Kto zagląda w otchłań, może zapłacić za to cząstką swojego człowieczeństwa.
Michael Capuzzo, Klub koneserów zbrodni
DZIEŃ DZIEWIĄTY
NIEDZIELA 10 KWIETNIA
Krzysztof Witczak, niegdyś w komendzie stołecznej nazywany Zerem, musiał nauczyć się wdzięczności –
za trzy miesiące spokojnego snu, za gościnę ludzi, którzy go rozumieli, rozumieli jego problemy i dali mu
coś, czego z początku nie potrafił docenić. Towarzystwo.
Gdyby wiedział, że tej nocy z trudem wypracowany spokój legnie w gruzach, na pewno zmusiłby się do
większej wdzięczności.
Obudziło go szarpanie za rękaw, odruchowo spojrzał na stary sportowy timex, którego nigdy nie
zdejmował, czego dowodziła porysowana plastikowa tarcza i zniszczony materiałowy pasek. Trzecia
dwadzieścia w nocy. Na podłodze zobaczył nieregularną plamę światła wpadającą przez uchylone drzwi.
Jan Saks krzątał się w kuchni. Witczak narzuciwszy w pośpiechu ubranie, usiadł przy drewnianym stole.
Zdał sobie sprawę, że od trzech miesięcy czekał na ten moment. I czekał na pytanie, które teraz zadał mu
gospodarz.
– Masz broń?
Kiwnął głową. W szafce nocnej przy łóżku leżał stary pistolet. W pierwszym dniu pobytu w Izabelinie
wręczyła mu go Kamilla, kobieta, z którą przyjechał. Zanim zostawiła Witczaka, obiecała, że Saksowie
pokażą mu, jak żyć ze schizofrenią. Od pół roku słyszał głosy. Ostatnio znikły, a pojawił się Starzec.
Omamy wzrokowe w chorobie, z którą przyszło mu walczyć, są rzadkością, i Zero o tym wiedział. Zjawa
siedziała naprzeciwko, po drugiej stronie stołu. Witczak pierwszy raz zobaczył ją w połowie lutego.
Miała nieokreślone rysy, pomięte ubranie, siwe włosy i obwisłe policzki. Wraz z pojawieniem się Starca
ustały uporczywe szepty w głowie, które przeszkadzały, dezorientowały i poniżały, naśladując
zachowania dawno zmarłych członków rodziny. Starzec milczał.
Pobyt u Saksów swoim powtarzalnym rytmem przypominał życie w klasztorze. Witczak dotrzymywał
towarzystwa Alinie, żonie Jana. To właśnie ona w rodzinie cierpiała na chorobę psychiczną. Słyszała
głosy, ale od kilku lat nie przyjmowała żadnych psychotropów. Miała lepsze i gorsze momenty. Kiedy
omamy zaczynały ją przytłaczać, szła do pracowni i siadała przy sztaludze. Słyszał, jak rozmawia
z głosami. I właśnie sztuki negocjacji próbowała nauczyć gościa. „Jesteś jak prezes spółki – mówiła. –
One są jak krzykliwa rada nadzorcza. Musisz nauczyć się nad nimi panować”. I zawsze powtarzała:
„Pamiętaj, masz nas. Stale. Przez całą dobę”.
Jan kilka razy wyjeżdżał. Wtedy Witczak czuł się potrzebny. Razem z Aliną robili zakupy, pracowali
w ogrodzie, spacerowali. Wdrożył się w ten powolny rytm.
Ostatnia prośba Kamilli nadal brzmiała mu w uszach: „Grozi im niebezpieczeństwo. Potrzebują
ochrony”. Przez pierwsze tygodnie wciąż rozmyślał, co takiego mogło grozić dwojgu bezrobotnym
pięćdziesięciolatkom. Postanowił sprawdzić, uruchomić swoje kontakty w policji. Był już na emeryturze,
ale znajomi na pewno wyświadczyliby mu przysługę. Ale zwlekał, a teraz było już za późno.
– Za kwadrans wychodzimy – oznajmił Jan, dopijając kawę.
– Co z Aliną? Zostanie sama? – Żona gospodarza spała, nieświadoma powrotu męża z tygodniowej
podróży.
– Wrócimy, zanim się obudzi. – Saks wymownie spojrzał na zegarek. Witczak wycofał się do swojej
sypialni, wyjął z szafki ukryty w zawiniątku pistolet, naładował magazynek nabojami leżącymi obok
w pudełku. Był gotów.
Starzec wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć. Ale milczał. Wyszli z domu i wsiedli do jeszcze
ciepłego po długiej trasie samochodu. Brama wciąż była otwarta.
DZIEŃ PIERWSZY
SOBOTA 2 KWIETNIA
– Mam problem. – Maciej Wilk siedział w maleńkim pokoju, który służył mu za biuro. Na starym biurku
walały się kwity – wypełnione oświadczenia myśliwego nieskładnie zebrane w pomiętych tekturowych
teczkach, zapisy temperatur i inne. Z uchylonej szuflady wystawały pomarańczowe końcówki
plastikowych plomb.
– Zorientowałem się – odparł siedzący na zapadniętej kanapie sierżant Adam Tymański, przez kolegów
ze stołecznej nazywany Hifem. Znajomi z koła łowieckiego używali innej, starszej ksywy.
– Tak, Śmierdzielu? – Stary człowiek uśmiechnął się lekko i wychylił nieco ze skrzypiącego krzesła.
Na kolanach trzymał przywiezioną do przystrzelenia1 dubeltówkę. Od dwudziestu lat prowadził skup
dziczyzny na obrzeżach Radzymina, ale był też szanowanym rusznikarzem, który karierę zaczynał od nauki
w technikum uzbrojenia w Brnie i praktykował przez trzydzieści parę lat.
– Co z Suzy? – Hif już przy bramie wyczuł, że coś jest nie tak. Zamiast radosnego poszczekiwania
przywitała go złamana przez wczorajszy orkan gałąź.
Obawiał się najgorszego, teraz jego podejrzenia się potwierdziły.
– Artur bawił się w menera2. Gamoń – sapnął stary. Oparł broń o ścianę. – Później się nią zajmiemy,
dobrze?
Hif kiwnął tylko głową. Wilk przechylił się i wyjrzał przez okno.
– Mordą przyjechałeś? – upewnił się.
– Mordą – potwierdził Hif.
Stary sięgnął po wiszącą na haku wysłużoną myśliwską kurtkę. Wyszedł przez sień na ganek, kulejąc,
ruszył w stronę wiaty, pod którą stał land rover discovery z 1998. Tymański podszedł do gałęzi
i przeciągnął ją pod ścianę domu.
Po drodze doczekał się wreszcie wyjaśnień.
– Artur wczoraj zabrał ją na trening. Luzem, nie na otoku. Przyznał się. – Wilk prowadził uważnie,
jechał powoli, skupiony na drodze, zanadto przysunięty do kierownicy i mocno pochylony. Bez okularów,
które najwyraźniej powinien był sobie sprawić.
– Idiota. Zepsuje psa – skomentował Hif.
Stary odpowiedział skinieniem głowy.
– Wiesz, jaki jest Artur – dodał po chwili.
Zmierzali w stronę Klembowa, mijając przeważnie pola z kilkoma niewielkimi zagajnikami
i kompleksami leśnymi, z których jeden wybrał syn Wilka na szkolenie.
– A gdzie Artur? – Hif spytał, choć domyślał się odpowiedzi.
– Od wczoraj się nie pokazał. – Wilk potwierdził domysły sierżanta. – Zadzwonił tylko.
– Krzyż pański z tym chłopakiem – skomentował Tymański, zezując na pozamykane zagrody
i wyczuwając przez nieszczelne okno zapach z kominów.
– Wiem za to, gdzie jest jego kurtka – odparł Wilk.
Pojechali w stronę rezerwatu Dębina, zaparkowali obok poczty. Maciej obszedł niewielki budynek
i szukał w umówionym miejscu. Zanim Hif wysiadł z samochodu, usłyszał energiczne szczekanie
i chrapliwe nawoływania Wilka: „Suzy, Suzy!”. Odnalazł rusznikarza, a w gąszczu zobaczył jeszcze
niknące rude futro posokowca. Maciej stał przy porzuconej w krzakach klasycznej kurtce M65.
– W sumie niezła sztuczka – przyznał Hif, spoglądając na ścianę lasu po drugiej stronie wąskiej drogi.
Z leśnej głuszy dobiegło ich poszczekiwanie.
– Ruszamy.
1 Przystrzeliwanie – sprawdzenie celności broni.
2 Przewodnik psa myśliwskiego.
DZIEŃ DZIEWIĄTY
NIEDZIELA 10 KWIETNIA
Stara terenowa łada pędziła pustymi ulicami Warszawy. Ruszyli z Izabelina przed czwartą, po
kwadransie przejechali Wisłę mostem Grota, skręcili w stronę Radzymina, potem w ulicę księdza
Poławskiego. Saks się nie odzywał, skupiony na prowadzeniu, co chwila zerkał na zegar w desce
rozdzielczej. Zajechali na parking przy cmentarzu, mniej więcej w połowie drogi łączącej trasę na
Białystok i Rembertów. Wokół panowały cisza i ciemność.
– Co teraz? – odezwał się Witczak.
Saks zapalił papierosa.
– Czekamy – odpowiedział i wydmuchał chmurę dymu.
Starzec siedział w milczeniu z tyłu. Witczak czuł jego obecność.
Po dziesięciu minutach na drodze rozbłysły światła reflektorów. Potężna toyota z napędem na cztery
koła zbliżała się od strony Rembertowa. Zaparkowała kilkanaście metrów od nich. Saks przeszedł do
bagażnika. Z torbą podróżną ruszył w stronę przybyłych, uginając się trochę pod jej ciężarem. Witczak
dołączył do gospodarza, ciekaw ludzi, którzy wyznaczyli im spotkanie.
Z toyoty wysiadł wielki, ubrany w sportową marynarkę facet. Coś w jego wyglądzie wskazywało, że
jest obcokrajowcem – niedbale zawiązany pod szyją szalik, może niestosowne na tę porę roku buty. Obok
stanął pasażer – niski, napakowany blondyn. Czekali, aż Saks podejdzie bliżej. Witczak szedł za nim krok
w krok, do połowy dzielącego samochody dystansu. Rzucił ciężką torbę na ziemię. Wycofali się na
odległość paru metrów, jakby przywieziony przez nich towar promieniował. Wysoki dał znak małemu,
a ten zbliżył się do pakunku, przyklęknął, otworzył zamek, zajrzał i wrócił z torbą do kumpla. Zamknęli
się w toyocie, zapalili lampkę podsufitową, oglądali coś pod światło. Po chwili niski wysiadł z małą
walizką o przetartej na kantach skórze. Witczak pomyślał, że musiała być stara. Facet zrobił kilka kroków
w ich stronę i od niechcenia cisnął neseser na ziemię, w miejsce, gdzie wcześniej leżała torba. Saks
kucnął, wewnątrz znajdowały się równe rzędy dwustuzłotowych banknotów. Jakieś dwadzieścia grubych
plików. Jan podniósł walizkę bez przeliczania i sprężystym krokiem skierował się do łady.
To wszystko? – chciał zapytać Witczak. Wtedy tuż obok ujrzał Starca, który zwrócił ku niemu
pomarszczoną twarz. „To jeszcze nie koniec” – powiedział z krzywym uśmiechem. Zero po raz pierwszy
usłyszał jego głos. Przy ich samochodzie stał trzeci facet, oparty o drzwi kierowcy. Zagradzał im drogę.
Saks postawił neseser i zawrócił do toyoty. Witczak zrobił dwa kroki, żeby lepiej słyszeć, ale
zorientował się, że język, w którym prowadzili rozmowę… cóż, brzmiał dziwnie. Trochę jak niemiecki,
trochę angielski, z domieszką skandynawskiego. Nie rozumiał ani słowa, mógł tylko śledzić zmieniający
się rytm mowy. Po krótkiej wymianie zdań głos Saksa przeszedł w dyszkant.
Coś się stało, pomyślał Witczak. Coś, co zmieniło całą sytuację. W końcu padło znajome słowo.
„Kamilla”. Z siostrą Jana, pracującą w szpitalu w Tworkach, łączyło Witczaka coś na kształt zalążka
romansu.
Jan sięgnął po telefon, po chwili oczekiwania odezwał się po polsku. Witczak zrozumiał, że pytał
o Kamillę. Zacisnął w kieszeni dłoń na rękojeści pistoletu, przełożył palec wskazujący na cyngiel, gotów
do działania. Rozmowa telefoniczna została zakończona, wtedy padło kolejne znajome imię. Alina.
Znowu szybka, niezrozumiała, wypowiedziana równie złowrogim tonem odpowiedź. Jan zaczął krążyć po
niewielkim okręgu, tamci czekali, wyższy stawiał żądania. Gospodarz Witczaka tylko kiwał głową.
Potem podszedł do Zera. Facet, który pilnował łady, zniknął. Musiał obejść oba samochody, bo pojawił
się przy toyocie, dołączył do kumpli. Zamknęli się w kokpicie, odpalili silnik i zaznaczyli ciemność drogi
czerwoną poświatą tylnych reflektorów.
Zero i Jan zostali sami.
– Może coś powiesz? – wypuścił słowa niczym próbny balon. Choć domyślał się, że nie jest OK.
– Mają je obie – wydusił z siebie Jan, wracając z pośpiechem do samochodu.
– Nie tak szybko – zatrzymał go Zero, wskazując na kapeć w przedniej oponie. – Zabezpieczyli się.
Wtedy ponownie przemówił Starzec. Odgarnął siwe strąki włosów opadające mu na pomarszczone
czoło. Jego głos wydał się Witczakowi znajomy.
„Ale się wpierdoliłeś” – rzucił.
DZIEŃ PIERWSZY
SOBOTA 2 KWIETNIA
Pół godziny przedzierali się przez las, podążając za psem, który co chwila pojawiał się przed nimi
w odległości kilkudziesięciu metrów, jakby czekał, kręcąc się w kółko i poszczekując niecierpliwie. Na
widok ludzi biegł dalej. Wypatrywali ścieżek, ale Suzy prowadziła ich swoją trasą, na szczęście rzadkim
dębowo-grabowym lasem. Nie męczyli się zanadto, musieli tylko omijać grube pnie powalonych starców.
Wypatrywali śladów farby i zastanawiali się, co wytropił pies. Nie dostrzegli jednak żadnych kropelek,
z których mogliby cokolwiek wywnioskować.
– Z kim zrobił ścieżkę tropową? – zastanawiał się Hif, myśląc o Arturze i metodzie szkolenia, jaką
obrał. Bo miał nadzieję, że jednak jakąś obrał.
– Aż taki głupi nie jest – zaperzył się Maciej. – Sam, ale najwyraźniej Suzy wpadła na coś innego.
– Może jakiś postrzałek? Albo sidła? – Okoliczni mieszkańcy borykali się z plagą kłusownictwa.
W odpowiedzi Maciej ściągnął z ramienia kniejówkę. Hif nie zabrał nieprzystrzelonej dubeltówki, ale
w kaburze trzymał służbowego glocka.
– A może biega za obcierką3 – powiedział z nadzieją Hif. Postanowił, że jego pistolet zaczeka
spokojnie na rozwój wypadków.
– Mało farby, dużo mięsa – zakpił Wilk, cytując znane powiedzenie.
Usłyszeli wreszcie pełne pasji szczekanie suki dobiegające z gęstego młodnika. Wilk przykucnął
z marsem na twarzy. Hif nerwowo bawił się swoją zippo.
– Co myślisz? – zagadał sierżant, ale stary myśliwy tylko nadstawiał ucha ze skupieniem malującym się
na okrągłej twarzy. – Sądząc po trasie – jeleń, po młodniku – dzik. – Tymański robił się w nerwach
gadatliwy, czego najwyraźniej nie mógł znieść stary. Machnięciem dłonią uciszył towarzysza. Ale ten nie
dał się tak łatwo uspokoić.
– Jeśli zaszarżuje, to po niej.
Wilk wstał ze stęknięciem i ruszył krok za krokiem w bok, by obejść młodnik w poszukiwaniu tropu
wejściowego. Problem polegał na tym, że dotąd żadnego tropu nie widzieli. Szczekanie psa było coraz
głośniejsze, w miarę jak zbliżali się do skupiska niskich drzew. Kiedy Maciej odnalazł prześwit,
ponownie klęknął i przygotował broń do strzału. Nasłuchiwali, pies zamilkł. W gąszczu nie widzieli
żadnego ruchu aż do momentu, kiedy z gałęzi wyskoczyła na nich psia torpeda. Stary w ostatniej chwili
opuścił lufę. Suzy ocierała się o właściciela, merdała ogonem i piszczała z radości. Wskazywała kufą na
młodnik, w końcu zniecierpliwiona spróbowała pobiec z powrotem, gdy nie doczekała się chwili triumfu.
Hif powstrzymał ją mocnym chwytem za tropową obrożę z szerokiego pasa skóry.
– Czekajcie tutaj – rozkazał rusznikarz głosem kierownika polowania, któremu nawet sierżant ze
stołecznej nie odważyłby się sprzeciwić w łowisku.
Podążył wąską ścieżką wydeptaną przez dziki, schylony rozgarniał gałęzie, starając się nie narobić
hałasu, z kniejówką gotową do strzału, po czym zniknął w zaroślach. Zdezorientowana suka piszczała za
panem i usiłowała się wyrwać z uwięzi. Hif próbował ją uspokoić.
– O Boże! – rozległ się krzyk z zagajnika. – Śmierdziel, do mnie! – padło wezwanie jak do psa.
Małe rączki wyciągnięte do czerwonego pudełka przypominającego domek z żółtymi uchwytami
wystającymi z dachu, oczywiście w kształcie litery M. I pisk zniecierpliwionej dziewczynki, którą
bardziej niż zawartość pudełka interesuje zabawka – magiczne jabłko z ukrytą w środku figurką kotki
w różowej sukience i z różową kokardką na głowie. Chwila zabawy i rączki wędrują do frytek, buzia
otwiera się na żądanie matki, która właśnie odwinęła bułkę z hamburgerem i przystawia dziecku do ust.
Po chwili policzki i czubek nosa są umazane keczupem.
