
Dearne, zszedł z wolna po schodach Klubu Nie-
zdobytych. Sączył właśnie w bibliotece whisky, po-
grążony w zwykłym przygnębieniu, gdy majordo-
mus klubu, Gasthorpe, przekazał mu wiadomość.
Wezwanie, by stawił czoło przeszłości.
Przeszłość czekała na niego we frontowym salo-
nie, pomieszczeniu, które pozostałych sześciu właś-
cicieli - byłych agentów najbardziej tajnej i eksklu-
zywnej służby Jego Wysokości, twórcy klubu-
schronienia przed naprzykrzającymi się damami
z towarzystwa - uznało za dostępne dla tychże
dam. Choć podczas minionych miesięcy zasada ta
bywała permanentnie łamana, tym razem Gast-
horpe uznał - najzupełniej słusznie - iż tę akurat
damę należy wprowadzić do najbardziej oficjalne-
go pomieszczenia w klubie - frontowego salonu.
Naprawdępowinienemkazaćjejczekać-pomyślał.
Przed dwunastoma laty przyrzekła, że to ona bę-
dzie na niego czekać, tymczasem pojawił się
inny i kiedy Christian tkwił, głęboko
zakonspirowany,
5
w rządzonej przez Napoleona Europie, złamała
z lekkim sercem daną obietnicę, zakochała się i
poślubiła pana George'a Randalla.
Była teraz panią Letitią Randall.
Nie markizą Dearne.
Głęboko w sercu, w miejscu, którego nikt i nic
nie zdołało od dawna poruszyć, nadal czuł się
zdradzony.
Była panią Letitią Randall od ośmiu lat. Choć
wrócił do Anglii przed niespełna rokiem i obracali
się w tym samym, wąskim kręgu, nie zamienili
dotąd słowa. Ani ukłonu. Zważywszy, co kiedyś ich
łączyło, nie był w stanie zdobyć się choć na to, aby
pochylić przed nią głowę. Zdawała się to rozu-
mieć; chłodna i pełna rezerwy, jakby nigdy nie by-
li sobie bliscy - nie byli kochankami - utrzymywa-
ła z rozmysłem dystans.
Aż do teraz.
Christianie -
PotrzebujęTwojejpomocy.PozaTobąniemam
do kogo się zwrócić.
L.
To wszystko, co napisała - list niósł jednak o
wiele głębszą treść, niż przekazywały słowa.
Schodził powoli po stopniach. Powinien kazać
jej czekać, lecz nie miał pojęcia, co przywiodło ją
na próg Klubu Niezdobytych. Nie potrafił też so-
bie wyobrazić, jak zdołała skłonić służbę w domu
przy Grosvenor Square, by powiedziała, gdzie go
szukać. Kamerdyner Percival stanowił wzór dosko-
nałości - nic poza siłami natury nie mogło go zmu-
sić, by zignorował sformułowane jasno polecenie
chlebodawcy.
6
Z drugiej strony dama, okupująca właśnie fron-
towy salon, stanowiła swego rodzaju siłę natury
- i to od najwcześniejszego dzieciństwa.
Zszedł z ostatniego stopnia i spojrzał z uwagą
na drzwi salonu. Były zamknięte. Mógł odwrócić
się i odejść, zmuszając ją, by czekała przynajmniej
dziesięć minut. A nawet piętnaście. Desperacja
przebijająca z listu gwarantowała, że będzie cze-
kać. Nie potulnie - potulności nie było w jej reper-
tuarze - zaciśnie jednak zęby i poczeka, aż będzie
łaskaw się z nią zobaczyć.
Kusiło go, by ją zranić, jak ona zraniła jego, i to
tak skutecznie, iż mimo upływu lat rana dalej
krwawiła.
Ulotna woń jaśminu sprawiła, że podszedł do
drzwi.
To tylko ciekawość, przekonywał samego siebie,
sięgając do klamki. Nie zaś przemożny, nieodpar-
ty pociąg, który kiedyś ich połączył - i nadal spra-
wiał, że mimo dwunastu lat oddalenia i ośmiu lat
rozczarowań potrafili wyczuć swoją obecność
na odległość.
Pociąg, który sprawiał, że Christian nadal cier-
piał.
Uzbroił się wewnętrznie, po czym otworzył
drzwi i wszedł do salonu.
Pierwsze, co go zaskoczyło, to jej żałoba.
Zatrzymał się w progu, oceniając sytuację.
Siedziała w jednym z foteli, ustawionych z boku
niewielkiego kominka, spowita w żałobną czerń,
nudną i... cóż, każda inna kobieta wyglądałaby
w takim stroju co najmniej ponuro. Każda, ale nie
ona. Nawet czarny welon nie potrafił skryć jej ży-
wiołowości. Promieniowała z każdej krzywizny
smukłej sylwetki, z podskórnej energii, stłumionej,
7
lecz grożącej wyrwaniem się w każdej chwili na
wolność. Wystarczyło, że poruszyła odzianą w
rękawiczkę dłonią, by wzbudzić natychmiastowe
zainteresowanie w każdym mężczyźnie.
A już na pewno w nim.
Uniosła teatralnym gestem ręce, ujęła odziany-
mi w czarne skórzane rękawiczki dłońmi skraj we-
lonu i odrzuciła go na upięte wysoko włosy, by
mógł zobaczyć jej twarz: rubinowe, pełne usta,
godne dłuta rzeźbiarza; wielkie, zielonozłote oczy
w kształcie migdałów, zmieniające kolor w zależ-
ności od nastroju właścicielki, osadzone nad wyso-
kimi, pięknie ukształtowanymi kośćmi policzkowy-
mi; gęste, ciemne rzęsy, prosty, patrycjuszowski
nos, osadzony w owalnej twarzy o idealnej, porce-
lanowej cerze.
Opis nie oddawał w pełni jej uroku. Twarz Leti-
tii odpowiadała bowiem ideałowi arystokratycznej
urody nie tylko ze względu na składające się na nią
elementy, ale też przenikającego je ducha.
Tego popołudnia sprawiała wrażenie opanowa-
nej.
Christian zamknął za sobą drzwi.
- Twój ojciec?
Założył, iż ciężka żałoba oznacza, że umarł ojciec
Letitii, lord Nunchance. Lecz gdyby głowa rodu
Vaux odeszła z tego świata, w towarzystwie hucza-
łoby od plotek. Tymczasem nic o tym nie słyszał, zaś
twarz Letitii, z natury blada, nie nosiła znamion
smutku. Jeśli już, wyglądała raczej tak, jakby Letitia
z trudem panowała nad rozdrażnieniem.
Nie ojciec. Mimo iż członkowie tej rodziny
często i spektakularnie się kłócili, Letitia była
szczerze przywiązana do swego ekscentrycznego
rodzica.
$
Teraz zmarszczyła idealnie zarysowane, piękne
brwi, dając mu do zrozumienia, że okazał się tępy.
- Nie. Nie tatuś.
Dźwięk jej głosu wstrząsnął Christianem. Zapo-
mniał, ile czasu minęło, odkąd słyszał go ostatni
raz. Niski, z ledwie słyszalną chrypką, prowokował
grzeszne myśli.
Dziś jednak dało się w nim wyczuć przede
wszystkim napięcie. Zaczerpnęła głęboko powietrza
i wypaliła:
- Randall został zamordowany.
A potem spojrzała mu wreszcie w oczy, jakby
wypowiedzenie tych brutalnych słów uwolniło ją z
mocy niewiadomego zaklęcia.
- Został zatłuczony na śmierć w swoim gabine
cie. Wczoraj w nocy. Służba znalazła zwłoki ran
kiem, a ci idioci z Bow Street uznali, że to Justin go
zamordował.
Christian zamrugał.
- Rozumiem.
Ruszył w głąb pokoju, dając sobie czas na przy-
swojenie nowiny, a potem usiadł przy kominku.
Lord Justin Vaux był młodszym bratem Letitii.
Zważywszy, iż ona liczyła sobie teraz blisko dwa-
dzieścia dziewięć lat, Justin musiał mieć ich dwa-
dzieścia sześć. Rodzeństwo było bardzo zżyte, i to
od najwcześniejszych lat.
-A co na to Justin?
-Na tym polega problem; znikną! i nie wiadomo,
gdzie jest. Władze zaś, miast go poszukać,
uznały, iż doskonale nada się na kozia ofiarnego.
Nie wątpię, że okrzyknęli go już zbrodniarzem i
rozpoczęli pogoń.
Przemawiała krótko, rzeczowo, choć z odrobiną
goryczy. Teraz, gdy pokonała największą przeszko-
9
dę - udało jej się skłonić Christiana, by się z nią
zobaczył - mogła skupić się na sprawie.
Co było zdecydowanie lepsze niż skupianie uwa-
gi na nim.
Przyglądanie się, jak zmierza ku niej z wdzię-
kiem przez pokój - pozwolenie sobie na to - było
błędem. Cała ta stłumiona siła, skondensowana
w jednym mężczyźnie - mężczyźnie, którego
każda istota posiadająca oczy uznałaby za niebez-
piecznego - mogła zawrócić w głowie żyjącej, od-
dychającej kobiecie. A przede wszystkim jej. Lecz
dzisiaj musiała pozostać obojętna na urok i pora-
dzić sobie z mężczyzną.
Jego twarz zdradzała niewiele - ostro zarysowa-
ne kości policzkowe, duże szare oczy pod szerokim
czołem, proste brązowe brwi, zaskakująco gęste
rzęsy, wąskie usta i mocny nos. Kwadratowa szczę-
ka świadczyła o uporze skrywanym zazwyczaj
pod maską osobistego uroku.
Demonstrowanie tego uroku przychodziło mu
łatwo, ona zaś, podobnie jak inni członkowie jej
rodziny, potrafiła docenić niuanse wyglądu i za-
chowania. I to się nie zmieniło. Jeśli już, to oddzia-
ływał na nią jeszcze mocniej. Zdawała sobie do-
skonale sprawę, że nadal bardzo go kocha, zapo-
mniała jednak, jakie to uczucie, zapomniała o do-
świadczaniu sięgającego głębi duszy związku.
Znajdowała się tak blisko niego po raz pierwszy
od dwunastu lat. Jej decyzja, by trzymać się na dy-
stans, kiedy Christian wrócił do Londynu i znów
zaczął obracać się w towarzystwie, była jak widać
słuszna, skoro teraz, choć stała o dobre dwa metry
od niego, tak bardzo ściskało ją w piersi, że ledwie
mogła oddychać.
10
Niedostatek powietrza sprawił, że zakręciło jej
się w głowie, a nerwy zadrżały, napięte z powodu
oczekiwania.
Oczekiwania, które nie mogło zostać zaspokojone.
Nie teraz.
Nie po tym, jak poślubiła Randalla.
Skierował na nią spojrzenie szarych oczu, sku-
pione i intensywne.
