mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Lee Maureen - Wrześniowe dziewczynki

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Lee Maureen - Wrześniowe dziewczynki.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 721 stron)

LEE MAUREEN WRZEŚNIOWE DZIEWCZYNKI Z angielskiego przełożyła Ewa Morycińska-Dzius Tytuł oryginału The September Girls Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych — żywych czy martwych — jest całkowicie przypadkowe. Dla Charlotte i Patricka z miłością Przy pisaniu Wrześniowych dziewczynek niezmiernie mi pomogła książka Normana Longmate'a How We Lived Then (Jak wtedy żyliśmy), opisująca szczegółowo, w jaki sposób ludność cywilna Anglii dawała sobie radę w latach drugiej wojny światowej.

Część pierwsza Rozdział 1 WRZESIEŃ 1920 Padało. Deszcz lał od samego rana, od chwili opuszczenia Irlandii przez całą podróż statkiem; i teraz w Liverpoolu ciągle jeszcze padało, kiedy czekali na Paddy'ego, który miał się z nimi spotkać i zabrać tam, gdzie będą odtąd mieszkać. Brenna niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Zanim zapadnie noc, Caffreyowie powinni mieć już własny dom, w którym woda będzie płynęła z kranu, a nie ze wspólnej pompy na podwórzu... I będą mieli własną ubikację, gdzie wystarczy tylko pociągnąć za łańcuszek, żeby wszystko spłynęło — nie będzie już więcej wylewania kubłów z nieczystościami do wozu, który przyjeżdża raz w tygodniu na podwórko i cuchnie jak diabli... Gdzież ten Paddy, martwiła się. Spóźniał się nieprzyzwoicie. A przecież obiecał, że się spotkają przy Princes Dock. Niebo, i tak już pokryte czarnymi chmurami, robiło się coraz ciemniejsze, w dodatku jak na wrzesień było wyjątkowo zimno. Duża wskazówka zegara na wytwornym gmachu po drugiej stronie ulicy dwukrotnie obiegła tarczę — minęły dwie godziny. Czekali całe dwie godziny! — Mamo, jestem zmęczony! — Fergus ciągnął Brennę za spódnicę. — Wujek zaraz tu będzie, kochanie. Sześcioletni Fergus i młodszy od niego o dwa lata Tyrone byli począt-

kowo zafascynowani niezwykłym widokiem niekończącego się potoku tramwajów wyjeżdżających pędem zza rogu ulicy, sypiących iskry z gór- nych przewodów, a także światłami, które odbijały się w mokrej jezdni. Teraz jednak zaczynali się już nudzić, z każdą upływającą minutą coraz bardziej. Brenna natomiast wciąż była pod wrażeniem — nie tylko 11 z powodu tramwajów, ale i budynków, większych niż największy, jaki wi- działa dotychczas; większych nawet od kościoła Matki Boskiej z Lourdes, dokąd co niedzielę chodzili na mszę. I tylu ludzi! Setki przechodniów spieszyły gdzieś pod osłoną czarnych parasoli. Teraz było ich mniej; wsiadali do tramwajów i natychmiast odjeżdżali, Bóg jeden wie dokąd. Jeszcze inni znikali w głębokich tunelach prowadzących na nabrzeże, do promów, które miały ich przewieźć na drugą stronę rzeki Mersey. Liverpool musi być rzeczywiście wielkim i bogatym miejscem, myślała Brenna, ponieważ wszyscy byli szalenie wytworni: mężczyźni w gar- niturach, kobiety w spódnicach sięgających kostek, w dopasowanych żakietach i dużych filcowych kapeluszach. Jedna z nich miała kapelusz z karakułów i taką samą mufkę. Ta kobieta obrzuciła Brennę bardzo dziwnym spojrzeniem, kilka innych również. Cóż, musiała wyglądać okropnie w swoim czarnym szalu i długiej do ziemi spódnicy, wzdymającej się na wielkim, okrągłym jak piłka ciążowym brzuchu. Na obolałych stopach miała stare skarpetki Colma i jego dziurawe trzewiki, wypchane w palcach szmatami. Bała się, że ktoś każe im zaraz się wynieść z tego

miejsca tuż przy końcu tunelu, gdzie wraz z Fergusem schroniła się przed uporczywym deszczem. Na wszelki wypadek miała już przygotowaną ostrą odpowiedź, ale jak dotąd nikt się do nich nie odezwał. Według Colma to miejsce, w którym czekali, nazywało się Pier Head. Colm raz po raz szedł zobaczyć, czy przypadkiem Paddy nie stoi gdzieś indziej. Teraz wracał już z trzeciej takiej rundy. — Ani śladu Paddy'ego. Jak kamień w wodę... — mruknął. Na jego twarzy malował się niepokój. Nic dziwnego. Wysłali Paddy'emu dziesięć funtów, które Colm wygrał w totalizatora. Cóż to była za cudowna chwila! Szczęście się wtedy do nich naprawdę uśmiechnęło. Colm jechał właśnie do Kildare, wioząc na targ jarzyny i raz po raz poganiając kasztanka, który ciągnął wóz, kiedy jakiś Amerykanin „zalany w pestkę", jak się wyraził Colm, wręczył mu kawałek papieru. — Weeeź to soobie, chłooopie — powiedział przeciągle. — Kiedy te wyścigi się zaczną, ja będę już z powrotem w mojej starej poczciwej Ameryce. — Jakie wyścigi? — spytała Brenna, gdy Colm wrócił już do domu, bardzo z siebie dumny, i pokazał jej papier. Wyznał, że nie ma pojęcia, o co chodzi. 12 — Co tu jest napisane? — Brenna czytała bardzo słabo, a pisała jeszcze słabiej, ale Colm uczył się u jezuitów we wsi, w której mieszkali. — „Spion Kop". A u góry nazwa hotelu, w którym mieszkał pewnie