„No, włóż sukienkę” – słyszy w głowie błagalny głos z przeszłości, chyba na widok tej kobiety
z dzieckiem w restauracji pana McDonalda, w samym centrum Warszawy, w Sezamie. Podobno mają go
rozebrać. Sezam. I dobrze. Stary jest, zapuszczony, brudna pamiątka po zamierzchłych czasach, choć
zagorzali varsavianiści twierdzą, że to perełka architektoniczna. Może i perełka, ale raczej hodowlana,
nie naturalna. Co on zresztą wie? Dawniej naciski Teresy ograniczyły się do prób w stylu: „No, włóż
sukienkę”. Albo upartego kupowania lalek pod choinkę, jakby od tygodni nie ciągnął matki przed wielką
witrynę w Smyku z zabawkami dla chłopców, nie dziewczynek. Tak, granica była płynna.
Aspirant Agnieszka Cynowska z komendy stołecznej, obecnie na zwolnieniu lekarskim, lecz tak
naprawdę – nie Agnieszka, lecz Maksymilian. Granica zatarła się już w dzieciństwie. Owszem, już
pięcioletnia Aga wiedziała, że nie chce bawić się w dom, że pasjonują ją czołgi, żołnierze, pistolety i gra
w piłkę. Rówieśnicy zaakceptowali chłopięcą dziewczynkę szybciej i łatwiej, niż gdyby mieli do
czynienia z chłopcem zainteresowanym lalkami i ganiającym z dziewczynkami.
W czasach szkolnych Maks postawił na swoim. Żadnych sukienek, tylko spodnie, sweterki, koszulki.
Oczywiście pozostał dziewczyną, ale inną, trzymającą się na uboczu, a jeśli dołączał do grupy
rówieśników, to tylko do grających w nogę chłopców. Nikt go nie wyśmiewał, nie odtrącał, całkiem
nieźle radził sobie na bramce, co zapewniło mu akceptację.
W starszych klasach czasem ktoś nazwał go babochłopem. Ale wtedy okazało się, że Maks umie się bić.
W okresie dojrzewania nadeszły zmiany. To sprawiło, że granica stała się ostrzejsza, ale Maks nabrał
już takiej pewności siebie, że nadal potrafił płynąć pod prąd. Pierwszą dziewczynę miał w klasie
maturalnej, chodzili razem miesiąc, dopóki koledzy tamtej nie zmówili się i nie spuścili mu lania. Wtedy
Maks się wycofał. Została Aga, gustująca w panienkach.
W tyle głowy, zakopany pod liśćmi, coś jak hibernujące zimą zwierzę, ukrył się Maks. Maksik.
A później były przejścia. Przygoda z narkotykami, zawirowania, w końcu poważne problemy, które
zakończyły się oprzytomnieniem. Koniec końców, Aga wylądowała w policji.
Ale ostatnio Maks się obudził. Odezwał się zachrypniętym głosem rozespanego niedźwiedzia i głodny
zaczął domagać się pokarmu, a tym pożywieniem miała być uwaga. „No co ty, Aga – mówił w jej głowie
Maks. – Jak długo jeszcze zamierzasz żyć w kłamstwie? Stary”. I Aga przyznała mu rację.
Wylazł z liści nie przez przypadek. W listopadzie w Warszawie nastąpiło trzęsienie ziemi. Wstrząsy
odczuła tylko jedna osoba w mieście – Agnieszka. Bandyci, z którymi zadarła, chcąc się odegrać
i przytrzeć jej nosa, przebudzili Maksa. I ten nie zamierzał już odpuścić. Rósł w siłę, rozszerzał się
w nieskończoność jak wszechświat, miniaturyzując Agę do rozmiaru najpierw karzełka, a potem
niewielkiego ziarenka, które – jak kula wystrzelona w mózg – ukryło się gdzieś między jego zwojami.
W styczniu Maks dowiedział się, że jest w ciąży. Od lekarza, który miał diagnozować (i zdiagnozował)
zespół dezaprobaty płci. Co za nazwa. I Maks chciał odpuścić, granica znowu stała się płynna. Ale Aga
nie powstała z ziarenka niczym jakiś feniks płciowości.
Do powolnych, ale nasilających się objawów zdrowej ciąży doszły inne. Maks nie mógł spać. Zaczęło
się od bezmyślnego oglądania telewizji do pierwszej, drugiej w nocy. Potem nastąpiły gwałtowne
pobudki o czwartej rano, ze strachem, takim chwytającym za gardło i niedającym się rozproszyć ani
odegnać. Lekarz dał zwolnienie i nie zapisał leków, bo ciąża. Pozostały spacery po Śródmieściu –
naturalna metoda obniżenia lęku, odwiedziny u matki, obserwacje ludzi, wśród których nagle o wiele
częściej niż kiedyś zaczął dostrzegać dzieci. I rodziców.
Szukał ratunku. Ucieczki od spacerków, widoku dzieci wcinających Happy Meal w McDonaldzie,
pobudek z krzykiem uwięźniętym w gardle. I powiedział sobie tak: Są dwa wyjścia. Męskie i żeńskie.
Ujemne i dodatnie. Wypukłe i wklęśnięte. I nie wiedział, które wybrać. Granica była płynna.
Dzwoni telefon. Maks odrzuca połączenie i chce wyjść. Bawi się komórką, spogląda w stronę
Świętokrzyskiej – otwarta jeszcze, ale niedługo zostanie odcięta od reszty miasta, bo druga linia metra.
Zastanawia się, czy skasować połączenie, nie patrząc na numer. Idzie powoli w stronę filharmonii,
ogląda się na laski, zastanawia się, może wieczorem wyskoczy do kina, nie na film, tylko tak postać na
przykład w Kinotece przed damskim kiblem, pogapić się na wychodzące dziewczyny. Może kogoś pozna?
Myśli o Ance, która się nie odzywa. Przez kilka miesięcy w zeszłym roku mieszkały ze sobą. Maks był
jeszcze Agą. Kiedy się przebudził, z Anką się skończyło. Dość szybko i dramatycznie, ale pocieszał się,
że może na ich rozstanie wpływ miały niewesołe fakty związane z tamtym gwałtem, zamieszanie, po
którym nic już miało nie być takie jak dawniej. Kiedy Maks dowiedział się o ciąży, Anka zniknęła.
Teraz gapi się na mijane panienki, wyjmuje komórkę i oddzwania.
– Co nie odbierasz? – Głośnik drży od wesołego basu. Maks rozpoznaje głos Hifa. Wzrusza ramionami,
tamten przecież tego nie zauważy.
– Tak jakoś – odburkuje.
– Słuchaj, zamieszanie się zrobiło, sorry, że w sobotę. Jak żyjesz? – papla sierżant Tymański.
Co ma odpowiedzieć? Że piąty miesiąc i początki doła głębokiego jak fundamenty Pałacu Kultury
i Nauki? Co chce usłyszeć? Wracaj. Albo – nie wracaj już nigdy.
– Jesteś tam? Sorry, ale pole gubię, w lesie jestem – tłumaczy gaduła Tymański. Odruchowo Maks
zaczyna się zastanawiać, co on w tym lesie robi, przecież na wiosnę nigdy nie jeździł na polowania.
– Dobra. Kończę – mówi Hif. – Wpadnij w poniedziałek do pałacu, ważna sprawa jest. OK?
– Co się dzieje? – pyta Maks. Lęk wybucha gdzieś między żebrami, rozpełza się pod opłucną, kłuje
w wątrobę. Doigrałeś się. Mają cię. Słyszysz? Mają cię. Zrobię to dziś. Dziś.
– Pogadamy, jak przyjdziesz – słyszy. Koniec połączenia.
W środku młodnika rozciągała się kilkumetrowa wolna przestrzeń. Brezentowa płachta leżała pod
warstwą starannie ułożonej darni. Ktoś nie wykopał po prostu dołu. Zdjął zewnętrzną część poszycia –
najpierw zgrabił liście, potem podważył wierzchnie kilkanaście centymetrów gleby, zapewne kawałkami,
które przełożył obok, aby po wszystkim ułożyć je z powrotem. Dopiero potem rozkopał ziemię, w dole
umieścił zwłoki, przykrył je impregnowaną tkaniną z bawełny, zasłonił kwadratami usuniętej wcześniej
darni, zagrabił i się zmył. Porządna robota. Suka wyczuła krew, która przestała krążyć w żyłach
kilkanaście godzin wcześniej, ale to nic dziwnego przy naturalnych zdolnościach do pracy na farbie, jakie
posiada każdy, nawet niewyszkolony posokowiec jak Suzy.
Kiedy suka wyczuła trop i znalazła zdobycz, zaczęła kopać, aż do brezentu, zębami musiała odciągnąć
jego krawędź, żeby dostać się do intrygującego obiektu, wydzielającego intensywny zapach krwi. Na
ciemnym tle ujrzeli to, co kiedyś było drobną dłonią, leżące wewnętrzną stroną do góry, prawdopodobnie
wzdłuż ciała, ze skórą poszarpaną i rozerwanymi włóknami mięśni od kciuka do nadgarstka.
– Ktoś się częstował. – Hif spojrzał z wyrzutem na Suzy.
– Lisy – zawyrokował Wilk, łypiąc z oburzeniem na policjanta. Jak mógł oskarżyć jego sukę o coś
takiego? Wyjął z plecaka dziesięciometrowy skórzany otok. – Zaczep krętlikiem.
Przysunął psa do znaleziska i zaczął czule przemawiać do swojej dziewczynki:
– No, Suzy, szukaj. Szukaj, mała. No.
Suka zamerdała, przystawiła kufę do darni i z radością zaczęła węszyć. Obiegła cały prześwit z nosem
przy ziemi.
– Da radę? – zastanawiał się Hif. – Po szkoleniu Artura?
Stary myśliwy tylko kiwnął głową. Pies ruszył przed siebie, wyskoczył z młodnika tą samą drogą, którą
weszli. Dalej pobiegł w przeciwnym kierunku, kluczył, robił kółka i pętle, przystawał i zawracał.
– Nie zgubimy się? – zwątpił Tymański, widząc, jak tracą z oczu trefny młodnik.
W odpowiedzi Wilk złamał gałązkę na najbliższym drzewie, aby jej koniec wskazywał im kierunek,
i robił tak przez całą dalszą drogę. Posuwali się za psem powoli, lecz najwyraźniej w jakimś konkretnym
celu. Doszli do przecinki, gdzie ujrzeli coraz liczniejsze ślady – wgniecioną w ziemię trawę, połamane
niskie pędy krzewów.
– Wlókł – skomentował Wilk. Na leśnym dukcie nie było już tak wyraźnych tropów, ale znaleźli
miejsce, w którym ich człowiek wszedł między drzewa. Potem pies poprowadził do drogi. Wyszli na
szeroki zjazd do lasu.
– Tu często stają samochody – wyjaśnił stary. – Ludzie chodzą na grzyby, a wieczorami parzą się
młodzi.
– Gdzie jesteśmy? – zastanawiał się Hif.
– Droga z Klembowa, w Tule dochodzi do trasy na Wołomin. I dalej idzie na Jadów.
Hif sięgnął po komórkę i sprawdził zasięg. Dwie kreski. Wystarczy. Przypomniał sobie o sprawie do
Cyny. Ale najpierw zadzwoni po swoich.
– Zjesz? No. Jedz! – Pokryte siatką romboidalnych zmarszczek dłonie matki podsuwają po ławie w jego
stronę talerz z zupą jarzynową. – Dla ciebie zrobiłam.
Mieszkanko na siódmym piętrze środkowego punktowca Ściany Wschodniej, tu zawsze mieszkała
matka, a wcześniej matka z córką/synem. Uciekł po maturze, nie układało im się. Jego stan, wypierany
przez Teresę, ciążył, zniekształcał ich więź. Żeby nie robić przykrości, a raczej wiedząc, że przykrość
zrobi, wybrał ten mniejszy szok i rok temu przedstawił ówczesną dziewczynę. Było to pierwsze, fałszywe
wyjście z szafy, bo wtedy przed sobą i przed światem grał lesbijkę. Choć w gruncie rzeczy miał
wrażenie, że wszyscy wokół przeczuwali, co się dzieje. Wiedzieli, że ta Aga to „babochłop”.
– Nie, dzięki, jadłam w Sezamie – kłamie, leżąc na tapczanie ustawionym pod oknem, naprzeciwko
drzwi wyjściowych. Mieszkanko jest mikroskopijne, pokoik z wnęką na łóżko, dolepiona druga wnęka na
kuchnię, łazienka, to wszystko. Te same meble od dwudziestu paru lat albo i dłużej. Z okna fajny widok
na PeKiN, Domy Towarowe Centrum, plac Defilad. Matka na krześle ze sklejki, chyba jeszcze z lat
sześćdziesiątych, stropiona tym niejedzeniem zupy przez córkę.
– W twoim stanie musisz się dobrze odżywiać – oświadcza tonem dietetyczno-medycznej wyroczni.
Naprawdę przejęła się tym błogosławionym stanem. Gdyby jej pozwolił, biegałaby z nim po lekarzach,
trzymała za rękę, wgapiała się w wydruki z USG. Ale Teresa zna swoje miejsce, zdecydowanie w drugim
rzędzie, na pewno nie przy oknie, taka dostawka w życiu córki/syna. Pogodziła się z tym, w ogóle umiała
się godzić z losem, to była jej filozofia życiowa, dzięki niej przetrwała, jak płożąca się na wydmie trawa,
mocniejsza, niż się wydaje, wczepiona korzeniem w ruchome piaski.
– Chyba cię podam do sądu – mówi córka/syn, a matka wstaje, bo zranione serce każe jej odejść do
kuchni, a podłączony do fotela elektrycznego umysł prowadzi do zlewu. Pozmywać, pozmywać choćby
i czyste, złapać dystans przy ludwiku i gąbce.
Buty na tapczanie. Nie zdjął butów, a teraz jeszcze wyciągnął nogi, opierając grube podeszwy
martensów o delikatny, przetarty materiał kapy. Wszystko po to, by wyprowadzić z równowagi matkę,
która z zaciętym wyrazem twarzy, odwrócona tyłem myje naczynia.
Dobra, trzeba jej powiedzieć, decyduje Maks. W kieszeni na piersi (piersi owinięte bandażem, stary
zwyczaj, tak stary, że wszedł w nawyk, ot, odruch poranny – siku, zęby i bandaż) szeleści złożona na
czworo kartka, diagnoza od doktora Ruczaja, wypisana przez sekretarkę i poświęcona zamaszystym
podpisem lekarza.
– Nie obrażaj się – mówi córka/syn do matki i podsuwa jej wydruk.
– Co to jest? – Teresa, nieufna, wyciera pokryte pianą dłonie w zużytą ścierkę. Maks pamięta tę ścierkę
z czasów świetności, kiedy lśniła soczystą zielenią, teraz sprana i wyblakła.
– Przeczytaj – radzi.
Gest sięgania po okulary na lodówce, gdzie ich miejsce, bo tam, na stołku, matka zawsze siadywała,
żeby poczytać tygodniki, te najniższych lotów, pozwalające zapomnieć, pogrążyć się w świecie, do
którego nigdy nie należała. Nie siada na taborecie, idzie do pokoju, odsuwa sklejkowe krzesło, twarde,
lecz dobrze wyprofilowane. Powietrze przechodzące przez nozdrza furkocze, oznaka zdenerwowania.
– Zespół dezaprobaty płci – odczytuje i powtarza na głos. Spojrzenie pełne niedowierzania, po chwili
gasnące z rezygnacją.
– Możesz mówić do mnie Maksymilian? Od dziś?
– Jak Kolbe? – kojarzy Teresa.
Chwila ciszy.
– Podejrzewałam, że coś nie tak zrobiłam, kiedy byłaś mała.
Maks zaprzecza wzruszony, ale i trochę zły.
– Nie twoja wina. To jeszcze w życiu płodowym. – Sformułowanie rodem z jednej z wielu książek,
które na swój temat przeczytał. W pierwszej z nich transseksualizm był w rozdziale o dewiacjach. – Ale
wszystko będzie dobrze.
Patrzy na Teresę oczami Maksymiliana, który niedawno miał doła, a potem zaczął się bać, po telefonie
od Hifa.
– W polskim prawie jest tak, że zmianę, korektę płci załatwia się nie w urzędzie, tylko w sądzie –
tłumaczy matce.
– Myślałam, że robi się operacje. Jak córka Cher.
Nagle Maks czuje wdzięczność do kolorowych pisemek na lodówce, które sprawiły, że córka/syn Cher
naprowadziły Teresę na trop, oswoiły z dramatem.
– No też – przytakuje Maks. – Ale przede wszystkim potrzebna jest diagnoza, i ja ją mam. Sporo kasy
wydałem na lekarzy. A operacje…
Macha dłonią i sam nie wie, czy to męski gest, czy babski. Łapie się na dezorientacji: w stosunku do
siebie używał końcówek żeńskich, ale nieobca mu była chwila zastanowienia „-łam” czy „-łem”? Ale
teraz, przynajmniej przy matce, zamierza być sobą. Wkrótce przyjdzie czas, że przed całym światem.
– O zmianie dokumentów decyduje sąd na podstawie wyników badań – wyjaśnia. – A w sądzie jest
zasada, że musi być pozwany. Tak to działa, rozumiesz?
Matka kiwa głową, choć spojrzenie ma skołowane.
– I w tym przypadku, skoro zamierzam zmienić płeć, muszę pozwać rodziców. Po prostu.
W oczach matki łzy.
– Czyli ciebie – bo ojciec nieznany.
Maks zarządza szybką ucieczkę.
Tymański zadzwonił do oficera dyżurnego komendy w Wołominie i poinformował go o zdarzeniu. Ciało
młodej kobiety, świeży trup, prawdopodobnie kilkanaście godzin. Na oko. Wyjaśnił, w którym miejscu.
Patrol złożony z dwóch mundurowych przyjechał po dwudziestu minutach. Popatrzyli na wielkoluda,
kulawego starca i psa. Jeden podszedł i mocniej wciągnął powietrze nosem.
– Gdzie leży?
Tymański rozumiał procedury, ale nie lubił ludzi małej wiary. Postanowił im jednak pokazać. Trochę
kluczyli, ale pomogły ułamane gałązki pozostawione przez Wilka.
Weszli w gęsty młodnik i Hif się zawahał. A jeśli ciała nie będzie? A może pomylili z dłonią
pogryzioną świńską racicę? Odpędził absurdalne myśli.
Jeden kucnął i chwilę gapił się na znalezisko, po czym popatrzył na Wilka i Hifa, jakby zaczął ich
podejrzewać.