- Dlaczego władze podejrzewają Justina? Był
tam?
Poczuła przypływ ulgi. To, że Christian zadawał
pytania, dobrze wróżyło.
- Najwidoczniej wpadł do Randalla późnym
wieczorem. Głupi kamerdyner, który nie znosi
wszystkich z rodziny Vaux, a Justina w szczególno
ści, z radością wskazał go władzom. Wiesz jednak,
podobnie jak ja, że bez względu na to, co mówiły
by pozory, Justin nikogo by nie zabił.
Christian podchwycił jej spojrzenie, dostrzegł
w nim lęk i grożące wybuchem zniecierpliwienie.
A także niepokój.
- Ty nie wierzysz, że mógłby kogoś zabić. Ja za
pewne także. Nie znaczy to jednak, że tego nie zro
bił.
Drażnienie się z kimś z rodziny Vaux było nie-
bezpieczne, tym razem jednak Letitia nie zareago-
wała złośliwością ani wybuchem gniewu. Co uzmy-
słowiło mu, jak bardzo jest zaniepokojona. A mimo
dramatycznych scen, z których słynęła jej rodzina,
zwana nie bez przyczyny „Vaux o paskudnym uspo-
sobieniu", nie należała do osób zamartwiających
się bez powodu. Co wyjaśniało, dlaczego
siedziała teraz w salonie Klubu, apelując o pomoc
do mężczyzny, którego niegdyś znała.
11
Mężczyzny, który nie potrafił niczego jej odmó-
wić. Nawet swego serca.
Wytrzymywała przez jakiś czas jego spojrzenie,
by po chwili zapytać niskim, ochrypłym - jakże
uwodzicielskim - głosem:
- Pomożesz mi?
Patrzył jej w oczy, nie wiedząc, co odpowie. Ani
tego, jak bardzo jest w niej nadal zakochany. Co
oznaczało...
Uniósł brwi.
- Ile moja pomoc jest dla ciebie warta?
Zamrugała, a potem przyjrzała mu się uważnie,
mrużąc z namysłem oczy. Po brzemiennej znacze-
niem ciszy, kiedy to oceniała i rozważała, o co na-
prawdę chciał ją zapytać, odparła z absolutnym
przekonaniem:
- Wiesz doskonale, że zrobię wszystko - na
prawdę wszystko - aby oczyścić imię Justina.
Skinął głową.
- Doskonale.
Usłyszał samego siebie, jak dwornie wyraża zgo-
dę. Zaskoczyło go to, gdyż nie był do końca pew-
ny, co zrobi, a już z pewnością nie wiedział, czego
zażąda w zamian za pomoc. Nie był nawet pewien,
co nim kierowało, kiedy wymusił na niej tę dekla-
rację. Jednak „wszystko" pozostawiało szerokie
pole manewru.
Na przykład do tego, aby odegrać się za dwana-
ście lat cierpień.
Na samą myśl o tym aż coś ścisnęło go w żołąd-
ku.
- Powiedz mi, co się wydarzyło. Opisz następ
stwo zdarzeń tak, jak je zapamiętałaś.
Letitia zawahała się, a potem wzięła do rąk czar-
ną torebkę spoczywającą dotąd na jej kolanach.
12
- Chodźmy do domu. - Wstała i opuściła woal-
kę. - Prościej będzie przedstawić ci wszystko
na miejscu.
*
Sądziła, że będzie jej łatwiej, gdyż opowiadanie
o wydarzeniach pozwoli jej skupić uwagę na czymś
innym, jednak to, iż stał tuż obok, wprawiało jej
nerwy w stan nieustającego napięcia. Czekały, go-
towe, by odpowiedzieć na każdy, choćby najlżejszy,
dotyk, zanurzyć się w cieple emanującym z tego
człowieka.
Wskazała miejsce na podłodze gabinetu miesz-
czącego się w domu przy South Audley Street,
gdzie, jak jej powiedziano, spoczywały zwłoki jej
męża.
- Nadal widać krew.
Wzmiankowane miejsce znajdowało się pomię-
dzy kominkiem a wielkim biurkiem.
Letitia nie była nadmiernie wrażliwa, jednak
na widok brązowoczerwonej plamy zrobiło jej się
niedobrze. Nieważne, co czuła do Randalla, nikt
nie powinien umierać tak jak on, zatłuczony bru-
talnie pogrzebaczem z własnego kominka.
Christian podszedł bliżej i przyjrzał się plamie.
-W którą stronę był zwrócony - twarzą do ko-
minka czy biurka?
-Nie wiem. Nie powiedzieli mi. I nie pozwolili
zajrzeć; uznali pewnie, że to nie widok dla
damy.
Uniosła głowę i zmusiła się, by skupić uwagę
na przedmiocie rozmowy, walcząc z pokusą, by za-
mknąć oczy i dopuścić do głosu inne zmysły. Za-
pomniała, jak jest wysoki, jak potężnie zbudowa-
ny. Zapomniała, że jako jeden z niewielu męż-
13
czyzn w towarzystwie przewyższa ją znacząco
wzrostem, sprawiając, że mogła czuć się chronio-
na... bezpieczna... Nie dlatego zwróciła się do nie-
go w potrzebie, lecz teraz wdzięczna była losowi,
że Christian jest tak silny, a także za to, że ma go
przy sobie, żywego w przesyconym atmosferą
śmierci pomieszczeniu.
-Zabrali pogrzebacz. - Wskazała na stolik po-
między stojącymi po obu stronach kominka
fotelami. - I dwie szklaneczki ze stolika. Z
brandy.
-Powiedz mi, co wiesz. Kiedy ostatnio go wi-
działaś?
Pytanie zmusiło ją do skupienia uwagi.
- Wczoraj wieczorem. Poszłam na kolację
do Martindale'ów, a potem na wieczorek do Cum
berland House. Wróciłam dość późno. Randall zo
stał w domu - czasami tak postępował, zwłaszcza
gdy musiał zająć się interesami. Poczekał na mnie
w holu i poprosił, bym weszła z nim do gabinetu.
Chciał omówić... - zamilkła, a potem dodała, zda
jąc sobie sprawę, że zdradzają głos - ...pewną ro
dzinną sprawę.
Byli małżeństwem od ośmiu lat, nie mieli jednak
dzieci. Christian uznał, iż wie, co mogło być przed-
miotem rozmowy, której treści wolała nie ujawniać.
Wpatrywał się w jej twarz, wiedząc - po prostu
wiedząc - że ta kobieta ma nadzieję pchnąć go
w określonym kierunku i zakarbował sobie w pa-
mięci, by wrócić później do tematu i wypytać, cze-
go dotyczyła dyskusja. Lecz teraz...
- Przedyskutować? - Tam, gdzie chodziło
o Vaux, słowo dyskusja mogło oznaczać zarówno
rozmowę, jak i gwałtowną potyczkę na słowa.
- Posprzeczaliśmy się. - Twarz jej spłonęła ru
mieńcem, mówiła jednak dalej: - Nie wiem, jak
14
długo to trwało, w końcu wyszłam jednak z poko-
ju. I zostawiłam go samego.
- Więc się kłóciliście. Głośno.
Skinęła głową.
Potoczył spojrzeniem po gabinecie, a potem
spojrzał znów na nią.
- Obyło się bez tłuczenia wazonów? Fruwają
cych po pokoju przedmiotów?
Skrzyżowała pod biustem ramiona i spojrzała
na niego z wyższością.
- To nie był ten rodzaj kłótni.
Chłodny spór, bez ognia i emocji. Dziwne, zwa-
żywszy na usposobienie Letitii.
Odwrócił wzrok, aby znów się rozejrzeć. A tak
naprawdę po to, by nie skupiać uwagi na jej pier-
siach - piersiach, które znał tak dobrze, przynaj-
mniej kiedyś. Odciągnąć umysł od lubieżnych ob-
razów z przeszłości - tym bardziej wyrazistych, iż
przywołanych wspomnieniem, nie wyobraźnią.
-Zostawiłaś zatem Randalla, całego i zdrowego,
w gabinecie, i co dalej?
-Nie wydarzyło się nic szczególnego aż do chwili,
gdy rankiem wpadła do sypialni pokojówka, by
powiedzieć o znalezionym ciele.
Odwróciła wzrok od plamy krwi. Ruszył ku
oknu wychodzącemu na ulicę.
- Zanim zdążyłam się ubrać i zejść, kamerdyner
-sztywny mały utrapieniec, nazwiskiem Mellon - po-
wiadomił władze, które wyznaczyły śledczego z Bow
Street, człowieczka o wyglądzie łasicy i ciasnym umy-
śle, myślącego jedynie o tym, by jak najszybciej za-
mknąć sprawę. Bez względu na to, co się napraw-
dę wydarzyło. - Zamilkła, ale nim zdążył zadać ko-
lejne pytanie, przemówiła znowu: - Jeszcze coś
-z paplaniny roztrzęsionej pokojówki wywniosko-
15
walam, że drzwi gabinetu były zamknięte, a klucz
leżał na podłodze wewnątrz. Mellon i lokaj próbo-
wali je sforsować, lecz im się nie udało.
Odwrócili się oboje i spojrzeli na drzwi - dębo-
we, ciężkie, grube na kilka cali i zaopatrzone w so-
lidny zamek.
- Na szczęście ktoś ze służby potrafi otwierać
zamki. W ten sposób dostali się do środka... i go
znaleźli.
Zostawił ją i ruszył ku drzwiom; bliskość Letitii
sprawiała, że zmysły miał co prawda zmącone, jed-
nak intelekt nie.
-Jak daleko w głębi? Wywnioskuj z tego, co po-
wiedziała.
-Kilka metrów, nie dalej. Tak to zabrzmiało.
Stał, wpatrując się w podłogę i rozważając zna-
czenie tego, iż klucz znajdował się w tym akurat
miejscu, gdy w progu pojawiła się dziewczyna.
Podniósł wzrok i napotkał jej spojrzenie.
Uśmiechnął się.
-Hermione.
-Lord Dearne. - Dygnęła z wdziękiem. - Nie
sądziłam, że będzie mnie pan pamiętał.
Nie, nie zapomniał nigdy smarkuli, którą widział
po raz ostatni, kiedy miała cztery lata. To jej wło-
sy podpowiedziały mu, iż musi należeć do rodziny
- wszyscy Vaux szczycili się bowiem bujnymi, rudy-
mi lokami. Zważywszy na to, a także na rysy jej
twarzy - łagodniejszą wersję rysów Letitii - nie-
trudno było mu „rozszyfrować" dziewczynę.
Hermione przeniosła uwagę na siostrę i weszła
głębiej do pokoju. Christian zauważył, iż nie spoj-
rzała na plamę, poświęcając całą uwagę Letitii.
