Carolyn McCullough
Once a Witch
Tłumaczenie: Translations_Club
Korekta całości: isiorek03
Prolog
Tłumaczenie: wiolcia29105
Korekta: isiorek03
URODZIŁAM SIĘ W NOC SAMANHAIN, kiedy bariera między
światami była najcieńsza – kiedy szept i piosenka magii, starej magii, jest
mocną i słodką pieśnią dla każdego, kto jest w stanie ją usłyszeć. Moja
matka walczyła całą noc, a kiedy w końcu przyszłam na świat, moja babcia
uniosła się nade mną, skręcając w palcach tajemnicze kształty i mrucząc w
języku, który tylko ona znała.
- I jak? - wyjęczała moja mama, odwracając twarz do poduszki o
zapachu lawendy. - Co się stało? - zapytała. Wreszcie moja babcia
odpowiedziała pewnym siebie i triumfalnym głosem.
- Twoja córka będzie jedną z najpotężniejszych osób, jakie
kiedykolwiek były w tej rodzinie. Będzie inspiracją dla nas wszystkich.
Zawsze zastanawiałam się, jak moja starsza siostra, Rowena, która
została wpuszczona do pokoju, zareagowała na to wszystko. Nikt nie
pomyślał aby sprawdzić tę część historii, ja tak naprawdę byłam
zachwycona tylko jedną rzeczą, tym że to ja byłam słońcem, księżycem i
gwiazdami razem wziętymi, a nie Rowena. Mówią, że nie płakałam po
urodzeniu, że nie wydałam żadnego dźwięku, ale otworzyłam oczy i
natychmiast zdobyłam ich uznanie cichym i spokojnym wzrokiem.
- Jakby wiedziała już tak wiele. - mama szepnęła, dotykając mojej
twarzy. Oczywiście gdybym nawet wiedziała cokolwiek, to dawno o tym
zapomniałam. A jeśli chodzi o obietnice mojej babki, ona również została
zapomniana. A może nie zapomniana, ale z całą pewnością wymazana z
pamięci. Nawet teraz, siedemnaście lat później wciąż wyłapuję tęskne
spojrzenia mojej matki, przyglądającej się mi i zapewne zastanawiającej
się gdzie podziało się dziecko, które zostało jej obiecane.
Często też zastanawiam się nad tym czy moja babka wraca do słów,
które wtedy wypowiedziała: „jedna z najsilniejszych… inspiracja”.
Wątpię.
Historia ta była opowiadana w gorliwym oczekiwaniu do czasu
moich ósmych urodzin. Wtedy to, cała moja rodzina zebrała się wspólnie
w naszym domu. Stanęli w kręgu śpiewając. W tym samym czasie moja
matka, zapaliła osiem złotych świec reprezentujących cztery żywioły i
cztery kierunki świata. W trakcie, gdy ja stałam pośrodku tego kręgu
wszyscy mi się przyglądali. Niektórzy otwarcie inni ukradkiem.
A co ja zrobiłam?
Nic. Zupełnie nic.
Nic, czego po mnie oczekiwano, jeśli mam być dokładna. Po jakimś
czasie, zmęczyło mnie, to ich przypatrywanie się mi i sobie nawzajem,
więc powoli zaczęłam zdmuchiwać świece, jedna po drugiej, czując się o
wiele lepiej w mroku, który powstał. Oczywiście dwa kawałki mojego
urodzinowego ciasta też się do tego przyczyniły. W końcu, wszyscy udali
się do swoich domów.
Pochodzę z rodziny czarownic.
Każdy… Wszyscy w mojej rodzinie czy to chłopak czy dziewczyna,
nawet moja najmłodsza kuzynka objawiła swoją Zdolność, przed a już na
pewno nie później niż do ósmych urodzin.