– Powiadom prokuraturę – rzucił do kolegi.
I machina ruszyła.
Praca w terenie do łatwych nie należy. Na dzień dobry z całej okolicy ściągnięto prewencję, na
wszystkich wejściach do lasu rozstawiono tablice zabraniające wstępu. Przy „ich” wjeździe stanął patrol,
który pilnował, żeby nie rozjechano śladów opon na miękkim podłożu drogi gruntowej. Przeganiał też
gapiów. Po drugiej stronie drogi coraz gęściej ustawiały się samochody z ciekawskimi. Wieść rozeszła
się szybko. „Psy w naszym lesie”, „Coś się stało w rezerwacie” – powtarzała jedna kuma drugiej kumie
w sklepie i przez telefon. Zadaniem tego patrolu było też wlepianie mandatów kierowcom, którzy
nielegalnie zaparkowali przy drodze. Ale ciekawskich było coraz więcej. Przepędzani, krążyli po
okolicy.
W ciągu godziny zjawił się prokurator rejonowy, facet starej daty, siwy z brzuszkiem. Próbował
wydawać polecenia, bardzo przejęty, w końcu poważna sprawa, nie jakiś tam artykuł 309 czy 233, ale
najprawdziwszy 148! Szybko się jednak zasapał i przekazał dowodzenie swojemu człowiekowi z pionu
śledczego tutejszej komendy. Ten również nie mógł o sobie powiedzieć, że zęby zjadł na takich
sprawach, a na podorędziu miał przedstawiciela stołecznej, wszystko więc i tak spadło na głowę
Tymańskiego.
Nieufność i podejrzliwość miejscowych szybko zmieniły się w ślepe posłuszeństwo. Prokurator
perorował w samochodzie w otoczeniu śmietanki wołomińskiej socjety, ochraniany przez mundurowych,
reszta zaś wykonywała polecenia Hifa. A zadań było sporo. Nie za bardzo wiedzieli, jaki obszar
wyznaczyć do oględzin. Nie będą przecież czesali całego rezerwatu na powierzchni kilkudziesięciu
hektarów. Ostatecznie stanęło na drodze, którą wytyczyła Suzy – od wjazdu z trasy do młodnika, samym
młodniku i okolicach. Oddzielną grupę policjantów – sprowadzonych z psami z Warszawy – puszczono
wzdłuż drogi powiatowej – z jednej strony na Jadów, z drugiej na Wołomin. A nuż sprawca wyrzucił coś
po drodze.
Wytyczono ścieżkę dojścia, aby uniknąć zatarcia ewentualnych śladów, ponadto Hif wyznaczył dwóch
aspirantów, odwołanych wcześniej od innych zadań. Jednemu rozkazał dyskretnie fotografować gapiów,
drugi miał wszystkich legitymować i zapisywać dane.
Operacyjni, ściągnięci z najbliższych rejonów, zajęli się łapaniem każdego, kto chciał rozmawiać, czyli
rozpytywaniem świadków.
Dwie i pół godziny później w las ruszyła tyraliera, kierowana przez ekipę techniczną. Szła drogą
dojścia do młodnika, każdy znaleziony w lesie przedmiot był oznaczany tyczką, do przeanalizowania,
sfotografowania i zabrania, jeśli rokował. Jak to w lesie – znaleziono worki ze śmieciami, stary sprzęt
elektryczny i toaletowy, zużyte opony. Do porzuconych skór bydlęcych i dwóch głów wezwano
weterynarzy z inspekcji, ale i tak musieli poczekać na zakończenie działań.
Pod plandeką, która pierwotnie służyć mogła do przykrywania motoru, leżała na brzuchu dziewczyna.
Mogła mieć osiemnaście, może dwadzieścia lat. Krótko obcięte włosy, grzywka opadająca na czoło,
niebieskie oczy i nos, z którego zapewne nie była zadowolona. Oprócz małych srebrnych kolczyków
w kształcie sowy nie miała na sobie niczego. Dłoń, wystającą spod rogu plandeki, naruszyła Suzy lub
leśne zwierzęta, poza tym na plecach i pośladkach widniały fioletowe plamy, utworzone przez krew
zatrzymaną w naczyniach włosowatych. Na szyi lekarz patolog, również wezwany do lasu, znalazł
ciemnooliwkowy ślad po pętli.
Największą wadą całej sytuacji był fakt, że mimo otaczającego go tłumu, Hif był w istocie sam. Nie
miał z kim gadać. Wszyscy miejscowi zachowywali się profesjonalnie, ale wychodził ich brak
doświadczenia. Z kimś porozmawiać jednak musiał. Wybór padł na lekarza.
– I jak? – Hif znowu bawił się swoją zippo. Lekarz wytarł końcówkę termometru, którym przed chwilą
mierzył temperaturę zwłok. Stali nad dołem w młodniku, wokół trwały prace, strzelały migawki, klikały
klawisze netbooków, pióra kulkowe skrzypiały na arkuszach papieru.
– Na podstawie plam opadowych można stwierdzić, że leży tu kilkanaście godzin – orzekł medyk. –
A wcześniej kilkanaście mogła przeleżeć martwa w innym miejscu. Odwrotnie niż teraz. Na plecach.
Tam jest silniejsze przekrwienie.
– Mam córkę w gimnazjum – wypalił Tymański.
– Możemy odwrócić zwłoki? – zapytał jeden z pracujących w dole techników. Pędzelkami usunęli już
wierzchnią warstwę ziemi.
– Tak jak mówiłem. Plamy na brzuchu znacznie bledsze – odezwał się lekarz.
– Zaraz, zaraz. – Hif zwrócił uwagę na coś innego. I własnym oczom nie wierzył.
Sekretne przejścia. Maks zna je od dziewczyny, z którą chodził jeszcze w liceum, tej od zazdrosnych
kolegów, co zmówili się i spuścili mu manto w bramie na Chmielnej. Niby to mieli iść razem na imprezę,
na miejscu czekała podobno Baśka, ale ona nic nie wiedziała o żadnej imprezie. Znali się z Czarkiem,
chodził do równoległej klasy, upatrzył sobie Baśkę, patrzył spode łba na Maksa, zaczął coś podejrzewać,
aż w końcu pewnie zobaczył, jak się całują w Ogrodzie Saskim. Nie zareagował od razu, przygotował
się. Skrzyknął chłopaków. Po wszystkim Maks dziwił się, że tylko go pobili. Mogło być gorzej, mogli
zamknąć go w pustym mieszkaniu rodziców, zrobić prawdziwą imprezę na jednego babochłopa i kilku
prawdziwych mężczyzn. A tak tylko obili, skopali w bramie, złamali kilka żeber, rozwalili łuk brwiowy,
trochę krwi, trochę płaczu matki, szycie, szybka zmiana szkoły i już. Baśka dostała szlaban od rodziców
do osiemnastki. Grozili, że wywalą ją z domu.
No, ale zanim się rozstały, Baśka, która dorabiała w jednym ze sklepów w głównym holu Pałacu
Kultury i Nauki, zdążyła Maksowi pokazać parę sekretnych przejść. „O, tu można wejść, wiesz?” –
chichotała. Poszli. Przekradli się obok sekretariatu na schody, potem w szerokim korytarzu trzeba było
znaleźć drugie, ukryte dla postronnych techniczne schody, wejść w kolejne przejście, otworzyć
zaryglowane metalowe drzwi i już chłodny wiatr owiewał twarz. Ścieżki na dachu wysypano żwirem,
który chrzęścił pod stopami. Tędy dało się obejść cały Pałac. Nigdy się na to nie odważyli, zrobili za to
dwie imprezy, z winkiem, chipsami i widokiem na Ścianę Wschodnią, plac Defilad z parkingiem. Za
trzecim razem wpadli na ciecia, przestraszyli się i dali nogę.
Ale sekretne przejście zostało, może nieco trudniej było nim przejść, otoczenie się zmieniło, otworzyli
knajpę, ale drzwi wciąż tkwiły w tym samym miejscu, wystarczyło odczekać, aż nikt nie patrzył,
i podążyć tą samą drogą.
Żwir tak samo chrzęści pod nogami. Tu, na dachu miasta, choć nie na najwyższym, bo to raptem jakieś
szóste piętro, może spokojnie zastanowić się, co dalej.
Wczoraj był w starej kamienicy blisko placu Powstańców, rozmawiał z jedną babką w ośrodku
adopcyjno-opiekuńczym, która mówiła do niego jak do chłopaka i pytała, czy jego dziewczyna jest
w ciąży. Ale potem wyszło szydło z worka.
Wypełnił ankietę, kobieta, nawet miła, pouczyła go, że to tylko wstępna deklaracja i po porodzie będzie
miał czterdzieści trzy dni na ostateczną decyzję. Podpisał jednak zgodę na pobyt noworodka na oddziale
preadopcyjnym. Oczywiście nie powiedział matce.
Teraz, w chłodzie na dachu miasta, podwija nogi, przyciska uda do małego brzucha, byle cieplej,
i myśli. Co dalej?
Właściwie już wiedział. Miał dosyć. Incydent z ciążą opóźnił jego wyjście z szafy, kto wie, może były
to pierwsze grudki ziemi na jego twarzy? Badania są, jest diagnoza, można złożyć pozew do sądu. Ale
dopiero za kilka miesięcy. Po porodzie. Gdzieś w dole rodził się jednak bunt. Tak po prostu zostawić
dziecko?
Jeszcze niedawno marzył o dzieciaku; myślał, że stworzą z Anką taką popieprzoną rodzinę, której
głową będzie on. Pójdą do banku nasienia, Ania wstępnie zgodziła się na inseminację. Potem wszystko
się spierdoliło, jakby dotąd było w porządku. Myśli, żeby z tym wszystkim skończyć, pojawiały się już
wcześniej. Po rozstaniu z Baśką. Ale wtedy Maks był silniejszy. Chciał żyć. Teraz decyzja wydaje się
o wiele prostsza. Jak umierać, to całą rodziną. W jednej chwili zginą trzy zamknięte w nim osoby. Mama,
tata i dziecko.
– Co tu robisz? – słyszy za plecami.
Z ciemnej ziemi wystawała główka kości udowej. Technicy wzięli się do roboty, w ruch poszły pędzle
i aparaty fotograficzne, żeby utrwalić każdy etap prac, przypominających teraz wykopaliska
archeologiczne. Po godzinie ujawnili w grobie cztery szkielety. Biegły ocenił wstępnie, że spoczywały
w lesie kilka lat. Potem zrobiło się jeszcze większe zamieszanie. Przybiegł ktoś z patrolu z informacją, że
przyjechało małżeństwo, które chce zobaczyć zwłoki.
Hif szedł do nich z rosnącą gulą w gardle. Czekali przy samochodzie, w tle falował tłumek, w który
wmieszali się też dziennikarze z lokalnych mediów.
– Panie oficerze – odezwał się postawny mężczyzna, około sześćdziesiątki, potargany, nieogolony,
z podkrążonymi, zaczerwienionymi oczami i drżącym głosem. Jego żona trzymała się z boku, niska,
krótkowłosa. – Wioletty nie ma od trzech dni. Zgłosiliśmy zaginięcie. Sąsiadka przyszła. Mówiła, że ją
znaleźliście.
Hif spróbował ich uspokoić.
– W jakim wieku była córka?
– Trzy miesiące do osiemnastki – odpowiedziała kobieta. – Miała na sobie spodnie, dżinsy, bluzkę
z takim nadrukiem, chyba nazwa zespołu – wyrzucała z siebie.
– I taką krótką kurtkę. Ciągle plecy miała odkryte – poskarżył się ojciec.
Hif pokręcił głową. Przypomniał sobie o kolczykach.
– A miała jakąś biżuterię?
Rodzice wymienili pytające spojrzenia. Nie wiedzieli. Musiał spróbować inaczej.
– Czy córka miała kolczyki w kształcie sowy?
Matka zacisnęła oczy. Zaczęła łkać.
– Najlepiej przywieźcie zdjęcie. – Rozejrzał się i wskazał jednego z aspirantów. – Kolega spisze
protokół. Okazanie ciała odbędzie się w warszawskim Zakładzie Medycyny Sądowej.
Na poboczu drogi spostrzegł samochód MPUK-u.
– Weźcie nosze i chodźcie za mną – rozkazał.
Zadzwoniła jego komórka. Spojrzał na wyświetlacz, zobaczył zdjęcie mumii. Kaśka. Odebrał.
– Mam dyżur – oznajmiła takim tonem, że od razu zboczył nieco w las, żeby nikt nie usłyszał wiąch,
jakie zaraz jej pośle. Ale nie dała mu dojść do słowa. – Konrad gorączkuje, a ja muszę wyjść. – Kaśka
pracowała w lecznicy weterynaryjnej, widocznie ktoś wypadł z grafiku.
– Jestem pod Radzyminem, w lesie – starał się mówić spokojnie.
– A twoja flama? – Chodziło jej o Agatę, z którą do niedawna mieszkał. Ale ostatnio coś się między
nimi popsuło, wyprowadził się do matki.
– Znajdź sobie zastępstwo – poradził.
– Ja jestem ostatnia, rozumiesz? Belmondo mnie wypierdoli – zmieniła ton na błagalny.
– Oddzwonię. – Rozłączył się.
Ruszył w głąb lasu, facetom z noszami pokazał, żeby szli za nim. Sprawdził zasięg. Spadł z dwóch do
jednej kreski. Hif zatrzymał się i dał znak smutnym, żeby zaczekali. Wybrał numer Zuzy. O dziwo,
odebrała.
– Gdzie jesteś? – zagaił.
– Sprawdzasz mnie?
Zmełł w ustach przekleństwo. Nastolatka ostatnio wierzgała. Wyczuła zagrożenie.
– Siedzę w domu, ale zaraz wychodzę na imprezę.
– Dobra. Posłuchaj. Jestem w lesie na miejscu morderstwa, tylko ty mi zostałaś. Weź taksówkę i pojedź
do Kasi po małego. Przywieziesz go do domu, babcia się nim zajmie i jesteś wolna.
Milczenie.
– Daj mi babcię.
Rozłączyła się.
Machnął ręką na ludzi, żeby szli dalej, w końcu trasa do trupa była oznaczona, trafią. Zadzwonił do
domu.
– Jest Zuza?
– Wyszła zaraz po tobie. Nie wróci na noc. Podobno jej pozwoliłeś – oznajmiła swoim zachrypniętym,
zdecydowanym głosem matka.
Hif przymknął oczy. Co ta gówniara wyrabia? Nie chciał jej wysyłać po synka, bo chorego dzieciaka
pewnie trzeba będzie nieść. Nie lubiły się zresztą z Mumią i to był dodatkowy powód, dla którego wolał
nie doprowadzać do konfrontacji. Ale nie miał innego wyjścia. Wydał dyspozycje przymilnym tonem.
Uzyskał oporną zgodę. Potem znowu próbował dodzwonić się do córki, ale nie odebrała. Zaklął pod
nosem i ruszył w las.
W zagajniku faceci z zakładu pakowali zwłoki dziewczyny do czarnego worka. Podszedł do leśnego
grobu wypełnionego zeszkieletowanymi zwłokami.
– Ale jazda – mruknął.
Rozpoznaje młodą aktorkę. Pewnie przygotowuje się do spektaklu w teatrze pod nimi. Wyszła na fajkę.
– Poczęstujesz? – prosi.
Dziewczyna siada obok, żeby zrobić jej skręta. Maksymilian zastanawia się, czy aktorka widzi w niej
faceta, czy kobietę. Obserwuje, jak zręcznie manewruje maszynką, którą wyjęła z kieszeni.
– Też pracujesz w teatrze? – zagaja, podając jej skręta.
– Tytoń? – upewnia się Maks, pociąga i czuje tytoń. Dym wierci w płucach. Jeden papieros chyba nie
zaszkodzi maleństwu. Zresztą, bez przesady, przed chwilą myślał o skoku. Jeszcze by trafił
w przechodnia i czwarty trup zaliczony. Parska zduszonym śmiechem. – Nie – odpowiada, spoglądając na
młodą, która może kiedyś awansuje na amantkę, jeśli przestanie trzymać halabardę. – Widziałam cię
w jakimś serialu – przypomina sobie. Ostatnio nocami ogląda sporo chłamu, w tym tasiemców, które
służą wyłącznie za opakowanie dla lokowania produktów. – Smarowałaś kanapki smalcem roślinnym –
doznaje olśnienia. Dziewczyna się krzywi.
– Chyba nie wolno ci tu siedzieć – odpowiada lekko urażona tym smalcem.
– Spokojnie, jestem z policji. – Maks rzuca przygotowaną na taką gadkę odpowiedź. Nie ma przy sobie
papierów, ma za to pewność siebie wyrobioną przez ostatnie dwa lata pracy. Brwi na twarzy siedzącej
obok brunetki wędrują do góry.
– Dostałam propozycję z serialu o policji – wyczuwa okazję. Gadka się kręci.
– Zagrasz nielatę? – kpi Maks. Dziewczyna chichocze. W filmach policyjnych zawsze jest w komendzie
jakiś „młody” czy „młoda” – rola trzecioplanowa, serialowa halabarda.
– Zabiłaś kogoś w akcji? – pada ciekawskie pytanie. Maksymilian patrzy w oczy koleżance, choć czuje,
że ta raczej widzi w nim nieładną kobietę.
– Nie – kłamie. – Ale dwa razy do mnie strzelali. – Klepie się po udzie i ramieniu, wskazując miejsca
lekkich postrzałów.
– Nieźle – wzdycha z zachwytem aktorka. – Jak to jest?
– Dostać? – Maks gasi papierosa. – Lecisz na glebę i nie wiesz, co się dzieje. Nie czujesz bólu.
– Strzelałaś do kogoś? – dopytuje młoda.
Maks przypomina sobie o telefonie Hifa, o tym, że ma się stawić w komendzie w poniedziałek, i o
trupie, którego w styczniu porzucił w zbiorniku na Woli. Raczej nie powinien wypłynąć, obciążył ciało
kamieniami. Zastanawia się, czy gazy, które rozdymają brzuch topielca, mogły pokonać kupę kamieni. Czy
Hif prowadzi sprawę zwłok, które jakieś nastolatki odkryły w starej gazowni? Dodał dwa do dwóch
i teraz ma go na widelcu? Wtedy by nie dzwonił i nie prosił. A jednak – obawy nie znikają. Przekonanie,
że wpadł, parę godzin temu doprowadziło go do desperackich planów, postawienia kropki nad „i”, jak to
mówił. Rozprasza głupie myśli. W domu czeka na niego samotny, wyłączony telewizor z kolejnym
sezonem serialowych reklam proszków do prania i roślinnych smalców.