On też na nią spojrzał: wpatrywała się w dywan
i widać było, że myślami przebywa zupełnie gdzie
ta
indziej. Najwidoczniej obecność Hermione w miej-
scu, gdzie popełniono zbrodnię, nie zaniepokoiła
jej. Po chwili spojrzała na Christiana i powiedziała:
-Tyle wiem z pierwszej ręki. Od śledczego do-
wiedziałam się jednak...
-Nie. - Powstrzymał ją, unosząc dłoń. - Nie mów.
Chciałbym sam to od niego usłyszeć.
Spojrzała na niego.
-Bez mojej interpretacji?
Zdusił uśmiech.
-Bez twojej nadinterpretacji.
Prychnęła, wydając odgłos, który kobiety % ro-
dziny Vaux doprowadziły do perfekcji, a potem
popatrzyła na Hermione.
-Wszystko w porządku?
-Oczywiście. Niepokoiłam się o ciebie.
Letitia wzruszyła ramionami.
- Kiedy Justin się pokaże, a głupcy, którzy nazy
wają siebie władzami, przyznają, że to nie on, i za
czną szukać prawdziwego mordercy, wszystko ze
mną będzie w porządku.
Christian westchnął w duchu. W jej słowach nie
pobrzmiewał sarkazm - z tymi Vaux zawsze wie-
działo się to od razu - a przecież straciła dopiero co
męża, z którym przeżyła osiem lat, i stało się to w
szokujących okolicznościach...
Przyjrzał się jej: patrzyła na Hermione i naj-
wyraźniej myślała jedynie o tym, jak uspokoić sio-
strę. Chociaż Hermione wyglądała i zachowywała
się jak łagodna wersja Letitii, to z czasem niewątp-
liwie i u niej rozwinie się upodobanie do dramaty-
zowania. Widać też było, że siostry dobrze czują się
w swoim towarzystwie i różni je tylko wiek, a także
troska, postrzeganie Hermione jako osoby, którą
17
należy chronić i nad nią czuwać, widoczne w spoj-
rzeniu Letitii.
Poznawał to uczucie. Znał je aż nadto dobrze.
Poruszył się.
- Gdybyś zechciała wezwać kamerdynera - Mel
lon, tak brzmi jego nazwisko, prawda? - chętnie
bym z nim porozmawiał.
Przesłuchał go. Lepiej skupić się na sprawie, niż
pozwolić, by ta Jezebel grała na jego uczuciach,
choćby nieświadomie.
Letitia podeszła do dzwonka i pociągnęła za
sznur. Pośpiech, z jakim zareagowano, wiele im
powiedział. Letitia uśmiechnęła się cynicznie, wy-
mieniając spojrzenia z Christianem. Najwidoczniej
służba uznała jego obecność za na tyle znaczącą,
by trzymać się w pobliżu.
Mimo to Mellon utkwił spojrzenie w chlebodaw-
czyni, ignorując Christiana.
-Pani dzwoniła, madame?
-W rzeczy samej, Mellon. Lord Dearne - wska-
zała Christiana - chciałby zadać wam parę
pytań. Odpowiedzcie, proszę, najlepiej jak
potraficie.
Mellon odwrócił się niechętnie do Christiana,
który uśmiechnął się jak zawsze czarująco.
Powinna była go ostrzec, Mellon bowiem ze-
sztywniał, a z całej jego postaci bił teraz chłód.
Christian także to dostrzegł, postanowił jednak zi-
gnorować reakcję mężczyzny.
-Byliście kamerdynerem pana Randalla... jak
długo?
-Dwanaście lat, milordzie.
Wstąpił zatem na służbę na długo przed tym,
nim Letitia wyszła za mąż. Ona nie lubiła tego
człowieka, mimo to pozwoliła, aby pozostał w jej
domu i nadzorował służbę - ciekawe dlaczego?
18
- zastanawiał się Christian, przenosząc spojrzenie
z powrotem na kamerdynera. Mellon wypuścił
powietrze z płuc.
-To przyjemność... - przerwał, zamrugał, a po-
tem zacisnął na chwilę szczęki. - To była
przyjemność pracować dla pana Randalla -
dokończył.
-A reszta służby?
-Czują to samo, proszę pana. Nikt z nich nie
miał z panem kłopotów.
Widać było, że kamerdyner nie cierpi swej chle-
bodawczyni. Ciekawe, jaki też mógł być powód tak
oczywistej niechęci. Letitia, którą znał Christian,
była nieodmiennie uprzejma wobec niżej posta-
wionych; wpajano jej to od urodzenia. Musi być in-
ny powód, dla którego Mellon jest jej aż tak nie-
chętny.
- Doskonale - odparł na pozór spokojnie.
•- A teraz opowiedzcie, proszę, swoimi słowami,
opierając się na własnych obserwacjach, co wyda
rzyło się ostatniego wieczoru. Zacznijcie od chwili,
gdy lady Randall wróciła do domu.
Mellon zacisnął wargi niczym stara kobieta, od-
powiedział jednak nader chętnie.
- Pani weszła i pan poprosi! ją o chwilę rozmo
wy. Tutaj, w gabinecie. Zamknęli drzwi, nie słysza
łem więc, o czym rozmawiano, ale było wiele hała
su. - Zerknął przelotnie na Letitię, a potem wbił
na powrót wzrok w punkt nad prawym ramieniem
Christiana. - Słyszeliśmy, że pani wrzeszczy
i awanturuje się, jak ma w zwyczaju.
Ach, więc o to chodzi. Mellonowi, przywiązane-
mu do swego pana, nie podobało się, jak Letitia
traktuje Randalla.
Christian milczał przez chwilę, oceniając sytu-
ację. Letitia zdradziła go dla Randalla, lecz ze
19
wszystkiego, co zdołał dotąd zaobserwować wyni-
kało, iż nie było to, jak powszechnie sądzono,
małżeństwo z miłości. Zanotował sobie w pamięci,
aby dowiedzieć się czegoś więcej o Randallu. Lecz
najpierw... niezachwiana opiekuńczość, jaką żywił
najwidoczniej wobec Letitii, skłoniła go, by zapytał:
-Czy coś wydarzyło się w czasie, gdy państwo
kłócili się w gabinecie?
-W rzeczy samej, sir, choć nie w gabinecie.
-W oczach Mellona zabłysła mściwa satysfakcja.
-Pan Justin Vaux, brat pani, wpadł zobaczyć się z
panem. Właśnie z nim, nie z panią. Usłyszał, co
dzieje się w gabinecie, i uznał, że lepiej będzie za-
czekać w bibliotece. Wprowadziłem go tam. Po-
wiedział, że nie muszę na niego czekać - zrobiło się
bowiem dość późno. Miał wejść niezapowiedziany
do gabinetu, kiedy opuści go pani.
- Udaliście się więc na spoczynek? - zapytał,
skrywając zaskoczenie.
Percival nigdy nie kładł się przed nim, chyba że
wyraźnie mu to polecił. Mellon wydawał się
dotknięty.
- Żałuję, że to zrobiłem, jednak pan Justin czę
sto u nas bywał i czuł się tu jak u siebie, a pan po
wiedział, że się go spodziewa, więc... było jasne, iż
nie życzy sobie, bym kręcił się w pobliżu. Poszedłem
zatem.
Nawet nie patrząc na Letitię, Christian był w
stanie wyciągnąć właściwe wnioski: Justin nie lubił
Randalla, dlatego wpadał często, zachowując się,
jakby był u siebie i wspierał Letitię - a prawdo-
podobnie po prostu nad nią czuwał. Wiele mówiące
zachowanie. Chociaż rodzeństwo było zżyte, nie
siedzieli sobie nawzajem w kieszeni. No i była jesz-
n
cze Hermione. Christian spojrzał na dziewczynę,
zastanawiając się, czy opiekuńcze nastawienie Le-
titii wynikało jedynie z rozwiniętego „instynktu ro-
dzinnego".
Najwidoczniej Justin nie krył się z niechęcią do
szwagra i dlatego Mellon aż tak go nie znosił.
- Zatem, skoro udaliście się na spoczynek, nie
wiecie, co wydarzyło się potem. - Podchwycił
wzrok Mellona. - Nie możecie powiedzieć na pew
no, że lord Vaux opuścił bibliotekę, wszedł do ga
binetu i spotkał się z waszym chlebodawcą.
Mellon zacisnął wargi.
-Nie, lecz mogę stwierdzić, iż opuścił dom nie
wcześniej, jak po godzinie. Okno mojego pokoju
znajduje się nad frontowymi drzwiami. Usłysza-
łem, jak ktoś je otwiera, a potem zamyka.
Podszedłem i wyjrzałem, by się upewnić. Lord
Vaux zbiegł po stopniach i zszedł na chodnik.
-W którą stronę się udał?
-W lewo, ku Picadilly.
Christian uniósł pytającym gestem brwi, spoglą-
dając na Letitię.
Stała z założonymi rękami, gotując się z gniewu.
W końcu zechciała łaskawie odpowiedzieć:
- Justin mieszka na Jermyn Street.
Mellon podał właściwy kierunek bez wahania,
zatem prawdopodobnie widział, jak młody Vaux
wychodzi. Christian zastanawiał się przez chwilę, a
potem zapytał:
- Czy gdyby ktoś odwiedził waszego pana tego
wieczoru, po wyjściu pana Justina lub nawet wcześ
niej, wiedzielibyście o tym?
- Oczywiście, proszę pana. Gdyby zadzwonił,
na pewno bym usłyszał - dzwonek odzywa się nie
tylko w kuchni, ale i w moim pokoju. A gdyby tyl-
21
ko zapukał, też bym go usłyszał, zważywszy, gdzie
znajduje się mój pokój.
Sugerowanie, iż mógł już wtedy głęboko spać,
nie miało żadnego sensu.
-Doskonale. - Christian zwrócił się ku plamie
na podłodze. - Przejdźmy do dzisiejszego
poranka. Co się stało, kiedy zeszliście na dół?
-Byłem w kredensie, szykując naczynia do śnia-
dania, kiedy przyszła tam pani Crocket,
gospodyni, i powiedziała, że służąca, która
sprząta rano gabinet, nie może otworzyć
drzwi. Poszedłem tam od razu, sądząc, iż być
może pan wstał wcześnie i od razu udał się do
gabinetu. Czasami zamyka wtedy drzwi.
Zapukałem, lecz nie odpowiedział. Wtedy
jeden z lokajów zajrzał przez dziurkę od
klucza - zaskoczyło mnie, że mógł cokolwiek
zobaczyć, klucz powinien był przecież tkwić
w zamku. Pozieleniał na twarzy i powiedział,
że pan leży na podłodze w kałuży krwi.
Mellon zbladł.
-Co stało się potem?
-Spróbowaliśmy wyłamać drzwi - ja i dwóch lo-
kajów - lecz nam się nie udało.