Prócz mnie…
Dziewięć lat minęło od tamtych urodzin, a ja nadal nie mam żadnych
oznak dających nadzieję, że mogę mieć jakąkolwiek Zdolność. Nawet
troszeczkę, kropelkę czy chociaż pół kropli, połówkę połówki magii
płynącej w moich najwyraźniej przyziemnych żyłach. A co do słów mojej
babki o mnie – „najpotężniejsza… inspiracja” itd. itp. – one tylko
udowodniły, że nawet najstarsza, najmądrzejsza wiedźma może się
śmiertelnie mylić.
Rozdział I
Tłumacz: wiolcia29105
Beta: Darkness_Soul
- JESZCZE 20 MINUT, Hectorze. - powiedziałam. - I jestem wolna
od tego Piekielnego Krateru.
Hector, którego żółtobrązowe oczy zaiskrzyły, kiedy mówiłam, tylko
ziewnął, pokazując mi zęby, ostre jak igiełki. Mrugnął raz, a potem z
powrotem zwinął się do snu, ogonem obejmując swoje przednie łapy.
Krater Piekielny nie jest do końca właściwą nazwą, przyznaję, gdy
rozglądam się dookoła księgarni mojej babci, upewniając się, że wszystko
jest w porządku. Ale to powiedzonko stało się ostatnio moim ulubionym
wyrażeniem. Mieszkam z Kraterem Piekielnym, chciałam powiedzieć,
moją współlokatorką, Agathą, chyba że jestem wezwana do domu na
wakacje lub weekend. W odpowiedzi na co Agatha zawsze posyła mi puste
spojrzenie.
- Sądzę, że to niesamowite, dorastać w czasie komuny. - zagadnęła
pewnego razu.
Nie zaczęłam sprzeczać się, że to naprawdę nie jest prawdziwa
komuna. W pewnym sensie wiedziałam jak mogłoby to zabrzmieć gdybym
przedstawiła jej prawdziwy obraz komunizmu. Wielki, kamienny dom,
który wyglądał jakby był zbudowany bez jakichkolwiek planów
architektonicznych, mieścił się w stanie Nowy York. Obracali się w nim
moi kuzyni, wujkowie i ciotki. Do domu należała również stodoła, pole i
ogród, które napędzały rodzinny biznes – Greene’s Herbal Supplies.
Wszystkim zarządzają moja matka i babka, które ubierają się w długie,
kolorowe spódnice, chusty i sznury korali.
- To znaczy, ja dorastałam w Pine Park, w stanie Illinois, Tamsin
pojedź kiedyś ze mną do domu to zobaczysz Krater Piekielny. A tak na
marginesie, twoje dziwne „Krater Piekielny” to nawet nie słowo.
- Chciałabym. - odpowiedziałam chętnie, wcale tego nie kryjąc.
Bardzo chciałabym wiedzieć, jak to jest żyć w prawdziwej, normalnej
amerykańskiej rodzinie. A nie, w której twoja matka lub babcia czytają z
fusów po herbacie i kawie, co dwie sekundy. Albo nie hodują ostro
pachnących ziół w ogrodzie dla kobiet i dziewczyn ze wsi. Przychodzą po
zmroku, pukają nieśmiało do tylnych drzwi prosząc o coś, co mogłyby
dosypać do kawy lub piwa jakiemuś człowiekowi, kiedy nie będzie patrzył.
Wtedy oczy tych kobiet wypełniają się łzami wdzięczności, te same oczy,
które będą uciekały gdzieś na boki, kiedy napotkają twoje w dzień na ulicy
w mieście. W prawdziwym, normalnym domu u ludzi świętuje się Dzień
Dziękczynienia, Boże Narodzenie lub Chanukę. Halloween jest dla dzieci,
aby mogły się poprzebierać w swoje kostiumy A. nie jakieś święto, kiedy
całą rodzina zbiera się głęboko w lesie za swoimi domami, roznieca
ognisko, paląc słodkie zioła na ołtarzu zbudowanym z czterech elementów.