ten Amerykanin: „The Green Man". Nic z tego wszystkiego wydawało się nie mieć sensu, koniec końcem okazało się jednak, że Spion Kop to imię konia biorącego udział w wy- ścigach nazywanych w Anglii Derby. Od tego wyścigu minęły już trzy dni, kiedy Colm odkrył nagle, że Spion Kop wygrał. Podczas następnego pobytu w Kildare poszedł do hotelu The Green Man i pokazał kartkę. Wtedy to wyszło na jaw, że goście hotelowi robili między sobą zakłady i zgodnie z listą zwycięzcą został pan Thomas Doughty, bogaty Amerykanin, a nie zwykły irlandzki robotnik, taki jak on, który nie miał prawa nawet nogi postawić na progu tak szacownego przedsiębiorstwa. Po długich sporach i z pomocą jakiegoś przyjaźnie nastawionego gościa, który poparł sprawę Colma, mówiąc, że ten ma pełne prawo do dziewięciu dziesiątych wygranej, Colm w końcu zgarnął swoje pieniądze. — O mało nie umarłem — zwierzał się po powrocie do domu — kiedy dali mi całe dziesięć funtów. — Rozłożył banknoty na stole i razem z Brenną wpatrywali się w nie jak urzeczeni, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. — Doprawdy, twoja Najświętsza Panienka musiała się do mnie uśmiechnąć, kiedy spotkałem pana Thomasa Doughty'ego — mówił Colm rozpromieniony. Brenna była tego samego zdania. Wierzyła głęboko w Najświętszą Panienkę. Colm chciał, żeby cały świat dowiedział się o ich szczęściu. Napisał o tym Paddy'emu w Liverpoolu, oznajmił wszem wobec w pubie, chwalił się znajomym na ulicy, aż cała Lahmera wiedziała, że Caffreyom trafiła

się taka niespodziewana gratka. Ludzie, którzy chcieli pożyczyć od nich parę groszy, opowiadali im niestworzone historie o strasznych nieszczęś- ciach bogaczy. Brenna się przeraziła; bała się, że ktoś gotów jeszcze się włamać do ich domu i ukraść tak cenny majątek, podczas gdy ona siedzi i zastanawia się nad milionami sposobów jego spożytkowania. Wówczas brat Colma, Paddy, napisał do nich z Liverpoolu, występując z propozycją znalezienia im jakiegoś miłego i przytulnego domku blisko jego własnego, w dzielnicy Toxteth. „Wyślijcie mi te dziesięć funtów", pisał w liście Paddy. „Właściciel domu musi dostać kaucję, a poza tym kupię wam łóżka, krzesła i stół, tak żeby wszystko było gotowe na wasz przyjazd. Czekam na was". 13 Innymi słowy — za swoją wygraną mogli sobie kupić nowe życie! I wreszcie, wreszcie opuścić tę nędzną uliczkę z rzędem dwupokojowych parterowych ruder, które przypominały bardziej szopy dla bydła aniżeli siedziby ludzkie, i przenieść się do pięknego mieszkania w Toxteth. Mijały tygodnie; w końcu Paddy napisał, że muszą jak najszybciej przyjechać i że czeka ich wielka niespodzianka. Uznali za pewnik, że tą wielką niespodzianką jest ich nowy dom, i czym prędzej wyruszyli w drogę, chcąc, żeby dziecko, które miało niebawem przyjść na świat, urodziło się już na nowym miejscu. Kiedy Brenna patrzyła, jak Colm wsuwa do koperty dziesięć funtowych banknotów, po czym pieczołowicie ją adresuje, pomagając sobie przy tym językiem, powiedziała:

— Nie sądzisz, że powinniśmy zostawić sobie przynajmniej jednego funta i kupić nowe ubrania na ten Liverpool? — Będzie na to czas, kiedy się już urządzimy. Ja dostanę dobrą pracę, taką jak ma Paddy, a na Boże Narodzenie będziesz już miała futro, nawet lepsze niż to, w którym paraduje Francesca O'Reilly... — Colm był największym optymistą na świecie. Dopiero kiedy Brenna schroniła się w tunelu przed ulewnym deszczem, przypomniała sobie, iż w gruncie rzeczy nigdy nie uwierzyła w tę „na- prawdę dobrą pracę" Paddy'ego, o której ich zapewniał. Jakoś nigdy nie mogła go sobie wyobrazić jako urzędnika celnego. Był z niego jesz- cze większy fanfaron aniżeli z Colma. Ich matka, Magdalena, kiedy jeszcze żyła, była kropka w kropkę taka sama. Zawsze się upierała, że Caffreyowie są spokrewnieni z jakimś sławnym irlandzkim poetą, o którym Brenna nigdy w życiu nie słyszała. Fergus i Brenna chorowali na statku; Brenna nawet teraz była jeszcze bardzo osłabiona. Czuła, że nogi ma jak z waty, a serce biło jej w piersiach jak szalone, podczas gdy dziecko kopało ją w brzuch niczym w bęben. A Paddy'ego wciąż nie było... i ich dziesięciu funtów też nie... Wszystko to jeszcze bardziej pogarszało jej — i tak już opłakany — stan. Deszcz spływał z wełnianej czapki Tyrone'a. — Nie dalimy lady znaleźć wujka Paddy nigdzie, mamu — zawołał radośnie. Fergus zaczął płakać. — Mamo, zimno mi, i zmęczony jestem okropnie.

