mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Layton Edith - C Series 4 - Wyzwanie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Layton Edith - C Series 4 - Wyzwanie.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 298 stron)

Edith Layton Wyzwanie

1 Burdel był wielce osobliwy. Dżentelmen z Anglii miał w tej dziedzinie duże doświadczenie. Jako człowiek świato­ wy, znany ze swych tolerancyjnych poglądów, odwiedził wiele takich przybytków: tandetnych, egzotycznych, a czasa­ mi wręcz niebezpiecznych. Choć na swój sposób wszystkie były takie same. Podniecały mężczyzn charakterystycznym, intensywnym zapachem perfum i cygar, wspaniałościami ko­ biecych ciał połyskujących w przyćmionym świetle lamp, zmysłowym śmiechem dochodzącym z półmroku. To miej­ sce zaś pachniało jedzeniem i pastą do mebli. Lampy paliły się jasno. Chichoty i śmiechy brzmiały rubasznie. A jedyny­ mi skrawkami obnażonych ciał były ręce i twarze. Ten dom uciech, choć cechowała go atmosfera aż nazbyt domowa, niewątpliwie cieszył się powodzeniem. -Jesteśmy na miejscu - oświadczył jego amerykański przyjaciel Geoff, rozcierając zziębnięte dłonie. Oddawszy rękawiczki i płaszcz pokojówce, rozglądał się w poszukiwa­ niu znajomych twarzy. - To Mary, moja przyjaciółka! - zawołał, śpiesząc w stro­ nę pulchnej kobiety w średnim wieku, która wskazywała po­ kojówce, gdzie położyć okrycia nowo przybyłych. Gdy Geoff rozmawiał z panią domu, angielski dżentelmen wszedł do salonu, w którym rozpalono na kominku. Ogrzewa­ jąc ręce, omiatał wzrokiem wyściełane kanapy, szmaciane dy­ waniki na drewnianej podłodze, porcelanowe pieski nad ko­ minkiem, oprawione w ramy angielskie pejzaże na kwiecistych

ścianach. Miejsce to wydawało się bardziej odpowiednie do wypicia filiżanki herbaty niż uciech cielesnych. Oprócz niego w pokoju znajdowały się cztery kobiety i siedmiu mężczyzn, którzy z nimi flirtowali. Ale żaden z nich nic przejawiał ochoty, by udać się na górę, choć go­ dzina była już późna, a pogoda na dworze coraz gorsza. Ko­ biety zdawały się bardziej zaspakajać męskie apetyty na mię­ so z jarzynami niż ich najskrytsze żądze. Może dlatego, iż były równie podniecające co stulistne ró­ że wymalowane na tapetach pokrywających ściany salonu. Miały na sobie proste suknie o talii podwyższonej, zgodnie z aktualną modą. Lecz to było wszystko, co miały do zaofe­ rowania. Gdyby zdecydowały się na odpowiednio głębokie dekolty, mogłyby pokazać swe prężne piersi. Te, które nie były damami, pewnie by tak zrobiły. Ale suknie tych kobiet zapięte były aż pod szyję. Całkiem rozsądnie przy takiej pogodzie, aczkolwiek to nie rozsądku mężczyźni szukali w domu publicznym. Szale spowijające ramiona zakrywały wszystko, co ewentualnie mogłoby okazać się interesujące. A twarze rozczarowywały. Były młode, pospolite i bez cie­ nia makijażu. Jednakże każda z tych kobiet, choć były otulone szalami, zakryte po czubek nosa, o twarzach bez odrobiny różu, pu­ dru, i całkowicie pozbawione powabu, miała przynajmniej jednego towarzysza, wsłuchującego się w wypowiadane przez nią słowa i drugiego, który starał się ją rozbawić. Angielski dżentelmen zwiedził większość wspaniałych an­ gielskich, europejskich i tutejszych miast. A teraz przebywał w małej mieścinie nad ogromną rzeką w Nowym Świecie. Rzeczywiście nowy, wspaniały świat. Uśmiechnął się, odda­ jąc w milczeniu hołd odwadze Amerykanów, których sama myśl o tym, za co wkrótce zapłacą, potrafiła tak oczarować i podniecić. Ponieważ widywał już rzeczy bardziej dziwne, nie był szczególnie zainteresowany tym, co dom mógł mu zaofero­ wać, wyjąwszy podstawowe wygody. Postanowił z nich sko­ rzystać. Przysunął się bliżej kominka i westchnął z przyjem-

nością, gdy krew znów zaczęła krążyć w jego zdrętwiałych od zimna stopach. Może miejsce to nie było zbyt podnieca­ jące, lecz okazało się całkiem odpowiednie na tak okropną noc. Lodowata mżawka zmieniła się w marznący deszcz ze śniegiem, który zacinał o szyby i uderzał w komin. Gdy śnieg spadał na palenisko, z komina ulatywały obłoki pary. Zgodnie z prawdą oświadczył już wcześniej Geoffowi, że przemarzł na kość, jest zmęczony, a jedyną rzeczą, jakiej pragnie tego wieczoru, jest czyste, miękkie łóżko. „Twoje życzenia są takie zwyczajne, powiedziałbym wręcz, że zbyt zwyczajne!" zaprotestował Geoff. „Masz nas za pro­ wincjuszy z Wirginii? Pewnie tak wypadamy w porównaniu z tobą. Ale i my mamy coś do zaoferowania. Rano pokazałem ci najlepszą ziemię w okolicy. Jutro obejrzymy najwspanialsze konie. Dziś wieczór zaprowadzę cię do najlepszego hotelu i za­ pewnię czarujące, damskie towarzystwo, odpowiednie dla człowieka o twojej pozycji", dodał, mrugając porozumiewaw­ czo. „Mogę cię zapewnić, że warto zawrzeć znajomość z tymi uroczymi, młodymi stworzeniami". Pozwolił się więc zaprowadzić Geoffowi do tego domu na obrzeżach uroczego miasteczka zamiast do oberży, którą zauważył po przyjeździe. Geoff był bardzo pomocny, po­ traktował go jak przyjaciela tylko na podstawie listu poleca­ jącego, poświęcił mu cały dzień, oprowadzając po różnych nieruchomościach, obiecał pokazać wspaniałe konie, z któ­ rych słynęła okolica. Gość nie chciał go obrazić. Spędzili więc zimne popołudnie w odkrytym powozie i wysiadali jedynie po to, by przespacerować się po zamarzniętych parcelach. A teraz stał posłusznie w salonie burdelu, choć bardziej pożądał ciepła i odpoczynku niż chwilowej przyjemności w ramionach jednej z obecnych tu kobiet. Starzeję się, po­ myślał, uśmiechając na wspomnienie czasów, gdy za nic nie wszedłby do żadnego łóżka - łoża śmierci nie wyłączając - samotnie, bez towarzyszki, ładnej czy brzydkiej. Ciepło panujące w salonie sprawiło, że poczuł się senny. Lecz nie chciał pozwolić sobie na sen, dopóki nie znajdzie się w pokoju z drzwiami zabezpieczonymi sztabą, a pod poduszkę