Zastanawialiśmy się właśnie, czy nie stłuc szyby
w oknie i nie wejść tamtędy, gdy jedna z
pokojówek przypomniała sobie, że pomywacz
potrafi otwierać zamki. Sprowadziliśmy go i
doskonale sobie poradził. Wpadliśmy do
pokoju... - Mellon utkwił spojrzenie w plamie
na podłodze - ...i znaleźliśmy pana. Był martwy.
Całkiem martwy.
Głos zadrżał mu przy ostatnich słowach. Chri-
stian dał kamerdynerowi chwilę, by się pozbierał.
Spojrzał na Letitię: twarz miała kredowobiałą.
- Wiem, że to przykre - powiedział, adresując te
słowa bardziej do niej niż do Mellona i wracając
22
do niego spojrzeniem - ale czy moglibyście opisać,
jak leżał wasz pan - na plecach czy twarzą w dół?
Twarz Mellona straciła wszelką barwę.
- Na plecach, milordzie. - Zacisnął mocno
szczęki. - Z jego twarzy niewiele zostało.
Letitia wydała odgłos, jakby się krztusiła. Uniosła
dłoń, przyłożyła ją sobie do szyi i odwróciła się
do okna. Hermione zbladła, lecz była mniej zde-
nerwowana.
Christian stłumił przemożną chęć, by przerwać
przesłuchanie i oszczędzić uczucia Letitii - za co ta
z pewnością by mu nie podziękowała - lecz konty-
nuował:
- Wygląda więc na to, że Randall zwrócony był
twarzą do kominka i do napastnika. Jak zrozumia
łem, na stoliku stały dwie szklaneczki z brandy.
Czy były opróżnione?
Mellon zastanawiał się przez chwilę, zaskoczony
zmianą tematu.
- Napoczęte, ale nie opróżnione.
-Gdzie dokładnie znajdował się klucz?
Mellon wskazał miejsce na podłodze.
-Tam, przy tym sęku.
Hermione się poruszyła. Christian spojrzał na
dziewczynę i spostrzegł, że przysłuchuje się im z
uwagą. Zerknął na Letitię: ona także słuchała, lecz
nie aż tak uważnie. Znów przeniósł spojrzenie na
Hermione. Oczy miała szeroko otwarte i wydawała
się spięta. Nie patrząc na Mellona, powiedział:
-Połóżcie palec na tym miejscu.
Mellon posłuchał.
-O ile dobrze pamiętam, klucz leżał tutaj.
Hermione wpatrywała się w Mellona, lecz kiedy
ten się wyprostował, spojrzała wyczekująco
na Christiana.
23
Niepewny, jak powinien rozumieć jej zachowa-
nie, zadał oczywiste pytanie:
-Jak sądzicie, w jaki sposób klucz się tu znalazł?
-Nie potrafię powiedzieć, proszę pana - odparł
Mellon.
-A gdybyście mieli zgadywać?
-Myślę, że... lord Vaux zamknął za sobą drzwi, a
potem wsunął klucz przez szparę pod nimi.
Christian skinął głową. Takie wytłumaczenie sa-
mo się nasuwało, a jednak...
- Po co miałby to robić? Jeśli dopiero co zabił
waszego pana w tak brutalny sposób, po co zada
wać sobie trud i zamykać drzwi, by potem wsuwać
klucz przez szparę?
Mellon zmarszczył brwi, nie znajdując odpowie-
dzi.
- By dać sobie czas i spokojnie się ulotnić.
Słowa wyszły z ust chudego niczym chart osobni-
ka, który pojawił się właśnie w holu. Jedno spoj-
rzenie na przypominające łasicę rysy wystarczyło,
by Christian wiedział, kim jest przybyły.
Letitia zesztywniała i powiedziała:
- Dearne, pozwól, że przedstawię pana Bartona.
Śledczego z Bow Street.
Nie musiała mówić nic więcej. Jej ton jasno
wskazywał, jak bardzo nim gardzi. Najwidoczniej
Bartonowi udało się zrazić ją do siebie nader sku-
tecznie.
- Lady Randall poprosiła mnie, bym zbadał
okoliczności śmierci jej męża - powiedział roz
myślnie uprzejmym tonem. - Czy mogę spytać, co
sprawiło, iż doszedł pan do wniosku, że lord Justin
Vaux się, jak pan to ujął, ulotnił?
Barton nie był pewny, w jaki sposób potrakto-
wać Christiana. Ten zaś czekał, pozostawiając mu
24
czas do namysłu. W rezultacie śledczy zdecydował,
że lepiej zachować ostrożność.
- W zaistniałych okolicznościach poczułem się
uprawniony, aby odwiedzić lokum jego lordow-
skiej mości - odparł grzecznie. - Dano mi do zro
zumienia, że jej lordowska mość - zerknął na Leti-
tię - posłała bratu wiadomość, prosząc go, by na
tychmiast się tu stawił, nie otrzymała jednak odpo
wiedzi. Nic w tym dziwnego, zważywszy, że lord
zniknął.
Letitia wydawała się zaskoczona, a nawet zszo-
kowana. Podobnie Hermione.
- Zniknął? - Letitia wpatrywała się w Bartona.
Christian niemal widział, jak obracają się tryby
w jej głowie. Po chwili prychnęła i odwróciła
wzrok. - Zapewne udał się po prostu na wieś z wi
zytą do znajomych. Mamy w końcu sierpień. Po
dejrzewam, panie Barton, że za pańskim „zniknię
ciem" nie kryje się nic więcej.
Barton przybrał wojowniczą minę.
- Czy jego lordowska mość ma zwyczaj udawać
się na wieś w absolutnym pośpiechu, głęboką no
cą? Zabierając osobistego lokaja, który nie został
uprzedzony o wyjeździe? - Letitia milczała, mówił
więc dalej: - Ponieważ, zgodnie z tym, co powie
dział mieszkający na parterze właściciel domu, to
właśnie się wydarzyło.
Spojrzał w dół, zwracając uwagę obecnych na
przedmiot, który trzymał w dłoni; wydawało się, że
jest to część garderoby, wielokrotnie złożona.
- No i mamy jeszcze to. - Rozwinął pakunek
i okazało się, że jest nią surdut. - Należy do brata,
wasza lordowska mość? Poznaje go pani?
Letitia zmarszczyła brwi. Podeszła i przyjrzała
się krojowi surduta.
25
- Wygląda, jakby był Justina. - Zatrzymała się
przed Bartonem, który rozpostarł ochoczo surdut.
- Jest od Shultza? - Sięgnęła ku lewej klapie.
Barton cofnął pośpiesznie dłonie.
- Proszę zachować ostrożność, dotykając go.
Jest na nim krew - prawdopodobnie męża pani.
Letitia zbladła jeszcze bardziej.
Christian natychmiast znalazł się przy jej boku.
- Barton.
W pojedynczym słowie rozbrzmiewał gniew, nie
odzwierciedlając jednak tego, co czuł Christian.
Zacisnął dłonie, powstrzymując chęć, aby uderzyć
śledczego, rozerwać go na strzępy. Język świerzbił
go, kusząc, by dał wyraz gniewowi, ale... musieli
dowiedzieć się, co śledczy odkrył.
- Czy gospodarz domyśla się, dokąd mógł udać
się lord Justin?
Pytanie zostało zadane takim tonem, że Barton
zesztywniał. Miał ochotę odmówić odpowiedzi,
lecz nie śmiał.
-Nie.
-Wie chociaż, czym pojechali? Wynajętym po-
wozem, a może dwukółką lorda?
Spojrzał na Letitię. Skinęła głową, potwierdza-
jąc, że Justin trzymał w mieście dwukółkę.
Barton dostrzegł wymianę spojrzeń między ni-
mi. Z oczami pociemniałymi z podejrzliwości przy-
znał burkliwie:
-Jego lordowska mość odjechał dwukółką.
-Dowiedział się pan na ten temat czegoś wię-
cej? Uzyskał jakieś informacje?
-Nie, milordzie. Ciało zabrano do policyjnego
lekarza. Kiedy skończy je badać, zwłoki zostaną
wydane jej lordowskiej mości i będzie można je
pochować.
26
Użył słowa „zwłoki" celowo, spoglądając
przy tym na Letitię.
Christian zwalczył niemożliwą prawie do odpar-
cia pokusę, by zacisnąć dłonie na gardle mężczy-
zny.
- Doskonale - stwierdził tak szorstko, że Barton
natychmiast na niego spojrzał. - Kiedy ten czas na
dejdzie, osobiście poinformuje pan Mellona, on
zaś przekaże informację mnie. Jej lordowska mość
nie będzie więcej niepokojona. Jeśli ma pan dalsze
pytania, proszę zadawać je za moim pośrednic
twem. - Wytrzymał spojrzenie Bartona. - Ufam,
że wyraziłem się jasno.
Ostatnie słowa wymruczał tak, iż zabrzmiało to,
jakby lew szykował się do następnego posiłku. Le-
titia uświadomiła sobie, co się za nimi kryje, i mia-
ła chęć go pocałować.
Niestety, nie mogła tego uczynić, teraz ani kie-
dykolwiek, wiedziała już jednak, że Christian na-
dal się o nią troszczy. Spędziła życie wśród męż-
czyzn tego pokroju i umiała odczytywać znaki.
Barton, przygwożdżony spojrzeniem Christiana,
skinął głową.
-Jak pan sobie życzy.
-Doskonale. - Christian zamilkł, a potem dodał:
- Proszę być pewnym, że jeśli dowiemy się cze-
goś, co mogłoby rzucić światło na to
morderstwo, niechybnie zostanie pan o tym
poinformowany.
Letitia odwróciła głowę i spojrzała na niego z
gniewnym niedowierzaniem. Zachowywał się po-
jednawczo -wobec wroga! Potrafiła rozpoznać ga-
łązkę oliwną, gdy ją widziała. Już miała dać wyraz
tłumionym dotąd uczuciom - wobec którego z
nich, nie była jeszcze zdecydowana - gdy Chri-
stian pochwycił jej spojrzenie.
27
To wystarczyło, by zacisnęła wargi i, przeklina-
jąc w duchu, zmilczała.
Wbiła w Bartona wzrok pełen lodowatej furii.
Zerknął na nią, a potem wrócił spojrzeniem do
Christiana i powiedział:
- Pójdę więc.
Skinął głową, nie adresując ukłonu do nikogo w
szczególności, i wyszedł.
Christian dał Mellonowi skinieniem znak, by
także opuścił gabinet. Kamerdyner posłuchał i wy-
szedł, zamykając za sobą grube na kilka cali, dębo-
we drzwi.
Ledwie to zrobił, Letitia dała upust swemu tem-
peramentowi.
- Jak on śmie! - Zaczerpnęła głęboko powietrza
i rozpoczęła gniewną tyradę.
Christian spojrzał na Hermione. Chociaż mil-
czała, widać było, że w pełni popiera siostrę i zga-
dza się z każdym dramatycznie wypowiedzianym
słowem. Wyglądała tak, jakby zaraz miała zawołać
z entuzjazmem: „Posłuchajcie tylko!".