Brenna popatrzyła na męża. — Jak długo mamy tak jeszcze czekać, Colm? 14 Wzruszył ramionami. — Dajmy mu czas do dziewiątej. Jeśli nasz Paddy nie pojawi się do lej godziny, będziemy musieli sami jakoś trafić do Toxteth. To na drugim końcu miasta, tam gdzie budują wielką protestancką katedrę; w każdym razie tak mówił Paddy. — Czy przysłał nam adres naszego nowego domu? — Nie, Bren. Miał się z nami tutaj spotkać i dać nam klucz. Brenna przygryzła wargę. — Wobec tego... czy wiemy, gdzie mieszka Paddy? — Mam w kieszeni jego listy. To... ulica Stanhope, numer czternaście. — Colm, jak myślisz? Dlaczego twój brat nie przyszedł? Mąż unikał jej wzroku. — Może... może mu się dzień pomylił albo godzina. Może musiał coś załatwić... — A może uchlał się na śmierć w jednym czy drugim barze — za nasze pieniądze oczywiście — albo zgrał się do ostatniego pensa i wcale nie mamy żadnego domu... — mówiła Brenna z goryczą. Paddy był graczem z krwi i kości, bez dwóch zdań. Myśl o tym, że mógłby rzeczywiście okazać się takim podłym zdrajcą, wywołała u Brenny falę mdłości. Od razu poczuła się jeszcze gorzej. Gdyby chociaż móc gdzieś przysiąść! Marzyła o filiżance gorącej herbaty, którą mogłaby się pokrzepić.

Ale już od wczesnego ranka nie mieli nic do jedzenia ani do picia. Była na siebie wściekła o to uczucie słabości, przecież zawsze była taka silna i dzielna! — Nasz Paddy nigdy by tego nie zrobił... — powiedział Colm z niezbyt wielkim przekonaniem. — Wiesz co, Colm? Byliśmy za bardzo łatwowierni. Powinniśmy byli te dziesięć funtów przywieźć ze sobą i dopiero wtedy szukać jakiegoś mieszkania. — Nie mów tak, Bren, nie strasz mnie... Dziesięć funtów. Mój Boże, dziesięć funtów! — W jego głosie zabrzmiała panika. Nigdy, przenigdy żadne z nich nawet nie śniło, że któregoś dnia wejdą w posiadanie takiej góry pieniędzy. — Nasz Paddy na pewno zaraz przyjdzie. Ale kiedy minęła dziewiąta, a Paddy'ego nadal nie było, Colm spytał jakiegoś człowieka o drogę do Toxteth, a tamten udzielił mu wskazówek. — Ale najlepiej dojedziesz tam tramwajem, kolego! — powiedział. — jedynką. Colm podziękował, zarzucił na plecy tobołek zawierający cały ich dobytek, i ruszyli w drogę. Pomimo zimna, deszczu i zaawansowanej 15 ciąży Brenny, która prócz tego jeszcze nie doszła do siebie po podróży morskiej, nie było mowy o wydaniu całego pensa na bilety tramwajowe, skoro rozporządzali czterema parami młodych i silnych nóg. Deszcz przestał padać tak rzęsiście, w dalszym ciągu jednak moczył

ich cienkie, już i tak przesiąknięte wilgocią ubrania. Pochlipując i pociągając noskiem, Fergus trzymał kurczowo dłoń matki. Biedaczek, wyglądał jak kłębek nieszczęścia, tak że musiała go za sobą ciągnąć, bo ledwie się wlókł. Czuła okropny ból w dole brzucha i w plecach. Właściwie bolało ją całe ciało, ale przede wszystkim podejrzewała — a ściśle mówiąc, była absolutnie pewna — że Paddy Caffrey ich zdradził i że to ich nowe życie okaże się jeszcze gorsze niż dawne. Nocą centrum Liverpoolu było niemal opustoszałe, w każdym razie Brenna tak sądziła. Szła przed siebie z oczyma wbitymi w ziemię, tylko od czasu do czasu podnosiła głowę i spoglądała, czy Colm nadal jest w pobliżu, wtedy widziała, jak ufnie wędruje naprzód; Tyrone deptał mu po piętach. Nie zwracała uwagi na ogromne gmachy biurowców, które mijali, ani na wielkie sklepy i hałaśliwe bary; jak przez grubą warstwę waty docierał do jej uszu syk latarni gazowych, rozsiewających mdłe, żółtawe światło. Nagle Colm się zatrzymał i zaczekał na nią. — Bren, coś mi się zdaje, że zgubiłem drogę, ale chyba jesteśmy już niedaleko. Będę musiał spytać kogoś o ulicę Stanhope. Parę domów dalej jakiś mężczyzna wychodzący ze sklepu jubilerskiego zamykał właśnie za sobą drzwi. Colm podszedł bliżej i zagadnął nie- znajomego. Po chwili wrócił. — I co, daleko jeszcze? — spytała Brenna z nadzieją w głosie. — Nie mam pojęcia. Poradził mi, żebym wracał do Irlandii i zabrał ze sobą swoją brudną i obdartą rodzinę. — Colm wyszczerzył zęby w uśmie-