nie włoży pistoletu. Był zbyt doświadczonym podróżnikiem, by zapomnieć o środkach ostrożności Choć niejednokrotnie znużony, zawsze zwracał uwagę na to, co się wokół niego dzie­ je. A w tym otoczeniu, choć tak przytulnym, było coś dziwne­ go, coś, co go zastanawiało i kazało mieć oczy otwarte. Żadna z kobiet nie zbliżyła się jeszcze do niego. Nie był próżny, lecz znał swoją wartość. Choć nie był na tyle niemądry, by się z nią afiszować w obcych krajach, pew­ nych rzeczy nie był w stanie ukryć. Akcent zdradzał jego miejsce urodzenia, pozycję, pochodzenie. Starał się nie zwra­ cać na siebie uwagi, lecz nie widział potrzeby podróżowania w przebraniu. Poza tym czuł się lepiej, gdy był wykąpany i do­ brze ubrany. W tym zaścianku, czystość i spokojna elegancja natychmiast zdradzały przynależność do wyższych sfer. Był gładko ogolony, włosy miał schludnie przycięte. Na jego strój składały się klasyczny, błękitny żakiet, nieskazitel­ ny fular, rdzawa kamizelka, śnieżnobiała koszula, płowożół- te spodnie i lśniące buty z krótką cholewką. Każdy ścieg wy­ szedł spod wprawnej ręki, każda część garderoby była tak nienaganna, iż nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że dba o nią ktoś inny. Twarz, sylwetka, każdy cal szczupłego, wy­ sokiego ciała świadczył o zamożności. A mimo to zaledwie przyciągał spojrzenia kobiet, nieśmia­ łe i szybko zresztą skrywane. Wszędzie by go to zadziwiło. A w domu publicznym wydało mu się nieomal cudaczne. Nie martwił się brakiem zainteresowania, ciekaw był jedynie przy­ czyny. Choć zaniepokoiło to kogoś innego. - Nie sądź, proszę, iż zapomnieliśmy o tobie! - odezwał się jego towarzysz, zbliżając się. - Musiałem nadrobić towa­ rzyskie zaległości, starzy przyjaciele i sąsiedzi, sam rozu­ miesz. A teraz pozwól, że cię przedstawię Mary Ames, pani tej wspaniałej posiadłości. Anglik skłonił się pulchnej burdelmamie, a jego przewod­ nik kontynuował: - Mary, to mój nowy przyjaciel Wycoff, przybysz z Lon­ dynu. Przyjaciel i klient. Dziś właśnie zakupił parcelę w gó­ rze rzeki, dawną ziemię Carlisle'a.

- O rety! - wykrzyknęła w podnieceniu pani Ames - a to ci wiadomość! Bardzo się zmartwiliśmy, gdy pan Carlisle po­ rzucił to miejsce i wrócił do Anglii, bo przyjemnie jest mieć sąsiadów, nieprawdaż? Lecz nie miał zamiłowania do ziemi i ani cienia inicjatywy. Narzekał na klimat i jedzenie; ciągle marudził, że tak trudno kupić gazetę, choć nasza jest dosko­ nała, ale jemu chodziło, ni mniej ni więcej, tylko o London Times. Czy zamierza pan zamieszkać w jego domu? A może ma pan dużą rodzinę i ten będzie za mały? Carlisle miał tyl­ ko troje dzieci... Ojej! - westchnęła głośno, gdy Wycoff mężnie podniósł do ust jej pulchną, pachnącą cebulą dłoń. - Patrz i ucz się, Geoff - zatrajkotała do stojącego obok przyjaciela, a na jej policzkach wykwitły rumieńce. - Niewielu mężczyzn w dzi­ siejszych czasach całuje kobiety w rękę. - Cofnęła dłoń i po­ patrzyła na nią, jakby kończyna dopiero co jej wyrosła. Na­ stępnie rozpromieniona spojrzała na gościa. - Proszę spocząć, panie Wycoff. Chciałabym, by pan do­ brze się tu czuł, bo to przecież nasz dom, bez względu na użytek, jaki musimy z niego robić. Proszę jednak nie myśleć, iż nie sprawia to przyjemności wszystkim zainteresowanym. Napije się pan brandy? - zapytała, gdy Wycoff uśmiech­ nął się w odpowiedzi na jej paplaninę. - Lucy! - pisnęła przez ramię. - Jest tu ktoś, komu potrzeba twoich orzeźwiających trunków! Wycoff uśmiechnął się. Zagadka została rozwiązana. Więc to z Lucy chciała połączyć go w parę. Dlatego trzymała inne dziewczęta z dala od niego. Miał nadzieję, że Lucy jest warta wyróżnienia, na które w przekonaniu madam wyraźnie za­ sługiwała. Uśmiechnął się w duchu do siebie. Jeżeli nie ona, to przynajmniej on, odpowiednio zachęcony, stanie prawdo­ podobnie na wysokości zadania. Jednakże, nie miał na to spe­ cjalnej ochoty. Lubił uprawiać miłość, lecz nie wtedy, gdy musiał za nią płacić. W dodatku był bardzo zmęczony. Tym się jednak nie przejmował. Takie kobiety ceniły bar­ dziej pieniądze niż sam akt, więc cokolwiek się wydarzy, ta Lucy i tak będzie zadowolona. Prawdę mówiąc, nie dbał

o to, co się wydarzy, ponieważ wszystko, co zaprowadzi go szybciej do łóżka, i tak będzie największą przyjemnością te­ go wieczoru. - Nie wiem, co poczęlibyśmy bez naszej Lucy - szczerze przyznała pani Ames. - Jest taka pomocna we wszystkim i każdemu. Pięknie szyje, wspaniale gotuje, śpiewa jak anioł i tak samo wygląda, zaraz, się pan przekona. Kochana dziew­ czyna, prawdziwy skarb, choć nigdy jej tego nie powiem w oczy, bo z pewnością byłaby zakłopotana i obróciła wszystko w żart. Ma poczucie humoru, lecz proszę się nie obawiać. Nigdy nie zachowuje się niewłaściwie, cicha i skromna z niej kobieta. Jest ogromnie wrażliwa, choć stara się to ukryć, ale czy można ukryć dobre wychowanie? I ni­ by po co? Lecz jej chodzi o to, by inni czuli się swobodnie, taki ma sposób bycia. Od razu widać, jaką jest damą. Lucy też pochodzi z Anglii. Pewnie oboje macie dużo wspólnego. Jestem pewna, że świetnie się zrozumiecie. Wycoff przytaknął, choć skrzywił się nieznacznie. Pani Ames wychwalała dziewczynę w większym stopniu, niż pro­ ponowała jej usługi na dzisiejszą noc. Ale kto wie? Może w tej części świata tak znajduje się kobietom mężów. Chociaż męż­ czyzn było tu więcej niż kobiet, kraj był młody, surowy, wieś jeszcze niezaludniona. Mówiono mu, że Amerykanie robią wszystko szybciej. Uśmiechnął się na wspomnienie, jak te sa­ me sprawy załatwiano w Londynie, gdzie matrony i opiekun­ ki oferowały konkurentom młode kobiety na zakończenie każdego wieczoru u Almacka. Zachciało mu się śmiać. Może to nie był taki głupi pomysł. Chociaż... subtelna część jego natury wzdrygnęła się na myśl o tej prostej, niewielkiej kobiecinie, która stręczyła mu jedną ze swoich dziwek jako ewentualną towarzyszkę życia. Jednocześnie ta druga część, stąpająca twardo po ziemi wy­ śmiała szyderczo owe skrupuły, przypominając mu, kim jest, kim był, co robił i dlaczego znalazł się w tym miejscu. To nie on miał prawo rzucić kamieniem. - Dziękuję pani - wycedził - jestem pewien, że wyda mi się równie czarująca, co zabawna.

