Julie Anne Long
Sekret uwodze-
nia
Przekład Aleksandra Górska
Tytuł oryginału
The Secret to Seduction
Najcieplejszym, najwspanialszym
i najbardziej entuzjastycznym czytelnikom,
o jakich autor może marzyć.
Mam niesamowite szczęście, ciesząc się waszym oddaniem,
przyrzekam, że dołożę wszelkich starań, by nadal pisać powieści,
od których nie będziecie się mogli oderwać.
1
Zimą 1820 roku Sabrina Fairleigh, córka pastora w Tinbury, odkryła, że
jej szczęście spoczywa w rękach libertyna.
Nie jakiegokolwiek libertyna.
Tego Libertyna.
Tak właśnie hrabia Rawden podpisywał swoje utwory poetyckie, które
gorszyły, ale także fascynowały, sprawiając, że kobiety bez względu na sta-
tus i wiek traciły dla niego głowę. Pod tym pseudonimem znała poetę wol-
nomyśliciela cała Anglia. Wieść o jego reputacji niosła się z wiatrem niczym
dym, aż dotarła do ustronnego miasteczka Tinbury w hrabstwie Derby, od-
grodzonego od reszty świata zielonymi wzgórzami, gdzie powietrze prze-
pełniał zapach pieczonej jagnięciny, od czasu do czasu cygara, i gdzie życie
było tak spokojne, przewidywalne i pełne czaru jak menuet. Na straży ładu
moralnego stał pastor, powstrzymując nadmierny rozkwit lokalnych na-
miętności. Nikomu w Tinbury nie groziło pisanie zmysłowej poezji.
Ale ani zielone wzgórza, ani pastor nie powstrzymały upartej Sabriny
Fairleigh przed zawarciem bliższej znajomości z przystojnym wikariuszem,
mieszkającym na plebanii i pełniącym posługę od blisko roku, panem Geo-
fireyem Gillrayem. Uwiódł ją widokiem opadającej na czoło czupryny. Kie-
dy wygłaszał kazanie, odrzucał zawadiacko głowę do tyłu, co sprawiało, że
jego ciemne włosy były w jeszcze większym nieładzie. Sabrinę zawsze kor-
ciło, by odgarnąć mu je z oczu. Już na samą myśl o tym oblewała się ru-
mieńcem. Żaden mężczyzna wcześniej nie wzbudził w niej podobnych pra-
gnień.
Kiedyś podczas modlitwy Geoffrey uniósł głowę i zobaczył, że Sabrina
się w niego wpatruje. Znowu spąsowiała, pewna, że wyczytał wszystko z
jej oczu.
Uśmiechnął się.
Później zaprosił ją na przechadzkę. Był ciepły, wiosenny dzień, powie-
trze wypełniał zapach świeżej trawy i kwitnących drzew. Mile spędzili
czas.
A nazajutrz znów zaproponował jej spacer, potem kolejny, i tak prze-
chadzki stały się ich zwyczajem. Sabrina opowiedziała mu o miniaturze
swojej matki i odległych wspomnieniach. A kiedy powierzyła mu najwięk-
sze marzenie – chciała zostać misjonarką w jakimś odległym kraju, w In-
diach czy Afryce – na nowo uwierzyła w cuda. Przystojny wikariusz, nie
kryjąc zdumienia, wyznał, że to także jego pragnienie.
Stwórca zdawał się mieć poczucie humoru. Wikariusz i hrabia Rawden
byli spokrewnieni. Geoffrey zwierzył się Sabrinie, że liczy na pomoc majęt-
nego kuzyna w sfinansowaniu misjonarskich planów. Zamierzał się poja-
wić na przyjęciu w jego rezydencji La Montagne, najwspanialszej posiadło-
ści w całej Anglii Środkowej, by porozmawiać o tym.
Nie wątpiła, że Geoffrey – nie odważyłaby się mówić wikariuszowi po
imieniu przy ojcu – z tą pociągłą twarzą o szlachetnych rysach, szczupłą fi-
gurą i ciemnymi przenikliwymi oczyma może być spokrewniony z hrabią.
Sam powinien być hrabią – uznała, choć nie miała bladego pojęcia, jak taki
hrabia może wyglądać. W Tinbury było tylko dwu dziedziców: jeden to
małżonek lady Mary Capstraw, a drugi to ojciec Mary.
Teraz wskutek machinacji swojej przyjaciółki, lady Mary Capstraw,
która, jak wszystkie zamężne niewiasty, usiłowała wyswatać wszystkie nie-
zamężne, Sabrina siedziała w powozie, zmierzającym do La Montagne.
Geoffrey będzie zdziwiony, gdy ją zobaczy.
Na pomysł wpadła Mary. Jej mąż bawił z wizytą u swego stryja w Ap-
pleton, miasteczku w środkowej Anglii. La Montagne leżało niemal dokład-
nie między Tinbury a domem stryja Paula. Mary napisała do Paula, Paul
napisał do hrabiego Rawdena, a ten zaprosił Capstrawów, by spotkali się w
La Montagne, skąd mieli wyruszyć w odwiedziny do kolejnych krewnych.
Mary była bardzo towarzyska, nie potrafiła wysiedzieć w domu dłużej niż
dwa tygodnie, życie wypełniały jej niekończące się spotkania towarzyskie,
rauty u przyjaciół i rodziny, a uległy małżonek nie protestował.
Mąż Mary od czasu ślubu prawie się nie odzywał. Do Sabriny powie-
dział może ze dwa słowa, porozumiewał się głównie uśmiechami i ukłona-
mi. Podejrzewała, że ożenił się z Mary po to, by uwolnić się od konieczno-
ści konwersacji. Złotowłosa, niebieskooka Mary z twarzą okrągłą jak księ-
życ i zawsze pogodną zamykała buzię tylko na czas snu.
Teraz też drzemała, siedząc w powozie naprzeciw Sabriny z lekko
uchylonymi ustami, i cichutko pochrapywała.
Zdaniem Sabriny przyjaciółka była bardzo sprytna i miała intuicję,
przynajmniej jeśli chodzi o sprawy sercowe. Zaprosiła Sabrinę do La Mon-
tagne, by jej towarzyszyła, no bo jaka kobieta podróżuje samotnie? Sabrinie,
w przeciwieństwie do Mary, brakowało doświadczenia i pewności siebie, w
kontaktach z mężczyznami nie czuła się swobodnie, traciła rezon, dlatego
obecność przyjaciółki dodawała jej otuchy. Nigdy jeszcze nie uczestniczyła
w przyjęciu w wiejskiej rezydencji; Mary zapewniała, że oświadczyny pod-
czas rautu nie należą do rzadkości.
Sabrina poinformowała ojca, że jedzie z wizytą do Mary. Naturalnie,
nie całkiem rozminęła się z prawdą, a on z pewnością by jej wybaczył – jeśli
kiedykolwiek by się dowiedział, że skłamała – pod warunkiem iż doszłoby
do zaręczyn z Geoffreyem.
Ale ten hrabia Rawden, libertyn, na litość Boga, razem z tymi swoimi
pojedynkami, metresami i poezją, która wywoływała zamęt w kobiecych
sercach... Zdumiewające. Powodują nim namiętności i nieokiełznane żądze.
To na pewno męczy. Zastanawiała się, czy rozwiązłość będzie widoczna na
jego twarzy. Rozpustne życie musiało przecież zostawić jakiś ślad. Jednak
zamiast się gorszyć albo zawstydzać, należy współczuć hrabiemu.
Wyjrzała przez okno powozu. Pani Dewberry, staruszka, nieopuszcza-
jąca nigdy swego domu w Tinbury, którą Sabrina odwiedzała przynajmniej
raz na tydzień, widziałaby w pierwszym śniegu, który zaczął padać, omen.
Sabrina była skłonna jej wierzyć. I nagle, gdy spojrzała na niebo, kształt
chmur, nawet śpiew ptaków wydawał jej się znakiem: tylko krok dzieli ją
od małżeństwa i nowej drogi życia.
Małe płachetki bieli zostawały na polach, porozrzucane niczym koron-
kowe chusteczki. Brzozy tłoczące się na poboczu po obu stronach drogi, w
jasnym świetle poranka lśniły metalicznym blaskiem – Sabrina mrużyła
oczy, kiedy powóz je mijał. Zastanawiała się, dlaczego drzewa nie okrywają
się grubym futrem zimą, jak zwierzęta, ale zrzucają liście i zostają nagie.
Uśmiechnęła się i skryła podbródek w szalu. Wyobraziła sobie minę
ojca, gdyby słyszał, co sobie myśli. Znów pogłębiłaby się bruzda na czole
pastora Fairleigha. Wyżłobiły ją tam, bez wątpienia, lata pobożnych myśli i
niekończący się strumień trosk: o parafian, o następne kazanie, o utrzyma-
nie dzieci. Za każdym razem, kiedy Sabrina wpadała na jakiś dziwaczny
pomysł i mówiła o tym, albo zbyt namiętnie oddawała się grze na fortepia-
nie, zmarszczka się pogłębiała, a w oczach pastora pojawiał się niepokój.
Jakby się obawiał, że za chwilę Sabrina niczym duszek uleci oknem.
Dlatego zachowywała takie myśli tylko dla siebie, podobnie jak skry-
wała inne skarby: mały kamień z odciskiem liścia, igłę, której używała do
swojej pierwszej robótki, i miniaturę matki – twarz tak podobną do jej wła-
snej.
Wiedziała, że pastor Fairleigh martwi się o nią bardziej niż o dwu star-
szych braci, jakby oczekiwał, że ona zrobi... coś. Nie wiedziała co. Na pew-
no coś szokującego. Może dlatego, że już w wieku trzynastu lat budziła za-
interesowanie swoją osobą. „Ładna" – mówili wszyscy w Tinbury, ale dość
oględnie, ponieważ wydawało się czymś niestosownym, by córka pastora
zwracała uwagę niepospolitą urodą. Miała zgrabną figurę i alabastrową
cerę, a gęste ciemne włosy opadały jej swobodnymi puklami niemal do ta-
lii, kiedy je rozczesywała przed snem. No i te oczy: duże, leciutko skośne i
zielone jak wiosna. Powiedzieć o Sabrinie Fairleigh „ładna", to mało. „Pięk-
na" samo się cisnęło na usta.
Kiedy dorosła, stało się jasne, że wielu mężczyzn przestało udawać, że
słucha kazania w nabożnym skupieniu, i zaczęło zamiast erudycji pastora
podziwiać jego córkę, co było raczej kłopotliwe dla duchownego.
Nikt w Tinbury nie zdziwił się zatem, gdy wyszło na jaw, że przystoj-
ny wikariusz świata nie widzi poza Sabriną. Ona sama podejrzewała, że oj-
ciec nie miałby nic przeciwko, by widzieć ją już bezpiecznie poślubioną i
pomagającą biednym na jakimś innym kontynencie.
Raz jeszcze wyjrzała przez okno, kiedy konie i powóz gwałtownie
skręciły na podjazd. Tutaj drzewa, starannie wypielęgnowane i przystrzy-
żone, rosły w równych odstępach, wszystkie tak samo wysokie, jakby wła-
ściciel majątku chciał pokazać naturze, kto tu rządzi.
Jej serce zaczęło szybciej bić. Koniec podróży oznaczał, iż zaczyna
nowe życie.
Trąciła przyjaciółkę czubkiem trzewika. Mary uchyliła jedno oko.
– Co?
– Pani Dewberry mówi, że wiewiórki w tym roku gromadzą więcej
orzechów, a kora na drzewach jest grubsza od północnej strony.
Mary otworzyła drugie oko i popatrzyła zdziwiona.
–Zima – rzuciła Sabrina niecierpliwie. – Mówi, że będzie wczesna i sro-
ga, świadczą o tym zachowanie wiewiórek i kora.
Mary się przeciągnęła.
– Och, śnieg ledwie się trzyma ziemi. Zima może i będzie wczesna, ale
ta mała warstewka nic nie znaczy.
Sabrina milczała. Mary ziewnęła.
–Wiem, o czym myślisz, Sabrino. Wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Ty i Geoffrey jesteście sobie przeznaczeni, przekonasz się.
Kiedy tylko się rozbudziła na dobre, zaczęła ćwierkać jak ptaszek.
Ale kilka chwil później, na widok La Montagne, nawet Mary ucichła.
Obie patrzyły oniemiałe.
Był to nie dom, ale pałac. Górował nad horyzontem. Gmach z żółtobrą-
zowego kamienia, co najmniej cztery razy tak długi jak wysoki; rzędy okien
niczym oczy patrzyły wyniośle z arystokratycznym chłodem. Na rozległym
brukowanym dziedzińcu wznosiła się duża marmurowa fontanna: Trzy
Gracje walczyły o szansę podtrzymywania urny, z której w cieplejsze mie-
siące zapewne tryskała woda. Jednej z bogiń wystawała spod peplosu naga
pierś. Sabrina szybko odwróciła wzrok.
Pomyślała sobie, że tak okazały dom świadczy nie tyle o zamożności,
co raczej o arogancji właściciela. Kto, na Boga, może się uważać za godnego
takiej siedziby albo mieszkać tu i nie czuć się przytłoczony?
Lokaje pomogli im wysiąść z powozu i wyładowywali kufry.
Wtedy właśnie Sabrina spojrzała na lewo od wejścia i na przyprószonej
śniegiem murawie, która otaczała dziedziniec, ujrzała kobietę i mężczyznę.
Coś w zachowaniu tych dwojga, pewne napięcie i zażyłość, przykuło jej
uwagę.
Mężczyzna był bardzo wysoki, w długim płaszczu – i to, jak na nim le-
żał, uświadomiło Sabrinie, że teraz może zobaczyć, jak naprawdę wygląda
dobrze skrojone, eleganckie ubranie.
Włosy miał ciemne, proste z niemal granatowym połyskiem i pochylał
głowę tak, jakby słuchał w napięciu tego, co mówiła kobieta. Ona miała ja-
sne loki, lśniące w słońcu i szkarłatną pelisę z futrzanym kołnierzem otula-
jącym podbródek. Nie nosiła rękawiczek i smukłe dłonie odcinały się bielą
na tle ubrania. Mówiła głosem niskim i melodyjnym.
Nagle mężczyzna gwałtownie odrzucił głowę do tyłu. Znieruchomiał i
wbił wzrok w kobietę. Sabrina wstrzymała oddech. Podobnie lis patrzył na
piżmaka, zanim rozerwie go kłami.
Odwrócił się na pięcie i najwyraźniej rozzłoszczony odszedł szybkim
krokiem.
Gonił go jej śmiech – srebrzysty, wesoły jak dzwoneczki u sań.
Wielkie nieba!
Sabrinę ciekawiło, co mogła powiedzieć kobieta, że partner zareagował
tak nerwowo. Nie panował nad emocjami!
Pomyślawszy tak, już nie miała wątpliwości: ów mężczyzna to hrabia.
Mimowolnie wykonała mały krok do tyłu w stronę powozu, gdzie sta-
ła Mary, ponieważ mężczyzna zbliżał się do fontanny.
Kiedy je zauważył, uśmiechnął się, pełen beztroskiej serdeczności.
Zmiana nastąpiła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przed chwilą
był ponury i groźny.
Gdy znalazł się przy nich, Sabrinie zaparło dech.