chu, ale w oczach miał łzy. — Ach... może spytam tego gościa na rowerze? Pomachał do rowerzysty... i rower zachwiał się niebezpiecznie, gdy mężczyzna zsiadał. — Hamulce nie działają — oświadczył pogodnie rowerzysta. — Stan- hope? — zastanowił się w odpowiedzi na pytanie Colma. — Musicie przeciąć Parliament Terrace — o tam, tuż za wami — i dojść do ulicy Upper Parliament. Skręcicie w lewo, tam zobaczycie ulicę Windsor po prawej. A druga ulica po lewej stronie to właśnie Stanhope. 16 — Dzięki, kolego. Chodź, Bren. Razem z Tyrone'em ruszyli w dół pasażem wskazanym przez rowerzys- tę i zniknęli jej z oczu. Ten krótki postój wcale nie posłużył Brennie. Do tej pory szła naprzód wyłącznie siłą woli, a teraz się okazało, że po prostu nie jest w stanie zrobić ani kroku dalej. Zagryzała zęby i starała się zmusić nogi do ruszenia z miejsca, ale ból we wnętrznościach stał się ostrzejszy, jeszcze bardziej przenikliwy. — Mamo... — jęczał żałośnie Fergus. — Już nie mam siły iść dalej. — Będziesz musiał, synku. Weź mnie za rękę. Skręciła za róg, zgięta wpół jak staruszka, słaniając się na nogach i oddychając chrapliwie. Colm zatrzymał się trochę dalej, worek położył na ziemi, a Tyrone'a wziął na barana. Stali teraz przed szeregiem pięknych domów, zbudowanych tak, że tworzyły lekki łuk; szerokie schody pro- wadziły do ogromnych frontowych drzwi, których strzegły dwie białe

kolumny. — Chodź tu, dziewczyno! Musisz to koniecznie zobaczyć — zawo- łał. — To mi dopiero widok! Zachowywał się tak, jakby w ogóle nie widział, co się z nią dzieje. Wreszcie jakoś zdołała dojść do niego. — Tam jest psyjęcie, mamu — szczebiotał Tyrone. — Psyjęcie. Patrz! Patrzyła jak przez mgłę na bogato umeblowany pokój z migocącym żyrandolem, który się zwieszał z ozdobionego sztukaterią sufitu, z lustrami i obrazami na ścianach; grupa dwudziestu, może trzydziestu osób, ubra- nych równie bogato jak pokój, stała wokół stołu z napojami w rękach. Śmiali się i rozmawiali z ożywieniem. Jej znużony wzrok padł na pokój poniżej — piwnicę, do której można było zejść po stromych, betonowych schodkach z czarnymi żelaznymi poręczami; wewnątrz trzy kobiety właśnie układały przekąski na wielkich tacach. Dwie z nich, w czarnych sukniach, białych fartuszkach i ozdobionych falbanką czepeczkach na głowach, wychodziły akurat, każda z tacą w rękach. — Jestem głodny, mamo — wyszeptał Fergus. Musiał zobaczyć tace z jedzeniem. Brenna nie odpowiedziała. Nigdy dotąd nie użalała się nad sobą, nie skarżyła na swój los. Była biedna; zawsze była biedna i niemal wszyscy, których znała, też byli biedni. W Lahmerze, której się urodziła i wychowała, mało było zamożnych ludzi. Gospodarz,' u którego Colm pracował na farmie; lekarz, dyrektor banku, adwokat, no i Francesca

17 O'Reilly, mieszkająca w wielkim domu na krańcu wsi. Panna O'Reilly była kiedyś, za młodych lat, aktorką; Brenna sprzątała u niej od dwunas- tego roku życia, aż do dnia, w którym wzięła ślub z Colmem. Ale nawet jej okazałego domu nie dało się porównać z tym tutaj. Znów spojrzała na wielki pokój, w którym odbywało się przyjęcie. Dwie panie — mniej więcej w jej wieku — stały przy oknie i zaśmiewały się z czegoś. Ich suknie — a właściwie to, co mogła z nich dostrzec — były całe z koronki i wyszywane koralikami. Jedna z elegantek miała we włosach czarne pióro, a na smukłej białej szyi srebrną kolię, w uszach zaś pasujące do niej kolczyki, które się skrzyły, świeciły i tańczyły jak szalone, kiedy poruszała głową. To nie było w porządku. Nie było w porządku, że ona stoi na dworze w deszczu, z dzieckiem w brzuchu, a jej mali synkowie cierpią głód i mają przemoczone ubranka, podczas gdy te kobiety, tak pięknie ubrane, spijają śmietankę. Poczuła, jak zalewa ją fala gorzkiej zawiści, tak silna, że aż jęknęła; chwyciła za poręcz i spojrzała na te kobiety, zastanawiając się, dlaczego los potraktował je tak odmiennie. Wtedy jedna z nich — ta w błyszczących kolczykach — zauważyła jej spojrzenie i szybko zaciągnęła zasłony z wyrazem niesmaku na uroczej twarzyczce. — Chodźże, Brenna! — Colm podnosił już węzełek i zbierał się do odejścia. Tyrone dreptał za nim. — Nie dam rady.