Zakładał, że będzie znała swoje rzemiosło. Niczego więcej nie oczekiwał. Był dżentelmenem, prawienie komplementów przychodziło mu z łatwością. Jego twarz rzadko wyrażała więcej, niż sam chciał pokazać. I dlatego jego reakcja była tak zdumiewająca, nawet dla niego samego, gdy kobieta z tacą pełną butelek i kieliszków podeszła do nich. Zamrugał i zwy­ czajnie zaczął się na nią gapić, gdy składała swój ciężar na bla­ cie stojącego obok stołu. Kobieta wyprostowała się, spojrzała na niego i również na moment znieruchomiała. Jej twarz pojaśniała nagłym zadowo­ leniem, a oczy złagodniały. Ale szybko się opanowała i spuści­ ła powieki. Skierowała wzrok ku butelce stojącej na tacy. - Ma pan ochotę na trochę brandy? - zapytała spokojnie, głosem dobrze wychowanej osoby. - Chociaż wielu z obec­ nych tu panów preferuje domowe wyroby, ja polecam jed­ nak tę. Przebyła daleką drogę z Francji i jest najlepszą, jaką mamy. Był wygadany i obyty, więc odpowiedział natychmiast, obrzucając ją jednocześnie taksującym, pożądliwym, przy­ jemnie zadziwionym spojrzeniem. - Aż z Francji, powiada pani? Ja przybywam z Anglii, więc skuszę się chyba na kieliszeczek towarzyszki podróży. A tak przy okazji, pani też pochodzi z daleka, nieprawdaż, moja droga? Teraz z kolei ona zamrugała. Jakże pięknie to zrobiła, za­ dumał się, obserwując, jak odzyskuje panowanie nad sobą. Lecz cokolwiek by zrobiła, okazałoby się równie urocze. By­ ła prześliczna. Choć nie tak już młoda jak pozostałe kobie­ ty, to jeszcze nie tak stara jak jej pracodawczyni. Ani dzier­ latka, ani matrona. Ocenił ją na trzydzieści kilka lat. Idealny wiek dla niego. Dostatecznie mądra, by wiedzieć, czego chce i znać się na swym rzemiośle, nie za stara, by się nim znużyć. Biegła w sztuce konwersacji i doświadczona. Odczuł nagłe zadowolenie, że pozwolił się tu dziś wieczór przyprowadzić. Ledwo mógł się doczekać chwili, gdy zostaną sami, a noc należeć będzie do nich. Prawdę mówiąc, żałował, że nie spo­ tkał jej rok wcześniej. Potem, przypomniawszy sobie o jej

profesji, ucieszył się, że tak się nie stało. Ale na dzisiejszą noc? Doskonała. Patrzył na nią z aprobatą. Była w pełnym rozkwicie swej kobiecości. Wspanialej kobiecości. Miała długie jedwabiste rzęsy, ocieniające ciemnoniebie­ skie oczy. Kasztanowe loki związała wstążką na czubku gło­ wy, lecz wymykały się, opadając na smukłą szyję. Policzki miała gładkie i jasne, z wyjątkiem kilku zmarszczek w kąci­ kach oczu, różowe usta, nieskazitelną cerę i kilka malutkich piegów na cudownie prostym nosku, dzięki którym jej twarz nie wyglądała zbyt surowo. Lecz czy mogłaby, przy tak wspa­ niałych, aksamitnych ustach? Usta fascynowały. Dolna so­ czysta warga i górna, wyrzeźbiona chyba ręką anioła. Była tak niesamowicie atrakcyjna, że potrzebował dłuż­ szej chwili, by móc ocenić całą sylwetkę. Wzrostu powyżej przeciętnego, z cudownościami znacznie powyżej przecięt­ nej. Szczupła, lecz zaokrąglona w miejscach, w których jego zdaniem kobieta powinna byc zaokrąglona. Jej figura wręcz szydziła ze skromności sukienki, w którą była ubrana. Nie mógł się doczekać chwili, kiedy będzie ją mógł zdjąć z jej ki­ bici. Wyprostował się, na nowo rozbudzony. Lecz ona patrzyła na niego w taki sposób, jakby się prze­ słyszała. Poczuł mrowienie na karku. Czuł się dziwnie onie­ śmielony; zupełnie jakby się przejęzyczył. O Amerykanach mówiono, że są purytańscy. Nie zaobserwował tej cechy w czasie swoich podróży, lecz do tego okręgu przyjechał nie­ dawno; niewykluczone, że jego mieszkańcy akurat tacy byli. A może to fałszywa pretensjonalność? Bez względu na okreś­ lenie, czarująca Lucy wyglądała na zaskoczoną, a on poczuł się jak nieobyczajny głupiec. Zadrżał na myśl, iż może wy­ glądać jak jeden z tych chichoczących, niezgrabnych męż­ czyzn o rozgorączkowanym spojrzeniu, którzy wywołują u kobiet obrzydzenie. Nigdy nie lubił obrażać kobiet, bez względu na to, z jakiej klasy się wywodziły. A tej szczegól­ nie nie chciał zdenerwować. Jego uwaga o posmakowaniu brandy, czy raczej o możliwości posmakowania, wyraźnie nią wstrząsnęła.

- Czy naprawdę to powiedziałem? - Pochylił przed nią głowę w ukłonie. - Mój dowcip ucierpiał bez wątpienia pod­ czas podróży przez Atlantyk. Okazał się zbyt frywolny. Chciałem być jedynie zabawny, w żadnym razie zbyt poufa­ ły. Proszę o wybaczenie, jeżeli panią obraziłem. Pani Ames zachichotała nerwowo. - Tak jakby pan mógł! Nie czujemy się obrażone, prawda, Lucy? Oczywiście, że nie - pospieszyła z odpowiedzią, za­ nim Lucy zdołała się odezwać. - Tak czy owak, jeżeli wdaliśmy się w to przedsięwzięcie, musimy się stać bardziej światowi. Nalej, proszę, trochę tej francuskiej brandy panu Wycoffowi. On jest z Londynu! Wy dwoje z pewnością będziecie mieli o czym porozmawiać. Ach! Zapomniałam cię przedstawić. Panie Wycoff, to jest Lucy Stone. Lucy, to przyjaciel Geoffa, pan Wycoff. Spodziewam się, że zostanie pan u nas na noc. Mam rację, panie Wycoff? - Nie chciałbym się narzucać - odpowiedział Wycoff dla zachowania pozorów. - Wcale się pan nie narzuca! - sapnęła pani Ames. - Po to tu jesteśmy. Czy Geoff nie opowiadał panu o nas? Jesteśmy nowi w branży, lecz chcemy się rozwijać, a ustne opinie są na­ szą najlepszą reklamą. Inny rodzaj nam nie odpowiada. Uwa­ żamy go za odrobinę... nieelegancki. Sam pan chyba rozumie? Kieliszek w dłoni Wycoffa zatrzymał się w pół drogi do jego ust. Czuć się obrażoną przez pikantny żart skierowany pod adresem jednej z jej dziewczyn, i jednocześnie tak cheł­ pić się swym rzemiosłem w obecności tejże? Potakiwał, od­ zyskując równowagę. Żarty nie były tym samym co ustala­ nie warunków wymiany. Madam miała rację. To był jedynie interes. W Londynie istniały przewodniki, zawierające wy­ kazy takich firm. Dostawał ulotki, natarczywie zachwalają­ ce burdele w większości wielkich miast, które odwiedził. Nie przypominał sobie, by wręczono mu jakąkolwiek na tym kontynencie. I,ecz kraj rozwijał się szybko, a wyrafinowane metody przyjmowały się także i tutaj. - Czy rozumiem? - powtórzył. - Ależ oczywiście. Z pew­ nością pani i pani goście nie byliby zadowoleni z obecności