Tylko ktoś taki mógłby mieszkać w tym domu.
Był szczupły, ale szeroki w barach, i wyższy od Sabriny o dobrą głowę,
a ona nie należała przecież do niskich. W głęboko osadzonych oczach krył
się cień Geoffreya. Jednak szczękę miał mocniej zarysowaną, kości policz-
kowe wyżej osadzone, ostre rysy dodawały twarzy surowości. Jasnobłękit-
ne oczy pod szerokimi brwiami skrzyły się blaskiem.
Libertyn.
Zupełnie niedorzecznie pomyślała: rozpusta mu służy.
Spodziewała się kogoś delikatniejszego, z bajronowskimi lokami, smęt-
nym spojrzeniem i bladym uśmiechem na zmęczonej twarzy.
– Witam w moim domu. Hrabia Rawden do usług.
I ten głos: niski i melodyjny, czysty. Ani trochę niezachrypły od cygar
czy alkoholu.
Mary i Sabrina dygnęły, kiedy złożył głęboki ukłon.
Ale pod pozorną swobodą i spokojem Sabrina wyczuwała nie tylko
tłumiony gniew; coś jeszcze. Spojrzała tam, gdzie przed chwilą stała kobie-
ta, i zobaczyła szkarłatną pelisę, niknącą w głębi frontowego ogrodu.
Wiedziała już, że się nie myli. Cokolwiek powiedziała dama, miało
zranić, i chyba to jej się udało.
Kiedy Sabrina patrzyła na hrabiego, który wydawał już polecenia och-
mistrzyni, pomyślała sobie, że ten mężczyzna niewart jest współczucia.
Wzbudzał w niej coraz więcej niemiłych uczuć.
Potrafił szybko zmieniać swoje oblicze, co nie sprawiało mu więcej wy-
siłku niż oddychanie. Zwodził polorem i manierami. Zmierzył ją jednym
spojrzeniem wściekle inteligentnych oczu, ocenił i po cichu skreślił, by sku-
pić się na innych, ciekawszych rzeczach. Poczucie kobiecej dumy nie po-
zwalało Sabrinie przejść nad tym do porządku dziennego. Dlatego postano-
wiła, że zanim wizyta dobiegnie końca, hrabia Rawden zwróci na nią uwa-
gę.
2
Zgoda, jak na skandal, ten był szczególnie spektakularny – zaczął się
od szampana, rozwinął do sceny wyrwania Rhysa z nagich, pachnących ob-
jęć hrabiny przez jej rozsierdzonego męża, i zakończył pojedynkiem – ale
na hrabim Rawden nie wywarł większego wrażenia niż inne skandale
przez ostatnich kilka lat łączone często z jego nazwiskiem. I nie pogorszył
mu reputacji.
Bądź co bądź, kiedy się dolewa whisky do szklanki, trunek nie staje się
przez to mocniejszy. Jedynie szklanka się napełnia. Ale jeśli się napełni po-
nad miarę, część się rozleje i mamy kłopot.
Po tym ostatnim skandalu hrabia, gdziekolwiek się pojawił w Londy-
nie, napotykał rozeźlonych mężów i zadurzone kobiety, i choć miał rutynę
w codziennym uprzyjemnianiu sobie czasu, stało się to trudniejsze.
Krótko mówiąc, Rhys Gillray nie uniknął kłopotów.
Traf chciał, że wkrótce po pojedynku – w czasie którego nie ucierpiało
nic oprócz dumy, bo obaj uczestnicy strzelali wprawdzie nadzwyczajnie,
ale równie nadzwyczajnie kochali życie – dowiedział się, że dawna posia-
dłość rodowa, La Montagne, wreszcie, po tylu latach, znowu oficjalnie nale-
ży do niego. Przywrócona do tytułu Rawden.
La Montagne. Nazwa majątku bawiła jego poetycką duszę. Za-
planował i przeprowadził jego przejęcie niczym alpinista planujący wypra-
wę. Odzyskanie rezydencji stanowiło szczyt jego marzeń. I była ogromna
jak jakaś cholerna góra.
Rhys wolał bardziej subtelne metafory. Te jego, jak twierdzili znawcy,
przenikały do krwiobiegu czytelnika niczym wyborne wino: niepostrzeże-
nie upajające, może nawet niebezpieczne. Uwiedzenie na papierze.
„On rozumie kobiety", piały z zachwytu panny i mężatki.
Wierutna bzdura. Rozumiał uwodzenie. Co niewątpliwie stanowi róż-
nicę.
Tak czy inaczej, zadbał o to, by La Montagne pozostało na zawsze w
rękach Rawdenów. Nawet jeśli kamieniem węgielnym jego fortuny oraz
starań o odzyskanie ziem rodowych były krew i dręcząca tajemnica, Rhys
tłumaczył sobie, że wszystko ma swoją cenę. Przed laty, by odzyskać to,
czym teraz się cieszył, dokonał trudnego wyboru. Czasami udawało mu się
nawet uwierzyć, że w życiu jak na wojnie: żeby przetrwać trzeba podejmo-
wać bolesne, rozpaczliwe decyzje i niektórzy zapewniają sobie przetrwanie
kosztem innych. Kiedy indziej wyrzuty sumienia dręczyły go i spędzały
sen z oczu, mimo że próbował je zagłuszyć. Ale taka, uznał, była właśnie
cena. I musiał się z tym pogodzić, ponieważ klamka zapadła: nic już nie da
się zrobić.
Co więcej, kiedy on zaszył się na wsi, w Londynie odbywał się pewien
proces sądowy. Może gdyby Rhys nie wiedział, że jego tajemnica jest po-
grzebana tak głęboko jak stary kamień węgielny La Montagne, przejmował-
by się tym faktem. Ale w korzystnej dla siebie sytuacji poświęcał rozprawie
możliwie jak najmniej uwagi. Roztropny człowiek unika patrzenia prosto w
oczy dzikiemu zwierzęciu.
Jednak nie zmartwiłby się, gdyby sprawa już została zakończona.
Uciekł z Londynu pod pretekstem podejmowania gości: zaprosił Wyn-
dhama, radośnie rozpustnego artystę, który pobyt w wiejskiej rezydencji
uznał za atrakcyjną odmianę. Lady Mary i jej przyjaciółka przybyły ze
względu na starego szkolnego druha, lorda Paula Capstrawa. A kuzyn
Geoffrey przysłał liścik, dopraszając się widzenia. Rhys nie mógł sobie da-
rować, że zaprosił także Sophię Licari.
Cholerna Sophia.
Zatem niezupełnie uciekł od towarzystwa. Prawdę mówiąc, myślał z
ponurym rozbawieniem, proces nie mógł się zacząć w bardziej sprzyjają-
cym momencie. Były także inne powody, dla których Rhys Gillray zdecy-
dował się opuścić Londyn.
Kilka dni wcześniej, kiedy się pojedynkował z hrabią, któremu przy-
prawił rogi, uświadomił sobie, że nawet w chwili, gdy mierzył z pistoletu
do człowieka, a inny człowiek mierzył do niego, nie odczuwa żadnych
emocji, a wynik jest mu obojętny. Po prostu się nudził.
Przeraziła go taka reakcja.
Poza tym od tygodni nie mógł napisać ani słowa. I to także go przera-
żało. A niełatwo było przerazić Rhysa Gillraya.
Wnętrze monumentalnej budowli oszałamiało wielkością po-
mieszczeń. Odgłos kroków niósł się echem od gładkich marmurowych po-
sadzek i lśniących powierzchni ścian aż do nieskończenie wysokiego sufitu,
kiedy Mary i Sabrina szły do swoich pokoi.
Lady Capstraw odziedziczyła jeden z największych domów w Tinbu-
ry, a ten z łatwością zmieściłby się kilka razy w La Montagne! Obszerne
komnaty urządzone ze zbytkownym przepychem robiły wrażenie jakby
spoglądało się z brzegu na przestwór oceanu.
– Popatrz, biblioteka! – szepnęła Mary do przyjaciółki. I dodała gło-
śniej: – Wyobrażam sobie, że właśnie tu będziesz znikać najczęściej.
Sabrina zajrzała do wnętrza, tonącego w łagodnej ciemności, i szybko
ruszyła dalej, w obawie by się nie zgubić.
Na trzecim piętrze poprowadzono je w dwu przeciwnych kierunkach.
Sabrina została sama w swoim pokoju.
Okrążyła go niemal lękliwie, niczym zwierzę obwąchujące nowe tery-
torium. Podejrzewała, że według standardów La Montagne, uchodził za
przytulny. W kominku buzował wesoło ogień, palący się już od jakiegoś
czasu, bo w pomieszczeniu było ciepło. Otaczały ją odcienie lawendy i sza-
rości – obrzeżonego frędzlami dywanu, który okazał się bardziej pluszowo
miękki niż wiosenna trawa, oraz krzeseł i narzuty. Lekko błyszczące zasło-
ny w barwach zmierzchu opadały ciężkimi fałdami. Ich faktura przypomi-
nała materiał na suknie balowe. Sabrina się zastanawiała, ile toalet mogłaby
uszyć z jednej części.
Owinęła się kotarą i zrobiła krok, by przyjrzeć się w lustrze. Obracała
się we wszystkie strony.
Przywiozła ze sobą swoją najlepszą sukienkę. Miała wprawdzie około
pięciu lat, ale za to kolor ponadczasowy, tak w każdym razie zapewniano
ją, w dodatku niezwykle twarzowy – morski – na którego tle oczy Sabriny
błyszczały soczystą zielenią młodych listków. Nie za głęboki dekolt, bufia-
ste rękawy i prosty krój, mogły dowodzić wyszukanej elegancji. Nie była
zniszczona, ponieważ rzadko nosiła ją w Tinbury. U dołu, niestety, pozo-
stała plama po likierze migdałowym z ostatniej Gwiazdki, ale dostrzegalna
tylko dla kogoś, kto chciałby obejrzeć pantofelki. Sabrina miała nadzieję, że
nikt się nimi nie zainteresuje – miały więcej lat niż sukienka.
Wygładziła na sobie zasłonę. Uznała, że w fioletoworóżowym z do-
mieszką szarości też jej jest do twarzy i zadowolona z wyglądu uśmiechnę-
ła się. Chwilę potem napotkała w lustrze spojrzenie ochmistrzyni. Odwró-
ciła się gwałtownie.
–Och. Pani Bailey!
Spłonęła rumieńcem i odruchowo dygnęła, niechcący unosząc zasłonę
zamiast rąbka własnej sukni. Pociemniało jej w oczach. Zażenowana, wy-
puściła z rąk kotarę i stała tak, przyglądając się bezradnie, jak zwój materii
się odwija, niczym bandaż z egipskiej mumii.
Ochmistrzyni patrzyła na to wszystko z kamienną twarzą: bez śladu
potępienia czy błysku rozbawienia w oczach. Nawet gdyby Sabrina stała te-
raz goła, jak ją pan Bóg stworzył i zacinała na wiolonczeli, pani Bailey też
ani by drgnęła. Ale ta kobieta pracowała przecież dla Libertyna, i jeśli w
krążących o nim plotkach było choćby źdźbło prawdy, bez wątpienia widy-
wała rzeczy daleko bardziej ekscytujące niż jakaś tam dziewczyna owinięta
zasłoną.
–Czy mogę zaproponować pani herbatę i mały poczęstunek, panno Fa-
irleigh? Miednicę z wodą znajdzie pani w rogu pokoju. Obiad podadzą o
ósmej. Hrabia zje wtedy z państwem.
Należało chyba rozumieć, że goście muszą zabawiać się sami, dopóki
gospodarz nie zechce łaskawie do nich dołączyć.
– Dziękuję, pani Bailey. Chętnie napiję się herbaty, jeśli nie sprawi to
zbyt wiele kłopotu. – Ugryzła się w język. Przecież do obowiązków ochmi-
strzyń należało dbanie o gości. Sabrina uświadomiła sobie, że właśnie po-
kazała jak bardzo jest nieobyta.
– Przyniosę herbatę, panno Fairleigh. Czy mogę służyć czymś jeszcze?
Odważyła się zadać to pytanie.
– Może mi pani powiedzieć, czy przyjechał już pan Geoffrey Gillray?
– Jeszcze nie, panno Fairleigh, ale spodziewamy się go dzisiaj.
Sabrina miała wątpliwości, czy powinna była pytać o to. Doszła jednak
do wniosku, że ochmistrzyni najpewniej nie obchodziły sprawy jakiejś
dziewczyny, której nigdy wcześniej nie widziała i nigdy już nie zobaczy,
gdy tylko te dwa tygodnie miną.
–Dziękuję, pani Bailey.
Rhys wszedł do domu i od razu się skierował do bawialni, gdzie Wyn-
dham delektował się cygarem, czekając aż przyjaciel dołączy do niego na
obiecaną partyjkę bilardu.
Artysta odłożył cygaro i rzuciwszy okiem na hrabiego, zagadnął: – Wi-
dzę, że Sophia jak zwykle cudownie poprawiła ci humor. Dlaczego, u licha,
ją zaprosiłeś?
Rhys posłał mu wymowne, pełne niedowierzania spojrzenie.
– Dlatego że... nie pozwoli mi się nudzić. Być może nawet zaśpiewa.
Jeśli tylko, rzecz jasna, księżyc będzie w odpowiedniej fazie. A kolor pokoju
przypadnie damie do gustu.
– Jeśli obiad ją zadowoli.
– I pogoda dopisze.
Zapadło milczenie.
– Boże, po co zaprosiłem Sophię – jęknął Rhys. Wyndham roześmiał
się.
Zaprosił ją, ponieważ stanowiła antidotum na nudę, a Rhys bał się
nudy jak ognia. Od czasu wydania Sekretu uwodzenia, gdziekolwiek spoj-
rzał, natykał się na rozemocjonowane, narzucające się kobiety. Naturalnie,
już wcześniej nie narzekał na brak zainteresowania ze strony dam – mógł
się podobać, a poza tym był hrabią i bohaterem wojennym. Ale ten choler-
ny tomik wierszy zupełnie pozbawił go przyjemności podboju.
Inaczej rzecz się miała z Sophią.
Przy niej.... Cóż, przypominał sobie dziecięce zabawy, kiedy wymachi-
wał zegarkiem, puszczając zajączki, i drażnił się z kotem. Zwierzak skakał
na plamę światła i unosił w zaskoczeniu łapę, bo nic nie złapał. Ale kiedy
znów zobaczył żywe refleksy, ścigał je. Gonił je po to tylko, by gonić.
Rhys podejrzewał, że Sophia nie istnieje naprawdę, że jest tylko odbi-
ciem, pięknym, czarodziejskim naczyniem na wspaniały głos, ale nigdy nie
udało mu się odkryć istoty jej uroku. Ta tajemnica kazała mu wracać, fascy-
nowała na tyle, by dał się wciągnąć w wyrafinowane kobiece gierki. Uwa-
żał, że ona także ma prawo walczyć z nudą. Być może eksperymentowa-
niem z jego temperamentem zapewniała sobie miłą rozrywkę.
No i była dla muzyki tym, czym Libertyn był dla poezji. Mógł jej wyba-
czyć niemal wszystko, kiedy śpiewała.
–Kim są kobiety, które teraz przyjechały? – chciał wiedzieć Wyndham.