W rodzinie, dla której nie jest to dzień, w którym wszyscy tańczą do
pierwszego promienia wyglądającego zza wzgórza o świcie, a potem idą
boso do domu raniąc sobie stopy i nogi, podczas, gdy dłonie strasznie
marzną na zimnie i jest wam niedobrze od domowej roboty wina wuja
Chestera.
- Krater Piekielny. - zaczęłam ponownie z uczuciem, jakby tafle
deszczu bryzgały przed zbyt dużym oknem.
Został już tylko tydzień, do momentu gdy będę mogła złapać pociąg
do Grand Central. Ziewnęłam i wyciągnęłam moje palce w stronę
wypolerowanego cynowego sufitu. Dzwonek nad drzwiami wybił trzy
delikatne nuty, a ja zaskoczona opuściłam ramiona. I nie tylko ja. Hector
skoczył za ladę, lądując na ziemi, miauknął zdegustowany i schował się
pomiędzy dwoma stosami książek z poezją. Właśnie wtedy przypomniałam
sobie, że miałam ponownie je wycenić i ułożyć na półce z wyprzedażą. Ale
zamiast tego spojrzałam na człowieka, który właśnie wszedł do środka
księgarni. Był wysoki, a ponieważ ja sama byłam wysoka, to coś
oznaczało. Wysoki, chudy i schowany, ubrany w ciemny płaszcz, jakby
ukrywał rany. Grzecznie złożył swój parasol i włożył go do miedzianej
donicy, która miała za zadanie stać przy drzwiach. Jego oczy odnalazły
mnie.
- Przepraszam. - powiedział, a w jego głosie można było usłyszeć
nutkę nerwowości, która zaraz została zdmuchnięta przez wiatr. Drzwi się
zamknęły, zostawiając nas samych w środku.
- Za co? - zapytałam lekko. - Nigdy wcześniej nawet pana nie
spotkałam. - W myślach usłyszałam jęk Agathy. Rozpaczała nade mną.
Gość wskazał na obszar wkoło swoich butów. Ogromna kałuża rozciągała
się pa drewnianej podłodze, a woda wciąż kapała z jego płaszcza.
- Oh. - powiedziałam, a wszystkie moje dowcipy wyparowały. - Ja…
mam mop. - Znakomicie zakończyłam. Kiwnął głową, lekko przy tym
potrząsając płaszczem, a potem jeszcze bardziej zmieszany spojrzał na
coraz bardziej powiększającą się plamę wody.
- Szykowałaś się do zamknięcia? - jego akcent był słaby, ale
słyszalny. Starałam się go rozpoznać.
- Nie. - delikatnie skłamałam, mimo wszystko jest on klientem, a ja
zarobiłam dziś tylko około 22 dolarów. Podeszłam za kasę i zaczęłam
wyrównywać stosy książek, udając, że nie zwracam uwagi jak lawiruje
obok wystawy z beletrystyką. Kiedy podszedł do działu okultystycznego i
sekcji tajemnej, poczułam znajome ukłucie rezygnacji. Więc jest jednym z
nich – pomyślałam. Zdecydowanie miastowy, który myśli, że magię
znajdzie w książce. Westchnęłam. Uwierzcie, miałam ochotę na niego
nakrzyczeć. Jeśli mogłabym znaleźć magię w jakiejkolwiek książce, już
dawno z bym ją odnalazła.
Bawiłam się jedną z taśm do paragonów, następnie spojrzałam na
mężczyznę, spodziewając się zobaczyć go zanurzonego w najnowszej
lekturze Raven Starling „Spells for Living a Life of Good Fortune”, która
jest naszym obecnym bestsellerem. Ale nigdzie go nie znalazłam.
Podniosłam głowę, balansując na jednej nodze.
Nagle mężczyzna pojawił się pomiędzy półkami z poezją i skierował
się w moją stronę z wąską, brązową książką w ręce. Niewytłumaczalnie,
zrobiłam krok w tył. Mój łokieć zadrapał się o ekspres do kawy, na który
nalegała moja babcia, mówiąc, że musi tu być jeśli mam pracować w
księgarni przez całe lato. Kubek zaszumiał, a jego tłusta zawartość
zachlupotała, kiedy szarpnęłam ręką w przód.