przedstawicieli niższych klas. Bardzo rozsądnie z pani stro­ ny, iż zaprasza pani klientów tak dyskretnie. Jestem pewien, że pani... personel to również docenia - dodał z chytrym uśmieszkiem przeznaczonym dla Lucy. - W pełni rozumiem. Gdyby reklamowała pani wdzięki panny Lucy w takim stop­ niu, w jakim o nich napomknęła, wiem, że nigdy nie udałoby mi się z nią porozmawiać, czy spędzić choć chwilę sam na sam dzisiejszego wieczoru. Ze zdumieniem spostrzegł, jak oczy Lucy rozszerzają się. - Nie spędzi pan z nią ani minuty, tym bardziej sam na sam - przerwał mu szorstko męski głos. Mężczyzna był wyraźnie wściekły. Podszedł do Lucy, stanął u jej boku, spoglądając na Wycoffa spode łba. Około trzy­ dziestki, śniady i ciemnowłosy, z zaskakująco jasnymi oczami, które płonęły wściekłością. Mocne rysy wykrzywiał gniew, muskularne ciało napięło się, ręce opuszczone wzdłuż boków zacisnęły się w pięści. Wycoff wzdrygnął się. Było to frustrujące, lecz doznawał już większych rozczarowań. Ubranie tego człowieka, choć schlud­ ne, świadczyło o jego miejscowym pochodzeniu. Ani chybi stały klient, który już zaplanował, iż spędzi noc ze swą ulubie­ nicą. To przypomniało Wycoffowi o profesji tej kobiety, o rze­ czywistości, o której dla wygody zapomniał. Wydała mu się od razu mniej atrakcyjna. Nie należał do mężczyzn, którzy lubią dzielić się swymi kochankami. Miał tego dość w przeszłości. - Rozumiem - odpowiedział pojednawczo, kłaniając się rozgniewanemu mężczyźnie. - Proszę mi wybaczyć. Nie wie­ działem, iż jej czas został już zarezerwowany. -Jej czas? - zapytała Lucy; oczy jej płonęły. - Ma pan na myśli mój czas? I... zarezerwowany} - wymruczała, usiłując zabić wzrokiem obu mężczyzn. - Cóż, mój panie, to ja decy­ duję o moim czasie. A ty o rym doskonale wiesz, Williamie! - rzuciła w stronę mężczyzny stojącego u jej boku. - Ty sobie nie życzysz, by on spędzał ze mną czas? A to dobre! Od kie­ dy to możesz mi rozkazywać? - Stanąłem jedynie w twojej obronie, Lucy - odpowiedział przepraszająco, choć patrzył na Wycoffa.

- Nie ma takiej potrzeby, zapewniam pana - powiedział Wycoff. - Wystarczyłoby zwykłe nie. Nie mam zwyczaju zmuszania młodych kobiet. Starszych też zresztą nie. Jeżeli Lucy nie zechce spędzić ze mną nocy, wystarczy, gdy mi to powie, a ja zrozumiem. Mężczyzna, którego Lucy nazwała Williamem, odwrócił się w jej stronę. - Nie pojmujesz jeszcze? O to mi właśnie chodziło. Ten człowiek traktuje cię, jakbyś była na sprzedaż! - Popatrzył na nią tryumfująco. - On jest z Anglii! - wykrzyknęła pani Ames, przenosząc wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. - Dlatego tak trud­ no mu zrozumieć. On nigdy nie miał na myśli... Jak śmiesz coś takiego przypuszczać? Przeproś natychmiast, Williamie Bellows! Nie życzę sobie, by ktoś mówił takie rzeczy w mo­ im domu. I to jeszcze do gościa. I w obecności Lucy i dziew­ cząt. Wstydź się! Wycoff rozejrzał się wokoło. Byli ośrodkiem zaintereso­ wania wszystkich osób zgromadzonych w salonie. Kobiety przestały rozmawiać i wpatrywały się w nich, najwyraźniej zgorszone. Ponury grymas zagościł na ustach mężczyzn. A zaskoczony Geoff wręcz osłupiał. Wycoff podniósł głowę, a oczy mu się rozszerzyły. Popatrzył na Lucy zdumionym wzrokiem. Ona nie była dziwką! To nie był dom publiczny! Czymkolwiek to wszystko u diabła było, na pewno nie tym, o czym myślał i co niefrasobliwie sugerował. Nie pamiętał, by zdarzyło mu się kiedykolwiek tak długo zwlekać z odpowiedzią. Gdy wreszcie się na nią zdobył, za­ uważył, że Lucy ze zdziwieniem obserwuje jego zdenerwo­ wanie i przerażenie. - Proszę o wybaczenie - powiedział Wycoff, usiłując za­ chować choć szacunek do samego siebie. - Źle się zachowa­ łem. W najbardziej żenujący sposób. To nieporozumienie, które wynikło wyłącznie z mojej winy. Proszę mi wybaczyć. Już wychodzę i jest mi naprawdę bardzo przykro, że panią obraziłem. Choć nigdy nie miałem takiego zamiaru, proszę mi wierzyć.

- Chce pan powiedzieć, że londyńscy dandysi zawsze roz­ mawiają z kobietami, jakby były ladacznicami? - zapytał William, krzywiąc usta. - Nie chcę, by ktokolwiek wypowiadał to słowo w tym pokoju! - sapnęła pani Ames. - Więc niech on wyjdzie z tego pokoju i tego domu - warknął William. - Pistolety czy szpady, a może pięści, jeżeli to panu odpowiada. O świcie lub teraz, mnie wszystko jedno. - Mnie również - odpowiedział spokojnie Wycoff - lecz nie sądzę, by należało rozstrzygać tę kwestię tu i teraz, choć­ by ustnie, w obecności dam. - Nie tu, nie teraz ani nigdzie indziej! - wykrzyknął Geoff. - To moja wina. - Puknął się ręką w czoło. - Pokazywałem ci farmy do kupienia. Obiecałem konie, na które mógłbyś po­ stawić... a później... czekaj, czekaj, niech się zastanowię. - Ach! Obiecałem ci hotel i damskie towarzystwo - wyliczał jednym tchem. - Nie ma wątpliwości - odezwał się do pani Ames - wspomniałem o towarzystwie pięknych kobiet. Więc przyszliśmy tutaj, gdzie wszyscy, jak zwykle, zalecają się i flirtują z pani ślicznymi dziewczętami. Ale skąd on miał o tym wiedzieć? Potem poczęstowaliśmy go alkoholem i za­ pytaliśmy, czy zostanie na noc. - Wielkie nieba! Cóż innego mogłeś se pomyśleć? - zapy­ tał Wycoffa, zapominając w ferworze o zasadach gramatyki. - Geoff! - jęknęła pani Ames. - Powiedz, że tego nie zro­ biłeś. Biedny pan Wycoff. Jest bardziej ofiarą, niż winowaj­ cą. A ja jeszcze opowiadałam, że jesteśmy nowi w branży. Dobry Boże! Panie Wycoff - powiedziała, prostując się na całe pięć stóp swej wysokości - my prowadzimy hotel, nic poza tym. Dziewczęta, które pan tu widzi, to moje córki, Harmony, Bess, Jenny, i nasza kuzynka Sally. Lucy jest również naszą kuzynką, to znaczy wyszła za mąż za kuzy­ na mego męża. A jeżeli o nim już mowa, to gdyby mój mąż Herbert był w domu, nie dałby się pan tak łatwo wprowa­ dzić w błąd. Lecz teraz jest w Richmond, kupuje towar, po­ nieważ tutejsze ceny są koszmarne. Ale na to nic nie można poradzić.