Położył nogi na stoliczku stojącym przed sofą. Rhys spojrzał na niego kar-
cąco.
Wyndham spuścił nogi.
–Och, to nie są kobiety, które by cię interesowały, Wyndham. Lady
Mary, ta egzaltowana, rozszczebiotana blondynka, jest żoną lorda Paula
Capstrawa. On przebywa w gościnie u krewnych w Midlands i tu ma się
spotkać ze swoją małżonką, ponieważ La Montagne znajduje się między
Tinbury i domem jego stryja. Stary kumpel ze szkoły. Najwyraźniej nie
przeszkadza mu moja podła reputacja, a może po prostu założył, że nie
będę uwodził jego żony. Jeśli tak przypuszczał, nie pomylił się. A jej przyja-
ciółka... panna Serena jakośtam? To córka pastora. Tak słyszałem.
Rhys odwrócił się i kontemplował widok za oknem, zastanawiając się,
czy Sophia jeszcze spaceruje po parku. Nie: zrobiło się zbyt zimno, i jej głos
mógłby ucierpieć. Powiedziała, to co chciała, i z pewnością dawno już wró-
ciła do domu.
Co go obchodziło, że lord Levenham kupił Sophii czerwoną pelisę?
Nieważne, rzecz w tym, jak Sophia wprowadziła ten temat do rozmowy.
Wbiła mu sztylet miedzy żebra. Uraziła jego dumę. No, przynajmniej coś
poczuł...
– Tinbury? Gdzie u czorta to jest? – dopytywał się Wyndham.
– A jakie to ma znaczenie? – prychnął Rhys. – Chodź, Wyndham, poka-
żę ci solarium. Kapitalne miejsce do malowania. A potem pogramy w bi-
lard.
Herbata była wyśmienita i podana, mimo że Sabrina nie zamawiała, z
przepysznym cytrynowym ciastem sezamowym. Smakowała wybornie, a
na jej walory zapewne nie pozostawał bez wpływu artystycznie malowany
porcelanowy czajniczek.
Zdjęła ciepłe okrycie, czepek, szal i pelisę. Odświeżyła się wodą perfu-
mowaną lawendą. Postanowiła poszukać Mary. Mimo że miała czelność za-
gadnąć panią Bailey o Geoffreya, o pokój przyjaciółki zapomniała zapytać.
Sabrina nigdy wcześniej nie gościła w wielkiej rezydencji, nigdy też nie
miała do dyspozycji tyle wolnego czasu na rozrywki. Co nie znaczy, że była
ich całkiem pozbawiona. Ale na plebanii ani chwili nie próżnowała: odwie-
dzała starszych i chorych, zarządzała domowym budżetem, planowała po-
siłki, szyła, naprawiała, gotowała, zajmowała się ogrodem i organizowała
zbiórki odzieży dla ubogich, przewlekle chorych i pijaków. Szczególnym
przypadkiem był biedny pan Shumley, święcie wierzący, że jest królem Je-
rzym. Mieszkańcy na ogół dobrotliwie utwierdzali go w tym przekonaniu,
kłaniając się w pas na jego widok, pytali o zdrowie jego wysokości. W cie-
plejsze miesiące sypiał w stodołach, zimą jej ojciec pozwalał mu czasami
przenocować w zakrystii.
Raz do roku odbywał się jarmark na cześć kościoła i wszyscy brali w
nim udział, bawiąc się doskonale. Sabrina nie narzekała na brak absorbują-
cych zajęć. Organizowano także zebrania i potańcówki. Ale dopiero z chwi-
lą pojawienia się na plebanii wikarego Geoffreya Gillroya, wesołe towarzy-
skie spotkania stały się źródłem innego rodzaju emocji.
Postanowiła zejść na dół i nasłuchiwać głosów. Być może reszta gości
też przybyła i niezwykle towarzyska Mary już ich odnalazła. Minęła dwie
bawialnie i kiedy znalazła się przed biblioteką, pomieszczenie samo ją
wciągnęło.
Sabrina uwielbiała czytać, ale w Tinbury, z racji rozlicznych obowiąz-
ków, czas na lekturę znajdowała dopiero przed snem. Świece były drogie,
więc ograniczała się do dwudziestu stron dziennie. I choć dobrnięcie do
końca książki trwało całe wieki, mogła dłużej się nią delektować.
Ogromna biblioteka miała inny wystrój niż pokoje, które Sabrina już
widziała. Złotem połyskiwały tylko tytuły wyryte na grzbietach książek
oraz gięte nogi stoliczka w pobliżu kominka. W umeblowaniu dominowało
ciemne drewno. Ciężkie zasłony barwy czekolady, zebrane czarnymi sznu-
rami z jedwabiu sięgały podłogi; dywany z motywem brązowo–czarnych
wolut były równie miękkie jak kobierzec w jej sypialni.
Idąc, nie słyszała swoich kroków i czuła się dość osobliwie – jakby na-
gle stała się duchem i nie tyle odwiedzała rezydencję, ile ją nawiedzała.
Niedaleko kominka stały naprzeciwko siebie dwa ciemne skórzane
krzesła o wachlarzowatych oparciach i sofa w czarno–brązowe paski. Służ-
ba najwyraźniej postawiła sobie za punkt honoru, by ogrzać cały dom, co
zbulwersowało Sabrinę. Ona i ojciec ślęczeli nad budżetem plebanii, opra-
cowując strategię walki z wrogiem, którym były wydatki. Doskonale wie-
działa, ile musi kosztować ogrzanie domu o takiej powierzchni.
Arogancki dom, arogancki gospodarz, aroganckie wydatki.
Współczucie, upomniała się. Przypomniała sobie wściekłość hrabiego,
który cierpiał z powodu zranionej dumy. Zastanawiała się, kim jest ta ko-
bieta: jego kochanką?
Wielkie nieba, czy naprawdę przebywa pod jednym dachem z utrzy-
manką?
Książki ustawione tematycznie na półkach miały oprawy w ponurych
kolorach – granatowe i ciemnozielone oraz brązowe i bordo. Filozofia, hi-
storia, beletrystyka. Obok pozycji autorstwa mężczyzn zauważyła całkiem
sporo pisarek. I... Co to? Poezja?
Poczuła na karku dreszcz podniecenia. Czyżby znajdowały się tu jego
osławione wiersze? A jeśli tak, czy ona odważy się je przeczytać?
Szybko i nerwowo przejrzała nazwiska na grzbietach: Yeates, Colerid-
ge, Southey, Keats, Chatterton, Wordsworth, Lamb, Brentano. I Byron,
oczywiście. Równie skandalizujący jak Libertyn, przynajmniej w życiu co-
dziennym; podobno opuścił kraj, żeby walczyć w jakiejś nieprzemyślanej
zagranicznej wojnie. Ach, ci poeci i ich niespokojne dusze. Każdy z nich ma
głowę w chmurach.
Wierszy hrabiego nie znalazła na półce. Może przeoczenie, a może to-
mik był tak gorszący, że usunięto go sprzed oczu ciekawskich gości.
W końcu Sabrina wybrała powieść Marii Edgeworth, zachęcona tytu-
łem: Opowieści z wyższych sfer. Może się dowie czegoś użytecznego. Wypró-
bowała krzesło i sofę, przysiadając na każdym meblu, i zdecydowała się na
tę ostatnią. A ponieważ w pobliżu znajdował się zegar, nie obawiała się, że
przeoczy kolację.
Poza tym Mary na pewno będzie wiedziała, gdzie jej szukać.
–W tym pomieszczeniu raczej nie będziesz spędzać zbyt dużo czasu,
Wyndham – powiedział Rhys, kiedy mijali bibliotekę w drodze do pokoju
bilardowego.
Przyjaciel parsknął śmiechem, ale kiedy zajrzał do środka, stłumił re-
chot.
–Przechowujesz tam kobiety, Rawden? Czy w ten sposób chcesz mnie
nakłonić do częstszego obcowania z filozofami i poetami?
–A jest tam jakaś? – Hrabia także zajrzał do środka. Istotnie zza oparcia
kanapy wystawała głowa. Włosy kobiety były ciemne, miedzianozłote – wi-
dział w świetle kominka – zebrane do góry i upięte w kok. Kilka luźnych
kosmyków opadało na policzki. Mrużyła oczy, miała ściągnięte brwi, kiedy
czytała, czasem wykrzywiając usta, jakby w grymasie niezadowolenia.
W ogóle nie zauważyła, że stanęli w drzwiach, pochłonięta lekturą.
Rhys poznał książkę. Powieść Marii Edgeworth. Inteligentna kobieta,
ta panna Edgeworth, i świetna pisarka, mimo że skłonna do prawienia mo-
rałów między wierszami i zbyt pragmatyczna. Tymczasem on potrzebował
teraz słów, które pieściły, uspokajały albo pobudzały; zaliczył już swoją
dawkę nauk. Trzymał ten tom przez wzgląd na pannę Edgeworth, którą
znał osobiście i lubił.
Sądząc po wyborze lektury, Rhys nie miał wątpliwości, kim jest gość w
bibliotece.
– To tylko ta córka pastora – szepnął Wyndhamowi. – Zostawmy ją z
tymi kazaniami.
Wyndham stłumił śmiech i poszli dalej.
3
To tylko ta córka pastora.
Sabrina poczuła urazę. Ten człowiek wcześniej potraktował ją jak po-
wietrze, a teraz jeszcze jej uchybił. Powiedział to do przyjaciela, kiedy wy-
chodzili z biblioteki.
Jak, u Boga ojca, taki człowiek mógł być spokrewniony z Geoffreyem? I
dlaczego niby miałaby się tym przejmować?
I jeszcze jedna rzecz nie dawała jej spokoju: Geoffrey powinien być tu
już od kilku godzin, a nigdzie go nie widziała.
Sabrina uniosła nieco łokieć, umożliwiając nadskakującemu lokajowi
dołożenie jej na talerz groszku.
Żyrandole ociekały kryształowymi soplami, ostrymi niczym kły, na
stole przykrytym śnieżnobiałym obrusem rozstawiono cienkie srebrne
świeczniki, jarzące się malutkimi płomieniami. Zasuwa olśniewała bla-
skiem, klejnoty na szyi i nadgarstku signory Sophii Licari – sławnej diwy
operowej, kobiety bliskiej sercu hrabiego – mieniły się kolorami.
Jedwabna suknia panny Licari w odcieniu miedzi doskonale współgra-
ła z jej oczami. Były w kształcie migdała, a ich właścicielka spoglądała na
świat spod lekko przymkniętych powiek, jakby za bardzo jej ciążyły długie,
gęste rzęsy.
Po prawej stronie Sabriny siedział pan Wyndham, artysta malarz. Miej-
sca z lewej zajmowali pan Mumphrey i podróżująca z nim kobieta, pani
Wessel – bywalczyni wieczorów poetyckich, na których grywała na flecie.
Sabrina słuchała jej z wypiekami na twarzy, ale nie dała się zwieść: ozna-
czało to bowiem tyle, że pani Wessel jest aktorką, która akompaniuje na fle-
cie. Jednak mimo swojej profesji ta przystojna, zażywna i pogodna kobieta
nie sprawiała wrażenia zdeprawowanej. Niewykluczone, że farbowała wło-
sy henną, ale poza tym nie miała w sobie nic wulgarnego. Nie wiadomo czy
byli małżeństwem, choć pan Mumphrey wydawał się całkiem miły jak na
człowieka, który, być może, żył w grzechu z kobietą. Zabrał się do wieprzo-
winy i groszku z niemal fanatycznym zapałem i sympatycznie wypytywał
o Tinbury.
Paul, który przybył po południu, siedział obok żony w drugim końcu
stołu, niedaleko hrabiego. Mary, jak zwykle, nie zamykała się buzia, a mał-
żonek potakiwał i uśmiechał się w przerwach.
Gospodarz znosił tę paplaninę, dzielnie panując nad zniecierp-
liwieniem, mimo że szczebiot Mary potrafił oszołomić, zwłaszcza męż-
czyzn.
Prawdę mówiąc, Sabrina nigdy jeszcze nie widziała równie znu-
dzonego mężczyzny. Choć na pozornie spokojnej twarzy hrabiego pojawił
się uprzejmy uśmiech, nie mógł zatuszować wewnętrznego napięcia; nerwy
mogły mu puścić w każdej chwili.
– Ach, słyszałeś, Rawden? Wicehrabia Bedford zaliczył kulkę w poje-
dynku – odezwał się nagle Wyndham.
Ręka Sabriny z kawałkiem mięsa na widelcu zatrzymała się w połowie
drogi do ust.
– Z powodu kobiety? – spytał hrabia, jakby omawiał cenę zboża.
– Ma naturalnietite – wtrąciła signora Licari – A cóż by innego wcho-
dziło w grę? Mówimy w końcu o Bedfordzie. Jego nazwisko świetnie doń
pasuje1
... Tyle łóżek.
– Hrabina Montshire – powiedział malarz.
– Aha. – Nazwisko nie zrobiło na hrabim wrażenia. – A jak jej mąż to
przyjmuje?
Sabrina położyła widelec bardzo starannie przy brzegu talerza i wbiła
weń wzrok. Trochę za duża dawka salonowej ogłady do przełknięcia na je-
den raz: hrabina? pojedynek? mąż? I mówi się o tym tak bezceremonialnie,
lekkim tonem.
Nawet Mary zamilkła, rzucała tylko niespokojne spojrzenia, trzepocząc
rzęsami. Paul sprawiał wrażenie mniej poruszonego, ale skarcił Wyndhama
wzrokiem. Malarz wzruszył ramionami i uśmiechnął się – przecież nie
można go winić za to, że mówi prawdę.
11Bed (ang.) – łóżko; /brd (ang.) – bród (przyp. tłum.).
Sabrina poczuła się jeszcze bardziej zażenowana, gdy hrabia zwrócił
się do niej:
–Przepraszamy, panno Fairleigh. Gorszymy panią?
Znowu ten głos, głęboki, zdecydowany i wytworny. Nie wierzyła, by
lord Rawden żałował, że sieje zgorszenie. Ale kierując do niej te słowa, za-
chował dobre maniery, jak przystało na gospodarza domu.
Odchrząknęła.
–To musi być niewyobrażalnie przykre: pozostawać na łasce takich
nieokiełznanych namiętności, które prowadzą do pojedynków.
Goście przerwali rozmowy, wszyscy patrzyli na Sabrinę.
–Naprawdę pani tak uważa, panno Fairleigh? – Czuła się skrępowana,
stając się nagle obiektem zainteresowania całego towarzystwa. Była pod ob-
strzałem spojrzeń hrabiego. Ale jego pytanie wydawało się całkiem szczere,
mimo że zadane z dziwnym błyskiem w oku.
– Och, tak – powiedziała łagodnie na wypadek gdyby pomyślał, że go
ocenia. Przypomniała sobie, że podobno zabił człowieka w pojedynku.
– Pani nigdy nie „pozostawała na łasce nieokiełznanych namiętności",
panno Fairleigh? – zapytał bardziej z ciekawości niż z ironią.
Spuściła wzrok nieco speszona, ale zebrała się w sobie i patrząc hrabie-
mu w oczy, mówiła całkiem swobodnie.