Zrezygnowany, oparł się o skraj masywnego
biurka i patrzył, jak Letitia piekli się i przemierza
pokój, a potem znowu się piekli. Nikt nie pieklił się
tak jak rodzina Vaux - doprowadzili tę cechę do
granic sztuki. Podziwiał, jak potrafi być w tym
twórcza: barwne zdania i uderzająco nieprzychylne
porównania - „stumianiały imbecyl, kretyn o inte-
ligencji koszatki" - spływały z jej języka niemal na
jednym oddechu.
Lepiej niech się wykrzyczy - pomyślał. Jak wszyscy
z jej rodziny, potrzebowała dać od czasu do czasu
upust rozpierającej ją energii. Kiedy skończyła ob-
rzucać inwektywami Bartona, jego przodków
n
Stephanie Laurens Na skraju pożądania Klub Niezdobytych cz. 7
Rozdział1 Sierpień roku 1816 Londyn Powinien kazać jej czekać. Z głową pełną domysłów oraz kłębiących się myśli Christian Michael Allardyce, szósty markiz Dearne, zszedł z wolna po schodach Klubu Nie- zdobytych. Sączył właśnie w bibliotece whisky, po- grążony w zwykłym przygnębieniu, gdy majordo- mus klubu, Gasthorpe, przekazał mu wiadomość. Wezwanie, by stawił czoło przeszłości. Przeszłość czekała na niego we frontowym salo- nie, pomieszczeniu, które pozostałych sześciu właś- cicieli - byłych agentów najbardziej tajnej i eksklu- zywnej służby Jego Wysokości, twórcy klubu- schronienia przed naprzykrzającymi się damami z towarzystwa - uznało za dostępne dla tychże dam. Choć podczas minionych miesięcy zasada ta bywała permanentnie łamana, tym razem Gast- horpe uznał - najzupełniej słusznie - iż tę akurat damę należy wprowadzić do najbardziej oficjalne- go pomieszczenia w klubie - frontowego salonu. Naprawdępowinienemkazaćjejczekać-pomyślał. Przed dwunastoma laty przyrzekła, że to ona bę- dzie na niego czekać, tymczasem pojawił się inny i kiedy Christian tkwił, głęboko zakonspirowany, 5
w rządzonej przez Napoleona Europie, złamała z lekkim sercem daną obietnicę, zakochała się i poślubiła pana George'a Randalla. Była teraz panią Letitią Randall. Nie markizą Dearne. Głęboko w sercu, w miejscu, którego nikt i nic nie zdołało od dawna poruszyć, nadal czuł się zdradzony. Była panią Letitią Randall od ośmiu lat. Choć wrócił do Anglii przed niespełna rokiem i obracali się w tym samym, wąskim kręgu, nie zamienili dotąd słowa. Ani ukłonu. Zważywszy, co kiedyś ich łączyło, nie był w stanie zdobyć się choć na to, aby pochylić przed nią głowę. Zdawała się to rozu- mieć; chłodna i pełna rezerwy, jakby nigdy nie by- li sobie bliscy - nie byli kochankami - utrzymywa- ła z rozmysłem dystans. Aż do teraz. Christianie - PotrzebujęTwojejpomocy.PozaTobąniemam do kogo się zwrócić. L. To wszystko, co napisała - list niósł jednak o wiele głębszą treść, niż przekazywały słowa. Schodził powoli po stopniach. Powinien kazać jej czekać, lecz nie miał pojęcia, co przywiodło ją na próg Klubu Niezdobytych. Nie potrafił też so- bie wyobrazić, jak zdołała skłonić służbę w domu przy Grosvenor Square, by powiedziała, gdzie go szukać. Kamerdyner Percival stanowił wzór dosko- nałości - nic poza siłami natury nie mogło go zmu- sić, by zignorował sformułowane jasno polecenie chlebodawcy. 6
Z drugiej strony dama, okupująca właśnie fron- towy salon, stanowiła swego rodzaju siłę natury - i to od najwcześniejszego dzieciństwa. Zszedł z ostatniego stopnia i spojrzał z uwagą na drzwi salonu. Były zamknięte. Mógł odwrócić się i odejść, zmuszając ją, by czekała przynajmniej dziesięć minut. A nawet piętnaście. Desperacja przebijająca z listu gwarantowała, że będzie cze- kać. Nie potulnie - potulności nie było w jej reper- tuarze - zaciśnie jednak zęby i poczeka, aż będzie łaskaw się z nią zobaczyć. Kusiło go, by ją zranić, jak ona zraniła jego, i to tak skutecznie, iż mimo upływu lat rana dalej krwawiła. Ulotna woń jaśminu sprawiła, że podszedł do drzwi. To tylko ciekawość, przekonywał samego siebie, sięgając do klamki. Nie zaś przemożny, nieodpar- ty pociąg, który kiedyś ich połączył - i nadal spra- wiał, że mimo dwunastu lat oddalenia i ośmiu lat rozczarowań potrafili wyczuć swoją obecność na odległość. Pociąg, który sprawiał, że Christian nadal cier- piał. Uzbroił się wewnętrznie, po czym otworzył drzwi i wszedł do salonu. Pierwsze, co go zaskoczyło, to jej żałoba. Zatrzymał się w progu, oceniając sytuację. Siedziała w jednym z foteli, ustawionych z boku niewielkiego kominka, spowita w żałobną czerń, nudną i... cóż, każda inna kobieta wyglądałaby w takim stroju co najmniej ponuro. Każda, ale nie ona. Nawet czarny welon nie potrafił skryć jej ży- wiołowości. Promieniowała z każdej krzywizny smukłej sylwetki, z podskórnej energii, stłumionej, 7
lecz grożącej wyrwaniem się w każdej chwili na wolność. Wystarczyło, że poruszyła odzianą w rękawiczkę dłonią, by wzbudzić natychmiastowe zainteresowanie w każdym mężczyźnie. A już na pewno w nim. Uniosła teatralnym gestem ręce, ujęła odziany- mi w czarne skórzane rękawiczki dłońmi skraj we- lonu i odrzuciła go na upięte wysoko włosy, by mógł zobaczyć jej twarz: rubinowe, pełne usta, godne dłuta rzeźbiarza; wielkie, zielonozłote oczy w kształcie migdałów, zmieniające kolor w zależ- ności od nastroju właścicielki, osadzone nad wyso- kimi, pięknie ukształtowanymi kośćmi policzkowy- mi; gęste, ciemne rzęsy, prosty, patrycjuszowski nos, osadzony w owalnej twarzy o idealnej, porce- lanowej cerze. Opis nie oddawał w pełni jej uroku. Twarz Leti- tii odpowiadała bowiem ideałowi arystokratycznej urody nie tylko ze względu na składające się na nią elementy, ale też przenikającego je ducha. Tego popołudnia sprawiała wrażenie opanowa- nej. Christian zamknął za sobą drzwi. - Twój ojciec? Założył, iż ciężka żałoba oznacza, że umarł ojciec Letitii, lord Nunchance. Lecz gdyby głowa rodu Vaux odeszła z tego świata, w towarzystwie hucza- łoby od plotek. Tymczasem nic o tym nie słyszał, zaś twarz Letitii, z natury blada, nie nosiła znamion smutku. Jeśli już, wyglądała raczej tak, jakby Letitia z trudem panowała nad rozdrażnieniem. Nie ojciec. Mimo iż członkowie tej rodziny często i spektakularnie się kłócili, Letitia była szczerze przywiązana do swego ekscentrycznego rodzica. $
Teraz zmarszczyła idealnie zarysowane, piękne brwi, dając mu do zrozumienia, że okazał się tępy. - Nie. Nie tatuś. Dźwięk jej głosu wstrząsnął Christianem. Zapo- mniał, ile czasu minęło, odkąd słyszał go ostatni raz. Niski, z ledwie słyszalną chrypką, prowokował grzeszne myśli. Dziś jednak dało się w nim wyczuć przede wszystkim napięcie. Zaczerpnęła głęboko powietrza i wypaliła: - Randall został zamordowany. A potem spojrzała mu wreszcie w oczy, jakby wypowiedzenie tych brutalnych słów uwolniło ją z mocy niewiadomego zaklęcia. - Został zatłuczony na śmierć w swoim gabine cie. Wczoraj w nocy. Służba znalazła zwłoki ran kiem, a ci idioci z Bow Street uznali, że to Justin go zamordował. Christian zamrugał. - Rozumiem. Ruszył w głąb pokoju, dając sobie czas na przy- swojenie nowiny, a potem usiadł przy kominku. Lord Justin Vaux był młodszym bratem Letitii. Zważywszy, iż ona liczyła sobie teraz blisko dwa- dzieścia dziewięć lat, Justin musiał mieć ich dwa- dzieścia sześć. Rodzeństwo było bardzo zżyte, i to od najwcześniejszych lat. -A co na to Justin? -Na tym polega problem; znikną! i nie wiadomo, gdzie jest. Władze zaś, miast go poszukać, uznały, iż doskonale nada się na kozia ofiarnego. Nie wątpię, że okrzyknęli go już zbrodniarzem i rozpoczęli pogoń. Przemawiała krótko, rzeczowo, choć z odrobiną goryczy. Teraz, gdy pokonała największą przeszko- 9
dę - udało jej się skłonić Christiana, by się z nią zobaczył - mogła skupić się na sprawie. Co było zdecydowanie lepsze niż skupianie uwa- gi na nim. Przyglądanie się, jak zmierza ku niej z wdzię- kiem przez pokój - pozwolenie sobie na to - było błędem. Cała ta stłumiona siła, skondensowana w jednym mężczyźnie - mężczyźnie, którego każda istota posiadająca oczy uznałaby za niebez- piecznego - mogła zawrócić w głowie żyjącej, od- dychającej kobiecie. A przede wszystkim jej. Lecz dzisiaj musiała pozostać obojętna na urok i pora- dzić sobie z mężczyzną. Jego twarz zdradzała niewiele - ostro zarysowa- ne kości policzkowe, duże szare oczy pod szerokim czołem, proste brązowe brwi, zaskakująco gęste rzęsy, wąskie usta i mocny nos. Kwadratowa szczę- ka świadczyła o uporze skrywanym zazwyczaj pod maską osobistego uroku. Demonstrowanie tego uroku przychodziło mu łatwo, ona zaś, podobnie jak inni członkowie jej rodziny, potrafiła docenić niuanse wyglądu i za- chowania. I to się nie zmieniło. Jeśli już, to oddzia- ływał na nią jeszcze mocniej. Zdawała sobie do- skonale sprawę, że nadal bardzo go kocha, zapo- mniała jednak, jakie to uczucie, zapomniała o do- świadczaniu sięgającego głębi duszy związku. Znajdowała się tak blisko niego po raz pierwszy od dwunastu lat. Jej decyzja, by trzymać się na dy- stans, kiedy Christian wrócił do Londynu i znów zaczął obracać się w towarzystwie, była jak widać słuszna, skoro teraz, choć stała o dobre dwa metry od niego, tak bardzo ściskało ją w piersi, że ledwie mogła oddychać. 10