Wstaje, wdeptuje niedopałek w żwir, wydaje mu się, że siedząca obok aktorka wpatruje się w jego
brzuch, jakby dostrzegła zaokrąglenie, którego przecież właściwie jeszcze nie widać.
– Dzięki – odzywa się Maks. – W razie czego pomogę. Znajdziesz mnie w stołecznej. Cyna.
Wyciąga dłoń. Naprawdę jest jej wdzięczny. Już wie, że nie popełni głupstwa. W poniedziałek pójdzie
do lekarza.
Przed północą Hif spotkał kobietę swojego życia. Przynajmniej tak o niej myślał, kiedy przez rok po
maturze nie miał pomysłu, co ze sobą począć. Teraz była pediatrą i nawrzeszczała na niego w izbie
przyjęć szpitala dziecięcego w Śródmieściu.
Około dziewiętnastej wrócił wiatr. Ekipa zaczęła się zbierać.
Hif nie zamierzał wracać na noc do domu, pomyślał, że prześpi się w komendzie, a następnego dnia
zbierze ludzi i przeprowadzą niezbędne czynności operacyjne w terenie. Niedziela to dobry dzień, żeby
pojechać do Wólki Kozłowskiej, pogadać z rodzicami i ustalić okoliczności zaginięcia dziewczyny.
Odebrał Mordę od Wilka i ruszył w kierunku miasta. Wtedy zadzwoniła matka. Wprawdzie gorączka
Konradowi nie skoczyła, ale pojawił się ból brzucha, dzieciak wił się na nocniku i płakał. Odpuszczało,
jak leżał z podciągniętymi nogami. Szybka decyzja – do szpitala. Zadzwonił jeszcze do Mumii, a ona
poinformowała Belmonda, że zamyka lecznicę. Umówili się w rejestracji. Wypełnili formularze, złożyli
wyjaśnienia jak na policji i znaleźli się w wąskim korytarzu wypełnionym stękającymi, płaczącymi lub
krzyczącymi dziećmi i rodzicami, których rosnący poziom stresu objawiał się agresją bądź rezygnacją.
Dyżur pełniła jedna lekarka, pielęgniarki używały opryskliwości jako broni, oni zaś siedzieli na końcu
kolejki z dzieckiem skulonym na kolanach Tymańskiego. Około północy Hif nie wytrzymał. Wparował do
gabinetu i wrzasnął:
– Ile jeszcze mamy czekać?!
Przy biurku siedziała korpulentna kobieta przed czterdziestką, z wysokim czołem i włosami
zaczesanymi na kark.
– Pan wezwie dyrektora, niech zobaczy, w jakich warunkach muszę pracować! Jestem sama na
dyżurze… Prosiaczek?
– Madzia?
Ale się zmieniła! Hif wpatrywał się bezmyślnie w jej opuchniętą twarz i usiłował dopasować ją do
ostatniego wspólnego wspomnienia. Niegdyś była dla niego ideałem kobiecego piękna.
Między nimi baraszkowała dziewczynka, na krześle siedziała jej matka, która przywiozła tu dziecko
w stanie rzekomo zagrażającym życiu.
– Dziecko boli brzuch – dokończyła rozmowę Magda. Wcisnęła matce receptę w rękę i wyprosiła ją
z gabinetu. – Od biegunki też może boleć.
Cały czas zerkała na Hifa, który miał wrażenie, że nie zmienił się aż tak bardzo przez te ostatnie
piętnaście lat. Owszem, przybyło mu parę kilogramów, kędzierzawa czupryna lekko się przerzedziła, ale
to wszystko. Wesoła dziewczyna, z którą umawiał się na placu Zbawiciela i w Łazienkach, przeobraziła
się tymczasem w matronę, z workami pod oczami i zmarszczkami w kącikach ust. Tylko uśmiech pozostał
ten sam. Zmieniał ją w gwiazdę filmową.
– Kiedyś cię szukałem – wyznał Hif.
Natychmiast przyjęła Konradka poza kolejnością.
– Wyrostek – orzekła i wysłała ich na chirurgię. Mumia, o dziwo, zrobiła się zazdrosna.
– Skąd znasz tę babę? – spytała w windzie, jakby przed chwilą „ta baba” nie przyjęła ich dziecka mimo
stada wściekłych rodziców, warczących, gdy wchodzili do gabinetu z pominięciem kolejki.
– Z dawnych czasów. – Hif skoncentrował się na przesuwających się w wąskim okienku numerach
pięter. – Co ci nie pasuje?
– Ptaszki ćwierkają, że nie wyszło ci z Agatą. – Mumia odruchowo głaskała mokrą od potu głowę
synka. Winda zahamowała z szarpnięciem. Nie zdążył odpowiedzieć. Na chirurgii lekarz potwierdził
diagnozę Magdy i znalazł ostatnie miejsce na oddziale.
Konradek wtulił się w ulubionego dinozaura, po lekach ból zelżał i chłopiec przysypiał. Ustalili
z Mumią, że zostaną na noc. Chirurg zapowiedział, że jeśli będzie potrzebny zabieg, to dopiero
w poniedziałek. Chyba że stan dziecka nagle się pogorszy. Na końcu korytarza znaleźli małą kuchnię
dostępną dla rodziców. Hif poszedł zaparzyć herbatę. Kaśka czekała w sali. Przy pozostałych trzech
łóżkach czuwali rodzice, niektórzy na leżakach, inni spali na karimatach rozłożonych na podłodze. Synek
przysnął, więc Mumia dołączyła do Hifa w kuchni. W szafce znaleźli torebki z herbatą, skorzystali
z kubków leżących na suszarce.
– Ta baba była moją dziewczyną – odpowiedział teraz. Kaśka, urodzona z dziesięć lat później od
Magdy, wyglądała na młodszą o dwie dekady. Ich małżeństwo rozpadło się przed rokiem. Mumia nie
wytrzymała próby sił w niekończącym się konflikcie z Zuzą, która szczerze nienawidziła macochy
i Konradka.
Przycupnęli na podłodze, na kurtce Hifa, bo w pomieszczeniu nie było żadnych krzeseł.
– Agata naciskała, wiesz na co – zaczął sierżant. – Nie zdzierżyłem.
– Dałabym ci rozwód – odparła Kaśka, choć bez przekonania. Wcześniej miesiącami go zwodziła,
kluczyła i co chwila zmieniała decyzję. Miał wrażenie, że nie wiedziała, czego chce. Facet, z którym była
zaraz po rozstaniu z Hifem, szybko znikł z horyzontu.
– Gdzie są rodzice dziecka z piątki? – Na korytarzu rozległ się krzyk pielęgniarki. Jej piskliwy głos
odbił się od aseptycznych ścian i rozbudził drzemiących w oświetlonych salach rodziców. – Syn płacze.
– Stanęła w drzwiach do kuchni i wzięła się pod boki.
Mumia pobiegła do chłopca. Hif został sam.
3 W języku łowieckim strzał, który nie zranił zwierzęcia poważnie, a jedynie zadał mu powierzchowne rany.
DZIEŃ DZIEWIĄTY
NIEDZIELA 10 KWIETNIA
– Ukradniesz samochód?
– Wyglądam na złodzieja? – odparł Witczak. Stali przed ładą. Okazało się, że obie przednie opony
zostały przebite. Wybiła czwarta piętnaście w nocy.
– Mamy czterdzieści osiem godzin. – Saks obejrzał się za siebie, w stronę, z której przyjechali.
Z kieszeni wyjął telefon komórkowy. Witczak go powstrzymał.
– Jeśli wiesz o popełnieniu przestępstwa, to pierwszy telefon powinieneś wykonać na policję –
poinstruował.
Jan trzymał aparat przed sobą z kciukiem wymierzonym w klawiaturę.
– Doszło do uprowadzenia, tak? – wypytywał Witczak, ale Saks zbył go milczeniem. – Posłuchaj.
Pracowałem w kryminalnej. Wiem, jak jest. Porywacze zabraniają ci kontaktu z policją. Zawsze. Uwierz
mi, ci, którzy ich słuchali, przeważnie tracili bliskich.
Zmarzli. Weszli do łady, odpalili silnik, poczekali, aż temperatura wewnątrz trochę się podniesie.
– Nie będzie żadnej współpracy z policją – odezwał się wreszcie Jan. – Oni spełniają swoje groźby.
Znam ich. Od lat dla nich pracuję.
– Co to za ludzie? – naciskał Witczak.
Saks rzucił mu zdezorientowane spojrzenie.
– Dennis rozrabiaka. I koledzy – mruknął.
– Układ się zmienił – zauważył Witczak. – Nie wiem, co dla nich robiłeś, ale układ się zmienił.
Jan posłał mu uważne spojrzenie.
– To miało być ostatnie zlecenie. – Wyciągnął ze schowka rękawiczki i czapkę. Sięgnął po neseser,
przejrzał skrytki w poszukiwaniu papierów. – Miałem z tym skończyć. Zwinąć biznes. Zgodzili się.
– Jaki biznes? – naciskał Zero.
– Rodzinny.
Wyszli z łady, Jan wyciągnął z bagażnika kanister i zaczął polewać samochód benzyną. Odstawił
zbiornik, wyjął komórkę, zdjął tylną klapkę i wrzucił przez uchylone drzwi kartę SIM.
– Oddaj mi pistolet – zwrócił się do Witczaka.
– To nie jest twoja broń – przypomniał były policjant.
– Masz dwa wyjścia – odparł Saks. Wskazał kierunek na Białystok. – Oddasz mi broń i pójdziesz ze
mną w tę stronę, żeby ratować Alinę i Kamillę.
Witczak cofnął się o krok.
– Albo?
Jan sięgnął do kieszeni i wyciągnął polski pistolet P-64, identyczny model, jakiego Witczak używał
kiedyś w policji.
– Albo oddasz mi broń i pójdziesz w drugą stronę. A ja będę musiał radzić sobie sam.
Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami.
– Oni je zabiją – odezwał się w końcu Witczak. Ale w istocie się poddał. Przystał na warunki Saksa.
– Jeśli spełnimy ich żądania, nie zrobią tego. Musimy zdążyć w czterdzieści osiem godzin. To proste.
Mam plan.
Witczak ruszył w kierunku drogi.
– Tam jest stacja benzynowa. – Pokazał kierunek na Rembertów.
– Dogonię cię – usłyszał.
– Zostaw samochód. Niepotrzebnie zwrócisz uwagę.
– Idź już – ponaglił go Jan.
Po chwili huknęło. Ciemność rozbłysła, powietrze przeszyła fala gorąca. Łada stanęła w ogniu. Saks
zrównał się z Witczakiem.
– Poczekasz na stacji – powiedział ekspolicjant. – Zorganizuję ten samochód.
DZIEŃ TRZECI
PONIEDZIAŁEK 4 KWIETNIA
W niedzielę doszło do tragedii. Nad ranem do szpitala przyjechała matka Tymańskiego zmienić rodziców
małego pacjenta. Konrad na szczęście czuł się nieco lepiej, więc wysłała Tymańskich do domu. Mieli się
umyć, zmienić ubrania, zjeść coś i wrócić na oddział.
Hif zaoferował Mumii podwózkę, którą przyjęła. Z kolei Kaśka bąknęła w samochodzie, że w szafie
nadal wiszą jego ubrania, po co więc ma kursować po mieście? Wezmą prysznic i zjedzą szybkie
śniadanie u niej.
Zgodził się. W drodze na Bemowo parę razy dostrzegł, jak Kaśka spogląda w jego stronę.
Poznali się trzy lata temu na Mokotowie. Od tragicznej śmierci jego pierwszej żony Marianny,
w Wigilię 2001 roku, minęło wtedy siedem długich lat. Tymański właściwie gotów był na nowy związek.
Za sobą miał kilka przygód. Żadna z nich nie przekształciła się w nic poważniejszego. Hif trafił do
lecznicy weterynaryjnej, w której Mumia odbębniała praktyki jeszcze jako studentka, z posokowcem
weimarskim, kuzynem Suzy. Kaśka – duża blondynka z pokaźnym biustem – od razu wpadła mu w oko.
I tak się złożyło, że uratowała jego psa. U Romea pojawiła się gula na szyi. Osiedlowy weterynarz po
badaniu orzekł, że podejrzewa uraz wywołany przez kolczatkę. Nie zmienił zdania, gdy Tymański
zapewnił, że używa tylko skórzanej obroży. Kaśka poradziła, żeby zawiózł psa do specjalisty od
chłoniaków, czyli przyjmującego na Bemowie weterynarza, przezywanego w środowisku Belmondem.
Sprawa rzeczywiście okazała się poważniejsza. Pies przeszedł chemioterapię i żył jeszcze dwa lata.
Kilka tygodni później Hif zjawił się w gabinecie z naręczem róż dla Kasi. Poszli na kawę. W ciągu
miesiąca wzięli ślub.
Pod prysznic weszli razem. Hif już w drodze do mieszkania domyślił się, do czego prowadzi
propozycja wspólnego śniadania, i nie miał nic przeciwko chwili namiętności. O ile nie będzie niczym
więcej, jak tylko wspólnym odprężającym ćwiczeniem fizycznym. W drodze powrotnej nie odzywali się
do siebie. Tymański starał się zasłonić kołnierzem pogniecionej koszuli świeżą malinkę. Właściwie nie
był zachwycony obrotem spraw. Wiedział, że związku, który rok temu się rozsypał, nie da się naprawić.
Zaczęło się niewinnie. Wieczorami siadywali każde przy swoim komputerze i wchodzili na jeden
z czatów internetowych dla trzydziestolatków.
Hif szybko zrobił się zazdrosny, zmieniał nicki, starając się wyśledzić Kasię. Kilka razy udało mu się
przyłapać ją na flircie. Wpadał w szał, kiedy Bambi albo Kati80 umawiała się z kimś na „priv”. Skoro
Kaśka romansowała, on także zaczął być bardziej aktywny. Uzależnił się od tego czatowania. Kupił sobie
komórkę, przez którą kontynuował wirtualne rozmowy w samochodzie i na miejscach zdarzeń. Zawalał
robotę. Po miesiącu żona kazała mu się wyprowadzić. Uniósł się dumą i zamieszkał z poznaną przez
internet Agatą. Kaśka zaczęła spotykać się z jakimś bubkiem, też z czatu. Hif wpadł kiedyś na imprezę
zorganizowaną w knajpie przez użytkowników. Po paru piwach dał w mordę fagasowi. To przesądziło
o rozstaniu.
Matka, zainspirowana przez Zuzę, zaczęła nazywać Kasię „Mumią”. Od początku nie polubiły nowej
kobiety w życiu Adama. Córka wyrosła na wrażliwą, zbuntowaną nastolatkę. Tymański jej nie winił,
winił siebie i kierowcę, który w tamtą Wigilię na nich najechał. Pięciolatka obserwowała wtedy ze
swojego fotelika nieudolne próby reanimacji, jakie podejmował Hif, potem przyjazd karetki i umierającą
Mariannę zabieraną do szpitala. Minęło siedem lat, a dziewczyna nie potrafiła zaakceptować nowego
małżeństwa ojca. Na ślubie siedziała naburmuszona, ze skromnego wesela razem z babcią uciekły.
Triumfowały, kiedy związek Tymańskiego z Kasią zaczął rozchodzić się w szwach. Natomiast z Agatą
Zuza, o dziwo, złapała kontakt. Może imponowała jej pozycja zawodowa nowej dziewczyny ojca, która
była redaktorem znanego miesięcznika lifestylowego i zabierała Zuzę na imprezy branżowe?
Hif zdawał sobie sprawę, że ani jego matka, ani córka nie będą zachwycone wskrzeszeniem
małżeństwa. Sam Tymański nie był pewien swoich uczuć. Owszem, miło było zaznać nieco cielesnej
rozkoszy. Ale to co innego, niż wracać do codziennego kieratu, który już wcześniej ciążył. Dlatego
o swoim prysznicu z Kaśką myślał w kategoriach tragedii.
– Fajnie, że wpadłaś. – Hif podsuwa mu krzesło z przesadną samczą usłużnością, z jaką mężczyźni
traktują ciężarne. Maks przez chwilę ma ochotę wrzasnąć: „Hif, to ja, nie poznajesz mnie? Nie jestem
macicą w ludzkiej skórze!”. Ale on właśnie tak na Cynę patrzy. Maks się o to wścieka.
– Zamieszanie lekkie jest. Dlatego będę się streszczał. – Na jego biurku piętrzy się stos papierów, na
korkowej tablicy przyczepił sobie zdjęcia kobiecych zwłok, żeby wyglądało jak na filmach. Widzi, że
Maks zezuje na te fotki. Odwraca się.
– Świeżynka – komentuje. – Sam odkryłem.
– W lesie – domyśla się Maks, wspominając telefon w sobotę i komentarz, że Hif traci pole. Tymański
kiwa głową.
– Większa afera, nie będę ci truł. A co u ciebie?
Maks wzrusza ramionami, skórzana kurtka trochę mniej na nim wisi, w ostatni miesiąc przybyło mu
kilka kilogramów, choć wciąż jest chudy, a brzucha właściwie nie widać. Tylko ci, którzy dobrze go
znają, widzą różnicę. A Hif zna go nieźle, choć nie aż tak dobrze, żeby wiedzieć o Maksie.
– Po japońsku.
– Wiesz, że mój Konrad w szpitalu? Wyrostek; dziś rano miał zabieg – zagaduje ciszę, jak to Tymański.
Za starym biurkiem Cyny siedzi nieznajoma dziewczyna, ciemna blondynka, wygląda na przestraszoną.
Do pokoju wbiega Młody, czyli Adrian Mączka. Klepie radośnie Maksa po ramieniu. Maks chętnie by
warknął, ale zmusza się do spokojnych, rzeczowych odpowiedzi. Wszystko u niego w porządku. Jeszcze
na zwolnieniu.
Nie wspomina o porannych napadach lęku, o strachu, jaki ścisnął go przed wejściem do komendy, ataku
paniki w windzie, kiedy czuł, że brakuje mu powietrza.
W końcu sytuacja trochę się uspokaja. Wszyscy zajmują się swoimi sprawami. Hif otwiera szufladę
i wyjmuje stamtąd kartkę papieru.