- Ałć. - wymsknęło mi się.
Zdaje się, że mężczyzna nic nie zauważył. Z bliska widać było
lśniący złotem kilkudniowy zarost, a mokre od deszczu włosy miały kolor
ciemny blond. Jego stylowe okulary w czarnej oprawce odbijały światło,
nie pozwalając mi dojrzeć koloru jego oczu. Oszacowałam jego wiek na
około 30 lat. Nie wyglądał jakoś zachwycająco, ale było w nim coś, co
sprawiało, że odwracałam wzrok, a następnie znów spoglądałam.
- Czy jest więcej tych egzemplarzy? - zapytał, a mnie znów
zaabsorbował jego akcent. Sylabizacja, idealna dykcja. Angielski,
zdecydowałam. To zdecydowanie zwiększało jego atrakcyjność. Agatha,
by dostała fioła na punkcie jego akcentu. Z uderzeniem otworzyłam
okładkę i przekartkowałam strony.
- Tej akurat nie znam. - powiedziałam zaskoczona, bo Eve czyta
prawie wszystko, co jest w sklepie. Książka wydawała się być trzecim
albumem mojego rodzinnego miasta. Ołówkowe szkice, obrazki
narysowane tuszem przedstawiały wczesne rezydencje. Następnie ręczne
prace ustępowały błyszczącym zdjęciom jesiennych liści, centrum miasta,
wodospadom i cmentarzowi. Pod każdym zdjęciem był krótki tekst mający
dwa, albo jeden akapit wyjaśniający historię danego miejsca.
- Interesujące. - stwierdziłam z niezobowiązującym uśmiechem
skierowanym do mężczyzny, który akurat poprawiał sobie palcem okulary.
- Interesujące to najbardziej banalne słowo w języku angielskim. Co
to naprawdę oznacza? - mój uśmiech zastygł.
- To znaczy, że nie mam nic lepszego do powiedzenia, niż
interesujące. - gość potrząsnął głową.
- Jakoś nie sądzę, że jesteś osobą, która nie ma nic lepszego do
powiedzenia. - ekspres do kawy zasyczał ponownie. Znikąd, Hector
wskoczył na kasę, wyginając plecy i zaciekle uderzając głową w książkę,
którą trzymał mężczyzna. Na jego twarzy widać było przez ułamek
sekundy zaskoczenie, a potem jego usta się skrzywiły.
- Hector uważa wszystkie książki za jego rywalki o uwagę
człowieka.
- W takim razie to nie jest odpowiednie dla niego miejsce. -
skomentował mężczyzna.
- Mści się w subtelny sposób. Czy to wszystko? - zapytałam
wskazując na książki.
W mgnieniu oka Hector trącił srebrne bransolety na moim
nadgarstku i podrapał mnie.
- Oh! - mówię, odpychając Hectora. - To miałam na myśli mówiąc o
zemście. - wymamrotałam i spojrzałam na bladą rękę, na której pojawiły
się trzy krople krwi.
- Pozwól. - powiedział szybko mężczyzna. Tak szybko, że nie
miałam czasu na reakcję, wyciągnął niebieską chusteczkę z kieszeni
płaszcza i przycisnął do mojego nadgarstka. Jego język mignął w kąciku
ust. Szarpnęłam rękę z powrotem i przykleiłam sztuczny uśmiech.
- Kto w tych czasach nosi ze sobą chusteczkę? - mój głos był
chwiejny, a nawet uszczypliwy.
Zauważyłam na rogu tkaniny wyszyte litery AEK. Mężczyzna
wzruszył ramionami i spojrzał zakłopotany, po czym schował do kieszeni
chustkę.
- Tak, to nie jest amerykański zwyczaj. Przyjechałem na
zgromadzenie.