Nadal trzymała się żelaznej poręczy. Gdyby ją puściła, jak nic by upadła. Ból w brzuchu stawał się nie do zniesienia, z przerażeniem skonstatowała, że rozwiązanie tuż-tuż. Dziecko pchało się rękami i nogami na świat! — Colm... — zawołała słabym głosem. Odwrócił się, ujrzał wykrzywioną bólem twarz żony i czym prędzej do niej podbiegł. — Co się dzieje, Bren? — Twarz mu się zmieniła. — Jeezus, Maria! Ty chyba nie... co? Brenna kiwnęła głową. — Co my teraz, u diabła, zrobimy? — spytał z bezradną wściekłością. — Poszukaj stójkowego — jęknęła. Policjant na pewno im powie, co robić, gdzie szukać pomocy. — Biegiem, kochanie, biegiem — popędzała go, bo stał dalej nieporuszony jak słup soli z ustami otwartymi tak szeroko, że mógłby ją połknąć. Ruszył biegiem w kierunku ulicy Upper Parliament, zostawiając węzełek. 18 — Chodź tu i siądź na schodach, mamo. — Tyrone objął ją rączkami w pasie. * — Nie, nie tam, chłopcze. To był dom, w którym się odbywało przyjęcie. — Tam obok, i nie na frontowych schodach, tylko na bocznych, tam, gdzie nas nikt nie zobaczy... — Na ganku świeciło się światło, ale boczne schodki wiodące do sutereny tonęły w ciemnościach.

— Tam nad drzwiami jest taki malutki daszek, widzisz? Możemy się tam schronić przed deszczem. Brennie udało się jakoś pokonać schodki i usiąść na samym dole, z nogami w szerokim rozkroku; inaczej nie była w stanie ich trzymać. Chłopcy przytulili się do jej boków: Fergus marudził i żalił się, jaki jest nieszczęśliwy, natomiast Tyrone głaskał ją po szyi i mamrotał coś pocie- szającego. Teraz — o Boże, dopomóż! Czyżby to już były bóle parte? W tej chwili nie pragnęła niczego innego, jak być z powrotem w Lahmerze, gdzie mogłaby położyć się na łóżku, gdzie sąsiadki pomagałyby jej przy poro- dzie — tak samo, jak ona im tyle razy pomagała. A kiedy byłoby już po wszystkim i dziecko leżałoby w drewnianej skrzynce, która służyła za kołyskę Fergusowi i Tyrone'owi, ktoś zrobiłby jej filiżankę herbaty... Jakaś dobra dusza zabrałaby już chłopców na ten czas do siebie, a Colm poszedłby do baru... Z całych sił zagryzła wargi, żeby nie krzyknąć, kiedy poczuła między nogami ból tak potworny, jakby rozdzierał ją na dwoje. Wygięła ciało w łuk, jęknęła cicho, a wtedy Tyrone zerwał się na równe nogi i zaczął walić piąstkami w drzwi sutereny. Po paru sekundach drzwi się otworzyły i jakaś kobieta wyglądająca na zirytowaną warknęła: — Masz tu ćwierć pensa, kup sobie coś do jedzenia. A teraz spieprzaj stąd, mały nicponiu. No, co tak stoisz? Mam milion rzeczy do zrobienia. Już miała zatrzasnąć drzwi, kiedy Tyrone rzucił się naprzód i prze-

szkodził jej w tym. — Moja mama jest chola, plosę pani. — W tym momencie wybuchnął płaczem (Tyrone potrafił wylewać jak na zawołanie całe potoki łez, kiedy tylko było mu to potrzebne). Kobieta wysunęła głowę przez drzwi i ujrzała, jak Brenna kołysze się w przód i w tył na najniższym stopniu, spódnicę miała podkasaną nad kolana, jednym słowem — lada chwila urodzi. 19 — Boże Wszechmogący! — wrzasnęła. — W tym domu dzieci wyłażą dziś ze wszystkich kątów! Wchodźcie szybko do środka. No, raz, raz... Pan Allardyce mnie zabije, jak się dowie... ale chyba wolałabym umrzeć, niż zostawić tę nieszczęsną ciężarną kobietę na ulicy, i to w taką ulewę. Para silnych ramion podniosła Brennę; kobieta wzięła głęboki oddech, po czym zaciągnęła ją do ciepłej kuchni, pełnej pary unoszącej się z garn- ków i rozmaitych rondli, które bulgotały na piecu. — Nie możesz tu zostać — wymamrotała ich zbawczyni i pociągnęła Brennę dalej, przez inne drzwi, do przytulnego saloniku, gdzie na małym kominku płonął ogień, a jego ciepły blask odbijał się w mosiądzach. Żółty ptak w okrągłej klatce zaćwierkał przyjaźnie, a zwinięty w kłębek na kanapie rudy kocur podniósł głowę i spojrzał na nią zaspanymi oczami. Obaj chłopcy poszli za nimi. Tyrone ciągnął tobołek, chyba nawet większy niż on sam. Kobieta ułożyła Brennę delikatnie na podłodze, a chłopcom kazała się schować za kanapą.