Niedostatek powietrza sprawił, że zakręciło jej się w głowie, a nerwy zadrżały, napięte z powodu oczekiwania. Oczekiwania, które nie mogło zostać zaspokojone. Nie teraz. Nie po tym, jak poślubiła Randalla. Skierował na nią spojrzenie szarych oczu, sku- pione i intensywne. - Dlaczego władze podejrzewają Justina? Był tam? Poczuła przypływ ulgi. To, że Christian zadawał pytania, dobrze wróżyło. - Najwidoczniej wpadł do Randalla późnym wieczorem. Głupi kamerdyner, który nie znosi wszystkich z rodziny Vaux, a Justina w szczególno ści, z radością wskazał go władzom. Wiesz jednak, podobnie jak ja, że bez względu na to, co mówiły by pozory, Justin nikogo by nie zabił. Christian podchwycił jej spojrzenie, dostrzegł w nim lęk i grożące wybuchem zniecierpliwienie. A także niepokój. - Ty nie wierzysz, że mógłby kogoś zabić. Ja za pewne także. Nie znaczy to jednak, że tego nie zro bił. Drażnienie się z kimś z rodziny Vaux było nie- bezpieczne, tym razem jednak Letitia nie zareago- wała złośliwością ani wybuchem gniewu. Co uzmy- słowiło mu, jak bardzo jest zaniepokojona. A mimo dramatycznych scen, z których słynęła jej rodzina, zwana nie bez przyczyny „Vaux o paskudnym uspo- sobieniu", nie należała do osób zamartwiających się bez powodu. Co wyjaśniało, dlaczego siedziała teraz w salonie Klubu, apelując o pomoc do mężczyzny, którego niegdyś znała. 11
Mężczyzny, który nie potrafił niczego jej odmó- wić. Nawet swego serca. Wytrzymywała przez jakiś czas jego spojrzenie, by po chwili zapytać niskim, ochrypłym - jakże uwodzicielskim - głosem: - Pomożesz mi? Patrzył jej w oczy, nie wiedząc, co odpowie. Ani tego, jak bardzo jest w niej nadal zakochany. Co oznaczało... Uniósł brwi. - Ile moja pomoc jest dla ciebie warta? Zamrugała, a potem przyjrzała mu się uważnie, mrużąc z namysłem oczy. Po brzemiennej znacze- niem ciszy, kiedy to oceniała i rozważała, o co na- prawdę chciał ją zapytać, odparła z absolutnym przekonaniem: - Wiesz doskonale, że zrobię wszystko - na prawdę wszystko - aby oczyścić imię Justina. Skinął głową. - Doskonale. Usłyszał samego siebie, jak dwornie wyraża zgo- dę. Zaskoczyło go to, gdyż nie był do końca pew- ny, co zrobi, a już z pewnością nie wiedział, czego zażąda w zamian za pomoc. Nie był nawet pewien, co nim kierowało, kiedy wymusił na niej tę dekla- rację. Jednak „wszystko" pozostawiało szerokie pole manewru. Na przykład do tego, aby odegrać się za dwana- ście lat cierpień. Na samą myśl o tym aż coś ścisnęło go w żołąd- ku. - Powiedz mi, co się wydarzyło. Opisz następ stwo zdarzeń tak, jak je zapamiętałaś. Letitia zawahała się, a potem wzięła do rąk czar- ną torebkę spoczywającą dotąd na jej kolanach. 12
- Chodźmy do domu. - Wstała i opuściła woal- kę. - Prościej będzie przedstawić ci wszystko na miejscu. * Sądziła, że będzie jej łatwiej, gdyż opowiadanie o wydarzeniach pozwoli jej skupić uwagę na czymś innym, jednak to, iż stał tuż obok, wprawiało jej nerwy w stan nieustającego napięcia. Czekały, go- towe, by odpowiedzieć na każdy, choćby najlżejszy, dotyk, zanurzyć się w cieple emanującym z tego człowieka. Wskazała miejsce na podłodze gabinetu miesz- czącego się w domu przy South Audley Street, gdzie, jak jej powiedziano, spoczywały zwłoki jej męża. - Nadal widać krew. Wzmiankowane miejsce znajdowało się pomię- dzy kominkiem a wielkim biurkiem. Letitia nie była nadmiernie wrażliwa, jednak na widok brązowoczerwonej plamy zrobiło jej się niedobrze. Nieważne, co czuła do Randalla, nikt nie powinien umierać tak jak on, zatłuczony bru- talnie pogrzebaczem z własnego kominka. Christian podszedł bliżej i przyjrzał się plamie. -W którą stronę był zwrócony - twarzą do ko- minka czy biurka? -Nie wiem. Nie powiedzieli mi. I nie pozwolili zajrzeć; uznali pewnie, że to nie widok dla damy. Uniosła głowę i zmusiła się, by skupić uwagę na przedmiocie rozmowy, walcząc z pokusą, by za- mknąć oczy i dopuścić do głosu inne zmysły. Za- pomniała, jak jest wysoki, jak potężnie zbudowa- ny. Zapomniała, że jako jeden z niewielu męż- 13
czyzn w towarzystwie przewyższa ją znacząco wzrostem, sprawiając, że mogła czuć się chronio- na... bezpieczna... Nie dlatego zwróciła się do nie- go w potrzebie, lecz teraz wdzięczna była losowi, że Christian jest tak silny, a także za to, że ma go przy sobie, żywego w przesyconym atmosferą śmierci pomieszczeniu. -Zabrali pogrzebacz. - Wskazała na stolik po- między stojącymi po obu stronach kominka fotelami. - I dwie szklaneczki ze stolika. Z brandy. -Powiedz mi, co wiesz. Kiedy ostatnio go wi- działaś? Pytanie zmusiło ją do skupienia uwagi. - Wczoraj wieczorem. Poszłam na kolację do Martindale'ów, a potem na wieczorek do Cum berland House. Wróciłam dość późno. Randall zo stał w domu - czasami tak postępował, zwłaszcza gdy musiał zająć się interesami. Poczekał na mnie w holu i poprosił, bym weszła z nim do gabinetu. Chciał omówić... - zamilkła, a potem dodała, zda jąc sobie sprawę, że zdradzają głos - ...pewną ro dzinną sprawę. Byli małżeństwem od ośmiu lat, nie mieli jednak dzieci. Christian uznał, iż wie, co mogło być przed- miotem rozmowy, której treści wolała nie ujawniać. Wpatrywał się w jej twarz, wiedząc - po prostu wiedząc - że ta kobieta ma nadzieję pchnąć go w określonym kierunku i zakarbował sobie w pa- mięci, by wrócić później do tematu i wypytać, cze- go dotyczyła dyskusja. Lecz teraz... - Przedyskutować? - Tam, gdzie chodziło o Vaux, słowo dyskusja mogło oznaczać zarówno rozmowę, jak i gwałtowną potyczkę na słowa. - Posprzeczaliśmy się. - Twarz jej spłonęła ru mieńcem, mówiła jednak dalej: - Nie wiem, jak 14
długo to trwało, w końcu wyszłam jednak z poko- ju. I zostawiłam go samego. - Więc się kłóciliście. Głośno. Skinęła głową. Potoczył spojrzeniem po gabinecie, a potem spojrzał znów na nią. - Obyło się bez tłuczenia wazonów? Fruwają cych po pokoju przedmiotów? Skrzyżowała pod biustem ramiona i spojrzała na niego z wyższością. - To nie był ten rodzaj kłótni. Chłodny spór, bez ognia i emocji. Dziwne, zwa- żywszy na usposobienie Letitii. Odwrócił wzrok, aby znów się rozejrzeć. A tak naprawdę po to, by nie skupiać uwagi na jej pier- siach - piersiach, które znał tak dobrze, przynaj- mniej kiedyś. Odciągnąć umysł od lubieżnych ob- razów z przeszłości - tym bardziej wyrazistych, iż przywołanych wspomnieniem, nie wyobraźnią. -Zostawiłaś zatem Randalla, całego i zdrowego, w gabinecie, i co dalej? -Nie wydarzyło się nic szczególnego aż do chwili, gdy rankiem wpadła do sypialni pokojówka, by powiedzieć o znalezionym ciele. Odwróciła wzrok od plamy krwi. Ruszył ku oknu wychodzącemu na ulicę. - Zanim zdążyłam się ubrać i zejść, kamerdyner -sztywny mały utrapieniec, nazwiskiem Mellon - po- wiadomił władze, które wyznaczyły śledczego z Bow Street, człowieczka o wyglądzie łasicy i ciasnym umy- śle, myślącego jedynie o tym, by jak najszybciej za- mknąć sprawę. Bez względu na to, co się napraw- dę wydarzyło. - Zamilkła, ale nim zdążył zadać ko- lejne pytanie, przemówiła znowu: - Jeszcze coś -z paplaniny roztrzęsionej pokojówki wywniosko- 15
walam, że drzwi gabinetu były zamknięte, a klucz leżał na podłodze wewnątrz. Mellon i lokaj próbo- wali je sforsować, lecz im się nie udało. Odwrócili się oboje i spojrzeli na drzwi - dębo- we, ciężkie, grube na kilka cali i zaopatrzone w so- lidny zamek. - Na szczęście ktoś ze służby potrafi otwierać zamki. W ten sposób dostali się do środka... i go znaleźli. Zostawił ją i ruszył ku drzwiom; bliskość Letitii sprawiała, że zmysły miał co prawda zmącone, jed- nak intelekt nie. -Jak daleko w głębi? Wywnioskuj z tego, co po- wiedziała. -Kilka metrów, nie dalej. Tak to zabrzmiało. Stał, wpatrując się w podłogę i rozważając zna- czenie tego, iż klucz znajdował się w tym akurat miejscu, gdy w progu pojawiła się dziewczyna. Podniósł wzrok i napotkał jej spojrzenie. Uśmiechnął się. -Hermione. -Lord Dearne. - Dygnęła z wdziękiem. - Nie sądziłam, że będzie mnie pan pamiętał. Nie, nie zapomniał nigdy smarkuli, którą widział po raz ostatni, kiedy miała cztery lata. To jej wło- sy podpowiedziały mu, iż musi należeć do rodziny - wszyscy Vaux szczycili się bowiem bujnymi, rudy- mi lokami. Zważywszy na to, a także na rysy jej twarzy - łagodniejszą wersję rysów Letitii - nie- trudno było mu „rozszyfrować" dziewczynę. Hermione przeniosła uwagę na siostrę i weszła głębiej do pokoju. Christian zauważył, iż nie spoj- rzała na plamę, poświęcając całą uwagę Letitii. On też na nią spojrzał: wpatrywała się w dywan i widać było, że myślami przebywa zupełnie gdzie ta