–Na szczęście mam z natury spokojne usposobienie, co niewątpliwie
pomaga w zachowaniu równowagi. Ale szczerze współczuję ludziom, któ-
rzy muszą zmagać się ze skrajnymi emocjami. To musi być strasznie męczą-
ce, i zapewne często wywołuje cierpienie.
Hrabia patrzył na nią z nieukrywanym zainteresowaniem. Pan Wyn-
dham zakaszlał dyskretnie.
–To dowód niezwykłej dobroduszności z pani strony – odparł po
chwili. — Niewielu byłoby stać na okazanie współczucia nieszczęśliwcom
miotanym zwierzęcymi instynktami, panno Fairleigh.
Sabrina nie wiedziała, co odpowiedzieć.
–Dziękuję. – Nic innego nie przyszło jej do głowy. Pan Wyndham
znów zakaszlał.
–Lady Mary mówiła, że pochodzi pani z Tinbury. Pani ojciec jest tam
pastorem?
Najwyraźniej przyciągnęła uwagę hrabiego. Miała jednak wątpliwości,
czy dobrze się stało.
– Tak, lordzie Rawden.
– A jak spędza pani czas w Tinbury? – Uprzejme pytanie, zdawałoby
się zadane całkiem szczerze, ale jakby nerwowo sondujące, podszyte niepo-
kojem.
– Cóż, lubię odwiedzać biedniejsze rodziny w miasteczku. Na plebanii
zbieramy żywność i odzież, przekazujemy potrzebującym, ludziom tak nie-
szczęśliwym, jak pani Dewberry. Albo pan Shumley, który... – odchrząknę-
ła i ściszyła nieco głos – ...pije.
–Grzesznik zatem z tego pana Shumleya? – Też ściszył głos, niemal do
szeptu. Uniósł brew pytająco.
Hrabia miał niejeden grzech na sumieniu, dlatego Sabrina uznała, że
powinna odpowiedzieć powściągliwie.
–Tak się składa, że alkohol nie jest jedyną słabością pana Shumleya,
lordzie Rawden. Uważa również, że jest królem Jerzym.
Zebrani przy stole wybuchnęli śmiechem.
–I tak też się składa, że dzieli z jego wysokością tę drugą słabość – do-
dał hrabia z rozbawieniem.
Uśmiech w jednej chwili starł nudę z jego twarzy i wygładził rysy. Nie-
spodziewana odmiana sprowokowała myśl: on jest piękny. Zniewolona
jego urokiem szybko spuściła wzrok, usiłując odzyskać panowanie nad
sobą.
–I odpowiada pani życie w Tinbury, panno Fairleigh?
A więc jeszcze z nią nie skończył. Nie była tak naiwna, by wierzyć, że
człowieka mieszkającego w Londynie szczególnie interesowało życie w
Tinbury.
Znów spojrzała na niego, z mocnym postanowieniem nieulegania
urzekającej męskiej urodzie.
– Jest spokojne i przyjemne. Z radością spędziłabym tam resztę życia,
gdybym nie miała nadziei, że będę mogła czynić dobro jako misjonarka na
jakimś dalekim lądzie, może w Afryce. Chciałabym pomagać innym, któ-
rym mniej się poszczęściło.
– Stawia sobie pani ambitne i godne najwyższego szacunku zadania,
panno Fairleigh. – Hrabia wyciągnął rękę w jej stronę, wznosząc kielich.
„Skąd może pan wiedzieć?" – miała ochotę zapytać.
–Działalność misjonarska dowodzi szlachetności charakteru – stwier-
dził uroczyście Wyndham.
Mary uśmiechała się do Sabriny, rozpromieniona i dumna z przyjaciół-
ki.
Signora Licari dobrze się bawiła, słuchając wymiany zdań między hra-
bią i prostą dziewczyną. Sabrina pochodziła ze wsi, ale to wcale nie znaczy-
ło, że ktoś ma prawo z niej kpić. A już na pewno nie ta dama.
„Współczucie", upomniała się.
–Skoro o pomocy mowa, pomóżmy zniknąć z półmisków wieprzowi-
nie – rzucił radośnie Wyndham.
Po posiłku poproszono Sophię Licari, by zechciała zaśpiewać. Prosił
pan Mumphrey. Uniżenie.
Signora Licari położyła palec wskazujący na podbródku i przechyliła
głowę na bok, patrząc nieobecnym wzrokiem. Rozważała odpowiedź, być
może.
–Myślę, że nie dzisiaj – oświadczyła krótko.
W tej sytuacji pan Mumphrey zasiadł do wiolonczeli, a pani Wessel
chwyciła flet i wielki salon rozbrzmiał przyjemną lekką kompozycją Bacha,
którą Sabrina rozpoznała. Ale nikt nie czuł się zobowiązany, by cały czas
siedzieć i słuchać w skupieniu. Goście oddawali się też innym rozrywkom.
Mary i jej mąż umówili się na karty z signorą Licari i panem Wyndhamem,
ale Sabrina nie znała zasad gry, postanowiła więc poczytać w pokoju razem
ze wszystkimi, ponieważ tak nakazywała grzeczność.
Znalazła sobie wygodne krzesło i przyniosła książkę Marii Edgeworth.
Przeczytała ledwie dwie strony, kiedy uniosła głowę i zobaczyła, że
bardzo blisko niej przy eleganckim biureczku usadowił się hrabia, z piórem
w dłoni i rozłożonym przed sobą dużym arkuszem papieru.
Nagle, z jakiegoś powodu, trudniej jej było oddychać. Zupełnie jakby
hrabia, siedząc obok, zużywał więcej powietrza niż zwykła osoba, i dla niej
zostawało coraz mniej. A może powietrze z jakichś powodów stało się
ostrzejsze, jak to na zewnątrz.
Hrabia pisał, nie poświęcając Sabrinie więcej uwagi niż lampie na biu-
reczku. Wróciła więc do lektury.
Przeczytała dwie strony, kiedy coś kazało jej unieść wzrok.
Wpatrywał się w nią.
Miał zdumiewająco niebieskie oczy.
Uśmiechnęła się lekko.
Nie zmienił wyrazu twarzy. Nawet nie drgnęła mu powieka.
–Czy... czy pisze pan wiersz? – odważyła się zagadnąć.
Wtedy mrugnął. Zmarszczył brwi, jakby nie całkiem uświadamiał so-
bie skąd ją zna albo się dziwił, że ośmieliła się do niego odezwać. Jakby ja-
kiś zwierzak domowy chciał z nim rozmawiać o poezji.
–Ależ, oczywiście. – Zdawał się lekko rozbawiony. Pobłażliwy. – Piszę
wiersz. – Przyjrzał się jej trochę dłużej, oceniająco. – Właśnie usiłuję znaleźć
rym do „skóra".
Sabrina spłonęła rumieńcem od kołnierzyka po linię włosów. Hrabia
spuścił wzrok na papier. Ale zdążyła zauważyć błysk uśmieszku na jego
ustach. Diabeł wcielony.
– Nieprawda, lordzie Rawden. – Podniósł głowę zaskoczony.
– Nie usiłowałem?
–Nie. Gdyby powiedział pan, że szuka rymu do, dajmy na to, Niemen,
mogłabym panu uwierzyć. Bura, córa, lura, góra... – wymieniała dobitnie. –
Uważam, że jedyne, co pan usiłował, to być...
Urwała, uświadomiwszy sobie, że gani hrabiego. Uśmiechał się nie-
znacznie.
–Niepoprawny? – dokończył usłużnie. – Bardzo dobrze. Niemen, mó-
wiła pani? Będę o tym pamiętał następnym razem, kiedy postanowię być
niepoprawny.
Pochylił głowę nad kartką i stało się jasne, że to koniec rozmowy.
Sabrina poniewczasie zdała sobie sprawę, że powinna raczej przypo-
chlebiać się hrabiemu, wspierając w ten sposób Geoffreya, który liczył na
sfinansowanie misji – ich wspólnej, miała nadzieję.
Wzięła głęboki oddech i ostrożnie, jakby dawała niedźwiedziowi rękę
do obwąchania, zaryzykowała pytanie.
–Pisanie wierszy sprawia panu przyjemność, lordzie Rawden?
Podniósł gwałtownie głowę, marszcząc brwi. Chyba ze zdumienia, że
ktoś się ośmielił mu przeszkadzać.
–Uchowaj Boże – powiedział lekceważąco. – Łagodzi ból.
Spuścił wzrok.
Sabrina wiedziała, że hrabia, w dodatku owiany złą sławą, może po-
zwolić sobie na wiele. Niemniej nie była przyzwyczajona, żeby ją ignoro-
wano, przynajmniej w Tinbury – i zdziwiła się, odkrywszy jak bardzo jej to
przeszkadza.
–Łagodzi ból – powtórzyła szeptem. – Jak patetycznie. – Wróciła do
książki.
Hrabia uniósł głowę, tym razem bardzo wolno.
–Co pani powiedziała, panno Fairleigh?
Och, nie.
Popatrzyła na niego z niewinną, miała nadzieję, minką.
–Ja... – Urwała.
–To brzmiało inaczej: „Jak patetycznie" – przypomniał, wypowiadając
słowa z naciskiem.
Sabrina nie rwała się do potwierdzania. Wystarczyło, że ją samą paliły
policzki, co było jednoznaczną odpowiedzią.
– Czy zna pani jakieś moje wiersze, panno Fairleigh? – spytał łagodnie.
– Nie! – rzuciła bez namysłu, choć gwałtowność mogła być poczytana
za impertynencję. Z drugiej strony, lepiej, żeby od razu dała jasno do zrozu-
mienia, jakim jest typem kobiety.
– Słusznie. Zapewne nie zrozumiałaby ich pani i tylko zamąciłyby jej w
głowie. – Hrabia spuścił wzrok, znów pisał.
Powinna to tak zostawić. Naprawdę powinna.
– Czytam po angielsku bez trudności – bąknęła.
– Namiętność to zgoła inny język – odparował, nie zadawszy sobie tru-
du podniesienia głowy znad kartki.
Przebywała w jego towarzystwie niecały dzień, a już popełniła jeden z
siedmiu grzechów głównych. Później winiła dumę za to, co powiedziała w
odpowiedzi.
–Kusi mnie, by wznieść oczy do nieba, lordzie Rawden, ale nie mogła-
bym wtedy kontynuować lektury.
Hrabia powoli uniósł głowę i z uwagą przyglądał się Sabrinie. Na jego
twarzy pojawił się słaby uśmieszek.
–Kontynuować lektury? Przewróciła pani nie więcej niż dwie strony
od czasu kiedy tu siedzi, panno Fairleigh. Aż tak wolno czyta pani? A może
moja obecność tak panią rozprasza? Jeśli to drugie, bardzo przepraszam.
Myślała, że poeci mają głowy w chmurach. Ten twardo stąpał po zie-
mi.
–Ale pan nie żałuje, lordzie Rawden – powiedziała spokojnie.
Uśmiechnął się szeroko, szczerze, swobodnie, a w kącikach oczu do-
strzegła rozchodzące się promieniście zmarszczki. I nie potrafiła już myśleć
trzeźwo.
–Rzeczywiście. Chyba nie żałuję. – Nie przestawał się uśmiechać.
Powinna spojrzeć w inną stronę albo odwzajemnić uśmiech, albo coś
powiedzieć. Cokolwiek. Ale zupełnie jakby straciła rozum. Mogła tylko pa-
trzeć.
Uśmiech znikł z jego twarzy.
–Skoro już tak sobie gawędzimy – mówił w zamyśleniu – i skoro pani
nieźle zna angielski, zastanawiam się, czy mógłbym panią prosić o pomoc
przy moich wierszach.
To była niemal uniżona prośba, a służenie pomocą bardziej leżało w
naturze Sabriny niż szermierka słowna.
–Niewiele wiem o poezji, lordzie Rawden, ale z radością spróbuję.
–Cóż... – zaczął nieśmiało – piszę wiersz o uwodzeniu.
Równie dobrze mógłby powiedzieć „piszę wiersz o widelcach". Jego
ton sprawiał, że te słowa wydały się mniej niebezpieczne. A przez to, para-
doksalnie, groźne w dwójnasób.
–Myślałam, że już napisał pan książkę o... uwodzeniu, lordzie Rawden.
Zbyt późno uświadomiła sobie, że tym samym zdradza, iż wie wszyst-
ko o jego gorszącym tomiku.
Rozsiadł się wygodnie na krześle; nietrudno się było domyślić, że te-
mat, który został poruszony, to jego konik.
–Och, nie sposób przestać pisać o uwodzeniu, panno Fairleigh. Myślę,
że mam jeszcze wiele do powiedzenia w tej kwestii. – Zabrzmiało to niemal
akademicko.
Sabrina pomyślała o pocałunku, którego smak miała nadzieję poznać
kiedyś dzięki Geoffreyowi, i o tych tajemniczych rzeczach, sekretach mał-
żeńskiej alkowy, o których panienki mówiły jedynie w najogólniejszych eu-
femizmach, chichocząc.
W Tinbury mieszkała kiedyś pewna dziewczyna, o której, gdy zniknęła
nagle, mówiono, że została skompromitowana. A wszystko to z powodu
uwiedzenia. Sprawa przybrała posmak skandalu.
– Ale... dlaczego chce pan... – Sabrina odchrząknęła. – Uwiedzenie wią-
że się z nakłanianiem i zniewoleniem. Kuszeniem kobiety wbrew jej woli.
Czyż nie?
– Chce pani powiedzieć, że... nie przystoi o tym pisać, panno Fairleigh?
– Wydawał się zmartwiony. – Uważałem... Cóż, naprawdę myślałem, że
każda kobieta pragnie być uwodzona. Że to leży w naturze kobiety.
–Te godne pożałowania, być może pragną – odparła poważnie. – Bra-
kuje im silnej woli. Ale są również takie, które opatrzność obdarzyła więk-
szym hartem ducha.
Nie miała pojęcia o uwodzeniu, ale całkiem dobrze się znała na pra-
wieniu kazań.
–Aha. Czyli twierdzi pani, że jej nie można uwieść. – Hrabia pokiwał
głową. – Z powodu hartu ducha, jak rozumiem. Bo pani zdaniem uwiedze-
nie ma coś wspólnego z „wolą" – silną, albo słabą.
Sabrina nagle uświadomiła sobie, jak często słowo „uwodzenie" i jego
wariacje padały w ciągu ostatniej minuty rozmowy. Czuła się omotywana
lepką, jedwabną pajęczyną utkaną ze słów i nie potrafiła się uwolnić.
– Nie jesteśmy przecież zwierzętami, lordzie Rawden – zaczęła delikat-
nie. – Możemy kontrolować nasze zachowania. Mnie nigdy nie sprawiało to
trudności. Jak mówiłam, mam spokojne usposobienie i mogę jedynie...
– Współczuć — wszedł jej w słowo — nieszczęśnikom dotkniętym po-
rywczym, zwierzęcym temperamentem. O, tak, pamiętam. Chciałbym pa-
nią o coś zapytać, jeśli można.
– Proszę.
– Pochodzi pani ze wsi, czy tak?
– Owszem. Tinbury zupełnie nie przypomina Londynu. – Uświadomi-
ła sobie, że w jej ustach Londyn zabrzmiał jak Babilon, kiedy hrabia lekko
się skrzywił.