- Więc jest pan Anglikiem. - doszłam do wniosku. Spojrzał urażony.
- Jestem Szkotem. - powiedział.
- Przepraszam. - nieszczerze szepnęłam. - Niedopuszczalny błąd. -
podniosłam rękę przyciskając do ust. Spojrzał na mnie, a ja zakłopotana
opuściłam dłoń. - Przyjechał pan tu na wakacje? - zapytałam próbując
wypełnić nieprzyjemną lukę ciszy.
- Nie. Jestem z NYU1
.
- Jest pan studentem? - spytałam, a mężczyźnie wyszły na twarz
rumieńce.
- Jestem profesorem.
- Ty? - mówię, z opóźnieniem zdając sobie sprawę jak niegrzecznie
to zabrzmiało. - Znaczy się…, pan. - Skinęłam głową. - Z pewnością. Ale,
wyglądasz tak młodo. - Teraz to ja się zaczerwieniłam. Poczułam jak krew
napływa mi do policzków i czoła. Czułam to dziwne ciepło nawet na nosie.
- Pierwszy rok. - stwierdził z lekkim uśmiechem. - Sądzę, że do tego
dorosłaś.
- Czego pan uczy? - zapytałam.
- Historii sztuki. Jesteś studentką?
- Jeszcze nie. - wyznałam. - Wybieram się do New Hyde Prep. -
spojrzał na mnie bez żadnego wyrazu twarzy. - Jest to szkoła z internatem.
1New York University
Na Upper East Side. W Hedgerow jestem po prostu w domu na wakacje. -
pchnęłam stos tekturowych zakładek do książek, aby wszystkie ich brzegi
były idealnie prosto ułożone. - Choć NYU też jest na mojej liście szkół do
wyboru. Więc jeśli się dostanę może wyląduję w pańskiej klasie w
następnym roku.
- Byłoby świetnie. - powiedział, a potem na krótko uśmiechnął
się do mnie, jakby nieco nikczemnie. - Tak długo, jak obiecasz nie używać
słowa interesujące, to nie będzie podlegać żadnej dyskusji.
- Nie odważyłabym się. - powiedziałam i spuściłam rzęsy w dół.
Byłam znudzona całym tym latem i stwierdziłam, że potrzebuję trochę
praktyki we flircie. Małe miasteczko Hedgerow jest duże pod względem
rustykalnym, nie przyjeżdżają tu żadni rozrywkowi faceci. Nawet jeśli nie
jestem członkinią jakiejś zhańbionej rodziny to i tak możliwości mam
ograniczone.
Ale chwila uciekła, więc wzięłam książkę od mężczyzny i zaczęłam
szukać naklejki z zakreśloną dookoła ołówkiem ceną napisaną przez moją
babcię.
- Siedem dolarów. - poinformowałam, po czym sięgnęłam ręką po
dwudziestkę, którą mi podał. Wziął resztę, którą mu wydałam bez
przeliczenia i schował ją szybkim ruchem do portfela. Przez cały czas miał
na twarzy słaby niepokój. Zdjął okulary, rozmasował nos i spojrzał na
mnie. Dostrzegłam, że jego oczy są koloru pomiędzy szarym, a błękitnym.
- Poszukuję jeszcze czegoś. - dodał nagle. - Nie książki. - Spojrzał na
drzwi, jakby w zamiarze ucieczki na deszcz. Zmieniłam nogę, na której
stałam i pogłaskałam Hectora lekko za uchem, tak jak lubi.
- Więc czego pan szuka? - Jakoś nie byłam zdziwiona, że do tego
doszliśmy. Większość przejezdnych dochodzi do tej części.
- Starego rodzinnego spadku. Zegara. Należał do mojej rodziny przez
pokolenia i został… zagubiony. - z powrotem założył swoje okulary na
nos.
- Zagubiony? - machnął ręką, a Hector już był gotowy do skoku, ale
przytrzymałam go.