indziej. Najwidoczniej obecność Hermione w miej- scu, gdzie popełniono zbrodnię, nie zaniepokoiła jej. Po chwili spojrzała na Christiana i powiedziała: -Tyle wiem z pierwszej ręki. Od śledczego do- wiedziałam się jednak... -Nie. - Powstrzymał ją, unosząc dłoń. - Nie mów. Chciałbym sam to od niego usłyszeć. Spojrzała na niego. -Bez mojej interpretacji? Zdusił uśmiech. -Bez twojej nadinterpretacji. Prychnęła, wydając odgłos, który kobiety % ro- dziny Vaux doprowadziły do perfekcji, a potem popatrzyła na Hermione. -Wszystko w porządku? -Oczywiście. Niepokoiłam się o ciebie. Letitia wzruszyła ramionami. - Kiedy Justin się pokaże, a głupcy, którzy nazy wają siebie władzami, przyznają, że to nie on, i za czną szukać prawdziwego mordercy, wszystko ze mną będzie w porządku. Christian westchnął w duchu. W jej słowach nie pobrzmiewał sarkazm - z tymi Vaux zawsze wie- działo się to od razu - a przecież straciła dopiero co męża, z którym przeżyła osiem lat, i stało się to w szokujących okolicznościach... Przyjrzał się jej: patrzyła na Hermione i naj- wyraźniej myślała jedynie o tym, jak uspokoić sio- strę. Chociaż Hermione wyglądała i zachowywała się jak łagodna wersja Letitii, to z czasem niewątp- liwie i u niej rozwinie się upodobanie do dramaty- zowania. Widać też było, że siostry dobrze czują się w swoim towarzystwie i różni je tylko wiek, a także troska, postrzeganie Hermione jako osoby, którą 17
należy chronić i nad nią czuwać, widoczne w spoj- rzeniu Letitii. Poznawał to uczucie. Znał je aż nadto dobrze. Poruszył się. - Gdybyś zechciała wezwać kamerdynera - Mel lon, tak brzmi jego nazwisko, prawda? - chętnie bym z nim porozmawiał. Przesłuchał go. Lepiej skupić się na sprawie, niż pozwolić, by ta Jezebel grała na jego uczuciach, choćby nieświadomie. Letitia podeszła do dzwonka i pociągnęła za sznur. Pośpiech, z jakim zareagowano, wiele im powiedział. Letitia uśmiechnęła się cynicznie, wy- mieniając spojrzenia z Christianem. Najwidoczniej służba uznała jego obecność za na tyle znaczącą, by trzymać się w pobliżu. Mimo to Mellon utkwił spojrzenie w chlebodaw- czyni, ignorując Christiana. -Pani dzwoniła, madame? -W rzeczy samej, Mellon. Lord Dearne - wska- zała Christiana - chciałby zadać wam parę pytań. Odpowiedzcie, proszę, najlepiej jak potraficie. Mellon odwrócił się niechętnie do Christiana, który uśmiechnął się jak zawsze czarująco. Powinna była go ostrzec, Mellon bowiem ze- sztywniał, a z całej jego postaci bił teraz chłód. Christian także to dostrzegł, postanowił jednak zi- gnorować reakcję mężczyzny. -Byliście kamerdynerem pana Randalla... jak długo? -Dwanaście lat, milordzie. Wstąpił zatem na służbę na długo przed tym, nim Letitia wyszła za mąż. Ona nie lubiła tego człowieka, mimo to pozwoliła, aby pozostał w jej domu i nadzorował służbę - ciekawe dlaczego? 18
- zastanawiał się Christian, przenosząc spojrzenie z powrotem na kamerdynera. Mellon wypuścił powietrze z płuc. -To przyjemność... - przerwał, zamrugał, a po- tem zacisnął na chwilę szczęki. - To była przyjemność pracować dla pana Randalla - dokończył. -A reszta służby? -Czują to samo, proszę pana. Nikt z nich nie miał z panem kłopotów. Widać było, że kamerdyner nie cierpi swej chle- bodawczyni. Ciekawe, jaki też mógł być powód tak oczywistej niechęci. Letitia, którą znał Christian, była nieodmiennie uprzejma wobec niżej posta- wionych; wpajano jej to od urodzenia. Musi być in- ny powód, dla którego Mellon jest jej aż tak nie- chętny. - Doskonale - odparł na pozór spokojnie. •- A teraz opowiedzcie, proszę, swoimi słowami, opierając się na własnych obserwacjach, co wyda rzyło się ostatniego wieczoru. Zacznijcie od chwili, gdy lady Randall wróciła do domu. Mellon zacisnął wargi niczym stara kobieta, od- powiedział jednak nader chętnie. - Pani weszła i pan poprosi! ją o chwilę rozmo wy. Tutaj, w gabinecie. Zamknęli drzwi, nie słysza łem więc, o czym rozmawiano, ale było wiele hała su. - Zerknął przelotnie na Letitię, a potem wbił na powrót wzrok w punkt nad prawym ramieniem Christiana. - Słyszeliśmy, że pani wrzeszczy i awanturuje się, jak ma w zwyczaju. Ach, więc o to chodzi. Mellonowi, przywiązane- mu do swego pana, nie podobało się, jak Letitia traktuje Randalla. Christian milczał przez chwilę, oceniając sytu- ację. Letitia zdradziła go dla Randalla, lecz ze 19
wszystkiego, co zdołał dotąd zaobserwować wyni- kało, iż nie było to, jak powszechnie sądzono, małżeństwo z miłości. Zanotował sobie w pamięci, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Randallu. Lecz najpierw... niezachwiana opiekuńczość, jaką żywił najwidoczniej wobec Letitii, skłoniła go, by zapytał: -Czy coś wydarzyło się w czasie, gdy państwo kłócili się w gabinecie? -W rzeczy samej, sir, choć nie w gabinecie. -W oczach Mellona zabłysła mściwa satysfakcja. -Pan Justin Vaux, brat pani, wpadł zobaczyć się z panem. Właśnie z nim, nie z panią. Usłyszał, co dzieje się w gabinecie, i uznał, że lepiej będzie za- czekać w bibliotece. Wprowadziłem go tam. Po- wiedział, że nie muszę na niego czekać - zrobiło się bowiem dość późno. Miał wejść niezapowiedziany do gabinetu, kiedy opuści go pani. - Udaliście się więc na spoczynek? - zapytał, skrywając zaskoczenie. Percival nigdy nie kładł się przed nim, chyba że wyraźnie mu to polecił. Mellon wydawał się dotknięty. - Żałuję, że to zrobiłem, jednak pan Justin czę sto u nas bywał i czuł się tu jak u siebie, a pan po wiedział, że się go spodziewa, więc... było jasne, iż nie życzy sobie, bym kręcił się w pobliżu. Poszedłem zatem. Nawet nie patrząc na Letitię, Christian był w stanie wyciągnąć właściwe wnioski: Justin nie lubił Randalla, dlatego wpadał często, zachowując się, jakby był u siebie i wspierał Letitię - a prawdo- podobnie po prostu nad nią czuwał. Wiele mówiące zachowanie. Chociaż rodzeństwo było zżyte, nie siedzieli sobie nawzajem w kieszeni. No i była jesz- n
cze Hermione. Christian spojrzał na dziewczynę, zastanawiając się, czy opiekuńcze nastawienie Le- titii wynikało jedynie z rozwiniętego „instynktu ro- dzinnego". Najwidoczniej Justin nie krył się z niechęcią do szwagra i dlatego Mellon aż tak go nie znosił. - Zatem, skoro udaliście się na spoczynek, nie wiecie, co wydarzyło się potem. - Podchwycił wzrok Mellona. - Nie możecie powiedzieć na pew no, że lord Vaux opuścił bibliotekę, wszedł do ga binetu i spotkał się z waszym chlebodawcą. Mellon zacisnął wargi. -Nie, lecz mogę stwierdzić, iż opuścił dom nie wcześniej, jak po godzinie. Okno mojego pokoju znajduje się nad frontowymi drzwiami. Usłysza- łem, jak ktoś je otwiera, a potem zamyka. Podszedłem i wyjrzałem, by się upewnić. Lord Vaux zbiegł po stopniach i zszedł na chodnik. -W którą stronę się udał? -W lewo, ku Picadilly. Christian uniósł pytającym gestem brwi, spoglą- dając na Letitię. Stała z założonymi rękami, gotując się z gniewu. W końcu zechciała łaskawie odpowiedzieć: - Justin mieszka na Jermyn Street. Mellon podał właściwy kierunek bez wahania, zatem prawdopodobnie widział, jak młody Vaux wychodzi. Christian zastanawiał się przez chwilę, a potem zapytał: - Czy gdyby ktoś odwiedził waszego pana tego wieczoru, po wyjściu pana Justina lub nawet wcześ niej, wiedzielibyście o tym? - Oczywiście, proszę pana. Gdyby zadzwonił, na pewno bym usłyszał - dzwonek odzywa się nie tylko w kuchni, ale i w moim pokoju. A gdyby tyl- 21
ko zapukał, też bym go usłyszał, zważywszy, gdzie znajduje się mój pokój. Sugerowanie, iż mógł już wtedy głęboko spać, nie miało żadnego sensu. -Doskonale. - Christian zwrócił się ku plamie na podłodze. - Przejdźmy do dzisiejszego poranka. Co się stało, kiedy zeszliście na dół? -Byłem w kredensie, szykując naczynia do śnia- dania, kiedy przyszła tam pani Crocket, gospodyni, i powiedziała, że służąca, która sprząta rano gabinet, nie może otworzyć drzwi. Poszedłem tam od razu, sądząc, iż być może pan wstał wcześnie i od razu udał się do gabinetu. Czasami zamyka wtedy drzwi. Zapukałem, lecz nie odpowiedział. Wtedy jeden z lokajów zajrzał przez dziurkę od klucza - zaskoczyło mnie, że mógł cokolwiek zobaczyć, klucz powinien był przecież tkwić w zamku. Pozieleniał na twarzy i powiedział, że pan leży na podłodze w kałuży krwi. Mellon zbladł. -Co stało się potem? -Spróbowaliśmy wyłamać drzwi - ja i dwóch lo- kajów - lecz nam się nie udało. Zastanawialiśmy się właśnie, czy nie stłuc szyby w oknie i nie wejść tamtędy, gdy jedna z pokojówek przypomniała sobie, że pomywacz potrafi otwierać zamki. Sprowadziliśmy go i doskonale sobie poradził. Wpadliśmy do pokoju... - Mellon utkwił spojrzenie w plamie na podłodze - ...i znaleźliśmy pana. Był martwy. Całkiem martwy. Głos zadrżał mu przy ostatnich słowach. Chri- stian dał kamerdynerowi chwilę, by się pozbierał. Spojrzał na Letitię: twarz miała kredowobiałą. - Wiem, że to przykre - powiedział, adresując te słowa bardziej do niej niż do Mellona i wracając 22