– Hm, tak. A zatem... na wsi... widuje pani, jak zwierzęta się dostoso-
wują do otoczenia i okoliczności? Futra robią im się gęstsze na zimę, mają
cętki, by łatwiej się ukryć przed drapieżnikami, albo kolorowe ubarwienie,
by przyciągnąć innych przedstawicieli swojego gatunku? – Patrzył na nią,
zmarszczywszy brwi.
– Cóż... Tak, widuję. W tym roku bydło ma bujniejszą sierść na zimę. A
wiewiórki zaczęły gromadzić więcej orzechów, i pani Dewberry uważa, że
to zwiastuje wczesną i srogą zimę.
Hrabia pokiwał głową.
–Świetnie. Ale gnębi mnie jedna kwestia. – Pochylił się nad nią tak bli-
sko, że widziała, jak bardzo gęste są jego rzęsy, i że oczy mają kilka odcieni
granatu.
W zamyśleniu splótł dłonie na kolanach.
Julie Anne Long Sekret uwodze- nia Przekład Aleksandra Górska Tytuł oryginału The Secret to Seduction
Najcieplejszym, najwspanialszym i najbardziej entuzjastycznym czytelnikom, o jakich autor może marzyć. Mam niesamowite szczęście, ciesząc się waszym oddaniem, przyrzekam, że dołożę wszelkich starań, by nadal pisać powieści, od których nie będziecie się mogli oderwać.
1 Zimą 1820 roku Sabrina Fairleigh, córka pastora w Tinbury, odkryła, że jej szczęście spoczywa w rękach libertyna. Nie jakiegokolwiek libertyna. Tego Libertyna. Tak właśnie hrabia Rawden podpisywał swoje utwory poetyckie, które gorszyły, ale także fascynowały, sprawiając, że kobiety bez względu na sta- tus i wiek traciły dla niego głowę. Pod tym pseudonimem znała poetę wol- nomyśliciela cała Anglia. Wieść o jego reputacji niosła się z wiatrem niczym dym, aż dotarła do ustronnego miasteczka Tinbury w hrabstwie Derby, od- grodzonego od reszty świata zielonymi wzgórzami, gdzie powietrze prze- pełniał zapach pieczonej jagnięciny, od czasu do czasu cygara, i gdzie życie było tak spokojne, przewidywalne i pełne czaru jak menuet. Na straży ładu moralnego stał pastor, powstrzymując nadmierny rozkwit lokalnych na- miętności. Nikomu w Tinbury nie groziło pisanie zmysłowej poezji. Ale ani zielone wzgórza, ani pastor nie powstrzymały upartej Sabriny Fairleigh przed zawarciem bliższej znajomości z przystojnym wikariuszem, mieszkającym na plebanii i pełniącym posługę od blisko roku, panem Geo- fireyem Gillrayem. Uwiódł ją widokiem opadającej na czoło czupryny. Kie- dy wygłaszał kazanie, odrzucał zawadiacko głowę do tyłu, co sprawiało, że jego ciemne włosy były w jeszcze większym nieładzie. Sabrinę zawsze kor- ciło, by odgarnąć mu je z oczu. Już na samą myśl o tym oblewała się ru- mieńcem. Żaden mężczyzna wcześniej nie wzbudził w niej podobnych pra- gnień. Kiedyś podczas modlitwy Geoffrey uniósł głowę i zobaczył, że Sabrina się w niego wpatruje. Znowu spąsowiała, pewna, że wyczytał wszystko z jej oczu. Uśmiechnął się. Później zaprosił ją na przechadzkę. Był ciepły, wiosenny dzień, powie- trze wypełniał zapach świeżej trawy i kwitnących drzew. Mile spędzili czas. A nazajutrz znów zaproponował jej spacer, potem kolejny, i tak prze- chadzki stały się ich zwyczajem. Sabrina opowiedziała mu o miniaturze swojej matki i odległych wspomnieniach. A kiedy powierzyła mu najwięk-
sze marzenie – chciała zostać misjonarką w jakimś odległym kraju, w In- diach czy Afryce – na nowo uwierzyła w cuda. Przystojny wikariusz, nie kryjąc zdumienia, wyznał, że to także jego pragnienie. Stwórca zdawał się mieć poczucie humoru. Wikariusz i hrabia Rawden byli spokrewnieni. Geoffrey zwierzył się Sabrinie, że liczy na pomoc majęt- nego kuzyna w sfinansowaniu misjonarskich planów. Zamierzał się poja- wić na przyjęciu w jego rezydencji La Montagne, najwspanialszej posiadło- ści w całej Anglii Środkowej, by porozmawiać o tym. Nie wątpiła, że Geoffrey – nie odważyłaby się mówić wikariuszowi po imieniu przy ojcu – z tą pociągłą twarzą o szlachetnych rysach, szczupłą fi- gurą i ciemnymi przenikliwymi oczyma może być spokrewniony z hrabią. Sam powinien być hrabią – uznała, choć nie miała bladego pojęcia, jak taki hrabia może wyglądać. W Tinbury było tylko dwu dziedziców: jeden to małżonek lady Mary Capstraw, a drugi to ojciec Mary. Teraz wskutek machinacji swojej przyjaciółki, lady Mary Capstraw, która, jak wszystkie zamężne niewiasty, usiłowała wyswatać wszystkie nie- zamężne, Sabrina siedziała w powozie, zmierzającym do La Montagne. Geoffrey będzie zdziwiony, gdy ją zobaczy. Na pomysł wpadła Mary. Jej mąż bawił z wizytą u swego stryja w Ap- pleton, miasteczku w środkowej Anglii. La Montagne leżało niemal dokład- nie między Tinbury a domem stryja Paula. Mary napisała do Paula, Paul napisał do hrabiego Rawdena, a ten zaprosił Capstrawów, by spotkali się w La Montagne, skąd mieli wyruszyć w odwiedziny do kolejnych krewnych. Mary była bardzo towarzyska, nie potrafiła wysiedzieć w domu dłużej niż dwa tygodnie, życie wypełniały jej niekończące się spotkania towarzyskie, rauty u przyjaciół i rodziny, a uległy małżonek nie protestował. Mąż Mary od czasu ślubu prawie się nie odzywał. Do Sabriny powie- dział może ze dwa słowa, porozumiewał się głównie uśmiechami i ukłona- mi. Podejrzewała, że ożenił się z Mary po to, by uwolnić się od konieczno- ści konwersacji. Złotowłosa, niebieskooka Mary z twarzą okrągłą jak księ- życ i zawsze pogodną zamykała buzię tylko na czas snu. Teraz też drzemała, siedząc w powozie naprzeciw Sabriny z lekko uchylonymi ustami, i cichutko pochrapywała. Zdaniem Sabriny przyjaciółka była bardzo sprytna i miała intuicję, przynajmniej jeśli chodzi o sprawy sercowe. Zaprosiła Sabrinę do La Mon- tagne, by jej towarzyszyła, no bo jaka kobieta podróżuje samotnie? Sabrinie,
w przeciwieństwie do Mary, brakowało doświadczenia i pewności siebie, w kontaktach z mężczyznami nie czuła się swobodnie, traciła rezon, dlatego obecność przyjaciółki dodawała jej otuchy. Nigdy jeszcze nie uczestniczyła w przyjęciu w wiejskiej rezydencji; Mary zapewniała, że oświadczyny pod- czas rautu nie należą do rzadkości. Sabrina poinformowała ojca, że jedzie z wizytą do Mary. Naturalnie, nie całkiem rozminęła się z prawdą, a on z pewnością by jej wybaczył – jeśli kiedykolwiek by się dowiedział, że skłamała – pod warunkiem iż doszłoby do zaręczyn z Geoffreyem. Ale ten hrabia Rawden, libertyn, na litość Boga, razem z tymi swoimi pojedynkami, metresami i poezją, która wywoływała zamęt w kobiecych sercach... Zdumiewające. Powodują nim namiętności i nieokiełznane żądze. To na pewno męczy. Zastanawiała się, czy rozwiązłość będzie widoczna na jego twarzy. Rozpustne życie musiało przecież zostawić jakiś ślad. Jednak zamiast się gorszyć albo zawstydzać, należy współczuć hrabiemu. Wyjrzała przez okno powozu. Pani Dewberry, staruszka, nieopuszcza- jąca nigdy swego domu w Tinbury, którą Sabrina odwiedzała przynajmniej raz na tydzień, widziałaby w pierwszym śniegu, który zaczął padać, omen. Sabrina była skłonna jej wierzyć. I nagle, gdy spojrzała na niebo, kształt chmur, nawet śpiew ptaków wydawał jej się znakiem: tylko krok dzieli ją od małżeństwa i nowej drogi życia. Małe płachetki bieli zostawały na polach, porozrzucane niczym koron- kowe chusteczki. Brzozy tłoczące się na poboczu po obu stronach drogi, w jasnym świetle poranka lśniły metalicznym blaskiem – Sabrina mrużyła oczy, kiedy powóz je mijał. Zastanawiała się, dlaczego drzewa nie okrywają się grubym futrem zimą, jak zwierzęta, ale zrzucają liście i zostają nagie. Uśmiechnęła się i skryła podbródek w szalu. Wyobraziła sobie minę ojca, gdyby słyszał, co sobie myśli. Znów pogłębiłaby się bruzda na czole pastora Fairleigha. Wyżłobiły ją tam, bez wątpienia, lata pobożnych myśli i niekończący się strumień trosk: o parafian, o następne kazanie, o utrzyma- nie dzieci. Za każdym razem, kiedy Sabrina wpadała na jakiś dziwaczny pomysł i mówiła o tym, albo zbyt namiętnie oddawała się grze na fortepia- nie, zmarszczka się pogłębiała, a w oczach pastora pojawiał się niepokój. Jakby się obawiał, że za chwilę Sabrina niczym duszek uleci oknem. Dlatego zachowywała takie myśli tylko dla siebie, podobnie jak skry- wała inne skarby: mały kamień z odciskiem liścia, igłę, której używała do
swojej pierwszej robótki, i miniaturę matki – twarz tak podobną do jej wła- snej. Wiedziała, że pastor Fairleigh martwi się o nią bardziej niż o dwu star- szych braci, jakby oczekiwał, że ona zrobi... coś. Nie wiedziała co. Na pew- no coś szokującego. Może dlatego, że już w wieku trzynastu lat budziła za- interesowanie swoją osobą. „Ładna" – mówili wszyscy w Tinbury, ale dość oględnie, ponieważ wydawało się czymś niestosownym, by córka pastora zwracała uwagę niepospolitą urodą. Miała zgrabną figurę i alabastrową cerę, a gęste ciemne włosy opadały jej swobodnymi puklami niemal do ta- lii, kiedy je rozczesywała przed snem. No i te oczy: duże, leciutko skośne i zielone jak wiosna. Powiedzieć o Sabrinie Fairleigh „ładna", to mało. „Pięk- na" samo się cisnęło na usta. Kiedy dorosła, stało się jasne, że wielu mężczyzn przestało udawać, że słucha kazania w nabożnym skupieniu, i zaczęło zamiast erudycji pastora podziwiać jego córkę, co było raczej kłopotliwe dla duchownego. Nikt w Tinbury nie zdziwił się zatem, gdy wyszło na jaw, że przystoj- ny wikariusz świata nie widzi poza Sabriną. Ona sama podejrzewała, że oj- ciec nie miałby nic przeciwko, by widzieć ją już bezpiecznie poślubioną i pomagającą biednym na jakimś innym kontynencie. Raz jeszcze wyjrzała przez okno, kiedy konie i powóz gwałtownie skręciły na podjazd. Tutaj drzewa, starannie wypielęgnowane i przystrzy- żone, rosły w równych odstępach, wszystkie tak samo wysokie, jakby wła- ściciel majątku chciał pokazać naturze, kto tu rządzi. Jej serce zaczęło szybciej bić. Koniec podróży oznaczał, iż zaczyna nowe życie. Trąciła przyjaciółkę czubkiem trzewika. Mary uchyliła jedno oko. – Co? – Pani Dewberry mówi, że wiewiórki w tym roku gromadzą więcej orzechów, a kora na drzewach jest grubsza od północnej strony. Mary otworzyła drugie oko i popatrzyła zdziwiona. –Zima – rzuciła Sabrina niecierpliwie. – Mówi, że będzie wczesna i sro- ga, świadczą o tym zachowanie wiewiórek i kora. Mary się przeciągnęła. – Och, śnieg ledwie się trzyma ziemi. Zima może i będzie wczesna, ale ta mała warstewka nic nie znaczy. Sabrina milczała. Mary ziewnęła.