– Przyszło w piątek. – Wyciąga rękę przez biurko i podaje Cynie.
Urzędowe pismo, z sądu rejonowego. Postanowienie o zwolnieniu z aresztu Romana Glistowskiego
i zgoda na odpowiadanie z wolnej stopy.
– Dostał dozór prokuratorski – pocieszająco dodaje Tymański. – Raz w tygodniu musi meldować się
w komendzie na Malczewskiego.
Po telefonie od Hifa myśli Maksa pobiegły w zupełnie inną stronę, na Wolę, do pustego zbiornika
w gazowni, gdzie styczniowej nocy porzucił ciało nekrofila. Podejrzenie o popełnienie lubieżnych
czynów na zwłokach udało się Maksowi zrzucić właśnie na ojca dziecka, tego samego gnoja, który
w listopadzie, razem z kumplami z gangu wyprowadził Maksa z nocnego klubu, a wcześniej – przez
Kto zagląda w otchłań, może zapłacić za to cząstką swojego człowieczeństwa. Michael Capuzzo, Klub koneserów zbrodni
DZIEŃ DZIEWIĄTY NIEDZIELA 10 KWIETNIA Krzysztof Witczak, niegdyś w komendzie stołecznej nazywany Zerem, musiał nauczyć się wdzięczności – za trzy miesiące spokojnego snu, za gościnę ludzi, którzy go rozumieli, rozumieli jego problemy i dali mu coś, czego z początku nie potrafił docenić. Towarzystwo. Gdyby wiedział, że tej nocy z trudem wypracowany spokój legnie w gruzach, na pewno zmusiłby się do większej wdzięczności. Obudziło go szarpanie za rękaw, odruchowo spojrzał na stary sportowy timex, którego nigdy nie zdejmował, czego dowodziła porysowana plastikowa tarcza i zniszczony materiałowy pasek. Trzecia dwadzieścia w nocy. Na podłodze zobaczył nieregularną plamę światła wpadającą przez uchylone drzwi. Jan Saks krzątał się w kuchni. Witczak narzuciwszy w pośpiechu ubranie, usiadł przy drewnianym stole. Zdał sobie sprawę, że od trzech miesięcy czekał na ten moment. I czekał na pytanie, które teraz zadał mu gospodarz. – Masz broń? Kiwnął głową. W szafce nocnej przy łóżku leżał stary pistolet. W pierwszym dniu pobytu w Izabelinie wręczyła mu go Kamilla, kobieta, z którą przyjechał. Zanim zostawiła Witczaka, obiecała, że Saksowie pokażą mu, jak żyć ze schizofrenią. Od pół roku słyszał głosy. Ostatnio znikły, a pojawił się Starzec. Omamy wzrokowe w chorobie, z którą przyszło mu walczyć, są rzadkością, i Zero o tym wiedział. Zjawa siedziała naprzeciwko, po drugiej stronie stołu. Witczak pierwszy raz zobaczył ją w połowie lutego. Miała nieokreślone rysy, pomięte ubranie, siwe włosy i obwisłe policzki. Wraz z pojawieniem się Starca ustały uporczywe szepty w głowie, które przeszkadzały, dezorientowały i poniżały, naśladując zachowania dawno zmarłych członków rodziny. Starzec milczał. Pobyt u Saksów swoim powtarzalnym rytmem przypominał życie w klasztorze. Witczak dotrzymywał towarzystwa Alinie, żonie Jana. To właśnie ona w rodzinie cierpiała na chorobę psychiczną. Słyszała głosy, ale od kilku lat nie przyjmowała żadnych psychotropów. Miała lepsze i gorsze momenty. Kiedy omamy zaczynały ją przytłaczać, szła do pracowni i siadała przy sztaludze. Słyszał, jak rozmawia z głosami. I właśnie sztuki negocjacji próbowała nauczyć gościa. „Jesteś jak prezes spółki – mówiła. – One są jak krzykliwa rada nadzorcza. Musisz nauczyć się nad nimi panować”. I zawsze powtarzała: „Pamiętaj, masz nas. Stale. Przez całą dobę”. Jan kilka razy wyjeżdżał. Wtedy Witczak czuł się potrzebny. Razem z Aliną robili zakupy, pracowali w ogrodzie, spacerowali. Wdrożył się w ten powolny rytm. Ostatnia prośba Kamilli nadal brzmiała mu w uszach: „Grozi im niebezpieczeństwo. Potrzebują ochrony”. Przez pierwsze tygodnie wciąż rozmyślał, co takiego mogło grozić dwojgu bezrobotnym pięćdziesięciolatkom. Postanowił sprawdzić, uruchomić swoje kontakty w policji. Był już na emeryturze, ale znajomi na pewno wyświadczyliby mu przysługę. Ale zwlekał, a teraz było już za późno. – Za kwadrans wychodzimy – oznajmił Jan, dopijając kawę.
– Co z Aliną? Zostanie sama? – Żona gospodarza spała, nieświadoma powrotu męża z tygodniowej podróży. – Wrócimy, zanim się obudzi. – Saks wymownie spojrzał na zegarek. Witczak wycofał się do swojej sypialni, wyjął z szafki ukryty w zawiniątku pistolet, naładował magazynek nabojami leżącymi obok w pudełku. Był gotów. Starzec wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć. Ale milczał. Wyszli z domu i wsiedli do jeszcze ciepłego po długiej trasie samochodu. Brama wciąż była otwarta.
DZIEŃ PIERWSZY SOBOTA 2 KWIETNIA – Mam problem. – Maciej Wilk siedział w maleńkim pokoju, który służył mu za biuro. Na starym biurku walały się kwity – wypełnione oświadczenia myśliwego nieskładnie zebrane w pomiętych tekturowych teczkach, zapisy temperatur i inne. Z uchylonej szuflady wystawały pomarańczowe końcówki plastikowych plomb. – Zorientowałem się – odparł siedzący na zapadniętej kanapie sierżant Adam Tymański, przez kolegów ze stołecznej nazywany Hifem. Znajomi z koła łowieckiego używali innej, starszej ksywy. – Tak, Śmierdzielu? – Stary człowiek uśmiechnął się lekko i wychylił nieco ze skrzypiącego krzesła. Na kolanach trzymał przywiezioną do przystrzelenia1 dubeltówkę. Od dwudziestu lat prowadził skup dziczyzny na obrzeżach Radzymina, ale był też szanowanym rusznikarzem, który karierę zaczynał od nauki w technikum uzbrojenia w Brnie i praktykował przez trzydzieści parę lat. – Co z Suzy? – Hif już przy bramie wyczuł, że coś jest nie tak. Zamiast radosnego poszczekiwania przywitała go złamana przez wczorajszy orkan gałąź. Obawiał się najgorszego, teraz jego podejrzenia się potwierdziły. – Artur bawił się w menera2. Gamoń – sapnął stary. Oparł broń o ścianę. – Później się nią zajmiemy, dobrze? Hif kiwnął tylko głową. Wilk przechylił się i wyjrzał przez okno. – Mordą przyjechałeś? – upewnił się. – Mordą – potwierdził Hif. Stary sięgnął po wiszącą na haku wysłużoną myśliwską kurtkę. Wyszedł przez sień na ganek, kulejąc, ruszył w stronę wiaty, pod którą stał land rover discovery z 1998. Tymański podszedł do gałęzi i przeciągnął ją pod ścianę domu. Po drodze doczekał się wreszcie wyjaśnień. – Artur wczoraj zabrał ją na trening. Luzem, nie na otoku. Przyznał się. – Wilk prowadził uważnie, jechał powoli, skupiony na drodze, zanadto przysunięty do kierownicy i mocno pochylony. Bez okularów, które najwyraźniej powinien był sobie sprawić. – Idiota. Zepsuje psa – skomentował Hif. Stary odpowiedział skinieniem głowy. – Wiesz, jaki jest Artur – dodał po chwili. Zmierzali w stronę Klembowa, mijając przeważnie pola z kilkoma niewielkimi zagajnikami i kompleksami leśnymi, z których jeden wybrał syn Wilka na szkolenie. – A gdzie Artur? – Hif spytał, choć domyślał się odpowiedzi. – Od wczoraj się nie pokazał. – Wilk potwierdził domysły sierżanta. – Zadzwonił tylko. – Krzyż pański z tym chłopakiem – skomentował Tymański, zezując na pozamykane zagrody i wyczuwając przez nieszczelne okno zapach z kominów. – Wiem za to, gdzie jest jego kurtka – odparł Wilk.
Pojechali w stronę rezerwatu Dębina, zaparkowali obok poczty. Maciej obszedł niewielki budynek i szukał w umówionym miejscu. Zanim Hif wysiadł z samochodu, usłyszał energiczne szczekanie i chrapliwe nawoływania Wilka: „Suzy, Suzy!”. Odnalazł rusznikarza, a w gąszczu zobaczył jeszcze niknące rude futro posokowca. Maciej stał przy porzuconej w krzakach klasycznej kurtce M65. – W sumie niezła sztuczka – przyznał Hif, spoglądając na ścianę lasu po drugiej stronie wąskiej drogi. Z leśnej głuszy dobiegło ich poszczekiwanie. – Ruszamy. 1 Przystrzeliwanie – sprawdzenie celności broni. 2 Przewodnik psa myśliwskiego.
DZIEŃ DZIEWIĄTY NIEDZIELA 10 KWIETNIA Stara terenowa łada pędziła pustymi ulicami Warszawy. Ruszyli z Izabelina przed czwartą, po kwadransie przejechali Wisłę mostem Grota, skręcili w stronę Radzymina, potem w ulicę księdza Poławskiego. Saks się nie odzywał, skupiony na prowadzeniu, co chwila zerkał na zegar w desce rozdzielczej. Zajechali na parking przy cmentarzu, mniej więcej w połowie drogi łączącej trasę na Białystok i Rembertów. Wokół panowały cisza i ciemność. – Co teraz? – odezwał się Witczak. Saks zapalił papierosa. – Czekamy – odpowiedział i wydmuchał chmurę dymu. Starzec siedział w milczeniu z tyłu. Witczak czuł jego obecność. Po dziesięciu minutach na drodze rozbłysły światła reflektorów. Potężna toyota z napędem na cztery koła zbliżała się od strony Rembertowa. Zaparkowała kilkanaście metrów od nich. Saks przeszedł do bagażnika. Z torbą podróżną ruszył w stronę przybyłych, uginając się trochę pod jej ciężarem. Witczak dołączył do gospodarza, ciekaw ludzi, którzy wyznaczyli im spotkanie. Z toyoty wysiadł wielki, ubrany w sportową marynarkę facet. Coś w jego wyglądzie wskazywało, że jest obcokrajowcem – niedbale zawiązany pod szyją szalik, może niestosowne na tę porę roku buty. Obok stanął pasażer – niski, napakowany blondyn. Czekali, aż Saks podejdzie bliżej. Witczak szedł za nim krok w krok, do połowy dzielącego samochody dystansu. Rzucił ciężką torbę na ziemię. Wycofali się na odległość paru metrów, jakby przywieziony przez nich towar promieniował. Wysoki dał znak małemu, a ten zbliżył się do pakunku, przyklęknął, otworzył zamek, zajrzał i wrócił z torbą do kumpla. Zamknęli się w toyocie, zapalili lampkę podsufitową, oglądali coś pod światło. Po chwili niski wysiadł z małą walizką o przetartej na kantach skórze. Witczak pomyślał, że musiała być stara. Facet zrobił kilka kroków w ich stronę i od niechcenia cisnął neseser na ziemię, w miejsce, gdzie wcześniej leżała torba. Saks kucnął, wewnątrz znajdowały się równe rzędy dwustuzłotowych banknotów. Jakieś dwadzieścia grubych plików. Jan podniósł walizkę bez przeliczania i sprężystym krokiem skierował się do łady. To wszystko? – chciał zapytać Witczak. Wtedy tuż obok ujrzał Starca, który zwrócił ku niemu pomarszczoną twarz. „To jeszcze nie koniec” – powiedział z krzywym uśmiechem. Zero po raz pierwszy usłyszał jego głos. Przy ich samochodzie stał trzeci facet, oparty o drzwi kierowcy. Zagradzał im drogę. Saks postawił neseser i zawrócił do toyoty. Witczak zrobił dwa kroki, żeby lepiej słyszeć, ale zorientował się, że język, w którym prowadzili rozmowę… cóż, brzmiał dziwnie. Trochę jak niemiecki, trochę angielski, z domieszką skandynawskiego. Nie rozumiał ani słowa, mógł tylko śledzić zmieniający się rytm mowy. Po krótkiej wymianie zdań głos Saksa przeszedł w dyszkant. Coś się stało, pomyślał Witczak. Coś, co zmieniło całą sytuację. W końcu padło znajome słowo. „Kamilla”. Z siostrą Jana, pracującą w szpitalu w Tworkach, łączyło Witczaka coś na kształt zalążka romansu. Jan sięgnął po telefon, po chwili oczekiwania odezwał się po polsku. Witczak zrozumiał, że pytał
o Kamillę. Zacisnął w kieszeni dłoń na rękojeści pistoletu, przełożył palec wskazujący na cyngiel, gotów do działania. Rozmowa telefoniczna została zakończona, wtedy padło kolejne znajome imię. Alina. Znowu szybka, niezrozumiała, wypowiedziana równie złowrogim tonem odpowiedź. Jan zaczął krążyć po niewielkim okręgu, tamci czekali, wyższy stawiał żądania. Gospodarz Witczaka tylko kiwał głową. Potem podszedł do Zera. Facet, który pilnował łady, zniknął. Musiał obejść oba samochody, bo pojawił się przy toyocie, dołączył do kumpli. Zamknęli się w kokpicie, odpalili silnik i zaznaczyli ciemność drogi czerwoną poświatą tylnych reflektorów. Zero i Jan zostali sami. – Może coś powiesz? – wypuścił słowa niczym próbny balon. Choć domyślał się, że nie jest OK. – Mają je obie – wydusił z siebie Jan, wracając z pośpiechem do samochodu. – Nie tak szybko – zatrzymał go Zero, wskazując na kapeć w przedniej oponie. – Zabezpieczyli się. Wtedy ponownie przemówił Starzec. Odgarnął siwe strąki włosów opadające mu na pomarszczone czoło. Jego głos wydał się Witczakowi znajomy. „Ale się wpierdoliłeś” – rzucił.
DZIEŃ PIERWSZY SOBOTA 2 KWIETNIA Pół godziny przedzierali się przez las, podążając za psem, który co chwila pojawiał się przed nimi w odległości kilkudziesięciu metrów, jakby czekał, kręcąc się w kółko i poszczekując niecierpliwie. Na widok ludzi biegł dalej. Wypatrywali ścieżek, ale Suzy prowadziła ich swoją trasą, na szczęście rzadkim dębowo-grabowym lasem. Nie męczyli się zanadto, musieli tylko omijać grube pnie powalonych starców. Wypatrywali śladów farby i zastanawiali się, co wytropił pies. Nie dostrzegli jednak żadnych kropelek, z których mogliby cokolwiek wywnioskować. – Z kim zrobił ścieżkę tropową? – zastanawiał się Hif, myśląc o Arturze i metodzie szkolenia, jaką obrał. Bo miał nadzieję, że jednak jakąś obrał. – Aż taki głupi nie jest – zaperzył się Maciej. – Sam, ale najwyraźniej Suzy wpadła na coś innego. – Może jakiś postrzałek? Albo sidła? – Okoliczni mieszkańcy borykali się z plagą kłusownictwa. W odpowiedzi Maciej ściągnął z ramienia kniejówkę. Hif nie zabrał nieprzystrzelonej dubeltówki, ale w kaburze trzymał służbowego glocka. – A może biega za obcierką3 – powiedział z nadzieją Hif. Postanowił, że jego pistolet zaczeka spokojnie na rozwój wypadków. – Mało farby, dużo mięsa – zakpił Wilk, cytując znane powiedzenie. Usłyszeli wreszcie pełne pasji szczekanie suki dobiegające z gęstego młodnika. Wilk przykucnął z marsem na twarzy. Hif nerwowo bawił się swoją zippo. – Co myślisz? – zagadał sierżant, ale stary myśliwy tylko nadstawiał ucha ze skupieniem malującym się na okrągłej twarzy. – Sądząc po trasie – jeleń, po młodniku – dzik. – Tymański robił się w nerwach gadatliwy, czego najwyraźniej nie mógł znieść stary. Machnięciem dłonią uciszył towarzysza. Ale ten nie dał się tak łatwo uspokoić. – Jeśli zaszarżuje, to po niej. Wilk wstał ze stęknięciem i ruszył krok za krokiem w bok, by obejść młodnik w poszukiwaniu tropu wejściowego. Problem polegał na tym, że dotąd żadnego tropu nie widzieli. Szczekanie psa było coraz głośniejsze, w miarę jak zbliżali się do skupiska niskich drzew. Kiedy Maciej odnalazł prześwit, ponownie klęknął i przygotował broń do strzału. Nasłuchiwali, pies zamilkł. W gąszczu nie widzieli żadnego ruchu aż do momentu, kiedy z gałęzi wyskoczyła na nich psia torpeda. Stary w ostatniej chwili opuścił lufę. Suzy ocierała się o właściciela, merdała ogonem i piszczała z radości. Wskazywała kufą na młodnik, w końcu zniecierpliwiona spróbowała pobiec z powrotem, gdy nie doczekała się chwili triumfu. Hif powstrzymał ją mocnym chwytem za tropową obrożę z szerokiego pasa skóry. – Czekajcie tutaj – rozkazał rusznikarz głosem kierownika polowania, któremu nawet sierżant ze stołecznej nie odważyłby się sprzeciwić w łowisku. Podążył wąską ścieżką wydeptaną przez dziki, schylony rozgarniał gałęzie, starając się nie narobić hałasu, z kniejówką gotową do strzału, po czym zniknął w zaroślach. Zdezorientowana suka piszczała za panem i usiłowała się wyrwać z uwięzi. Hif próbował ją uspokoić.