Nabrała oddechu, pierś jej falowała jak u gołębia przecha­ dzającego się w letni poranek. - Prowadzimy hotel. Zajmujemy się tym od niedawna. Co prawda, nigdy nie przypuszczaliśmy, że dojdzie do czegoś ta­ kiego. Choć ponieśliśmy niejedną porażkę, udało nam się utrzymać i dom, i posiadłość. Postanowiliśmy więc na tym zarobić - oświadczyła z godnością. - Dlatego opowiadamy o tym, jak uczymy się fachu. Bo to prawda. Liczymy na ust­ ne opinie i przychylne nastawienie naszych przyjaciół do na­ szych zwyczajów. Pewnego dnia hotel Ames będzie synoni­ mem hotelu dla wyższych sfer, zapewniam pana. Oczywiście, wyłącznie mieszkanie z utrzymaniem, rozumie pan, prawda? - Oczywiście - odpowiedział Wycoff, lawirując pomiędzy skruchą a rozbawieniem. - Zachowałem się niewłaściwie, choć nieświadomie. - Pokłonił się ponownie. - Wyjadę z na­ dzieją, iż wspaniałomyślnie mi wybaczycie - dodał, lecz mó­ wiąc to, spoglądał na Lucy. Choć Lucy skrzywiła się, iskierki rozbawienia zamigotały w jej oczach, granatowych jak niebo o północy. Mężczyzna stojący obok niej również to zauważył. Jego ciemna twarz pociemniała jeszcze bardziej, gdy zobaczył, jak Lucy walczy ze sobą, by się nie uśmiechnąć. - Każdy widzi to, co chce widzieć - powiedział groźnie - albo do czego przywykł. Takie jest moje zdanie. - Wcale nie, to moja wina, zapewniam cię! - krzyknął Geoff. - Chciałem tylko zarekomendować hotel pani Ames, a ponieważ wszyscy panowie lubią towarzystwo jej dziew­ cząt... Ach! Znowu gadam to samo! Wybaczcie mi. - Nikogo nie winię - powiedział łagodnie Wycoff- i będę za­ dowolony, jeżeli i mnie nikt winić nie będzie. Odnoszę jednak wrażenie, iż w swych oczekiwaniach posuwam się za daleko. Pani Ames, jej córki i goście, zwolnieni z roli obserwato­ rów dramatu, zaczęli przekonywać go, że nie mają mu nicze­ go za złe, absolutnie niczego. Jedna Lucy nie odezwała się ani słowem, mierzyła go tylko wzrokiem. William rzucał gniewne spojrzenia. Wycoff wyciągnął do niego rękę.

- Może porzuci pan myśl o pistoletach, szablach i pięściach, a w zamian uściśnie moją dłoń? Niechętnie, żeby nie wyjść na gbura, William również wyciągnął rękę. Uścisnęli je sobie zdawkowo. - Nie mogę się doczekać, by opowiedzieć o wszystkim Herbertowi - powiedziała z ulgą pani Ames. - Jestem pew­ na, że skona ze śmiechu. - Pewnie będzie wolał, żebym to ja skonał - mruknął Wycoff. - Ależ skąd - roześmiała się. - Ma kapitalne poczucie hu­ moru. Nie raz było dla nas zbawieniem, bez dwóch zdań. Proszę się rozgościć. I proszę napić się jeszcze kieliszeczek i posiedzieć sobie przy kominku, tak długo, jak będzie miał pan ochotę. Możemy przygotować sypialnię dla pana. A te­ raz zajrzę do pozostałych gości, jeżeli można, bo robi się póź­ no, a my zamykamy drzwi, gdy wszyscy nasi goście przyjdą, a klienci wyjdą - dodała, kierując wzrok na Williama. -Tylko dwóch dżentelmenów będzie nocować - poinfor­ mowała Wycoffa. - Pozostali, tak jak powiedział Geoff, są tu­ taj z powodu dziewcząt... - zarumieniła się i dodała szybko - /. powodu moich córek i kuzynek. Muszę powściągnąć swój język w przyszłości, nieprawdaż? Potrząsnęła głową. - Rusz się, Williamie - zakrzyknęła dziarsko - zegar wy­ bił już godzinę, a ty znasz zasady. William stał nieruchomo, gdy pani Ames pośpieszyła, by oznajmić godzinę zamknięcia pozostałym mężczyznom. Jęknęli, roześmiali się, lecz zaczęli się żegnać. - W takim razie dobranoc - mruknął William. - Odpro­ wadzisz mnie do drzwi. Lucy? - Nie uwierzę, że zapomniałeś drogi - odparła chłodno. - Dobranoc, Williamie. - Do zobaczenia jutro. - William skłonił się nerwowo, od­ wrócił i wyszedł. - Czy to była groźba, czy obietnica? - zapytał Wycoff, gdy William, założywszy płaszcz, pomaszerował do drzwi i wypadł w noc.

- To dobry człowiek - powiedziała cicho Lucy, spogląda­ jąc za nim. - On tylko... hm... a zresztą, to bez znaczenia. - Spojrzała na Wycoffa i uśmiechnęła się. - A wracając do dzi­ siejszego wieczoru, no cóż, był szokujący, i choć nie powin­ nam tego mówić, także i komiczny. A wyda się jeszcze bar­ dziej zabawny, gdy będziemy o nim opowiadać. Jakiego zamieszania pan narobił. Myślę, że przejdzie pan do legendy. Dżentelmen z Londynu, który przyjechał do Wirginii i my­ ślał, że pani Ames prowadzi... Uśmiechnęła się szczerze i przechyliła głowę, przygląda­ jąc się Wycoffowi. - Czy naprawdę pan myślał, że jestem... tą... no, wie pan? - Zdecydowanie „tą... no, wie pan". - Uśmiechnął się. - Chociaż myślałem, że jest pani zbyt dobrze wychowana, by wybrać taką profesję. Przepraszam, jeżeli czuje się pani zaże­ nowana, ale tak było. - Czy chodziło o mój strój lub wygląd? - wyrwało się jej. - Nie. Zawinił sposób, w jaki mi panią przedstawiono. To tak, jakby podać głodnemu talerz z obiadem... pięknie przy­ gotowanym, przyprawionym i smakowitym. Nie, proszę! - powiedział, gdy rumieniec wykwitł na jej po­ liczkach. - Nic chcę się znów usprawiedliwiać, ale inaczej nie potrafiłem uczciwie odpowiedzieć, nie ryzykując, iż panią ob­ rażę. Musiałem więc zażartować. Czy pani mnie rozumie? Skinęła głową. Rozumiała go. Zrozumiała także i inne rze­ czy. Był czymś więcej niż anegdotą do zapamiętania. Przy­ najmniej dla niej. Pojawił się i przewrócił wszystko do góry nogami, nie tylko na skutek zabawnego nieporozumienia. Przypomniał jej o życiu, które kiedyś prowadziła i pokazał świat, rozciągający się poza tymi drzwiami. I nie chodziło o to, że był tak diabelnie atrakcyjny. Przecież przystojnych mężczyzn jest w bród. Chodziło o wszystko, co się z nim wiązało. O jego elegancję. Dojrzałość. Był od niej o dziesięć lat star­ szy. Na ryle młody, by być nadal w kwiecie wieku, na ryle sta­ ry, by ona wydawała mu się młoda. O męskość i siłę podkreś­ lone modnym, dopasowanym ubiorem. Proste, czyste rysy