–Wiem, o czym myślisz, Sabrino. Wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ty i Geoffrey jesteście sobie przeznaczeni, przekonasz się. Kiedy tylko się rozbudziła na dobre, zaczęła ćwierkać jak ptaszek. Ale kilka chwil później, na widok La Montagne, nawet Mary ucichła. Obie patrzyły oniemiałe. Był to nie dom, ale pałac. Górował nad horyzontem. Gmach z żółtobrą- zowego kamienia, co najmniej cztery razy tak długi jak wysoki; rzędy okien niczym oczy patrzyły wyniośle z arystokratycznym chłodem. Na rozległym brukowanym dziedzińcu wznosiła się duża marmurowa fontanna: Trzy Gracje walczyły o szansę podtrzymywania urny, z której w cieplejsze mie- siące zapewne tryskała woda. Jednej z bogiń wystawała spod peplosu naga pierś. Sabrina szybko odwróciła wzrok. Pomyślała sobie, że tak okazały dom świadczy nie tyle o zamożności, co raczej o arogancji właściciela. Kto, na Boga, może się uważać za godnego takiej siedziby albo mieszkać tu i nie czuć się przytłoczony? Lokaje pomogli im wysiąść z powozu i wyładowywali kufry. Wtedy właśnie Sabrina spojrzała na lewo od wejścia i na przyprószonej śniegiem murawie, która otaczała dziedziniec, ujrzała kobietę i mężczyznę. Coś w zachowaniu tych dwojga, pewne napięcie i zażyłość, przykuło jej uwagę. Mężczyzna był bardzo wysoki, w długim płaszczu – i to, jak na nim le- żał, uświadomiło Sabrinie, że teraz może zobaczyć, jak naprawdę wygląda dobrze skrojone, eleganckie ubranie. Włosy miał ciemne, proste z niemal granatowym połyskiem i pochylał głowę tak, jakby słuchał w napięciu tego, co mówiła kobieta. Ona miała ja- sne loki, lśniące w słońcu i szkarłatną pelisę z futrzanym kołnierzem otula- jącym podbródek. Nie nosiła rękawiczek i smukłe dłonie odcinały się bielą na tle ubrania. Mówiła głosem niskim i melodyjnym. Nagle mężczyzna gwałtownie odrzucił głowę do tyłu. Znieruchomiał i wbił wzrok w kobietę. Sabrina wstrzymała oddech. Podobnie lis patrzył na piżmaka, zanim rozerwie go kłami. Odwrócił się na pięcie i najwyraźniej rozzłoszczony odszedł szybkim krokiem. Gonił go jej śmiech – srebrzysty, wesoły jak dzwoneczki u sań. Wielkie nieba! Sabrinę ciekawiło, co mogła powiedzieć kobieta, że partner zareagował
tak nerwowo. Nie panował nad emocjami! Pomyślawszy tak, już nie miała wątpliwości: ów mężczyzna to hrabia. Mimowolnie wykonała mały krok do tyłu w stronę powozu, gdzie sta- ła Mary, ponieważ mężczyzna zbliżał się do fontanny. Kiedy je zauważył, uśmiechnął się, pełen beztroskiej serdeczności. Zmiana nastąpiła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przed chwilą był ponury i groźny. Gdy znalazł się przy nich, Sabrinie zaparło dech. Tylko ktoś taki mógłby mieszkać w tym domu. Był szczupły, ale szeroki w barach, i wyższy od Sabriny o dobrą głowę, a ona nie należała przecież do niskich. W głęboko osadzonych oczach krył się cień Geoffreya. Jednak szczękę miał mocniej zarysowaną, kości policz- kowe wyżej osadzone, ostre rysy dodawały twarzy surowości. Jasnobłękit- ne oczy pod szerokimi brwiami skrzyły się blaskiem. Libertyn. Zupełnie niedorzecznie pomyślała: rozpusta mu służy. Spodziewała się kogoś delikatniejszego, z bajronowskimi lokami, smęt- nym spojrzeniem i bladym uśmiechem na zmęczonej twarzy. – Witam w moim domu. Hrabia Rawden do usług. I ten głos: niski i melodyjny, czysty. Ani trochę niezachrypły od cygar czy alkoholu. Mary i Sabrina dygnęły, kiedy złożył głęboki ukłon. Ale pod pozorną swobodą i spokojem Sabrina wyczuwała nie tylko tłumiony gniew; coś jeszcze. Spojrzała tam, gdzie przed chwilą stała kobie- ta, i zobaczyła szkarłatną pelisę, niknącą w głębi frontowego ogrodu. Wiedziała już, że się nie myli. Cokolwiek powiedziała dama, miało zranić, i chyba to jej się udało. Kiedy Sabrina patrzyła na hrabiego, który wydawał już polecenia och- mistrzyni, pomyślała sobie, że ten mężczyzna niewart jest współczucia. Wzbudzał w niej coraz więcej niemiłych uczuć. Potrafił szybko zmieniać swoje oblicze, co nie sprawiało mu więcej wy- siłku niż oddychanie. Zwodził polorem i manierami. Zmierzył ją jednym spojrzeniem wściekle inteligentnych oczu, ocenił i po cichu skreślił, by sku- pić się na innych, ciekawszych rzeczach. Poczucie kobiecej dumy nie po- zwalało Sabrinie przejść nad tym do porządku dziennego. Dlatego postano- wiła, że zanim wizyta dobiegnie końca, hrabia Rawden zwróci na nią uwa-
gę. 2 Zgoda, jak na skandal, ten był szczególnie spektakularny – zaczął się od szampana, rozwinął do sceny wyrwania Rhysa z nagich, pachnących ob- jęć hrabiny przez jej rozsierdzonego męża, i zakończył pojedynkiem – ale na hrabim Rawden nie wywarł większego wrażenia niż inne skandale przez ostatnich kilka lat łączone często z jego nazwiskiem. I nie pogorszył mu reputacji. Bądź co bądź, kiedy się dolewa whisky do szklanki, trunek nie staje się przez to mocniejszy. Jedynie szklanka się napełnia. Ale jeśli się napełni po- nad miarę, część się rozleje i mamy kłopot. Po tym ostatnim skandalu hrabia, gdziekolwiek się pojawił w Londy- nie, napotykał rozeźlonych mężów i zadurzone kobiety, i choć miał rutynę w codziennym uprzyjemnianiu sobie czasu, stało się to trudniejsze. Krótko mówiąc, Rhys Gillray nie uniknął kłopotów. Traf chciał, że wkrótce po pojedynku – w czasie którego nie ucierpiało nic oprócz dumy, bo obaj uczestnicy strzelali wprawdzie nadzwyczajnie, ale równie nadzwyczajnie kochali życie – dowiedział się, że dawna posia- dłość rodowa, La Montagne, wreszcie, po tylu latach, znowu oficjalnie nale- ży do niego. Przywrócona do tytułu Rawden. La Montagne. Nazwa majątku bawiła jego poetycką duszę. Za- planował i przeprowadził jego przejęcie niczym alpinista planujący wypra- wę. Odzyskanie rezydencji stanowiło szczyt jego marzeń. I była ogromna jak jakaś cholerna góra. Rhys wolał bardziej subtelne metafory. Te jego, jak twierdzili znawcy, przenikały do krwiobiegu czytelnika niczym wyborne wino: niepostrzeże- nie upajające, może nawet niebezpieczne. Uwiedzenie na papierze. „On rozumie kobiety", piały z zachwytu panny i mężatki. Wierutna bzdura. Rozumiał uwodzenie. Co niewątpliwie stanowi róż- nicę. Tak czy inaczej, zadbał o to, by La Montagne pozostało na zawsze w rękach Rawdenów. Nawet jeśli kamieniem węgielnym jego fortuny oraz starań o odzyskanie ziem rodowych były krew i dręcząca tajemnica, Rhys
tłumaczył sobie, że wszystko ma swoją cenę. Przed laty, by odzyskać to, czym teraz się cieszył, dokonał trudnego wyboru. Czasami udawało mu się nawet uwierzyć, że w życiu jak na wojnie: żeby przetrwać trzeba podejmo- wać bolesne, rozpaczliwe decyzje i niektórzy zapewniają sobie przetrwanie kosztem innych. Kiedy indziej wyrzuty sumienia dręczyły go i spędzały sen z oczu, mimo że próbował je zagłuszyć. Ale taka, uznał, była właśnie cena. I musiał się z tym pogodzić, ponieważ klamka zapadła: nic już nie da się zrobić. Co więcej, kiedy on zaszył się na wsi, w Londynie odbywał się pewien proces sądowy. Może gdyby Rhys nie wiedział, że jego tajemnica jest po- grzebana tak głęboko jak stary kamień węgielny La Montagne, przejmował- by się tym faktem. Ale w korzystnej dla siebie sytuacji poświęcał rozprawie możliwie jak najmniej uwagi. Roztropny człowiek unika patrzenia prosto w oczy dzikiemu zwierzęciu. Jednak nie zmartwiłby się, gdyby sprawa już została zakończona. Uciekł z Londynu pod pretekstem podejmowania gości: zaprosił Wyn- dhama, radośnie rozpustnego artystę, który pobyt w wiejskiej rezydencji uznał za atrakcyjną odmianę. Lady Mary i jej przyjaciółka przybyły ze względu na starego szkolnego druha, lorda Paula Capstrawa. A kuzyn Geoffrey przysłał liścik, dopraszając się widzenia. Rhys nie mógł sobie da- rować, że zaprosił także Sophię Licari. Cholerna Sophia. Zatem niezupełnie uciekł od towarzystwa. Prawdę mówiąc, myślał z ponurym rozbawieniem, proces nie mógł się zacząć w bardziej sprzyjają- cym momencie. Były także inne powody, dla których Rhys Gillray zdecy- dował się opuścić Londyn. Kilka dni wcześniej, kiedy się pojedynkował z hrabią, któremu przy- prawił rogi, uświadomił sobie, że nawet w chwili, gdy mierzył z pistoletu do człowieka, a inny człowiek mierzył do niego, nie odczuwa żadnych emocji, a wynik jest mu obojętny. Po prostu się nudził. Przeraziła go taka reakcja. Poza tym od tygodni nie mógł napisać ani słowa. I to także go przera- żało. A niełatwo było przerazić Rhysa Gillraya. Wnętrze monumentalnej budowli oszałamiało wielkością po- mieszczeń. Odgłos kroków niósł się echem od gładkich marmurowych po-
sadzek i lśniących powierzchni ścian aż do nieskończenie wysokiego sufitu, kiedy Mary i Sabrina szły do swoich pokoi. Lady Capstraw odziedziczyła jeden z największych domów w Tinbu- ry, a ten z łatwością zmieściłby się kilka razy w La Montagne! Obszerne komnaty urządzone ze zbytkownym przepychem robiły wrażenie jakby spoglądało się z brzegu na przestwór oceanu. – Popatrz, biblioteka! – szepnęła Mary do przyjaciółki. I dodała gło- śniej: – Wyobrażam sobie, że właśnie tu będziesz znikać najczęściej. Sabrina zajrzała do wnętrza, tonącego w łagodnej ciemności, i szybko ruszyła dalej, w obawie by się nie zgubić. Na trzecim piętrze poprowadzono je w dwu przeciwnych kierunkach. Sabrina została sama w swoim pokoju. Okrążyła go niemal lękliwie, niczym zwierzę obwąchujące nowe tery- torium. Podejrzewała, że według standardów La Montagne, uchodził za przytulny. W kominku buzował wesoło ogień, palący się już od jakiegoś czasu, bo w pomieszczeniu było ciepło. Otaczały ją odcienie lawendy i sza- rości – obrzeżonego frędzlami dywanu, który okazał się bardziej pluszowo miękki niż wiosenna trawa, oraz krzeseł i narzuty. Lekko błyszczące zasło- ny w barwach zmierzchu opadały ciężkimi fałdami. Ich faktura przypomi- nała materiał na suknie balowe. Sabrina się zastanawiała, ile toalet mogłaby uszyć z jednej części. Owinęła się kotarą i zrobiła krok, by przyjrzeć się w lustrze. Obracała się we wszystkie strony. Przywiozła ze sobą swoją najlepszą sukienkę. Miała wprawdzie około pięciu lat, ale za to kolor ponadczasowy, tak w każdym razie zapewniano ją, w dodatku niezwykle twarzowy – morski – na którego tle oczy Sabriny błyszczały soczystą zielenią młodych listków. Nie za głęboki dekolt, bufia- ste rękawy i prosty krój, mogły dowodzić wyszukanej elegancji. Nie była zniszczona, ponieważ rzadko nosiła ją w Tinbury. U dołu, niestety, pozo- stała plama po likierze migdałowym z ostatniej Gwiazdki, ale dostrzegalna tylko dla kogoś, kto chciałby obejrzeć pantofelki. Sabrina miała nadzieję, że nikt się nimi nie zainteresuje – miały więcej lat niż sukienka. Wygładziła na sobie zasłonę. Uznała, że w fioletoworóżowym z do- mieszką szarości też jej jest do twarzy i zadowolona z wyglądu uśmiechnę- ła się. Chwilę potem napotkała w lustrze spojrzenie ochmistrzyni. Odwró- ciła się gwałtownie.
–Och. Pani Bailey! Spłonęła rumieńcem i odruchowo dygnęła, niechcący unosząc zasłonę zamiast rąbka własnej sukni. Pociemniało jej w oczach. Zażenowana, wy- puściła z rąk kotarę i stała tak, przyglądając się bezradnie, jak zwój materii się odwija, niczym bandaż z egipskiej mumii. Ochmistrzyni patrzyła na to wszystko z kamienną twarzą: bez śladu potępienia czy błysku rozbawienia w oczach. Nawet gdyby Sabrina stała te- raz goła, jak ją pan Bóg stworzył i zacinała na wiolonczeli, pani Bailey też ani by drgnęła. Ale ta kobieta pracowała przecież dla Libertyna, i jeśli w krążących o nim plotkach było choćby źdźbło prawdy, bez wątpienia widy- wała rzeczy daleko bardziej ekscytujące niż jakaś tam dziewczyna owinięta zasłoną. –Czy mogę zaproponować pani herbatę i mały poczęstunek, panno Fa- irleigh? Miednicę z wodą znajdzie pani w rogu pokoju. Obiad podadzą o ósmej. Hrabia zje wtedy z państwem. Należało chyba rozumieć, że goście muszą zabawiać się sami, dopóki gospodarz nie zechce łaskawie do nich dołączyć. – Dziękuję, pani Bailey. Chętnie napiję się herbaty, jeśli nie sprawi to zbyt wiele kłopotu. – Ugryzła się w język. Przecież do obowiązków ochmi- strzyń należało dbanie o gości. Sabrina uświadomiła sobie, że właśnie po- kazała jak bardzo jest nieobyta. – Przyniosę herbatę, panno Fairleigh. Czy mogę służyć czymś jeszcze? Odważyła się zadać to pytanie. – Może mi pani powiedzieć, czy przyjechał już pan Geoffrey Gillray? – Jeszcze nie, panno Fairleigh, ale spodziewamy się go dzisiaj. Sabrina miała wątpliwości, czy powinna była pytać o to. Doszła jednak do wniosku, że ochmistrzyni najpewniej nie obchodziły sprawy jakiejś dziewczyny, której nigdy wcześniej nie widziała i nigdy już nie zobaczy, gdy tylko te dwa tygodnie miną. –Dziękuję, pani Bailey. Rhys wszedł do domu i od razu się skierował do bawialni, gdzie Wyn- dham delektował się cygarem, czekając aż przyjaciel dołączy do niego na obiecaną partyjkę bilardu. Artysta odłożył cygaro i rzuciwszy okiem na hrabiego, zagadnął: – Wi- dzę, że Sophia jak zwykle cudownie poprawiła ci humor. Dlaczego, u licha,
ją zaprosiłeś? Rhys posłał mu wymowne, pełne niedowierzania spojrzenie. – Dlatego że... nie pozwoli mi się nudzić. Być może nawet zaśpiewa. Jeśli tylko, rzecz jasna, księżyc będzie w odpowiedniej fazie. A kolor pokoju przypadnie damie do gustu. – Jeśli obiad ją zadowoli. – I pogoda dopisze. Zapadło milczenie. – Boże, po co zaprosiłem Sophię – jęknął Rhys. Wyndham roześmiał się. Zaprosił ją, ponieważ stanowiła antidotum na nudę, a Rhys bał się nudy jak ognia. Od czasu wydania Sekretu uwodzenia, gdziekolwiek spoj- rzał, natykał się na rozemocjonowane, narzucające się kobiety. Naturalnie, już wcześniej nie narzekał na brak zainteresowania ze strony dam – mógł się podobać, a poza tym był hrabią i bohaterem wojennym. Ale ten choler- ny tomik wierszy zupełnie pozbawił go przyjemności podboju. Inaczej rzecz się miała z Sophią. Przy niej.... Cóż, przypominał sobie dziecięce zabawy, kiedy wymachi- wał zegarkiem, puszczając zajączki, i drażnił się z kotem. Zwierzak skakał na plamę światła i unosił w zaskoczeniu łapę, bo nic nie złapał. Ale kiedy znów zobaczył żywe refleksy, ścigał je. Gonił je po to tylko, by gonić. Rhys podejrzewał, że Sophia nie istnieje naprawdę, że jest tylko odbi- ciem, pięknym, czarodziejskim naczyniem na wspaniały głos, ale nigdy nie udało mu się odkryć istoty jej uroku. Ta tajemnica kazała mu wracać, fascy- nowała na tyle, by dał się wciągnąć w wyrafinowane kobiece gierki. Uwa- żał, że ona także ma prawo walczyć z nudą. Być może eksperymentowa- niem z jego temperamentem zapewniała sobie miłą rozrywkę. No i była dla muzyki tym, czym Libertyn był dla poezji. Mógł jej wyba- czyć niemal wszystko, kiedy śpiewała. –Kim są kobiety, które teraz przyjechały? – chciał wiedzieć Wyndham. Położył nogi na stoliczku stojącym przed sofą. Rhys spojrzał na niego kar- cąco. Wyndham spuścił nogi. –Och, to nie są kobiety, które by cię interesowały, Wyndham. Lady Mary, ta egzaltowana, rozszczebiotana blondynka, jest żoną lorda Paula Capstrawa. On przebywa w gościnie u krewnych w Midlands i tu ma się
spotkać ze swoją małżonką, ponieważ La Montagne znajduje się między Tinbury i domem jego stryja. Stary kumpel ze szkoły. Najwyraźniej nie przeszkadza mu moja podła reputacja, a może po prostu założył, że nie będę uwodził jego żony. Jeśli tak przypuszczał, nie pomylił się. A jej przyja- ciółka... panna Serena jakośtam? To córka pastora. Tak słyszałem. Rhys odwrócił się i kontemplował widok za oknem, zastanawiając się, czy Sophia jeszcze spaceruje po parku. Nie: zrobiło się zbyt zimno, i jej głos mógłby ucierpieć. Powiedziała, to co chciała, i z pewnością dawno już wró- ciła do domu. Co go obchodziło, że lord Levenham kupił Sophii czerwoną pelisę? Nieważne, rzecz w tym, jak Sophia wprowadziła ten temat do rozmowy. Wbiła mu sztylet miedzy żebra. Uraziła jego dumę. No, przynajmniej coś poczuł... – Tinbury? Gdzie u czorta to jest? – dopytywał się Wyndham. – A jakie to ma znaczenie? – prychnął Rhys. – Chodź, Wyndham, poka- żę ci solarium. Kapitalne miejsce do malowania. A potem pogramy w bi- lard. Herbata była wyśmienita i podana, mimo że Sabrina nie zamawiała, z przepysznym cytrynowym ciastem sezamowym. Smakowała wybornie, a na jej walory zapewne nie pozostawał bez wpływu artystycznie malowany porcelanowy czajniczek. Zdjęła ciepłe okrycie, czepek, szal i pelisę. Odświeżyła się wodą perfu- mowaną lawendą. Postanowiła poszukać Mary. Mimo że miała czelność za- gadnąć panią Bailey o Geoffreya, o pokój przyjaciółki zapomniała zapytać. Sabrina nigdy wcześniej nie gościła w wielkiej rezydencji, nigdy też nie miała do dyspozycji tyle wolnego czasu na rozrywki. Co nie znaczy, że była ich całkiem pozbawiona. Ale na plebanii ani chwili nie próżnowała: odwie- dzała starszych i chorych, zarządzała domowym budżetem, planowała po- siłki, szyła, naprawiała, gotowała, zajmowała się ogrodem i organizowała zbiórki odzieży dla ubogich, przewlekle chorych i pijaków. Szczególnym przypadkiem był biedny pan Shumley, święcie wierzący, że jest królem Je- rzym. Mieszkańcy na ogół dobrotliwie utwierdzali go w tym przekonaniu, kłaniając się w pas na jego widok, pytali o zdrowie jego wysokości. W cie- plejsze miesiące sypiał w stodołach, zimą jej ojciec pozwalał mu czasami przenocować w zakrystii.