– O Boże! – rozległ się krzyk z zagajnika. – Śmierdziel, do mnie! – padło wezwanie jak do psa. Małe rączki wyciągnięte do czerwonego pudełka przypominającego domek z żółtymi uchwytami wystającymi z dachu, oczywiście w kształcie litery M. I pisk zniecierpliwionej dziewczynki, którą bardziej niż zawartość pudełka interesuje zabawka – magiczne jabłko z ukrytą w środku figurką kotki w różowej sukience i z różową kokardką na głowie. Chwila zabawy i rączki wędrują do frytek, buzia otwiera się na żądanie matki, która właśnie odwinęła bułkę z hamburgerem i przystawia dziecku do ust. Po chwili policzki i czubek nosa są umazane keczupem. „No, włóż sukienkę” – słyszy w głowie błagalny głos z przeszłości, chyba na widok tej kobiety z dzieckiem w restauracji pana McDonalda, w samym centrum Warszawy, w Sezamie. Podobno mają go rozebrać. Sezam. I dobrze. Stary jest, zapuszczony, brudna pamiątka po zamierzchłych czasach, choć zagorzali varsavianiści twierdzą, że to perełka architektoniczna. Może i perełka, ale raczej hodowlana, nie naturalna. Co on zresztą wie? Dawniej naciski Teresy ograniczyły się do prób w stylu: „No, włóż sukienkę”. Albo upartego kupowania lalek pod choinkę, jakby od tygodni nie ciągnął matki przed wielką witrynę w Smyku z zabawkami dla chłopców, nie dziewczynek. Tak, granica była płynna. Aspirant Agnieszka Cynowska z komendy stołecznej, obecnie na zwolnieniu lekarskim, lecz tak naprawdę – nie Agnieszka, lecz Maksymilian. Granica zatarła się już w dzieciństwie. Owszem, już pięcioletnia Aga wiedziała, że nie chce bawić się w dom, że pasjonują ją czołgi, żołnierze, pistolety i gra w piłkę. Rówieśnicy zaakceptowali chłopięcą dziewczynkę szybciej i łatwiej, niż gdyby mieli do czynienia z chłopcem zainteresowanym lalkami i ganiającym z dziewczynkami. W czasach szkolnych Maks postawił na swoim. Żadnych sukienek, tylko spodnie, sweterki, koszulki. Oczywiście pozostał dziewczyną, ale inną, trzymającą się na uboczu, a jeśli dołączał do grupy rówieśników, to tylko do grających w nogę chłopców. Nikt go nie wyśmiewał, nie odtrącał, całkiem nieźle radził sobie na bramce, co zapewniło mu akceptację. W starszych klasach czasem ktoś nazwał go babochłopem. Ale wtedy okazało się, że Maks umie się bić. W okresie dojrzewania nadeszły zmiany. To sprawiło, że granica stała się ostrzejsza, ale Maks nabrał już takiej pewności siebie, że nadal potrafił płynąć pod prąd. Pierwszą dziewczynę miał w klasie maturalnej, chodzili razem miesiąc, dopóki koledzy tamtej nie zmówili się i nie spuścili mu lania. Wtedy Maks się wycofał. Została Aga, gustująca w panienkach. W tyle głowy, zakopany pod liśćmi, coś jak hibernujące zimą zwierzę, ukrył się Maks. Maksik. A później były przejścia. Przygoda z narkotykami, zawirowania, w końcu poważne problemy, które zakończyły się oprzytomnieniem. Koniec końców, Aga wylądowała w policji. Ale ostatnio Maks się obudził. Odezwał się zachrypniętym głosem rozespanego niedźwiedzia i głodny zaczął domagać się pokarmu, a tym pożywieniem miała być uwaga. „No co ty, Aga – mówił w jej głowie Maks. – Jak długo jeszcze zamierzasz żyć w kłamstwie? Stary”. I Aga przyznała mu rację. Wylazł z liści nie przez przypadek. W listopadzie w Warszawie nastąpiło trzęsienie ziemi. Wstrząsy odczuła tylko jedna osoba w mieście – Agnieszka. Bandyci, z którymi zadarła, chcąc się odegrać i przytrzeć jej nosa, przebudzili Maksa. I ten nie zamierzał już odpuścić. Rósł w siłę, rozszerzał się w nieskończoność jak wszechświat, miniaturyzując Agę do rozmiaru najpierw karzełka, a potem niewielkiego ziarenka, które – jak kula wystrzelona w mózg – ukryło się gdzieś między jego zwojami. W styczniu Maks dowiedział się, że jest w ciąży. Od lekarza, który miał diagnozować (i zdiagnozował) zespół dezaprobaty płci. Co za nazwa. I Maks chciał odpuścić, granica znowu stała się płynna. Ale Aga nie powstała z ziarenka niczym jakiś feniks płciowości. Do powolnych, ale nasilających się objawów zdrowej ciąży doszły inne. Maks nie mógł spać. Zaczęło się od bezmyślnego oglądania telewizji do pierwszej, drugiej w nocy. Potem nastąpiły gwałtowne
pobudki o czwartej rano, ze strachem, takim chwytającym za gardło i niedającym się rozproszyć ani odegnać. Lekarz dał zwolnienie i nie zapisał leków, bo ciąża. Pozostały spacery po Śródmieściu – naturalna metoda obniżenia lęku, odwiedziny u matki, obserwacje ludzi, wśród których nagle o wiele częściej niż kiedyś zaczął dostrzegać dzieci. I rodziców. Szukał ratunku. Ucieczki od spacerków, widoku dzieci wcinających Happy Meal w McDonaldzie, pobudek z krzykiem uwięźniętym w gardle. I powiedział sobie tak: Są dwa wyjścia. Męskie i żeńskie. Ujemne i dodatnie. Wypukłe i wklęśnięte. I nie wiedział, które wybrać. Granica była płynna. Dzwoni telefon. Maks odrzuca połączenie i chce wyjść. Bawi się komórką, spogląda w stronę Świętokrzyskiej – otwarta jeszcze, ale niedługo zostanie odcięta od reszty miasta, bo druga linia metra. Zastanawia się, czy skasować połączenie, nie patrząc na numer. Idzie powoli w stronę filharmonii, ogląda się na laski, zastanawia się, może wieczorem wyskoczy do kina, nie na film, tylko tak postać na przykład w Kinotece przed damskim kiblem, pogapić się na wychodzące dziewczyny. Może kogoś pozna? Myśli o Ance, która się nie odzywa. Przez kilka miesięcy w zeszłym roku mieszkały ze sobą. Maks był jeszcze Agą. Kiedy się przebudził, z Anką się skończyło. Dość szybko i dramatycznie, ale pocieszał się, że może na ich rozstanie wpływ miały niewesołe fakty związane z tamtym gwałtem, zamieszanie, po którym nic już miało nie być takie jak dawniej. Kiedy Maks dowiedział się o ciąży, Anka zniknęła. Teraz gapi się na mijane panienki, wyjmuje komórkę i oddzwania. – Co nie odbierasz? – Głośnik drży od wesołego basu. Maks rozpoznaje głos Hifa. Wzrusza ramionami, tamten przecież tego nie zauważy. – Tak jakoś – odburkuje. – Słuchaj, zamieszanie się zrobiło, sorry, że w sobotę. Jak żyjesz? – papla sierżant Tymański. Co ma odpowiedzieć? Że piąty miesiąc i początki doła głębokiego jak fundamenty Pałacu Kultury i Nauki? Co chce usłyszeć? Wracaj. Albo – nie wracaj już nigdy. – Jesteś tam? Sorry, ale pole gubię, w lesie jestem – tłumaczy gaduła Tymański. Odruchowo Maks zaczyna się zastanawiać, co on w tym lesie robi, przecież na wiosnę nigdy nie jeździł na polowania. – Dobra. Kończę – mówi Hif. – Wpadnij w poniedziałek do pałacu, ważna sprawa jest. OK? – Co się dzieje? – pyta Maks. Lęk wybucha gdzieś między żebrami, rozpełza się pod opłucną, kłuje w wątrobę. Doigrałeś się. Mają cię. Słyszysz? Mają cię. Zrobię to dziś. Dziś. – Pogadamy, jak przyjdziesz – słyszy. Koniec połączenia. W środku młodnika rozciągała się kilkumetrowa wolna przestrzeń. Brezentowa płachta leżała pod warstwą starannie ułożonej darni. Ktoś nie wykopał po prostu dołu. Zdjął zewnętrzną część poszycia – najpierw zgrabił liście, potem podważył wierzchnie kilkanaście centymetrów gleby, zapewne kawałkami, które przełożył obok, aby po wszystkim ułożyć je z powrotem. Dopiero potem rozkopał ziemię, w dole umieścił zwłoki, przykrył je impregnowaną tkaniną z bawełny, zasłonił kwadratami usuniętej wcześniej darni, zagrabił i się zmył. Porządna robota. Suka wyczuła krew, która przestała krążyć w żyłach kilkanaście godzin wcześniej, ale to nic dziwnego przy naturalnych zdolnościach do pracy na farbie, jakie posiada każdy, nawet niewyszkolony posokowiec jak Suzy. Kiedy suka wyczuła trop i znalazła zdobycz, zaczęła kopać, aż do brezentu, zębami musiała odciągnąć jego krawędź, żeby dostać się do intrygującego obiektu, wydzielającego intensywny zapach krwi. Na ciemnym tle ujrzeli to, co kiedyś było drobną dłonią, leżące wewnętrzną stroną do góry, prawdopodobnie wzdłuż ciała, ze skórą poszarpaną i rozerwanymi włóknami mięśni od kciuka do nadgarstka. – Ktoś się częstował. – Hif spojrzał z wyrzutem na Suzy. – Lisy – zawyrokował Wilk, łypiąc z oburzeniem na policjanta. Jak mógł oskarżyć jego sukę o coś takiego? Wyjął z plecaka dziesięciometrowy skórzany otok. – Zaczep krętlikiem.
Przysunął psa do znaleziska i zaczął czule przemawiać do swojej dziewczynki: – No, Suzy, szukaj. Szukaj, mała. No. Suka zamerdała, przystawiła kufę do darni i z radością zaczęła węszyć. Obiegła cały prześwit z nosem przy ziemi. – Da radę? – zastanawiał się Hif. – Po szkoleniu Artura? Stary myśliwy tylko kiwnął głową. Pies ruszył przed siebie, wyskoczył z młodnika tą samą drogą, którą weszli. Dalej pobiegł w przeciwnym kierunku, kluczył, robił kółka i pętle, przystawał i zawracał. – Nie zgubimy się? – zwątpił Tymański, widząc, jak tracą z oczu trefny młodnik. W odpowiedzi Wilk złamał gałązkę na najbliższym drzewie, aby jej koniec wskazywał im kierunek, i robił tak przez całą dalszą drogę. Posuwali się za psem powoli, lecz najwyraźniej w jakimś konkretnym celu. Doszli do przecinki, gdzie ujrzeli coraz liczniejsze ślady – wgniecioną w ziemię trawę, połamane niskie pędy krzewów. – Wlókł – skomentował Wilk. Na leśnym dukcie nie było już tak wyraźnych tropów, ale znaleźli miejsce, w którym ich człowiek wszedł między drzewa. Potem pies poprowadził do drogi. Wyszli na szeroki zjazd do lasu. – Tu często stają samochody – wyjaśnił stary. – Ludzie chodzą na grzyby, a wieczorami parzą się młodzi. – Gdzie jesteśmy? – zastanawiał się Hif. – Droga z Klembowa, w Tule dochodzi do trasy na Wołomin. I dalej idzie na Jadów. Hif sięgnął po komórkę i sprawdził zasięg. Dwie kreski. Wystarczy. Przypomniał sobie o sprawie do Cyny. Ale najpierw zadzwoni po swoich. – Zjesz? No. Jedz! – Pokryte siatką romboidalnych zmarszczek dłonie matki podsuwają po ławie w jego stronę talerz z zupą jarzynową. – Dla ciebie zrobiłam. Mieszkanko na siódmym piętrze środkowego punktowca Ściany Wschodniej, tu zawsze mieszkała matka, a wcześniej matka z córką/synem. Uciekł po maturze, nie układało im się. Jego stan, wypierany przez Teresę, ciążył, zniekształcał ich więź. Żeby nie robić przykrości, a raczej wiedząc, że przykrość zrobi, wybrał ten mniejszy szok i rok temu przedstawił ówczesną dziewczynę. Było to pierwsze, fałszywe wyjście z szafy, bo wtedy przed sobą i przed światem grał lesbijkę. Choć w gruncie rzeczy miał wrażenie, że wszyscy wokół przeczuwali, co się dzieje. Wiedzieli, że ta Aga to „babochłop”. – Nie, dzięki, jadłam w Sezamie – kłamie, leżąc na tapczanie ustawionym pod oknem, naprzeciwko drzwi wyjściowych. Mieszkanko jest mikroskopijne, pokoik z wnęką na łóżko, dolepiona druga wnęka na kuchnię, łazienka, to wszystko. Te same meble od dwudziestu paru lat albo i dłużej. Z okna fajny widok na PeKiN, Domy Towarowe Centrum, plac Defilad. Matka na krześle ze sklejki, chyba jeszcze z lat sześćdziesiątych, stropiona tym niejedzeniem zupy przez córkę. – W twoim stanie musisz się dobrze odżywiać – oświadcza tonem dietetyczno-medycznej wyroczni. Naprawdę przejęła się tym błogosławionym stanem. Gdyby jej pozwolił, biegałaby z nim po lekarzach, trzymała za rękę, wgapiała się w wydruki z USG. Ale Teresa zna swoje miejsce, zdecydowanie w drugim rzędzie, na pewno nie przy oknie, taka dostawka w życiu córki/syna. Pogodziła się z tym, w ogóle umiała się godzić z losem, to była jej filozofia życiowa, dzięki niej przetrwała, jak płożąca się na wydmie trawa, mocniejsza, niż się wydaje, wczepiona korzeniem w ruchome piaski. – Chyba cię podam do sądu – mówi córka/syn, a matka wstaje, bo zranione serce każe jej odejść do kuchni, a podłączony do fotela elektrycznego umysł prowadzi do zlewu. Pozmywać, pozmywać choćby i czyste, złapać dystans przy ludwiku i gąbce. Buty na tapczanie. Nie zdjął butów, a teraz jeszcze wyciągnął nogi, opierając grube podeszwy
martensów o delikatny, przetarty materiał kapy. Wszystko po to, by wyprowadzić z równowagi matkę, która z zaciętym wyrazem twarzy, odwrócona tyłem myje naczynia. Dobra, trzeba jej powiedzieć, decyduje Maks. W kieszeni na piersi (piersi owinięte bandażem, stary zwyczaj, tak stary, że wszedł w nawyk, ot, odruch poranny – siku, zęby i bandaż) szeleści złożona na czworo kartka, diagnoza od doktora Ruczaja, wypisana przez sekretarkę i poświęcona zamaszystym podpisem lekarza. – Nie obrażaj się – mówi córka/syn do matki i podsuwa jej wydruk. – Co to jest? – Teresa, nieufna, wyciera pokryte pianą dłonie w zużytą ścierkę. Maks pamięta tę ścierkę z czasów świetności, kiedy lśniła soczystą zielenią, teraz sprana i wyblakła. – Przeczytaj – radzi. Gest sięgania po okulary na lodówce, gdzie ich miejsce, bo tam, na stołku, matka zawsze siadywała, żeby poczytać tygodniki, te najniższych lotów, pozwalające zapomnieć, pogrążyć się w świecie, do którego nigdy nie należała. Nie siada na taborecie, idzie do pokoju, odsuwa sklejkowe krzesło, twarde, lecz dobrze wyprofilowane. Powietrze przechodzące przez nozdrza furkocze, oznaka zdenerwowania. – Zespół dezaprobaty płci – odczytuje i powtarza na głos. Spojrzenie pełne niedowierzania, po chwili gasnące z rezygnacją. – Możesz mówić do mnie Maksymilian? Od dziś? – Jak Kolbe? – kojarzy Teresa. Chwila ciszy. – Podejrzewałam, że coś nie tak zrobiłam, kiedy byłaś mała. Maks zaprzecza wzruszony, ale i trochę zły. – Nie twoja wina. To jeszcze w życiu płodowym. – Sformułowanie rodem z jednej z wielu książek, które na swój temat przeczytał. W pierwszej z nich transseksualizm był w rozdziale o dewiacjach. – Ale wszystko będzie dobrze. Patrzy na Teresę oczami Maksymiliana, który niedawno miał doła, a potem zaczął się bać, po telefonie od Hifa. – W polskim prawie jest tak, że zmianę, korektę płci załatwia się nie w urzędzie, tylko w sądzie – tłumaczy matce. – Myślałam, że robi się operacje. Jak córka Cher. Nagle Maks czuje wdzięczność do kolorowych pisemek na lodówce, które sprawiły, że córka/syn Cher naprowadziły Teresę na trop, oswoiły z dramatem. – No też – przytakuje Maks. – Ale przede wszystkim potrzebna jest diagnoza, i ja ją mam. Sporo kasy wydałem na lekarzy. A operacje… Macha dłonią i sam nie wie, czy to męski gest, czy babski. Łapie się na dezorientacji: w stosunku do siebie używał końcówek żeńskich, ale nieobca mu była chwila zastanowienia „-łam” czy „-łem”? Ale teraz, przynajmniej przy matce, zamierza być sobą. Wkrótce przyjdzie czas, że przed całym światem. – O zmianie dokumentów decyduje sąd na podstawie wyników badań – wyjaśnia. – A w sądzie jest zasada, że musi być pozwany. Tak to działa, rozumiesz? Matka kiwa głową, choć spojrzenie ma skołowane. – I w tym przypadku, skoro zamierzam zmienić płeć, muszę pozwać rodziców. Po prostu. W oczach matki łzy. – Czyli ciebie – bo ojciec nieznany. Maks zarządza szybką ucieczkę. Tymański zadzwonił do oficera dyżurnego komendy w Wołominie i poinformował go o zdarzeniu. Ciało
młodej kobiety, świeży trup, prawdopodobnie kilkanaście godzin. Na oko. Wyjaśnił, w którym miejscu. Patrol złożony z dwóch mundurowych przyjechał po dwudziestu minutach. Popatrzyli na wielkoluda, kulawego starca i psa. Jeden podszedł i mocniej wciągnął powietrze nosem. – Gdzie leży? Tymański rozumiał procedury, ale nie lubił ludzi małej wiary. Postanowił im jednak pokazać. Trochę kluczyli, ale pomogły ułamane gałązki pozostawione przez Wilka. Weszli w gęsty młodnik i Hif się zawahał. A jeśli ciała nie będzie? A może pomylili z dłonią pogryzioną świńską racicę? Odpędził absurdalne myśli. Jeden kucnął i chwilę gapił się na znalezisko, po czym popatrzył na Wilka i Hifa, jakby zaczął ich podejrzewać. – Powiadom prokuraturę – rzucił do kolegi. I machina ruszyła. Praca w terenie do łatwych nie należy. Na dzień dobry z całej okolicy ściągnięto prewencję, na wszystkich wejściach do lasu rozstawiono tablice zabraniające wstępu. Przy „ich” wjeździe stanął patrol, który pilnował, żeby nie rozjechano śladów opon na miękkim podłożu drogi gruntowej. Przeganiał też gapiów. Po drugiej stronie drogi coraz gęściej ustawiały się samochody z ciekawskimi. Wieść rozeszła się szybko. „Psy w naszym lesie”, „Coś się stało w rezerwacie” – powtarzała jedna kuma drugiej kumie w sklepie i przez telefon. Zadaniem tego patrolu było też wlepianie mandatów kierowcom, którzy nielegalnie zaparkowali przy drodze. Ale ciekawskich było coraz więcej. Przepędzani, krążyli po okolicy. W ciągu godziny zjawił się prokurator rejonowy, facet starej daty, siwy z brzuszkiem. Próbował wydawać polecenia, bardzo przejęty, w końcu poważna sprawa, nie jakiś tam artykuł 309 czy 233, ale najprawdziwszy 148! Szybko się jednak zasapał i przekazał dowodzenie swojemu człowiekowi z pionu śledczego tutejszej komendy. Ten również nie mógł o sobie powiedzieć, że zęby zjadł na takich sprawach, a na podorędziu miał przedstawiciela stołecznej, wszystko więc i tak spadło na głowę Tymańskiego. Nieufność i podejrzliwość miejscowych szybko zmieniły się w ślepe posłuszeństwo. Prokurator perorował w samochodzie w otoczeniu śmietanki wołomińskiej socjety, ochraniany przez mundurowych, reszta zaś wykonywała polecenia Hifa. A zadań było sporo. Nie za bardzo wiedzieli, jaki obszar wyznaczyć do oględzin. Nie będą przecież czesali całego rezerwatu na powierzchni kilkudziesięciu hektarów. Ostatecznie stanęło na drodze, którą wytyczyła Suzy – od wjazdu z trasy do młodnika, samym młodniku i okolicach. Oddzielną grupę policjantów – sprowadzonych z psami z Warszawy – puszczono wzdłuż drogi powiatowej – z jednej strony na Jadów, z drugiej na Wołomin. A nuż sprawca wyrzucił coś po drodze. Wytyczono ścieżkę dojścia, aby uniknąć zatarcia ewentualnych śladów, ponadto Hif wyznaczył dwóch aspirantów, odwołanych wcześniej od innych zadań. Jednemu rozkazał dyskretnie fotografować gapiów, drugi miał wszystkich legitymować i zapisywać dane. Operacyjni, ściągnięci z najbliższych rejonów, zajęli się łapaniem każdego, kto chciał rozmawiać, czyli rozpytywaniem świadków. Dwie i pół godziny później w las ruszyła tyraliera, kierowana przez ekipę techniczną. Szła drogą dojścia do młodnika, każdy znaleziony w lesie przedmiot był oznaczany tyczką, do przeanalizowania, sfotografowania i zabrania, jeśli rokował. Jak to w lesie – znaleziono worki ze śmieciami, stary sprzęt elektryczny i toaletowy, zużyte opony. Do porzuconych skór bydlęcych i dwóch głów wezwano weterynarzy z inspekcji, ale i tak musieli poczekać na zakończenie działań. Pod plandeką, która pierwotnie służyć mogła do przykrywania motoru, leżała na brzuchu dziewczyna.