do niego spojrzeniem - ale czy moglibyście opisać, jak leżał wasz pan - na plecach czy twarzą w dół? Twarz Mellona straciła wszelką barwę. - Na plecach, milordzie. - Zacisnął mocno szczęki. - Z jego twarzy niewiele zostało. Letitia wydała odgłos, jakby się krztusiła. Uniosła dłoń, przyłożyła ją sobie do szyi i odwróciła się do okna. Hermione zbladła, lecz była mniej zde- nerwowana. Christian stłumił przemożną chęć, by przerwać przesłuchanie i oszczędzić uczucia Letitii - za co ta z pewnością by mu nie podziękowała - lecz konty- nuował: - Wygląda więc na to, że Randall zwrócony był twarzą do kominka i do napastnika. Jak zrozumia łem, na stoliku stały dwie szklaneczki z brandy. Czy były opróżnione? Mellon zastanawiał się przez chwilę, zaskoczony zmianą tematu. - Napoczęte, ale nie opróżnione. -Gdzie dokładnie znajdował się klucz? Mellon wskazał miejsce na podłodze. -Tam, przy tym sęku. Hermione się poruszyła. Christian spojrzał na dziewczynę i spostrzegł, że przysłuchuje się im z uwagą. Zerknął na Letitię: ona także słuchała, lecz nie aż tak uważnie. Znów przeniósł spojrzenie na Hermione. Oczy miała szeroko otwarte i wydawała się spięta. Nie patrząc na Mellona, powiedział: -Połóżcie palec na tym miejscu. Mellon posłuchał. -O ile dobrze pamiętam, klucz leżał tutaj. Hermione wpatrywała się w Mellona, lecz kiedy ten się wyprostował, spojrzała wyczekująco na Christiana. 23
Niepewny, jak powinien rozumieć jej zachowa- nie, zadał oczywiste pytanie: -Jak sądzicie, w jaki sposób klucz się tu znalazł? -Nie potrafię powiedzieć, proszę pana - odparł Mellon. -A gdybyście mieli zgadywać? -Myślę, że... lord Vaux zamknął za sobą drzwi, a potem wsunął klucz przez szparę pod nimi. Christian skinął głową. Takie wytłumaczenie sa- mo się nasuwało, a jednak... - Po co miałby to robić? Jeśli dopiero co zabił waszego pana w tak brutalny sposób, po co zada wać sobie trud i zamykać drzwi, by potem wsuwać klucz przez szparę? Mellon zmarszczył brwi, nie znajdując odpowie- dzi. - By dać sobie czas i spokojnie się ulotnić. Słowa wyszły z ust chudego niczym chart osobni- ka, który pojawił się właśnie w holu. Jedno spoj- rzenie na przypominające łasicę rysy wystarczyło, by Christian wiedział, kim jest przybyły. Letitia zesztywniała i powiedziała: - Dearne, pozwól, że przedstawię pana Bartona. Śledczego z Bow Street. Nie musiała mówić nic więcej. Jej ton jasno wskazywał, jak bardzo nim gardzi. Najwidoczniej Bartonowi udało się zrazić ją do siebie nader sku- tecznie. - Lady Randall poprosiła mnie, bym zbadał okoliczności śmierci jej męża - powiedział roz myślnie uprzejmym tonem. - Czy mogę spytać, co sprawiło, iż doszedł pan do wniosku, że lord Justin Vaux się, jak pan to ujął, ulotnił? Barton nie był pewny, w jaki sposób potrakto- wać Christiana. Ten zaś czekał, pozostawiając mu 24
czas do namysłu. W rezultacie śledczy zdecydował, że lepiej zachować ostrożność. - W zaistniałych okolicznościach poczułem się uprawniony, aby odwiedzić lokum jego lordow- skiej mości - odparł grzecznie. - Dano mi do zro zumienia, że jej lordowska mość - zerknął na Leti- tię - posłała bratu wiadomość, prosząc go, by na tychmiast się tu stawił, nie otrzymała jednak odpo wiedzi. Nic w tym dziwnego, zważywszy, że lord zniknął. Letitia wydawała się zaskoczona, a nawet zszo- kowana. Podobnie Hermione. - Zniknął? - Letitia wpatrywała się w Bartona. Christian niemal widział, jak obracają się tryby w jej głowie. Po chwili prychnęła i odwróciła wzrok. - Zapewne udał się po prostu na wieś z wi zytą do znajomych. Mamy w końcu sierpień. Po dejrzewam, panie Barton, że za pańskim „zniknię ciem" nie kryje się nic więcej. Barton przybrał wojowniczą minę. - Czy jego lordowska mość ma zwyczaj udawać się na wieś w absolutnym pośpiechu, głęboką no cą? Zabierając osobistego lokaja, który nie został uprzedzony o wyjeździe? - Letitia milczała, mówił więc dalej: - Ponieważ, zgodnie z tym, co powie dział mieszkający na parterze właściciel domu, to właśnie się wydarzyło. Spojrzał w dół, zwracając uwagę obecnych na przedmiot, który trzymał w dłoni; wydawało się, że jest to część garderoby, wielokrotnie złożona. - No i mamy jeszcze to. - Rozwinął pakunek i okazało się, że jest nią surdut. - Należy do brata, wasza lordowska mość? Poznaje go pani? Letitia zmarszczyła brwi. Podeszła i przyjrzała się krojowi surduta. 25
- Wygląda, jakby był Justina. - Zatrzymała się przed Bartonem, który rozpostarł ochoczo surdut. - Jest od Shultza? - Sięgnęła ku lewej klapie. Barton cofnął pośpiesznie dłonie. - Proszę zachować ostrożność, dotykając go. Jest na nim krew - prawdopodobnie męża pani. Letitia zbladła jeszcze bardziej. Christian natychmiast znalazł się przy jej boku. - Barton. W pojedynczym słowie rozbrzmiewał gniew, nie odzwierciedlając jednak tego, co czuł Christian. Zacisnął dłonie, powstrzymując chęć, aby uderzyć śledczego, rozerwać go na strzępy. Język świerzbił go, kusząc, by dał wyraz gniewowi, ale... musieli dowiedzieć się, co śledczy odkrył. - Czy gospodarz domyśla się, dokąd mógł udać się lord Justin? Pytanie zostało zadane takim tonem, że Barton zesztywniał. Miał ochotę odmówić odpowiedzi, lecz nie śmiał. -Nie. -Wie chociaż, czym pojechali? Wynajętym po- wozem, a może dwukółką lorda? Spojrzał na Letitię. Skinęła głową, potwierdza- jąc, że Justin trzymał w mieście dwukółkę. Barton dostrzegł wymianę spojrzeń między ni- mi. Z oczami pociemniałymi z podejrzliwości przy- znał burkliwie: -Jego lordowska mość odjechał dwukółką. -Dowiedział się pan na ten temat czegoś wię- cej? Uzyskał jakieś informacje? -Nie, milordzie. Ciało zabrano do policyjnego lekarza. Kiedy skończy je badać, zwłoki zostaną wydane jej lordowskiej mości i będzie można je pochować. 26
Użył słowa „zwłoki" celowo, spoglądając przy tym na Letitię. Christian zwalczył niemożliwą prawie do odpar- cia pokusę, by zacisnąć dłonie na gardle mężczy- zny. - Doskonale - stwierdził tak szorstko, że Barton natychmiast na niego spojrzał. - Kiedy ten czas na dejdzie, osobiście poinformuje pan Mellona, on zaś przekaże informację mnie. Jej lordowska mość nie będzie więcej niepokojona. Jeśli ma pan dalsze pytania, proszę zadawać je za moim pośrednic twem. - Wytrzymał spojrzenie Bartona. - Ufam, że wyraziłem się jasno. Ostatnie słowa wymruczał tak, iż zabrzmiało to, jakby lew szykował się do następnego posiłku. Le- titia uświadomiła sobie, co się za nimi kryje, i mia- ła chęć go pocałować. Niestety, nie mogła tego uczynić, teraz ani kie- dykolwiek, wiedziała już jednak, że Christian na- dal się o nią troszczy. Spędziła życie wśród męż- czyzn tego pokroju i umiała odczytywać znaki. Barton, przygwożdżony spojrzeniem Christiana, skinął głową. -Jak pan sobie życzy. -Doskonale. - Christian zamilkł, a potem dodał: - Proszę być pewnym, że jeśli dowiemy się cze- goś, co mogłoby rzucić światło na to morderstwo, niechybnie zostanie pan o tym poinformowany. Letitia odwróciła głowę i spojrzała na niego z gniewnym niedowierzaniem. Zachowywał się po- jednawczo -wobec wroga! Potrafiła rozpoznać ga- łązkę oliwną, gdy ją widziała. Już miała dać wyraz tłumionym dotąd uczuciom - wobec którego z nich, nie była jeszcze zdecydowana - gdy Chri- stian pochwycił jej spojrzenie. 27
To wystarczyło, by zacisnęła wargi i, przeklina- jąc w duchu, zmilczała. Wbiła w Bartona wzrok pełen lodowatej furii. Zerknął na nią, a potem wrócił spojrzeniem do Christiana i powiedział: - Pójdę więc. Skinął głową, nie adresując ukłonu do nikogo w szczególności, i wyszedł. Christian dał Mellonowi skinieniem znak, by także opuścił gabinet. Kamerdyner posłuchał i wy- szedł, zamykając za sobą grube na kilka cali, dębo- we drzwi. Ledwie to zrobił, Letitia dała upust swemu tem- peramentowi. - Jak on śmie! - Zaczerpnęła głęboko powietrza i rozpoczęła gniewną tyradę. Christian spojrzał na Hermione. Chociaż mil- czała, widać było, że w pełni popiera siostrę i zga- dza się z każdym dramatycznie wypowiedzianym słowem. Wyglądała tak, jakby zaraz miała zawołać z entuzjazmem: „Posłuchajcie tylko!". Zrezygnowany, oparł się o skraj masywnego biurka i patrzył, jak Letitia piekli się i przemierza pokój, a potem znowu się piekli. Nikt nie pieklił się tak jak rodzina Vaux - doprowadzili tę cechę do granic sztuki. Podziwiał, jak potrafi być w tym twórcza: barwne zdania i uderzająco nieprzychylne porównania - „stumianiały imbecyl, kretyn o inte- ligencji koszatki" - spływały z jej języka niemal na jednym oddechu. Lepiej niech się wykrzyczy - pomyślał. Jak wszyscy z jej rodziny, potrzebowała dać od czasu do czasu upust rozpierającej ją energii. Kiedy skończyła ob- rzucać inwektywami Bartona, jego przodków n