twarzy, zgarbienie nosa, zdecydowany wyraz ust, interesujące oczy z opadającymi kącikami, zdolne zajrzeć w najtajniejsze zakamarki kobiecej duszy. Sposób, w jaki dwie pionowe bruz­ dy wokół ust pogłębiały się podczas uśmiechu, zdradzając jego wiek, ale też i poczucie humoru. Schludność, lśniące brązowe włosy sczesane z wysokiego czoła. Wyrafinowanie. Miejsce, z którego pochodził i wspomnienia, które niósł ze sobą. I spojrzenie. Oceniające i aprobujące, budzące w niej prag­ nienie tego, o czym sam niewątpliwie myślał. Czuła jego ożywcze działanie pod każdym względem i w każdej czą­ steczce swego od tak dawna uśpionego ciała. Pragnął jej i dał to do zrozumienia. Czy zachowałby się inaczej, gdyby nie wziął jej za dziwkę? Pewnie nie, bo był tak pewny siebie. I na pewno by mu się upiekło. Co do tego Lu­ cy nic miała żadnych wątpliwości. Był wysoki i szczupły, nieomal ascetyczny. Ale twarz o ostrych, wyrazistych rysach łagodniała i stawała się bardziej ludzka pod wpływem powolnego, ironicznego uśmiechu. Lucy zauważyła to i uświadomiła sobie, że chce ten uśmiech zobaczyć ponownie. - Proszę się uważać za całkowicie rozgrzeszonego - oświad­ czyła. - Sama zapytałam pana o powody, czyż nic? Sądzę, że dalsza dyskusja będzie tak samo ryzykowna. Więc zapomnij­ my o wszystkim, tak będzie najlepiej. - Umowa stoi - powiedział. - Nie mogę obiecać, że nie powiem czegoś, co wywoła u pani rumieńce, ponieważ będę chwalił to, co pochwały godne. Lecz mogę obiecać, iż nigdy świadomie pani nie obrażę. Daję pani na to moją rękę. Czy zechce ją pani przyjąć? Zabrzmiało to tak, jakby oferował dużo więcej. Nie powie­ dział nic i powiedział wszystko, ze względu na sposób, w jaki to zrobił. Wyciągnął rękę. Byłaby nieuprzejma, gdyby jej nie przyjęła. Ujęła dłoń mężczyzny. A gdy poczuła jego uścisk, za­ brakło jej tchu. Czasami, gdy przechodziła przez pokój w zim­ ny dzień i dotknęła klamki, czuła mrowienie. Teraz czuła coś znacznie silniejszego. To coś promieniowało od łokcia aż do serca. Spojrzała na niego. A on odwzajemnił jej spojrzenie.

-Jak tam, panie Wycoff, zostanie pan u nas na noc? - za­ pytała pani Ames, pochylając się nad obojgiem. - Nawet dzikie konie mnie stąd nie ruszą - odpowiedział, niechętnie wypuszczając dłoń Lucy. Lucy czuła to samo, choć żałowała, że Anglik jest tylko przejezdnym wędrowcem, przyzwyczajonym do czegoś lep­ szego. A ona nic miała nic prócz obowiązków i planów, i nie mogła pozwolić, by cokolwiek stanęło im na przeszkodzie. Nawet fascynujący nieznajomi. A raczej - zwłaszcza fascy­ nujący nieznajomi. 2 - Co on powiedział? - dopytywała się Harmony. - Nie, co on zrobił? - Bess także umierała z ciekawości. - Rozmawialiście oboje tak długo! - Ona nam tego nie powie - zachichotała Jenny. -Jaki on} - zapytał przytomnie Jamie, dziesięcioletni syn Lucy, śpiący na wysuwanym łóżku ustawionym obok jej po­ słania. Córki pani Ames zamarły, stłoczone na łóżku Lucy jak kolorowe poduszki. Było późno, lecz odmówiły pójścia spać. Powiedziały matce dobranoc i pobiegły za Lucy na gó­ rę, rządkiem jak gęsięta, i wpadły do jej pokoju, gdy tylko otworzyła drzwi. Jamie usiadł, półprzytomny, lecz podejrzliwy. Dziewczy­ ny o nim zapomniały. Lub raczej tak bardzo chciały poplot­ kować, że zachowywały się zbyt głośno. Dzieci zazwyczaj nie widywano, ani ich nie słyszano. Ale Jamie był inny. Nie­ wiele osób uważało go za dziecko. Tym bardziej on sam.

- On - odpowiedziała Lucy, przygładzając dłonią rozczo­ chrane snem włosy syna - jest tylko mężczyzną, którego te głupie gęsi uważają za interesującego. Wracaj do łóżka, ko­ chanie. - Aha, mężczyzna. To zrozumiałe, że tak uważają. Dobra­ noc, mamo - powiedział sennie i umościł się ponownie na swym posłaniu. - Dobranoc, kochanie - odpowiedziała Lucy - zaśnij. Dziewczęta już wychodzą. - Wychodzą? - pisnęła Bess. -Jamie musi spać - oświadczyła Lucy - więc wy musicie wyjść. - Będzie lepiej, jak przyjdziesz do naszego pokoju - syk­ nęła Bess - ponieważ nie damy ci zmrużyć oka, zanim nam wszystkiego nie opowiesz. - Święta racja - powiedziała Jenny, znów rozchichotana. -Jest późno - tłumaczyła łagodnie Lucy, nalewając wody do miski na nocnym stoliku. - Wszyscy goście już śpią, dom zamknięty na noc, a ja jestem zmęczona. Myślę, że rano bę­ dziemy miały dużo czasu, by porozmawiać. - Zlituj się! - roześmiała się Bess, klękając na łóżku Lucy. - Tak długo nie możemy czekać - szepnęła. - On jest najbar­ dziej podniecającym wydarzeniem od czasu, gdy... gdy Polly Fletcher złamała nogę. Nie... od kiedy Georgie Natwick mu­ siał się z nią spotykać w domu, przez tę jej nogę, a w dwa miesiące później ona musiała za niego wyjść! - To prawda! - wtrąciła Harmony ściszonym głosem. - Mów! Czy on naprawdę zamierza się tu przeprowadzić? - Nie! - odpowiedziała Jenny, na próżno usiłując powstrzy­ mać się od śmiechu. - Ważniejsze, czy ma młodszego brata? - Kupił dom Carlisle'a - powiedziała Lucy i sięgnęła po myjkę - ale co do reszty? Nie wiem i nic mnie to nie ob­ chodzi. - Koszałki-opałki - wesoło zaćwierkała Bess. - Wsłuchi­ wałaś się w jego słowa jak w Pismo Święte. - I wpatrywałaś się w jego oczy, jakby tam była twoja przyszłość - westchnęła Harmony, przytulając jedną z po-