— To nie jest widok dla waszych młodych oczu — stwierdziła surowo. Tyrone oświadczył, że w takim razie może będzie lepiej, jak wyjdzie na zewnątrz i poczeka na tatusia, który poszedł szukać stójkowego. — Co za mądry chłopak, no, no! Ten to ma głowę na karku — powiedziała z uznaniem kobieta, kiedy Tyrone już wyszedł. — Ile on ma lat, złotko? — Uklękła na podłodze i zaczęła ściągać z Brenny sfatygowaną bieliznę. — Wszystko przemokło do suchej nitki — stwierdziła. — Cztery. „Cztery-ale-lepsze-niż-czterdzieści": Colm zwykł tak mówić o swoim młodszym synu; wolał go od mazgaja Fergusa, który teraz cicho po- płakiwał za kanapą. — Wzięłam go za jednego z tych chłopaków, co tu czasem przychodzą i żebrzą o pieniądze na jedzenie. Daję im zwykle więcej niż tylko ćwierć pensa, tyle że wtedy przychodzą jeszcze częściej, biedne kruszyny. Jak się nazywasz, złotko? Ja jestem Nancy Gates. — Brenna Caffrey. Ten płaczek to Fergus, a ten, co poszedł po tatusia, Tyrone. W cieple czuła się o wiele lepiej. Serce już biło jej normalnie, a parcie ustąpiło — być może wywołały je panika i strach. Nancy Gates sprawiała wrażenie bardzo rozsądnej osoby. Duża, koścista kobieta po czterdziestce, o niskim głosie, masywnych ramionach i niecierpliwym usposobieniu, z dobrymi oczyma w ospowatej twarzy. 20 — No i co ty tutaj robisz, Brenno Caffrey? Dlaczego wędrujesz po

Parliament Terrace o takiej późnej godzinie, w taką okropną noc, kiedy za chwilę możesz się rozsypać? — Spojrzała na Brennę w taki sposób, jakby chciała powiedzieć, że to doprawdy wielki brak odpowiedzialności z jej strony. — Nie spodziewałam się, że zacznę rodzić. Dziecko miało przyjść na świat za jakieś dwa tygodnie. A co do tego drugiego... Opowiedziała Nancy, jak wyjechali z Irlandii i czekali na Paddy'ego, któremu posłali na kupno domu dziesięć funtów wygranych przez Colma. — Staliśmy przy Pier Head bite trzy godziny, ale ten łajdak nawet się nie pokazał. Szliśmy, żeby go znaleźć, kiedy... — Brenna wstrząsnęła się mimowolnie. Resztę historii Nancy już znała. — Jakaś ty miła i dobra — mówiła — że wzięłaś nas do siebie, do swojego domu, o nic nie pytając. Nie każdy by tak postąpił. — Ten dom nie jest mój, skarbie. Ja tu jestem tylko gospodynią i kucharką, chociaż rzeczywiście tutaj mieszkam. To jest mój mały salonik, a za nim sypialnia. — Podsunęła Brennie poduszkę pod gło- wę. — Pan Allardyce pewnie nie byłby szczególnie zadowolony, gdyby was tu znalazł, ale chyba nie znajdzie... w każdym razie nie tej nocy. Pak się składa, że jego pani robi dziś dokładnie to samo co ty — rodzi dziecko... no i z tej okazji ma być wielkie przyjęcie. — Powietrze przeciął przenikliwy krzyk i Nancy skrzywiła się lekko. — Znowu ma bóle, biedulka. Akurat ona nie miałaby nic przeciwko temu, że tu jesteś... Tyle tylko, że niewiele ma do powiedzenia od chwili, kiedy

wyszła za niego za mąż. — Czy nie powinnaś pójść do niej na górę? — Nie jestem jej potrzebna, Brenno. Jest z nią doktor Langdon, a poza tym pielęgniarka. Ja muszę tylko gotować wodę i szykować odpowiednią ilość starych prześcieradeł, żeby w każdej chwili były pod ręką. O właśnie, to mi przypomina... lepiej coś ci podłożę, na wypadek gdyby dziecko wyskoczyło, kiedy wcale się tego nie będziemy spodziewać. — Zniknęła w kuchni i wróciła z cienkim prześcieradłem. Już na pierwszy rzut oka było widać, że są w dużo lepszym stanie niż te, które Brenna zabrała ze sobą z Irlandii. — W tym węzełku nie macie chyba ubrań na zmianę? — spytała. — Ani tobie, ani chłopcom nie posłuży siedzenie w przemoczonych ciuchach... Wiesz co? Fergus chyba zasnął. Jeszcze złapiecie zapalenie płuc. 21 Brenna nie odpowiedziała. Wydała cichy jęk, zacisnęła zęby i starała się powstrzymać krzyk, kiedy dziecko już po raz drugi tej nocy wyraźnie zasygnalizowało, że niebawem przyjdzie na świat. — Nancy! — wołał Marcus Allardyce ze szczytu schodów prowadzą- cych do kuchni. — Tak? — Trochę spóźniona Nancy pokazała się na dole. — Zrób mi herbatę, ale bardzo mocną. — A pani Allardyce? I reszta? — Co z nimi? — spytał przeciągle Marcus.