Raz do roku odbywał się jarmark na cześć kościoła i wszyscy brali w nim udział, bawiąc się doskonale. Sabrina nie narzekała na brak absorbują- cych zajęć. Organizowano także zebrania i potańcówki. Ale dopiero z chwi- lą pojawienia się na plebanii wikarego Geoffreya Gillroya, wesołe towarzy- skie spotkania stały się źródłem innego rodzaju emocji. Postanowiła zejść na dół i nasłuchiwać głosów. Być może reszta gości też przybyła i niezwykle towarzyska Mary już ich odnalazła. Minęła dwie bawialnie i kiedy znalazła się przed biblioteką, pomieszczenie samo ją wciągnęło. Sabrina uwielbiała czytać, ale w Tinbury, z racji rozlicznych obowiąz- ków, czas na lekturę znajdowała dopiero przed snem. Świece były drogie, więc ograniczała się do dwudziestu stron dziennie. I choć dobrnięcie do końca książki trwało całe wieki, mogła dłużej się nią delektować. Ogromna biblioteka miała inny wystrój niż pokoje, które Sabrina już widziała. Złotem połyskiwały tylko tytuły wyryte na grzbietach książek oraz gięte nogi stoliczka w pobliżu kominka. W umeblowaniu dominowało ciemne drewno. Ciężkie zasłony barwy czekolady, zebrane czarnymi sznu- rami z jedwabiu sięgały podłogi; dywany z motywem brązowo–czarnych wolut były równie miękkie jak kobierzec w jej sypialni. Idąc, nie słyszała swoich kroków i czuła się dość osobliwie – jakby na- gle stała się duchem i nie tyle odwiedzała rezydencję, ile ją nawiedzała. Niedaleko kominka stały naprzeciwko siebie dwa ciemne skórzane krzesła o wachlarzowatych oparciach i sofa w czarno–brązowe paski. Służ- ba najwyraźniej postawiła sobie za punkt honoru, by ogrzać cały dom, co zbulwersowało Sabrinę. Ona i ojciec ślęczeli nad budżetem plebanii, opra- cowując strategię walki z wrogiem, którym były wydatki. Doskonale wie- działa, ile musi kosztować ogrzanie domu o takiej powierzchni. Arogancki dom, arogancki gospodarz, aroganckie wydatki. Współczucie, upomniała się. Przypomniała sobie wściekłość hrabiego, który cierpiał z powodu zranionej dumy. Zastanawiała się, kim jest ta ko- bieta: jego kochanką? Wielkie nieba, czy naprawdę przebywa pod jednym dachem z utrzy- manką? Książki ustawione tematycznie na półkach miały oprawy w ponurych kolorach – granatowe i ciemnozielone oraz brązowe i bordo. Filozofia, hi- storia, beletrystyka. Obok pozycji autorstwa mężczyzn zauważyła całkiem
sporo pisarek. I... Co to? Poezja? Poczuła na karku dreszcz podniecenia. Czyżby znajdowały się tu jego osławione wiersze? A jeśli tak, czy ona odważy się je przeczytać? Szybko i nerwowo przejrzała nazwiska na grzbietach: Yeates, Colerid- ge, Southey, Keats, Chatterton, Wordsworth, Lamb, Brentano. I Byron, oczywiście. Równie skandalizujący jak Libertyn, przynajmniej w życiu co- dziennym; podobno opuścił kraj, żeby walczyć w jakiejś nieprzemyślanej zagranicznej wojnie. Ach, ci poeci i ich niespokojne dusze. Każdy z nich ma głowę w chmurach. Wierszy hrabiego nie znalazła na półce. Może przeoczenie, a może to- mik był tak gorszący, że usunięto go sprzed oczu ciekawskich gości. W końcu Sabrina wybrała powieść Marii Edgeworth, zachęcona tytu- łem: Opowieści z wyższych sfer. Może się dowie czegoś użytecznego. Wypró- bowała krzesło i sofę, przysiadając na każdym meblu, i zdecydowała się na tę ostatnią. A ponieważ w pobliżu znajdował się zegar, nie obawiała się, że przeoczy kolację. Poza tym Mary na pewno będzie wiedziała, gdzie jej szukać. –W tym pomieszczeniu raczej nie będziesz spędzać zbyt dużo czasu, Wyndham – powiedział Rhys, kiedy mijali bibliotekę w drodze do pokoju bilardowego. Przyjaciel parsknął śmiechem, ale kiedy zajrzał do środka, stłumił re- chot. –Przechowujesz tam kobiety, Rawden? Czy w ten sposób chcesz mnie nakłonić do częstszego obcowania z filozofami i poetami? –A jest tam jakaś? – Hrabia także zajrzał do środka. Istotnie zza oparcia kanapy wystawała głowa. Włosy kobiety były ciemne, miedzianozłote – wi- dział w świetle kominka – zebrane do góry i upięte w kok. Kilka luźnych kosmyków opadało na policzki. Mrużyła oczy, miała ściągnięte brwi, kiedy czytała, czasem wykrzywiając usta, jakby w grymasie niezadowolenia. W ogóle nie zauważyła, że stanęli w drzwiach, pochłonięta lekturą. Rhys poznał książkę. Powieść Marii Edgeworth. Inteligentna kobieta, ta panna Edgeworth, i świetna pisarka, mimo że skłonna do prawienia mo- rałów między wierszami i zbyt pragmatyczna. Tymczasem on potrzebował teraz słów, które pieściły, uspokajały albo pobudzały; zaliczył już swoją dawkę nauk. Trzymał ten tom przez wzgląd na pannę Edgeworth, którą
znał osobiście i lubił. Sądząc po wyborze lektury, Rhys nie miał wątpliwości, kim jest gość w bibliotece. – To tylko ta córka pastora – szepnął Wyndhamowi. – Zostawmy ją z tymi kazaniami. Wyndham stłumił śmiech i poszli dalej. 3 To tylko ta córka pastora. Sabrina poczuła urazę. Ten człowiek wcześniej potraktował ją jak po- wietrze, a teraz jeszcze jej uchybił. Powiedział to do przyjaciela, kiedy wy- chodzili z biblioteki. Jak, u Boga ojca, taki człowiek mógł być spokrewniony z Geoffreyem? I dlaczego niby miałaby się tym przejmować? I jeszcze jedna rzecz nie dawała jej spokoju: Geoffrey powinien być tu już od kilku godzin, a nigdzie go nie widziała. Sabrina uniosła nieco łokieć, umożliwiając nadskakującemu lokajowi dołożenie jej na talerz groszku. Żyrandole ociekały kryształowymi soplami, ostrymi niczym kły, na stole przykrytym śnieżnobiałym obrusem rozstawiono cienkie srebrne świeczniki, jarzące się malutkimi płomieniami. Zasuwa olśniewała bla- skiem, klejnoty na szyi i nadgarstku signory Sophii Licari – sławnej diwy operowej, kobiety bliskiej sercu hrabiego – mieniły się kolorami. Jedwabna suknia panny Licari w odcieniu miedzi doskonale współgra- ła z jej oczami. Były w kształcie migdała, a ich właścicielka spoglądała na świat spod lekko przymkniętych powiek, jakby za bardzo jej ciążyły długie, gęste rzęsy. Po prawej stronie Sabriny siedział pan Wyndham, artysta malarz. Miej- sca z lewej zajmowali pan Mumphrey i podróżująca z nim kobieta, pani Wessel – bywalczyni wieczorów poetyckich, na których grywała na flecie. Sabrina słuchała jej z wypiekami na twarzy, ale nie dała się zwieść: ozna- czało to bowiem tyle, że pani Wessel jest aktorką, która akompaniuje na fle- cie. Jednak mimo swojej profesji ta przystojna, zażywna i pogodna kobieta nie sprawiała wrażenia zdeprawowanej. Niewykluczone, że farbowała wło-
sy henną, ale poza tym nie miała w sobie nic wulgarnego. Nie wiadomo czy byli małżeństwem, choć pan Mumphrey wydawał się całkiem miły jak na człowieka, który, być może, żył w grzechu z kobietą. Zabrał się do wieprzo- winy i groszku z niemal fanatycznym zapałem i sympatycznie wypytywał o Tinbury. Paul, który przybył po południu, siedział obok żony w drugim końcu stołu, niedaleko hrabiego. Mary, jak zwykle, nie zamykała się buzia, a mał- żonek potakiwał i uśmiechał się w przerwach. Gospodarz znosił tę paplaninę, dzielnie panując nad zniecierp- liwieniem, mimo że szczebiot Mary potrafił oszołomić, zwłaszcza męż- czyzn. Prawdę mówiąc, Sabrina nigdy jeszcze nie widziała równie znu- dzonego mężczyzny. Choć na pozornie spokojnej twarzy hrabiego pojawił się uprzejmy uśmiech, nie mógł zatuszować wewnętrznego napięcia; nerwy mogły mu puścić w każdej chwili. – Ach, słyszałeś, Rawden? Wicehrabia Bedford zaliczył kulkę w poje- dynku – odezwał się nagle Wyndham. Ręka Sabriny z kawałkiem mięsa na widelcu zatrzymała się w połowie drogi do ust. – Z powodu kobiety? – spytał hrabia, jakby omawiał cenę zboża. – Ma naturalnietite – wtrąciła signora Licari – A cóż by innego wcho- dziło w grę? Mówimy w końcu o Bedfordzie. Jego nazwisko świetnie doń pasuje1 ... Tyle łóżek. – Hrabina Montshire – powiedział malarz. – Aha. – Nazwisko nie zrobiło na hrabim wrażenia. – A jak jej mąż to przyjmuje? Sabrina położyła widelec bardzo starannie przy brzegu talerza i wbiła weń wzrok. Trochę za duża dawka salonowej ogłady do przełknięcia na je- den raz: hrabina? pojedynek? mąż? I mówi się o tym tak bezceremonialnie, lekkim tonem. Nawet Mary zamilkła, rzucała tylko niespokojne spojrzenia, trzepocząc rzęsami. Paul sprawiał wrażenie mniej poruszonego, ale skarcił Wyndhama wzrokiem. Malarz wzruszył ramionami i uśmiechnął się – przecież nie można go winić za to, że mówi prawdę. 11Bed (ang.) – łóżko; /brd (ang.) – bród (przyp. tłum.).
Sabrina poczuła się jeszcze bardziej zażenowana, gdy hrabia zwrócił się do niej: –Przepraszamy, panno Fairleigh. Gorszymy panią? Znowu ten głos, głęboki, zdecydowany i wytworny. Nie wierzyła, by lord Rawden żałował, że sieje zgorszenie. Ale kierując do niej te słowa, za- chował dobre maniery, jak przystało na gospodarza domu. Odchrząknęła. –To musi być niewyobrażalnie przykre: pozostawać na łasce takich nieokiełznanych namiętności, które prowadzą do pojedynków. Goście przerwali rozmowy, wszyscy patrzyli na Sabrinę. –Naprawdę pani tak uważa, panno Fairleigh? – Czuła się skrępowana, stając się nagle obiektem zainteresowania całego towarzystwa. Była pod ob- strzałem spojrzeń hrabiego. Ale jego pytanie wydawało się całkiem szczere, mimo że zadane z dziwnym błyskiem w oku. – Och, tak – powiedziała łagodnie na wypadek gdyby pomyślał, że go ocenia. Przypomniała sobie, że podobno zabił człowieka w pojedynku. – Pani nigdy nie „pozostawała na łasce nieokiełznanych namiętności", panno Fairleigh? – zapytał bardziej z ciekawości niż z ironią. Spuściła wzrok nieco speszona, ale zebrała się w sobie i patrząc hrabie- mu w oczy, mówiła całkiem swobodnie. –Na szczęście mam z natury spokojne usposobienie, co niewątpliwie pomaga w zachowaniu równowagi. Ale szczerze współczuję ludziom, któ- rzy muszą zmagać się ze skrajnymi emocjami. To musi być strasznie męczą- ce, i zapewne często wywołuje cierpienie. Hrabia patrzył na nią z nieukrywanym zainteresowaniem. Pan Wyn- dham zakaszlał dyskretnie. –To dowód niezwykłej dobroduszności z pani strony – odparł po chwili. — Niewielu byłoby stać na okazanie współczucia nieszczęśliwcom miotanym zwierzęcymi instynktami, panno Fairleigh. Sabrina nie wiedziała, co odpowiedzieć. –Dziękuję. – Nic innego nie przyszło jej do głowy. Pan Wyndham znów zakaszlał. –Lady Mary mówiła, że pochodzi pani z Tinbury. Pani ojciec jest tam pastorem? Najwyraźniej przyciągnęła uwagę hrabiego. Miała jednak wątpliwości, czy dobrze się stało.