duszek Lucy do piersi. - A może i jest. Lucy! Więc nie mów nam, że nic cię to nie obchodzi. Lucy zawahała się, ściskając myjkę w dłoni. - Oczywiście, że mnie obchodzi - powiedziała z namysłem. Przyjemnie jest mieć nowego sąsiada. - Och, przestańcie ję­ czeć. Przyznaję, że może być kimś więcej niż tylko nowym sąsiadem. Takiego jeszcze nie mieliśmy. I naprawdę nie wiem, czy zechce tu zostać. Jest bogaty i inwestuje w nieruchomości. Kupuje także konie. Ale może to tylko inwestycje? Nic powiedział, jak jest naprawdę. Zadawał więcej pytań, niż udzielał odpowiedzi, a ja nie śmiałam wypytywać go. Jest tu­ taj gościem, mimo wszystko. - Ale czy on naprawdę myślał, że ty jesteś... no wiesz, co chcę powiedzieć - Jenny ściszyła głos jeszcze bardziej, gdy spojrzała na Jamie'ego owiniętego kołdrą. - Chodzi mi o to, czy uznał nas wszystkie... za ladacznice. Ledwie wyrzuciła z siebie to słowo, poczerwieniała jak burak i zaczęła chicho­ tać. Jej wesołość udzieliła się pozostałym dziewczynom. Lucy też była wyraźnie rozbawiona, co dawało się do­ strzec nawet w skąpym świetle jedynej palącej się lampy. - Tak, to prawda. Ale kto mógłby go winić? To Geoff na­ robił zamieszania, przyprowadzając go do nas i przechwala­ jąc się, jakie to piękności zobaczy. Oczywiście, już sam widok waszych cudownych postaci - tu Lucy przycisnęła myjkę do twarzy, by ukryć uśmiech - utwierdził go w rym mniemaniu. Dziewczęta podniosły krzyk. Lucy przybrała srogi wyraz twarzy. - Wystarczy! Już was tu nic ma. Jamie musi się wyspać, i ja także. Wy możecie pleść trzy po trzy przez całą noc, ale ja nie jestem tak młoda jak wy, i muszę wypocząć. - Stara mateczka Lucy? - zadrwiła Bess. - Nabieraj kogoś innego! Czy to dlatego pan Wycoff nie mógł oderwać od cie­ bie oczu? - Żarty się skończyły, a sio! Uciekajcie! Ja jutro muszę pracować. Jeżeli się stąd nie zabierzecie, jeszcze obudzicie matkę, i co wtedy?

-Już będziemy cicho, obiecujemy, nie obudzimy jej - za­ pewniała Bess. -Ale ja to zrobię, jeżeli natychmiast nie wyjdziecie - oświadczyła Lucy, ujmując się pod boki. - Wynocha, ale już! - Chcemy tylko porozmawiać - lamentowała Harmony, wlokąc się za pozostałymi dziewczętami w stronę drzwi. - On jest taki przystojny! Choć myślę, że może trochę za sta­ ry. Jest chyba po trzydziestce. Ale fascynujący. 1 bogaty! A ty jedyna wiesz coś o nim. - Nikt nie wie, a moja wiedza zmieściłaby się w naparst­ ku, i jeszcze by pozostało miejsce na kciuk. Wynocha! - za­ komenderowała Lucy. - Mówię poważnie. Stanęła w drzwiach jak strażnik, dopóki ostatnia z nich, choć z ociąganiem, nie wyszła. Ale ten naparstek jest bardzo interesujący, szepnęła do siebie, gdy zamknęła za przyjaciół­ kami drzwi. - Mnie musisz powiedzieć! - zawołał Jamie z przejęciem, gdy tylko dziewczęta znikły za progiem. Wynurzył się z pościeli, oczy mu błyszczały. - Słyszałem, że nazywa się Wycoff, pocho­ dzi z Anglii, tak jak ty, i jest niezmiernie bogaty. Ale co jeszcze? -Jak ja i twój ojciec, niech odpoczywa w spokoju - po­ wiedziała Lucy z roztargnieniem. - Ale skąd znasz jego na­ zwisko? - zapytała z udawanym zdziwieniem, ponieważ zna­ ła odpowiedź. Klęczał u poręczy schodów, tak jak ona, gdy była młodą dziewczyną, a na dole bawiło się interesujące towarzystwo. Jaki on do mnie podobny, ten mój cudowny syn, pomyślała z czułością. Nawet wyglądał jak ona, biedny dzieciak, z pie­ gami na prostym nosie, takimi jak u niej, jej ojca i dziadka. Na szczęście po swoim ojcu wziął przynajmniej kruczoczar­ ne włosy i brązowe oczy. Choć osadzone w twarzy matki, stwierdziła z żalem. Za to cieszyła się, że rozum wziął po niej, i w tym upatrywała nadzieję dla syna. Gdyby jeszcze mógł dorastać tak, jak jej to było dane. Kiedyś i ona była ma- rzycielką, taką jak jego ojciec. Marzyła, że jej przystojny, wesoły, pozbawiony piegów młody małżonek zdobędzie fortunę w nowym świecie, zgod-

nie z tym, co jej przyrzekł. Marzyła, że będzie ją kochał tak bardzo, jak obiecywał, i że zawsze będzie opiekował się nią i ich synem. Choć była marzycielką, nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że umrze tak młodo, zostawiając ją samą, i że sa­ ma będzie musiała troszczyć się o siebie i dziecko. Dlatego z marzeń była już wyleczona. Jamie miał dziesięć lat. Choć głowa i ręce wskazywały na to, że odziedziczył posturę ojca, nie zaczął jeszcze rosnąć. Miał za to niespotykany umysł, który nigdy nie był umysłem dziecka. Lecz Jamie nadal był dzieckiem, i po raz kolejny po­ wstrzymała chęć porozmawiania z nim od serca, jak z osobą dorosłą. Wielu ludzi tak robiło; większość uważała, że dzie­ ci są małymi dorosłymi. Ale któż lepiej od niej wiedział, jak nieprawdziwe było to przekonanie? Czy to nie ona sama uznała się za dostatecznie dorosłą, by wybrać własną drogę życiową przed laty? Westchnęła tęsknie, gdy zobaczyła oży­ wioną twarzyczkę Jamie'ego, zwróconą wyczekująco w jej stronę. - Coś niecoś wiem - powiedział Jamie odrobinę tajemni­ czo, bez. cienia senności w głosie, więc zrozumiała, że zapa­ miętał każde słowo wypowiedziane w tym pokoju. I więk­ szość z tego, co powiedziano na dole. - Powiedz mi więcej! Wygląda na mądrego człowieka. Dlatego nie wierzę, że naprawdę sądził, iż ty i dziewczęta je­ steście takie jak kurczątka pani Christie. -Jamie!- Lucy wstrzymała oddech. Czy rozumiał, do cze­ go naprawdę służył dom pani Christie na obrzeżach miasta? I że mężczyźni nie przychodzili tam po drób, lecz by zaspo­ koić całkiem inne apetyty? - Hm... chciałem powiedzieć, że... - zaczął nerwowo Ja­ mie, otwierając szeroko oczy. - Wiem, co chciałeś powiedzieć - przerwała mu pani Ames, wyłaniając się zza pleców Lucy. - Założę się, ze lubisz latać do magła na plotki, mały rozpustniku. Lucy przyzwyczaiła się, iż nie ma tu żadnej prywatności. Lecz dziś w nocy ruch w jej pokoju wydawał się niemal za­ bawny.