— Czy też chcieliby się czegoś napić? — Nie mam pojęcia. Sama musisz ich o to zapytać. Nie miał najmniejszego zamiaru wchodzić do pokoju, w którym jego wystraszona żona właśnie wydawała na świat ich drugie dziecko — dziecko, którego pewnie nie będzie lubił, podobnie jak nie lubił pierw- szego. Pięcioletni Anthony był ponurym, mało komunikatywnym dziec- kiem i Marcus był głęboko przeświadczony, że z tym chłopcem jest coś nie w porządku. Eleanor znowu krzyknęła w swoim pokoju na najwyższym piętrze. Zabrzmiało to jak skarga obolałego kota. — Proszę nie przeć, pani Allardyce! Jeszcze nie teraz — usłyszał głos lekarza. — Nie mogę! Nie dam rady! — wrzasnęła Eleanor. Po co tyle zamieszania? Rodzenie dziecka wydawało się przecież tak prostą i naturalną czynnością! Marcus ruszył w kierunku swojego gabinetu na tyłach domu; czuł, jak stopy mu grzęzną w grubym, mięsistym dywanie. Przeciągnął dłonią po wiktoriańskim biurku z blatem wyściełanym tłoczoną skórą i z niekłamaną przyjemnością spojrzał na kryształowy kałamarz ze srebrnym wieczkiem oraz na inne kosztowne drobiazgi, wśród których był również czarny telefon z tarczą z kości słoniowej. Czerpał z tych przedmiotów prawdziwą satysfakcję, raz po raz dotykał któregoś z nich. Wszystko to należało dawniej do jego teścia. Dokładnie pamiętał czasy, kiedy był małym chłopcem. Jego ojciec miał

podobne gadżety — atrybuty luksusu. Peter Allardyce odziedziczył dobrze prosperującą firmę okrętową i wielki dom w Princes Park, ale kiedy Marcus skończył dziesięć lat, wszystkie te dobra już przepadły z powodu braku 22 kompetencji ojca, który na domiar złego miał alkoholowe ciągoty i obsesję na punkcie kobiet. Jego rozpieszczona żona musiała — rada nierada przenieść się z dwójką dzieci do małego domku w Allerton. Nigdy nie przestawała się skarżyć każdemu, kto tylko chciał jej słuchać: „Nie przywy- kłam do czegoś takiego, zapewniam". W banku zostało tylko tyle pienię- dzy, żeby mogli jakoś przeżyć — oczywiście bez żadnych zbytków. Marcus i jego siostra Georgina musieli odejść ze swoich prywatnych szkół; dostali się do szkoły, w której poziom edukacji był żenująco niski i gdzie musieli przebywać z dziećmi rekrutującymi się ze środowiska klas pracujących. Ich ojciec przez rok tkwił w domu. Nie będąc jednak w stanie wy- trzymać niekończącej się litanii skarg i pretensji swojej ślubnej, odszedł i zamieszkał z pewną kobietą, właścicielką sklepu modniarskiego przy Smithdown Road. Żona i dzieci widywały go tylko z rzadka, ale za każdym razem robił na nich wrażenie niezmiernie szczęśliwego. Kiedy Georgina skończyła osiemnaście lat, uciekła z domu i wyszła za mąż za oficera marynarki z Cunard Line. Marcus z matką zostali sami, utyskując jedno przez drugie na dotkliwą niesprawiedliwość losu, która na nich spadła. Zmuszony do odejścia ze szkoły w wieku trzynastu lat, Marcus podjął pracę w lokalnej firmie księgowej jako goniec i chłopiec podający herbatę,

a to oznaczało w każdym razie, że musi się porządnie ubierać. Nocami uczył się księgowości, buchalterii, rewizji finansów, a także tych dziedzin matematyki, których nie miał w szkole, na przykład algebry, geometrii i rachunku różniczkowego i całkowego. Do firmy codziennie dostarczano egzemplarz gazety „Financial Limes"; dzięki tej lekturze Marcus odkrył kolumny poświęcone akcjom i udziałom, poznając równocześnie kaprysy giełdy. W wieku szesnastu lat został młodszym urzędnikiem, nie miał jednak żadnych widoków na awans. Wiedział, że nie uda mu się dochrapać stanowiska księgowego, ponieważ brakowało mu, niestety, kwalifikacji. A zresztą nawet gdyby je miał, to i tak na niewiele by się to zdało. Jeśli firma zrobiłaby go praktykantem, musiałby jej płacić określoną sumę, którą później zwracano by mu w postaci wynagrodzenia. Taki układ nie wchodził w grę. Matka była teraz słabsza, a przy tym coraz bardziej wymagająca. Jego pensja ledwie starczała na skromne życie dla nich dwojga. Eleanor znowu krzyczała u siebie na górze, a Marcus zastanawiał się, gdzie jest herbata, o którą prosił. Usłyszał czyjeś kroki, ktoś schodził po schodach i męski głos zawołał: 23 — Panie Allardyce! To był doktor Langdon. Marcus wyszedł do holu. Doktor uśmiechnął się do niego promiennie. — Zapewne będzie panu miło usłyszeć, że został pan ojcem zdrowej