Mogła mieć osiemnaście, może dwadzieścia lat. Krótko obcięte włosy, grzywka opadająca na czoło, niebieskie oczy i nos, z którego zapewne nie była zadowolona. Oprócz małych srebrnych kolczyków w kształcie sowy nie miała na sobie niczego. Dłoń, wystającą spod rogu plandeki, naruszyła Suzy lub leśne zwierzęta, poza tym na plecach i pośladkach widniały fioletowe plamy, utworzone przez krew zatrzymaną w naczyniach włosowatych. Na szyi lekarz patolog, również wezwany do lasu, znalazł ciemnooliwkowy ślad po pętli. Największą wadą całej sytuacji był fakt, że mimo otaczającego go tłumu, Hif był w istocie sam. Nie miał z kim gadać. Wszyscy miejscowi zachowywali się profesjonalnie, ale wychodził ich brak doświadczenia. Z kimś porozmawiać jednak musiał. Wybór padł na lekarza. – I jak? – Hif znowu bawił się swoją zippo. Lekarz wytarł końcówkę termometru, którym przed chwilą mierzył temperaturę zwłok. Stali nad dołem w młodniku, wokół trwały prace, strzelały migawki, klikały klawisze netbooków, pióra kulkowe skrzypiały na arkuszach papieru. – Na podstawie plam opadowych można stwierdzić, że leży tu kilkanaście godzin – orzekł medyk. – A wcześniej kilkanaście mogła przeleżeć martwa w innym miejscu. Odwrotnie niż teraz. Na plecach. Tam jest silniejsze przekrwienie. – Mam córkę w gimnazjum – wypalił Tymański. – Możemy odwrócić zwłoki? – zapytał jeden z pracujących w dole techników. Pędzelkami usunęli już wierzchnią warstwę ziemi. – Tak jak mówiłem. Plamy na brzuchu znacznie bledsze – odezwał się lekarz. – Zaraz, zaraz. – Hif zwrócił uwagę na coś innego. I własnym oczom nie wierzył. Sekretne przejścia. Maks zna je od dziewczyny, z którą chodził jeszcze w liceum, tej od zazdrosnych kolegów, co zmówili się i spuścili mu manto w bramie na Chmielnej. Niby to mieli iść razem na imprezę, na miejscu czekała podobno Baśka, ale ona nic nie wiedziała o żadnej imprezie. Znali się z Czarkiem, chodził do równoległej klasy, upatrzył sobie Baśkę, patrzył spode łba na Maksa, zaczął coś podejrzewać, aż w końcu pewnie zobaczył, jak się całują w Ogrodzie Saskim. Nie zareagował od razu, przygotował się. Skrzyknął chłopaków. Po wszystkim Maks dziwił się, że tylko go pobili. Mogło być gorzej, mogli zamknąć go w pustym mieszkaniu rodziców, zrobić prawdziwą imprezę na jednego babochłopa i kilku prawdziwych mężczyzn. A tak tylko obili, skopali w bramie, złamali kilka żeber, rozwalili łuk brwiowy, trochę krwi, trochę płaczu matki, szycie, szybka zmiana szkoły i już. Baśka dostała szlaban od rodziców do osiemnastki. Grozili, że wywalą ją z domu. No, ale zanim się rozstały, Baśka, która dorabiała w jednym ze sklepów w głównym holu Pałacu Kultury i Nauki, zdążyła Maksowi pokazać parę sekretnych przejść. „O, tu można wejść, wiesz?” – chichotała. Poszli. Przekradli się obok sekretariatu na schody, potem w szerokim korytarzu trzeba było znaleźć drugie, ukryte dla postronnych techniczne schody, wejść w kolejne przejście, otworzyć zaryglowane metalowe drzwi i już chłodny wiatr owiewał twarz. Ścieżki na dachu wysypano żwirem, który chrzęścił pod stopami. Tędy dało się obejść cały Pałac. Nigdy się na to nie odważyli, zrobili za to dwie imprezy, z winkiem, chipsami i widokiem na Ścianę Wschodnią, plac Defilad z parkingiem. Za trzecim razem wpadli na ciecia, przestraszyli się i dali nogę. Ale sekretne przejście zostało, może nieco trudniej było nim przejść, otoczenie się zmieniło, otworzyli knajpę, ale drzwi wciąż tkwiły w tym samym miejscu, wystarczyło odczekać, aż nikt nie patrzył, i podążyć tą samą drogą. Żwir tak samo chrzęści pod nogami. Tu, na dachu miasta, choć nie na najwyższym, bo to raptem jakieś szóste piętro, może spokojnie zastanowić się, co dalej. Wczoraj był w starej kamienicy blisko placu Powstańców, rozmawiał z jedną babką w ośrodku
adopcyjno-opiekuńczym, która mówiła do niego jak do chłopaka i pytała, czy jego dziewczyna jest w ciąży. Ale potem wyszło szydło z worka. Wypełnił ankietę, kobieta, nawet miła, pouczyła go, że to tylko wstępna deklaracja i po porodzie będzie miał czterdzieści trzy dni na ostateczną decyzję. Podpisał jednak zgodę na pobyt noworodka na oddziale preadopcyjnym. Oczywiście nie powiedział matce. Teraz, w chłodzie na dachu miasta, podwija nogi, przyciska uda do małego brzucha, byle cieplej, i myśli. Co dalej? Właściwie już wiedział. Miał dosyć. Incydent z ciążą opóźnił jego wyjście z szafy, kto wie, może były to pierwsze grudki ziemi na jego twarzy? Badania są, jest diagnoza, można złożyć pozew do sądu. Ale dopiero za kilka miesięcy. Po porodzie. Gdzieś w dole rodził się jednak bunt. Tak po prostu zostawić dziecko? Jeszcze niedawno marzył o dzieciaku; myślał, że stworzą z Anką taką popieprzoną rodzinę, której głową będzie on. Pójdą do banku nasienia, Ania wstępnie zgodziła się na inseminację. Potem wszystko się spierdoliło, jakby dotąd było w porządku. Myśli, żeby z tym wszystkim skończyć, pojawiały się już wcześniej. Po rozstaniu z Baśką. Ale wtedy Maks był silniejszy. Chciał żyć. Teraz decyzja wydaje się o wiele prostsza. Jak umierać, to całą rodziną. W jednej chwili zginą trzy zamknięte w nim osoby. Mama, tata i dziecko. – Co tu robisz? – słyszy za plecami. Z ciemnej ziemi wystawała główka kości udowej. Technicy wzięli się do roboty, w ruch poszły pędzle i aparaty fotograficzne, żeby utrwalić każdy etap prac, przypominających teraz wykopaliska archeologiczne. Po godzinie ujawnili w grobie cztery szkielety. Biegły ocenił wstępnie, że spoczywały w lesie kilka lat. Potem zrobiło się jeszcze większe zamieszanie. Przybiegł ktoś z patrolu z informacją, że przyjechało małżeństwo, które chce zobaczyć zwłoki. Hif szedł do nich z rosnącą gulą w gardle. Czekali przy samochodzie, w tle falował tłumek, w który wmieszali się też dziennikarze z lokalnych mediów. – Panie oficerze – odezwał się postawny mężczyzna, około sześćdziesiątki, potargany, nieogolony, z podkrążonymi, zaczerwienionymi oczami i drżącym głosem. Jego żona trzymała się z boku, niska, krótkowłosa. – Wioletty nie ma od trzech dni. Zgłosiliśmy zaginięcie. Sąsiadka przyszła. Mówiła, że ją znaleźliście. Hif spróbował ich uspokoić. – W jakim wieku była córka? – Trzy miesiące do osiemnastki – odpowiedziała kobieta. – Miała na sobie spodnie, dżinsy, bluzkę z takim nadrukiem, chyba nazwa zespołu – wyrzucała z siebie. – I taką krótką kurtkę. Ciągle plecy miała odkryte – poskarżył się ojciec. Hif pokręcił głową. Przypomniał sobie o kolczykach. – A miała jakąś biżuterię? Rodzice wymienili pytające spojrzenia. Nie wiedzieli. Musiał spróbować inaczej. – Czy córka miała kolczyki w kształcie sowy? Matka zacisnęła oczy. Zaczęła łkać. – Najlepiej przywieźcie zdjęcie. – Rozejrzał się i wskazał jednego z aspirantów. – Kolega spisze protokół. Okazanie ciała odbędzie się w warszawskim Zakładzie Medycyny Sądowej. Na poboczu drogi spostrzegł samochód MPUK-u. – Weźcie nosze i chodźcie za mną – rozkazał. Zadzwoniła jego komórka. Spojrzał na wyświetlacz, zobaczył zdjęcie mumii. Kaśka. Odebrał.
– Mam dyżur – oznajmiła takim tonem, że od razu zboczył nieco w las, żeby nikt nie usłyszał wiąch, jakie zaraz jej pośle. Ale nie dała mu dojść do słowa. – Konrad gorączkuje, a ja muszę wyjść. – Kaśka pracowała w lecznicy weterynaryjnej, widocznie ktoś wypadł z grafiku. – Jestem pod Radzyminem, w lesie – starał się mówić spokojnie. – A twoja flama? – Chodziło jej o Agatę, z którą do niedawna mieszkał. Ale ostatnio coś się między nimi popsuło, wyprowadził się do matki. – Znajdź sobie zastępstwo – poradził. – Ja jestem ostatnia, rozumiesz? Belmondo mnie wypierdoli – zmieniła ton na błagalny. – Oddzwonię. – Rozłączył się. Ruszył w głąb lasu, facetom z noszami pokazał, żeby szli za nim. Sprawdził zasięg. Spadł z dwóch do jednej kreski. Hif zatrzymał się i dał znak smutnym, żeby zaczekali. Wybrał numer Zuzy. O dziwo, odebrała. – Gdzie jesteś? – zagaił. – Sprawdzasz mnie? Zmełł w ustach przekleństwo. Nastolatka ostatnio wierzgała. Wyczuła zagrożenie. – Siedzę w domu, ale zaraz wychodzę na imprezę. – Dobra. Posłuchaj. Jestem w lesie na miejscu morderstwa, tylko ty mi zostałaś. Weź taksówkę i pojedź do Kasi po małego. Przywieziesz go do domu, babcia się nim zajmie i jesteś wolna. Milczenie. – Daj mi babcię. Rozłączyła się. Machnął ręką na ludzi, żeby szli dalej, w końcu trasa do trupa była oznaczona, trafią. Zadzwonił do domu. – Jest Zuza? – Wyszła zaraz po tobie. Nie wróci na noc. Podobno jej pozwoliłeś – oznajmiła swoim zachrypniętym, zdecydowanym głosem matka. Hif przymknął oczy. Co ta gówniara wyrabia? Nie chciał jej wysyłać po synka, bo chorego dzieciaka pewnie trzeba będzie nieść. Nie lubiły się zresztą z Mumią i to był dodatkowy powód, dla którego wolał nie doprowadzać do konfrontacji. Ale nie miał innego wyjścia. Wydał dyspozycje przymilnym tonem. Uzyskał oporną zgodę. Potem znowu próbował dodzwonić się do córki, ale nie odebrała. Zaklął pod nosem i ruszył w las. W zagajniku faceci z zakładu pakowali zwłoki dziewczyny do czarnego worka. Podszedł do leśnego grobu wypełnionego zeszkieletowanymi zwłokami. – Ale jazda – mruknął. Rozpoznaje młodą aktorkę. Pewnie przygotowuje się do spektaklu w teatrze pod nimi. Wyszła na fajkę. – Poczęstujesz? – prosi. Dziewczyna siada obok, żeby zrobić jej skręta. Maksymilian zastanawia się, czy aktorka widzi w niej faceta, czy kobietę. Obserwuje, jak zręcznie manewruje maszynką, którą wyjęła z kieszeni. – Też pracujesz w teatrze? – zagaja, podając jej skręta. – Tytoń? – upewnia się Maks, pociąga i czuje tytoń. Dym wierci w płucach. Jeden papieros chyba nie zaszkodzi maleństwu. Zresztą, bez przesady, przed chwilą myślał o skoku. Jeszcze by trafił w przechodnia i czwarty trup zaliczony. Parska zduszonym śmiechem. – Nie – odpowiada, spoglądając na młodą, która może kiedyś awansuje na amantkę, jeśli przestanie trzymać halabardę. – Widziałam cię w jakimś serialu – przypomina sobie. Ostatnio nocami ogląda sporo chłamu, w tym tasiemców, które
służą wyłącznie za opakowanie dla lokowania produktów. – Smarowałaś kanapki smalcem roślinnym – doznaje olśnienia. Dziewczyna się krzywi. – Chyba nie wolno ci tu siedzieć – odpowiada lekko urażona tym smalcem. – Spokojnie, jestem z policji. – Maks rzuca przygotowaną na taką gadkę odpowiedź. Nie ma przy sobie papierów, ma za to pewność siebie wyrobioną przez ostatnie dwa lata pracy. Brwi na twarzy siedzącej obok brunetki wędrują do góry. – Dostałam propozycję z serialu o policji – wyczuwa okazję. Gadka się kręci. – Zagrasz nielatę? – kpi Maks. Dziewczyna chichocze. W filmach policyjnych zawsze jest w komendzie jakiś „młody” czy „młoda” – rola trzecioplanowa, serialowa halabarda. – Zabiłaś kogoś w akcji? – pada ciekawskie pytanie. Maksymilian patrzy w oczy koleżance, choć czuje, że ta raczej widzi w nim nieładną kobietę. – Nie – kłamie. – Ale dwa razy do mnie strzelali. – Klepie się po udzie i ramieniu, wskazując miejsca lekkich postrzałów. – Nieźle – wzdycha z zachwytem aktorka. – Jak to jest? – Dostać? – Maks gasi papierosa. – Lecisz na glebę i nie wiesz, co się dzieje. Nie czujesz bólu. – Strzelałaś do kogoś? – dopytuje młoda. Maks przypomina sobie o telefonie Hifa, o tym, że ma się stawić w komendzie w poniedziałek, i o trupie, którego w styczniu porzucił w zbiorniku na Woli. Raczej nie powinien wypłynąć, obciążył ciało kamieniami. Zastanawia się, czy gazy, które rozdymają brzuch topielca, mogły pokonać kupę kamieni. Czy Hif prowadzi sprawę zwłok, które jakieś nastolatki odkryły w starej gazowni? Dodał dwa do dwóch i teraz ma go na widelcu? Wtedy by nie dzwonił i nie prosił. A jednak – obawy nie znikają. Przekonanie, że wpadł, parę godzin temu doprowadziło go do desperackich planów, postawienia kropki nad „i”, jak to mówił. Rozprasza głupie myśli. W domu czeka na niego samotny, wyłączony telewizor z kolejnym sezonem serialowych reklam proszków do prania i roślinnych smalców. Wstaje, wdeptuje niedopałek w żwir, wydaje mu się, że siedząca obok aktorka wpatruje się w jego brzuch, jakby dostrzegła zaokrąglenie, którego przecież właściwie jeszcze nie widać. – Dzięki – odzywa się Maks. – W razie czego pomogę. Znajdziesz mnie w stołecznej. Cyna. Wyciąga dłoń. Naprawdę jest jej wdzięczny. Już wie, że nie popełni głupstwa. W poniedziałek pójdzie do lekarza. Przed północą Hif spotkał kobietę swojego życia. Przynajmniej tak o niej myślał, kiedy przez rok po maturze nie miał pomysłu, co ze sobą począć. Teraz była pediatrą i nawrzeszczała na niego w izbie przyjęć szpitala dziecięcego w Śródmieściu. Około dziewiętnastej wrócił wiatr. Ekipa zaczęła się zbierać. Hif nie zamierzał wracać na noc do domu, pomyślał, że prześpi się w komendzie, a następnego dnia zbierze ludzi i przeprowadzą niezbędne czynności operacyjne w terenie. Niedziela to dobry dzień, żeby pojechać do Wólki Kozłowskiej, pogadać z rodzicami i ustalić okoliczności zaginięcia dziewczyny. Odebrał Mordę od Wilka i ruszył w kierunku miasta. Wtedy zadzwoniła matka. Wprawdzie gorączka Konradowi nie skoczyła, ale pojawił się ból brzucha, dzieciak wił się na nocniku i płakał. Odpuszczało, jak leżał z podciągniętymi nogami. Szybka decyzja – do szpitala. Zadzwonił jeszcze do Mumii, a ona poinformowała Belmonda, że zamyka lecznicę. Umówili się w rejestracji. Wypełnili formularze, złożyli wyjaśnienia jak na policji i znaleźli się w wąskim korytarzu wypełnionym stękającymi, płaczącymi lub krzyczącymi dziećmi i rodzicami, których rosnący poziom stresu objawiał się agresją bądź rezygnacją. Dyżur pełniła jedna lekarka, pielęgniarki używały opryskliwości jako broni, oni zaś siedzieli na końcu kolejki z dzieckiem skulonym na kolanach Tymańskiego. Około północy Hif nie wytrzymał. Wparował do