- Wszyscy o tym wiedzą - kontynuował niezrażony Jamie. Mógł się przejmować zdaniem matki, lecz wiedział, co są­ dzić o pani Ames. - Prawdę mówiąc, wszyscy są zadowoleni, że prowadzi pani dobry, szanowany hotel - dodał niewinnie - ponieważ nasze miasto wyglądałoby znacznie gorzej, gdybyśmy mieli tylko panią Christie, a nie takie wspaniałe miejsce, którym można się pochwalić. - Cieszę się, że ludzie je doceniają - powiedziała dumnie pani Ames, zapominając o gniewie. - A nasz dżentelmen już się zainstalował w swoim pokoju i widać, że jest zado­ wolony. - Odwróciła się do Lucy. - Lecz to niebieski pokój, więc sama rozumiesz. Zaniosłam mu kilka dodatkowych kołder, choć żadnej nie potrzebuje. Ani większego ognia na kominku. Dostał wszystko co najlepsze. Z pewnością ma przyjaciół o odpowiedniej pozycji społecznej, którym mógłby nas polecić... Czy sądzisz, że ma jakąś? Pozycję, ro­ zumie się. - Wygląda jak dżentelmen i zachowuje się jak lord - po­ wiedział Jamie - ale twierdzi, że nie ma żadnego tytułu, nie­ prawdaż? - Oho! - odezwała się pani Ames ze znawstwem. - Chcia­ łabym dostawać pensa za każdego lorda lub lady, za których się ludzie podają. Ceny rosną wraz z tytułami, a oni dobrze o tym wiedzą. Nie wspominając już o fakcie, że stoczyliśmy z nimi dwie wojny i że nie ma zbyt wielu ludzi w okolicy, którzy chcieliby zadawać się z tymi, którzy robią z siebie jaśniepanów. Zbyt wielu z nich sądziło w dawnych czasach, że są lepsi od innych. Zbyt wielu uważa tak nadal. Mądry człowiek pozostawi swój tytuł w domu, na kołatce. - Ludzie mówią, że pan Whintrop z Heighstown był na­ prawdę angielskim lordem - zamyślił się Jamie. - Mówią, bo on tak mówi - zachichotała pani Ames. - Za­ łożę się o moje najlepsze niedzielne buty, że nie jest nawet Whintropem. - Lecz powiedziała pani, że lepiej zapomnieć o tytułach. - Tylko gdy ktoś przyjeżdża z wizytą - powiedziała pani

Ames. - Ale ci, co zostają, mogą się pysznie: tym, co było. A to co jest, to już zupełnie inna sprawa. Lucy westchnęła. Jamie był rześki jak szczygieł. Pani Ames rozsiadła się na krześle, gotowa do długiej, miłej poga­ wędki. Ale pani Ames była pracodawczynią i kuzynką jej męża. Lucy nie mogła tak po prostu jej wygonić, jak to uczy­ niła z jej córkami. - Czy pan Wycoff mówił, o której wstaje? - zapytała Lucy. - Gdy byłam młodą dziewczyną, dżentelmeni zazwyczaj wsta­ wali o pierwszym brzasku, by pojeździć konno. Lubili też za­ wczasu zjeść obfite śniadanie... - Och! - Pani Ames poderwała się na równe nogi. - Muszę porozmawiać z dziewczętami. Możemy potrzebować więcej jajek. Wyślę Harmony, by zebrała je o świcie. I Jenny do pa­ ni Pratt po świeży chleb - mruczała do siebie, kierując się ku drzwiom. - Przejrzę nasze zapasy. Dobranoc, Lucy. Mam na­ dzieję, że i ty wcześniej wstaniesz. Brzmiało to prawie jak polecenie, lecz młoda kobieta nie przejęła się tym, szczęśliwa, gdy drzwi się wreszcie zamknęły. - Moim zdaniem dżentelmeni jedzą śniadanie po prze­ jażdżce - powiedział obojętnie Jamie - ale być może Anglicy są inni. Albo przynajmniej ich żołądki. - Pomysł, że ktoś mógłby spacerować, o jeździe konnej nie wspominając, po ogromnych śniadaniach serwowanych przez panią Ames, przerósł jego wyobraźnię. Zachichotał. - Ależ tak - zapewniła go lekko Lucy - najpierw zjadają siedem dań, a jeżdżą potem i dlatego przybywają do nas po nowe konie. Jesteś ciut za sprytny. Przestań się śmiać i śpij wreszcie! Już dwa razy pozbywałam się gości ze względu na ciebie, więc nic innego ci nie pozostaje. Porozmawiamy ra­ no. Dobranoc. Zachichotał, wsuwając się pod kołdrę. - Dobranoc, mamo - ziewnął. - Ty też jesteś trochę za sprytna. Nie mylił się, pomyślała, wchodząc za parawan, by zdjąć sukienkę. Zadrżała, nakładając koszulę nocną przez głowę i za­ platając warkocz zdrętwiałymi z zimna palcami. Na kominku

tlił się jedynie żar; w pokoju panował przenikliwy chłód. Pani Ames ceniła ją, lecz nie tak jak liczącego się gościa, którego po­ zycja upoważniała, o tej godzinie, do płonącego ognia na ko­ minku. Nikt tego nie wiedział lepiej od Lucy; ona zajmowała się księgowością. Płonący o tej porze kominek był stratą pie­ niędzy, jeżeli na łóżku leżała kapa. Po północy można było li­ czyć jedynie na ciepło własnego ciała. Lucy spojrzała na wysuwane łóżko Jamie'ego. Chłopiec leżał nieruchomo, co upewniło ją, iż wreszcie zasnął głębo­ ko. Wątpliwe, by sen był dla niej równie łaskawy. Wsunęła się do własnego łóżka i owinęła puchową kołdrą, ignorując jej lodowaty dotyk. Nareszcie sama! Mogła spokojnie pomyśleć o eleganckim gościu. Boże, jakiż on atrakcyjny! Już dawno nie spotkała ta­ kiego człowieka. Co za inteligencja w tych podłużnych oczach! Wysoki i dobrze zbudowany, o szerokich ramio­ nach i zgrabnych nogach. Miło było popatrzeć na barczyste­ go mężczyznę bez wydatnego brzucha i szerokich bioder dla przeciwwagi. Obserwowała go, lecz usiłowała się nie gapić. Nie tylko dlatego, że była dobrze wychowana. Miała pew­ ność, że to zauważy. Niewiele umykało jego uwadze. Był gościem, podróżnikiem, człowiekiem nie z tego miej­ sca i czasu, lecz ze świata, który kiedyś znała. Fascynował ją, ponieważ bawił tu w tak oczywisty sposób przejazdem, iż poznanie go stawało się niemożliwe. Mężczyzną z jej ma­ rzeń, który w ciągu godziny odmienił jej świat. I on spoglądał na nią z przyjemnością. Gdy sądził, że ona jest na sprzedaż, w jego oczach widać było zaborczość, apro­ batę i śmiałe, taksujące pożądanie. Te oczy oceniły ją dokład­ nie, uznały za atrakcyjną i obiecały grzeszne chwile cielesnych rozkoszy. Wyglądał tak, jakby mógł spełnić owe wszystkie niewypowiedziane obietnice. Szokujące? Lecz jakże cudowne. Niewiele tu mieszkało kobiet stanowiących dobrą partię; ona była wdową i miała dopiero trzydzieści dwa lata. Inni mężczyźni też spoglądali na nią pożądliwie. Lecz rzadko oglądała się za nimi, i to jedynie z żalem, ponieważ wcale jej nie pociągali. A jeżeli nawet, to i tak ich ignorowała, ponie-