i ślicznej dziewczynki. Pańska żona ma się dobrze — na tyle oczywiście, na ile można się było tego spodziewać w tym przypadku. To delikatna kobieta i rodzenie dzieci nie przychodzi jej łatwo. Ona — i dziecko również — czeka teraz na pana. Eleanor wyglądała tak, jakby przed chwilą urodziła pół tuzina dzieci, a nie tylko jedno. Leżała na łóżku; twarz miała bladą jak wosk, włosy w nieładzie, przymknięte powieki, jakby ten osesek wycisnął z niej ostatnią krztynę energii. Kiedy zobaczyła, że mąż do niej podchodzi, spróbowała unieść rękę, która natychmiast opadła bezwładnie na kołdrę, jakby była pozbawiona kości. — Mamy małą dziewczynkę, Marcus — wyszeptała. — Chciałabym ją nazwać Sybil. Podoba ci się? — Ładne imię. Było mu wszystko jedno, jak będzie się nazywało dziecko. Z obowiązku zajrzał do stojącej przy łóżku kołyski i zobaczył blade, maleńkie stworzon- ko śpiące mocno pod koronkowym przykryciem. Dotknął miękkiej bródki, w nadziei, że wykonuje prawdziwie ojcowski gest, po czym, dla za- chowania pozorów, ucałował wilgotny i błyszczący policzek Eleanor, mrucząc: — Moje gratulacje, kochanie. — Powiedz o tym Anthony'emu — szepnęła. — Powiedz mu, że ma siostrzyczkę. Biedaczek, te hałasy na pewno bardzo go przestraszyły. Marcus skinął głową na znak, że się zgadza, chociaż nie miał zamiaru spełniać prośby Eleanor. Im rzadziej widywał syna, tym lepiej. Wyszedł

z pokoju tak szybko, jak tylko wypadało — doktor mamrotał coś na temat szwów — i czym prędzej wrócił do gabinetu. Na ścianie za biurkiem wisiała duża, oprawiona w ramy fotografia. Przyglądał się jej w zamyśleniu. U dołu, na miedzianej tabliczce, widniał napis „H.B. Wallace & Co. 1918". Marcus stał na tej fotografii pośrodku pierwszego rzędu, gdzie siedzieli właściciel i pracownicy biura: zastępca dyrektora i jego sekretarz, dwaj kierownicy, księgowy, buchalter, siostry MacMahon — obie maszynistki — i sekretarz Marcusa, Robert Curran. Z tyłu stali robotnicy fabryczni; było ich pięćdziesięciu dwóch; niżsi w drugim rzędzie, wyżsi z tyłu za nimi. Jego pracownicy. Zatarł ręce. Jego. 24 Marcus był właścicielem i naczelnym dyrektorem H.B. Wallace & Co. co oczywiście nigdy by się nie wydarzyło, gdyby nie poznał Eleanor Wallace zaraz po tym, kiedy jej narzeczony zginął w pierwszym miesiącu wojny. Marcus miał wtedy trzydzieści lat i w dalszym ciągu pracował jako urzędnik. Ku swojej konsternacji uświadamiał sobie, że chociaż mógłby z powodzeniem kierować każdą bez mała firmą, nie miał bladego pojęcia, jak się do tego zabrać. Brakowało mu talentów rasowego przedsiębiorcy, w przeciwieństwie do jego pradziadka, który kiedyś zaczął od tego, że kupił starą łódź rybacką, a skończył jako właściciel świetnie prosperującego towarzystwa żeglugowego. Matka Marcusa już wówczas nie żyła, on zaś przyjął sublokatora, żeby zapewnić sobie dodatkowy dochód, z którego większość szła na nowe,

bardziej eleganckie ubrania, lepsze jedzenie i dobre wina. Cóż, Marcus był biednym człowiekiem, ale miał gust i wymagania bogacza. Udało mu się zaoszczędzić pięćdziesiąt funtów, aczkolwiek — z przyczyn oczywis- tych — zabrało mu to dużo czasu; zainwestował je na giełdzie, przekonany, że wkrótce podwoi ich wartość i w ten sposób zdobędzie majątek. Tymczasem w ciągu paru tygodni stracił ponad połowę i to go naprawdę wystraszyło. Nie chciał znów ryzykować. Kiedy spotkali się pierwszy raz, Eleanor z trudem hamowała łzy. Stała w foyer teatru Empire i chwyciła go za ramię, kiedy wchodził na najwyższe piętro, na jaskółkę, gdzie miejsca kosztowały zaledwie sześć pensów. — Czy mógłby pan przekazać wiadomość moim przyjaciołom w trze- cim rzędzie na parterze? — spytała drżącym głosem. — Proszę im powiedzieć, że zgubiłam gdzieś swój bilet i wobec tego wracam do domu. — Ależ jestem pewien, że bileter uwierzy pani na słowo, jeżeli mu pani wyjaśni, że zgubiła bilet — powiedział Marcus chłodno. Była jedną z tych nieśmiałych, bezradnych kobietek, których szczególnie nie lubił — przy tym o wiele za dobrze ubrana, by ktoś z kierownictwa mógł pomyśleć, że próbuje w ten sposób wejść do teatru, nie płacąc za bilet. — Kiedy ja wcale nie mam ochoty zobaczyć Mikada — jęknęła. - Od samego początku nie chciałam, ale moi przyjaciele nalegali. Jestem zbyt nieszczęśliwa, żeby wysiedzieć całą operetkę. Wolałabym już pójść do domu.