gabinetu i wrzasnął: – Ile jeszcze mamy czekać?! Przy biurku siedziała korpulentna kobieta przed czterdziestką, z wysokim czołem i włosami zaczesanymi na kark. – Pan wezwie dyrektora, niech zobaczy, w jakich warunkach muszę pracować! Jestem sama na dyżurze… Prosiaczek? – Madzia? Ale się zmieniła! Hif wpatrywał się bezmyślnie w jej opuchniętą twarz i usiłował dopasować ją do ostatniego wspólnego wspomnienia. Niegdyś była dla niego ideałem kobiecego piękna. Między nimi baraszkowała dziewczynka, na krześle siedziała jej matka, która przywiozła tu dziecko w stanie rzekomo zagrażającym życiu. – Dziecko boli brzuch – dokończyła rozmowę Magda. Wcisnęła matce receptę w rękę i wyprosiła ją z gabinetu. – Od biegunki też może boleć. Cały czas zerkała na Hifa, który miał wrażenie, że nie zmienił się aż tak bardzo przez te ostatnie piętnaście lat. Owszem, przybyło mu parę kilogramów, kędzierzawa czupryna lekko się przerzedziła, ale to wszystko. Wesoła dziewczyna, z którą umawiał się na placu Zbawiciela i w Łazienkach, przeobraziła się tymczasem w matronę, z workami pod oczami i zmarszczkami w kącikach ust. Tylko uśmiech pozostał ten sam. Zmieniał ją w gwiazdę filmową. – Kiedyś cię szukałem – wyznał Hif. Natychmiast przyjęła Konradka poza kolejnością. – Wyrostek – orzekła i wysłała ich na chirurgię. Mumia, o dziwo, zrobiła się zazdrosna. – Skąd znasz tę babę? – spytała w windzie, jakby przed chwilą „ta baba” nie przyjęła ich dziecka mimo stada wściekłych rodziców, warczących, gdy wchodzili do gabinetu z pominięciem kolejki. – Z dawnych czasów. – Hif skoncentrował się na przesuwających się w wąskim okienku numerach pięter. – Co ci nie pasuje? – Ptaszki ćwierkają, że nie wyszło ci z Agatą. – Mumia odruchowo głaskała mokrą od potu głowę synka. Winda zahamowała z szarpnięciem. Nie zdążył odpowiedzieć. Na chirurgii lekarz potwierdził diagnozę Magdy i znalazł ostatnie miejsce na oddziale. Konradek wtulił się w ulubionego dinozaura, po lekach ból zelżał i chłopiec przysypiał. Ustalili z Mumią, że zostaną na noc. Chirurg zapowiedział, że jeśli będzie potrzebny zabieg, to dopiero w poniedziałek. Chyba że stan dziecka nagle się pogorszy. Na końcu korytarza znaleźli małą kuchnię dostępną dla rodziców. Hif poszedł zaparzyć herbatę. Kaśka czekała w sali. Przy pozostałych trzech łóżkach czuwali rodzice, niektórzy na leżakach, inni spali na karimatach rozłożonych na podłodze. Synek przysnął, więc Mumia dołączyła do Hifa w kuchni. W szafce znaleźli torebki z herbatą, skorzystali z kubków leżących na suszarce. – Ta baba była moją dziewczyną – odpowiedział teraz. Kaśka, urodzona z dziesięć lat później od Magdy, wyglądała na młodszą o dwie dekady. Ich małżeństwo rozpadło się przed rokiem. Mumia nie wytrzymała próby sił w niekończącym się konflikcie z Zuzą, która szczerze nienawidziła macochy i Konradka. Przycupnęli na podłodze, na kurtce Hifa, bo w pomieszczeniu nie było żadnych krzeseł. – Agata naciskała, wiesz na co – zaczął sierżant. – Nie zdzierżyłem. – Dałabym ci rozwód – odparła Kaśka, choć bez przekonania. Wcześniej miesiącami go zwodziła, kluczyła i co chwila zmieniała decyzję. Miał wrażenie, że nie wiedziała, czego chce. Facet, z którym była zaraz po rozstaniu z Hifem, szybko znikł z horyzontu. – Gdzie są rodzice dziecka z piątki? – Na korytarzu rozległ się krzyk pielęgniarki. Jej piskliwy głos
odbił się od aseptycznych ścian i rozbudził drzemiących w oświetlonych salach rodziców. – Syn płacze. – Stanęła w drzwiach do kuchni i wzięła się pod boki. Mumia pobiegła do chłopca. Hif został sam. 3 W języku łowieckim strzał, który nie zranił zwierzęcia poważnie, a jedynie zadał mu powierzchowne rany.
DZIEŃ DZIEWIĄTY NIEDZIELA 10 KWIETNIA – Ukradniesz samochód? – Wyglądam na złodzieja? – odparł Witczak. Stali przed ładą. Okazało się, że obie przednie opony zostały przebite. Wybiła czwarta piętnaście w nocy. – Mamy czterdzieści osiem godzin. – Saks obejrzał się za siebie, w stronę, z której przyjechali. Z kieszeni wyjął telefon komórkowy. Witczak go powstrzymał. – Jeśli wiesz o popełnieniu przestępstwa, to pierwszy telefon powinieneś wykonać na policję – poinstruował. Jan trzymał aparat przed sobą z kciukiem wymierzonym w klawiaturę. – Doszło do uprowadzenia, tak? – wypytywał Witczak, ale Saks zbył go milczeniem. – Posłuchaj. Pracowałem w kryminalnej. Wiem, jak jest. Porywacze zabraniają ci kontaktu z policją. Zawsze. Uwierz mi, ci, którzy ich słuchali, przeważnie tracili bliskich. Zmarzli. Weszli do łady, odpalili silnik, poczekali, aż temperatura wewnątrz trochę się podniesie. – Nie będzie żadnej współpracy z policją – odezwał się wreszcie Jan. – Oni spełniają swoje groźby. Znam ich. Od lat dla nich pracuję. – Co to za ludzie? – naciskał Witczak. Saks rzucił mu zdezorientowane spojrzenie. – Dennis rozrabiaka. I koledzy – mruknął. – Układ się zmienił – zauważył Witczak. – Nie wiem, co dla nich robiłeś, ale układ się zmienił. Jan posłał mu uważne spojrzenie. – To miało być ostatnie zlecenie. – Wyciągnął ze schowka rękawiczki i czapkę. Sięgnął po neseser, przejrzał skrytki w poszukiwaniu papierów. – Miałem z tym skończyć. Zwinąć biznes. Zgodzili się. – Jaki biznes? – naciskał Zero. – Rodzinny. Wyszli z łady, Jan wyciągnął z bagażnika kanister i zaczął polewać samochód benzyną. Odstawił zbiornik, wyjął komórkę, zdjął tylną klapkę i wrzucił przez uchylone drzwi kartę SIM. – Oddaj mi pistolet – zwrócił się do Witczaka. – To nie jest twoja broń – przypomniał były policjant. – Masz dwa wyjścia – odparł Saks. Wskazał kierunek na Białystok. – Oddasz mi broń i pójdziesz ze mną w tę stronę, żeby ratować Alinę i Kamillę. Witczak cofnął się o krok. – Albo? Jan sięgnął do kieszeni i wyciągnął polski pistolet P-64, identyczny model, jakiego Witczak używał kiedyś w policji. – Albo oddasz mi broń i pójdziesz w drugą stronę. A ja będę musiał radzić sobie sam. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami.
– Oni je zabiją – odezwał się w końcu Witczak. Ale w istocie się poddał. Przystał na warunki Saksa. – Jeśli spełnimy ich żądania, nie zrobią tego. Musimy zdążyć w czterdzieści osiem godzin. To proste. Mam plan. Witczak ruszył w kierunku drogi. – Tam jest stacja benzynowa. – Pokazał kierunek na Rembertów. – Dogonię cię – usłyszał. – Zostaw samochód. Niepotrzebnie zwrócisz uwagę. – Idź już – ponaglił go Jan. Po chwili huknęło. Ciemność rozbłysła, powietrze przeszyła fala gorąca. Łada stanęła w ogniu. Saks zrównał się z Witczakiem. – Poczekasz na stacji – powiedział ekspolicjant. – Zorganizuję ten samochód.
DZIEŃ TRZECI PONIEDZIAŁEK 4 KWIETNIA W niedzielę doszło do tragedii. Nad ranem do szpitala przyjechała matka Tymańskiego zmienić rodziców małego pacjenta. Konrad na szczęście czuł się nieco lepiej, więc wysłała Tymańskich do domu. Mieli się umyć, zmienić ubrania, zjeść coś i wrócić na oddział. Hif zaoferował Mumii podwózkę, którą przyjęła. Z kolei Kaśka bąknęła w samochodzie, że w szafie nadal wiszą jego ubrania, po co więc ma kursować po mieście? Wezmą prysznic i zjedzą szybkie śniadanie u niej. Zgodził się. W drodze na Bemowo parę razy dostrzegł, jak Kaśka spogląda w jego stronę. Poznali się trzy lata temu na Mokotowie. Od tragicznej śmierci jego pierwszej żony Marianny, w Wigilię 2001 roku, minęło wtedy siedem długich lat. Tymański właściwie gotów był na nowy związek. Za sobą miał kilka przygód. Żadna z nich nie przekształciła się w nic poważniejszego. Hif trafił do lecznicy weterynaryjnej, w której Mumia odbębniała praktyki jeszcze jako studentka, z posokowcem weimarskim, kuzynem Suzy. Kaśka – duża blondynka z pokaźnym biustem – od razu wpadła mu w oko. I tak się złożyło, że uratowała jego psa. U Romea pojawiła się gula na szyi. Osiedlowy weterynarz po badaniu orzekł, że podejrzewa uraz wywołany przez kolczatkę. Nie zmienił zdania, gdy Tymański zapewnił, że używa tylko skórzanej obroży. Kaśka poradziła, żeby zawiózł psa do specjalisty od chłoniaków, czyli przyjmującego na Bemowie weterynarza, przezywanego w środowisku Belmondem. Sprawa rzeczywiście okazała się poważniejsza. Pies przeszedł chemioterapię i żył jeszcze dwa lata. Kilka tygodni później Hif zjawił się w gabinecie z naręczem róż dla Kasi. Poszli na kawę. W ciągu miesiąca wzięli ślub. Pod prysznic weszli razem. Hif już w drodze do mieszkania domyślił się, do czego prowadzi propozycja wspólnego śniadania, i nie miał nic przeciwko chwili namiętności. O ile nie będzie niczym więcej, jak tylko wspólnym odprężającym ćwiczeniem fizycznym. W drodze powrotnej nie odzywali się do siebie. Tymański starał się zasłonić kołnierzem pogniecionej koszuli świeżą malinkę. Właściwie nie był zachwycony obrotem spraw. Wiedział, że związku, który rok temu się rozsypał, nie da się naprawić. Zaczęło się niewinnie. Wieczorami siadywali każde przy swoim komputerze i wchodzili na jeden z czatów internetowych dla trzydziestolatków. Hif szybko zrobił się zazdrosny, zmieniał nicki, starając się wyśledzić Kasię. Kilka razy udało mu się przyłapać ją na flircie. Wpadał w szał, kiedy Bambi albo Kati80 umawiała się z kimś na „priv”. Skoro Kaśka romansowała, on także zaczął być bardziej aktywny. Uzależnił się od tego czatowania. Kupił sobie komórkę, przez którą kontynuował wirtualne rozmowy w samochodzie i na miejscach zdarzeń. Zawalał robotę. Po miesiącu żona kazała mu się wyprowadzić. Uniósł się dumą i zamieszkał z poznaną przez internet Agatą. Kaśka zaczęła spotykać się z jakimś bubkiem, też z czatu. Hif wpadł kiedyś na imprezę zorganizowaną w knajpie przez użytkowników. Po paru piwach dał w mordę fagasowi. To przesądziło o rozstaniu. Matka, zainspirowana przez Zuzę, zaczęła nazywać Kasię „Mumią”. Od początku nie polubiły nowej
kobiety w życiu Adama. Córka wyrosła na wrażliwą, zbuntowaną nastolatkę. Tymański jej nie winił, winił siebie i kierowcę, który w tamtą Wigilię na nich najechał. Pięciolatka obserwowała wtedy ze swojego fotelika nieudolne próby reanimacji, jakie podejmował Hif, potem przyjazd karetki i umierającą Mariannę zabieraną do szpitala. Minęło siedem lat, a dziewczyna nie potrafiła zaakceptować nowego małżeństwa ojca. Na ślubie siedziała naburmuszona, ze skromnego wesela razem z babcią uciekły. Triumfowały, kiedy związek Tymańskiego z Kasią zaczął rozchodzić się w szwach. Natomiast z Agatą Zuza, o dziwo, złapała kontakt. Może imponowała jej pozycja zawodowa nowej dziewczyny ojca, która była redaktorem znanego miesięcznika lifestylowego i zabierała Zuzę na imprezy branżowe? Hif zdawał sobie sprawę, że ani jego matka, ani córka nie będą zachwycone wskrzeszeniem małżeństwa. Sam Tymański nie był pewien swoich uczuć. Owszem, miło było zaznać nieco cielesnej rozkoszy. Ale to co innego, niż wracać do codziennego kieratu, który już wcześniej ciążył. Dlatego o swoim prysznicu z Kaśką myślał w kategoriach tragedii. – Fajnie, że wpadłaś. – Hif podsuwa mu krzesło z przesadną samczą usłużnością, z jaką mężczyźni traktują ciężarne. Maks przez chwilę ma ochotę wrzasnąć: „Hif, to ja, nie poznajesz mnie? Nie jestem macicą w ludzkiej skórze!”. Ale on właśnie tak na Cynę patrzy. Maks się o to wścieka. – Zamieszanie lekkie jest. Dlatego będę się streszczał. – Na jego biurku piętrzy się stos papierów, na korkowej tablicy przyczepił sobie zdjęcia kobiecych zwłok, żeby wyglądało jak na filmach. Widzi, że Maks zezuje na te fotki. Odwraca się. – Świeżynka – komentuje. – Sam odkryłem. – W lesie – domyśla się Maks, wspominając telefon w sobotę i komentarz, że Hif traci pole. Tymański kiwa głową. – Większa afera, nie będę ci truł. A co u ciebie? Maks wzrusza ramionami, skórzana kurtka trochę mniej na nim wisi, w ostatni miesiąc przybyło mu kilka kilogramów, choć wciąż jest chudy, a brzucha właściwie nie widać. Tylko ci, którzy dobrze go znają, widzą różnicę. A Hif zna go nieźle, choć nie aż tak dobrze, żeby wiedzieć o Maksie. – Po japońsku. – Wiesz, że mój Konrad w szpitalu? Wyrostek; dziś rano miał zabieg – zagaduje ciszę, jak to Tymański. Za starym biurkiem Cyny siedzi nieznajoma dziewczyna, ciemna blondynka, wygląda na przestraszoną. Do pokoju wbiega Młody, czyli Adrian Mączka. Klepie radośnie Maksa po ramieniu. Maks chętnie by warknął, ale zmusza się do spokojnych, rzeczowych odpowiedzi. Wszystko u niego w porządku. Jeszcze na zwolnieniu. Nie wspomina o porannych napadach lęku, o strachu, jaki ścisnął go przed wejściem do komendy, ataku paniki w windzie, kiedy czuł, że brakuje mu powietrza. W końcu sytuacja trochę się uspokaja. Wszyscy zajmują się swoimi sprawami. Hif otwiera szufladę i wyjmuje stamtąd kartkę papieru. – Przyszło w piątek. – Wyciąga rękę przez biurko i podaje Cynie. Urzędowe pismo, z sądu rejonowego. Postanowienie o zwolnieniu z aresztu Romana Glistowskiego i zgoda na odpowiadanie z wolnej stopy. – Dostał dozór prokuratorski – pocieszająco dodaje Tymański. – Raz w tygodniu musi meldować się w komendzie na Malczewskiego. Po telefonie od Hifa myśli Maksa pobiegły w zupełnie inną stronę, na Wolę, do pustego zbiornika w gazowni, gdzie styczniowej nocy porzucił ciało nekrofila. Podejrzenie o popełnienie lubieżnych czynów na zwłokach udało się Maksowi zrzucić właśnie na ojca dziecka, tego samego gnoja, który w listopadzie, razem z kumplami z gangu wyprowadził Maksa z nocnego klubu, a wcześniej – przez