– Tak, lordzie Rawden. – A jak spędza pani czas w Tinbury? – Uprzejme pytanie, zdawałoby się zadane całkiem szczerze, ale jakby nerwowo sondujące, podszyte niepo- kojem. – Cóż, lubię odwiedzać biedniejsze rodziny w miasteczku. Na plebanii zbieramy żywność i odzież, przekazujemy potrzebującym, ludziom tak nie- szczęśliwym, jak pani Dewberry. Albo pan Shumley, który... – odchrząknę- ła i ściszyła nieco głos – ...pije. –Grzesznik zatem z tego pana Shumleya? – Też ściszył głos, niemal do szeptu. Uniósł brew pytająco. Hrabia miał niejeden grzech na sumieniu, dlatego Sabrina uznała, że powinna odpowiedzieć powściągliwie. –Tak się składa, że alkohol nie jest jedyną słabością pana Shumleya, lordzie Rawden. Uważa również, że jest królem Jerzym. Zebrani przy stole wybuchnęli śmiechem. –I tak też się składa, że dzieli z jego wysokością tę drugą słabość – do- dał hrabia z rozbawieniem. Uśmiech w jednej chwili starł nudę z jego twarzy i wygładził rysy. Nie- spodziewana odmiana sprowokowała myśl: on jest piękny. Zniewolona jego urokiem szybko spuściła wzrok, usiłując odzyskać panowanie nad sobą. –I odpowiada pani życie w Tinbury, panno Fairleigh? A więc jeszcze z nią nie skończył. Nie była tak naiwna, by wierzyć, że człowieka mieszkającego w Londynie szczególnie interesowało życie w Tinbury. Znów spojrzała na niego, z mocnym postanowieniem nieulegania urzekającej męskiej urodzie. – Jest spokojne i przyjemne. Z radością spędziłabym tam resztę życia, gdybym nie miała nadziei, że będę mogła czynić dobro jako misjonarka na jakimś dalekim lądzie, może w Afryce. Chciałabym pomagać innym, któ- rym mniej się poszczęściło. – Stawia sobie pani ambitne i godne najwyższego szacunku zadania, panno Fairleigh. – Hrabia wyciągnął rękę w jej stronę, wznosząc kielich. „Skąd może pan wiedzieć?" – miała ochotę zapytać. –Działalność misjonarska dowodzi szlachetności charakteru – stwier- dził uroczyście Wyndham.
Mary uśmiechała się do Sabriny, rozpromieniona i dumna z przyjaciół- ki. Signora Licari dobrze się bawiła, słuchając wymiany zdań między hra- bią i prostą dziewczyną. Sabrina pochodziła ze wsi, ale to wcale nie znaczy- ło, że ktoś ma prawo z niej kpić. A już na pewno nie ta dama. „Współczucie", upomniała się. –Skoro o pomocy mowa, pomóżmy zniknąć z półmisków wieprzowi- nie – rzucił radośnie Wyndham. Po posiłku poproszono Sophię Licari, by zechciała zaśpiewać. Prosił pan Mumphrey. Uniżenie. Signora Licari położyła palec wskazujący na podbródku i przechyliła głowę na bok, patrząc nieobecnym wzrokiem. Rozważała odpowiedź, być może. –Myślę, że nie dzisiaj – oświadczyła krótko. W tej sytuacji pan Mumphrey zasiadł do wiolonczeli, a pani Wessel chwyciła flet i wielki salon rozbrzmiał przyjemną lekką kompozycją Bacha, którą Sabrina rozpoznała. Ale nikt nie czuł się zobowiązany, by cały czas siedzieć i słuchać w skupieniu. Goście oddawali się też innym rozrywkom. Mary i jej mąż umówili się na karty z signorą Licari i panem Wyndhamem, ale Sabrina nie znała zasad gry, postanowiła więc poczytać w pokoju razem ze wszystkimi, ponieważ tak nakazywała grzeczność. Znalazła sobie wygodne krzesło i przyniosła książkę Marii Edgeworth. Przeczytała ledwie dwie strony, kiedy uniosła głowę i zobaczyła, że bardzo blisko niej przy eleganckim biureczku usadowił się hrabia, z piórem w dłoni i rozłożonym przed sobą dużym arkuszem papieru. Nagle, z jakiegoś powodu, trudniej jej było oddychać. Zupełnie jakby hrabia, siedząc obok, zużywał więcej powietrza niż zwykła osoba, i dla niej zostawało coraz mniej. A może powietrze z jakichś powodów stało się ostrzejsze, jak to na zewnątrz. Hrabia pisał, nie poświęcając Sabrinie więcej uwagi niż lampie na biu- reczku. Wróciła więc do lektury. Przeczytała dwie strony, kiedy coś kazało jej unieść wzrok. Wpatrywał się w nią. Miał zdumiewająco niebieskie oczy. Uśmiechnęła się lekko.
Nie zmienił wyrazu twarzy. Nawet nie drgnęła mu powieka. –Czy... czy pisze pan wiersz? – odważyła się zagadnąć. Wtedy mrugnął. Zmarszczył brwi, jakby nie całkiem uświadamiał so- bie skąd ją zna albo się dziwił, że ośmieliła się do niego odezwać. Jakby ja- kiś zwierzak domowy chciał z nim rozmawiać o poezji. –Ależ, oczywiście. – Zdawał się lekko rozbawiony. Pobłażliwy. – Piszę wiersz. – Przyjrzał się jej trochę dłużej, oceniająco. – Właśnie usiłuję znaleźć rym do „skóra". Sabrina spłonęła rumieńcem od kołnierzyka po linię włosów. Hrabia spuścił wzrok na papier. Ale zdążyła zauważyć błysk uśmieszku na jego ustach. Diabeł wcielony. – Nieprawda, lordzie Rawden. – Podniósł głowę zaskoczony. – Nie usiłowałem? –Nie. Gdyby powiedział pan, że szuka rymu do, dajmy na to, Niemen, mogłabym panu uwierzyć. Bura, córa, lura, góra... – wymieniała dobitnie. – Uważam, że jedyne, co pan usiłował, to być... Urwała, uświadomiwszy sobie, że gani hrabiego. Uśmiechał się nie- znacznie. –Niepoprawny? – dokończył usłużnie. – Bardzo dobrze. Niemen, mó- wiła pani? Będę o tym pamiętał następnym razem, kiedy postanowię być niepoprawny. Pochylił głowę nad kartką i stało się jasne, że to koniec rozmowy. Sabrina poniewczasie zdała sobie sprawę, że powinna raczej przypo- chlebiać się hrabiemu, wspierając w ten sposób Geoffreya, który liczył na sfinansowanie misji – ich wspólnej, miała nadzieję. Wzięła głęboki oddech i ostrożnie, jakby dawała niedźwiedziowi rękę do obwąchania, zaryzykowała pytanie. –Pisanie wierszy sprawia panu przyjemność, lordzie Rawden? Podniósł gwałtownie głowę, marszcząc brwi. Chyba ze zdumienia, że ktoś się ośmielił mu przeszkadzać. –Uchowaj Boże – powiedział lekceważąco. – Łagodzi ból. Spuścił wzrok. Sabrina wiedziała, że hrabia, w dodatku owiany złą sławą, może po- zwolić sobie na wiele. Niemniej nie była przyzwyczajona, żeby ją ignoro- wano, przynajmniej w Tinbury – i zdziwiła się, odkrywszy jak bardzo jej to przeszkadza.
–Łagodzi ból – powtórzyła szeptem. – Jak patetycznie. – Wróciła do książki. Hrabia uniósł głowę, tym razem bardzo wolno. –Co pani powiedziała, panno Fairleigh? Och, nie. Popatrzyła na niego z niewinną, miała nadzieję, minką. –Ja... – Urwała. –To brzmiało inaczej: „Jak patetycznie" – przypomniał, wypowiadając słowa z naciskiem. Sabrina nie rwała się do potwierdzania. Wystarczyło, że ją samą paliły policzki, co było jednoznaczną odpowiedzią. – Czy zna pani jakieś moje wiersze, panno Fairleigh? – spytał łagodnie. – Nie! – rzuciła bez namysłu, choć gwałtowność mogła być poczytana za impertynencję. Z drugiej strony, lepiej, żeby od razu dała jasno do zrozu- mienia, jakim jest typem kobiety. – Słusznie. Zapewne nie zrozumiałaby ich pani i tylko zamąciłyby jej w głowie. – Hrabia spuścił wzrok, znów pisał. Powinna to tak zostawić. Naprawdę powinna. – Czytam po angielsku bez trudności – bąknęła. – Namiętność to zgoła inny język – odparował, nie zadawszy sobie tru- du podniesienia głowy znad kartki. Przebywała w jego towarzystwie niecały dzień, a już popełniła jeden z siedmiu grzechów głównych. Później winiła dumę za to, co powiedziała w odpowiedzi. –Kusi mnie, by wznieść oczy do nieba, lordzie Rawden, ale nie mogła- bym wtedy kontynuować lektury. Hrabia powoli uniósł głowę i z uwagą przyglądał się Sabrinie. Na jego twarzy pojawił się słaby uśmieszek. –Kontynuować lektury? Przewróciła pani nie więcej niż dwie strony od czasu kiedy tu siedzi, panno Fairleigh. Aż tak wolno czyta pani? A może moja obecność tak panią rozprasza? Jeśli to drugie, bardzo przepraszam. Myślała, że poeci mają głowy w chmurach. Ten twardo stąpał po zie- mi. –Ale pan nie żałuje, lordzie Rawden – powiedziała spokojnie. Uśmiechnął się szeroko, szczerze, swobodnie, a w kącikach oczu do- strzegła rozchodzące się promieniście zmarszczki. I nie potrafiła już myśleć
trzeźwo. –Rzeczywiście. Chyba nie żałuję. – Nie przestawał się uśmiechać. Powinna spojrzeć w inną stronę albo odwzajemnić uśmiech, albo coś powiedzieć. Cokolwiek. Ale zupełnie jakby straciła rozum. Mogła tylko pa- trzeć. Uśmiech znikł z jego twarzy. –Skoro już tak sobie gawędzimy – mówił w zamyśleniu – i skoro pani nieźle zna angielski, zastanawiam się, czy mógłbym panią prosić o pomoc przy moich wierszach. To była niemal uniżona prośba, a służenie pomocą bardziej leżało w naturze Sabriny niż szermierka słowna. –Niewiele wiem o poezji, lordzie Rawden, ale z radością spróbuję. –Cóż... – zaczął nieśmiało – piszę wiersz o uwodzeniu. Równie dobrze mógłby powiedzieć „piszę wiersz o widelcach". Jego ton sprawiał, że te słowa wydały się mniej niebezpieczne. A przez to, para- doksalnie, groźne w dwójnasób. –Myślałam, że już napisał pan książkę o... uwodzeniu, lordzie Rawden. Zbyt późno uświadomiła sobie, że tym samym zdradza, iż wie wszyst- ko o jego gorszącym tomiku. Rozsiadł się wygodnie na krześle; nietrudno się było domyślić, że te- mat, który został poruszony, to jego konik. –Och, nie sposób przestać pisać o uwodzeniu, panno Fairleigh. Myślę, że mam jeszcze wiele do powiedzenia w tej kwestii. – Zabrzmiało to niemal akademicko. Sabrina pomyślała o pocałunku, którego smak miała nadzieję poznać kiedyś dzięki Geoffreyowi, i o tych tajemniczych rzeczach, sekretach mał- żeńskiej alkowy, o których panienki mówiły jedynie w najogólniejszych eu- femizmach, chichocząc. W Tinbury mieszkała kiedyś pewna dziewczyna, o której, gdy zniknęła nagle, mówiono, że została skompromitowana. A wszystko to z powodu uwiedzenia. Sprawa przybrała posmak skandalu. – Ale... dlaczego chce pan... – Sabrina odchrząknęła. – Uwiedzenie wią- że się z nakłanianiem i zniewoleniem. Kuszeniem kobiety wbrew jej woli. Czyż nie? – Chce pani powiedzieć, że... nie przystoi o tym pisać, panno Fairleigh? – Wydawał się zmartwiony. – Uważałem... Cóż, naprawdę myślałem, że
każda kobieta pragnie być uwodzona. Że to leży w naturze kobiety. –Te godne pożałowania, być może pragną – odparła poważnie. – Bra- kuje im silnej woli. Ale są również takie, które opatrzność obdarzyła więk- szym hartem ducha. Nie miała pojęcia o uwodzeniu, ale całkiem dobrze się znała na pra- wieniu kazań. –Aha. Czyli twierdzi pani, że jej nie można uwieść. – Hrabia pokiwał głową. – Z powodu hartu ducha, jak rozumiem. Bo pani zdaniem uwiedze- nie ma coś wspólnego z „wolą" – silną, albo słabą. Sabrina nagle uświadomiła sobie, jak często słowo „uwodzenie" i jego wariacje padały w ciągu ostatniej minuty rozmowy. Czuła się omotywana lepką, jedwabną pajęczyną utkaną ze słów i nie potrafiła się uwolnić. – Nie jesteśmy przecież zwierzętami, lordzie Rawden – zaczęła delikat- nie. – Możemy kontrolować nasze zachowania. Mnie nigdy nie sprawiało to trudności. Jak mówiłam, mam spokojne usposobienie i mogę jedynie... – Współczuć — wszedł jej w słowo — nieszczęśnikom dotkniętym po- rywczym, zwierzęcym temperamentem. O, tak, pamiętam. Chciałbym pa- nią o coś zapytać, jeśli można. – Proszę. – Pochodzi pani ze wsi, czy tak? – Owszem. Tinbury zupełnie nie przypomina Londynu. – Uświadomi- ła sobie, że w jej ustach Londyn zabrzmiał jak Babilon, kiedy hrabia lekko się skrzywił. – Hm, tak. A zatem... na wsi... widuje pani, jak zwierzęta się dostoso- wują do otoczenia i okoliczności? Futra robią im się gęstsze na zimę, mają cętki, by łatwiej się ukryć przed drapieżnikami, albo kolorowe ubarwienie, by przyciągnąć innych przedstawicieli swojego gatunku? – Patrzył na nią, zmarszczywszy brwi. – Cóż... Tak, widuję. W tym roku bydło ma bujniejszą sierść na zimę. A wiewiórki zaczęły gromadzić więcej orzechów, i pani Dewberry uważa, że to zwiastuje wczesną i srogą zimę. Hrabia pokiwał głową. –Świetnie. Ale gnębi mnie jedna kwestia. – Pochylił się nad nią tak bli- sko, że widziała, jak bardzo gęste są jego rzęsy, i że oczy mają kilka odcieni granatu. W zamyśleniu splótł dłonie na kolanach.