- Podczas gry w karty, zakładu lub czegoś w tym stylu w XVIII w. w
Nowym Yorku. Obawiam się, że to był hazard w rodzinie.
- A jak ja mogę pomóc? - zapytałam i zaczekałam, żeby spojrzał mi
w oczy, co mogłoby go zniechęcić. Lodowy błękit. I wreszcie podjęłam
decyzję.
- To jest właśnie to… no… słyszałem, że… że to miejsce…
- To miejsce? - powtórzyłam. Mężczyzna zaczął jeszcze raz.
- Słyszałem, że to miejsce specjalizuje się w tego typu rzeczach.
Znajdywaniem rzeczy. Zagubionych rzeczy.
- Bardzo rzadko traci się coś na zawsze. - mówię enigmatycznie to,
co moja babcia zazwyczaj mówi do potencjalnych klientów. Biedny facet,
przyjechał tu, aż z Nowego Jorku w deszczową noc, aby znaleźć coś, co
bez wątpienia nie ma żadnej wartości, prócz sentymentalnej, że musi w to
się bawić siedemnastoletnia dziewczyna z „chipem” na ramieniu,
dotyczącym jej specjalnego, rodzinnego talentu. Od Agathy miałam wgląd
do psychologii, w zeszłym roku, byłam szturchana coraz bardziej w
świadomości.
- Dobra, słuchaj... Trafił pan w odpowiednie miejsce, profesorze
ale...
- Callum. - wtrącił. - Alistair Callum. A ty jesteś panna Greene,
prawda?
- Tak.
- Szczerze mówiąc, miałem trochę wątpliwości, że takie miejsce…
jak to istnieje. To znaczy jak fascynujące. Chce... chce tylko powiedzieć...
że najwspanialsze jest to, że zrobi to, panno Greene. Powinnam mu
powiedzieć, że nie jestem osobą, której poszukuje. Ale to jest takie rzadkie,
gdy ktoś patrzy na mnie tak jak Alistair teraz. Z podziwem i czcią. Czułam
wszystkie ściemniania i rozjaśniania w mojej głowie, jak by ktoś
przestawiał włącznik światła, a następnie tak szybko uderzał go ponownie.
Nagle, chciałam być z powrotem w moim wieloosobowym pokoju,
przerzucać szumiące kartki książki, zanim się oddam odrabianiu lekcji albo
być na dole, w salonie studenckim oglądać telewizję, i cieszyć się z
każdego kogo tam zobaczę. Normalni ludzie. Ludzie, którzy nie mają
pojęcia o moich rodzinnych Zdolnościach. Ludzie, którzy nie patrzą na
mnie z ukosa, z podziwem lub niepokojem i strachem albo z kombinacją
wszystkich trzech. A jednak Alistair patrzy na mnie z nadzieją, rękami
zaczepionymi na ladzie, pochylając się ku mnie. Wyobrażam sobie,
mówiąc: słuszne, rzecz, że to co mam do powiedzenia klientowi to, to że
powinien zwrócić się o pomoc, gdzieś gdzie znajdzie najnowsze tajemnice
Pat Griffith. Moja babcia, jest jedyna, z którą należałoby porozmawiać.
Ona będzie jutro. Ale usłyszałam wypowiadane przez siebie słowa:
- Pomogę ci. - Przerwałam. Teraz ja wszystko ustalam, mały głos
krzyczy do mnie. - To jest sklep mojej babci. - To prawda,
przyhamowałam. Biorę oddech i szlifuje głos w milczeniu. - Ja wykonuje
taki rodzaj pracy z nią. - moje słowa są zapełnione absurdami. Hector
przestaje mruczeć i otwiera oczy, posyłając mi dużo żółtego wzroku.
- Słyszałem o twojej rodzinie w antykwariacie.
- Odpowie pan na jeszcze jedno pytanie? Która z nas była...
- Powiedzieli, abym przyszedł do pani Greene albo jej wnuczki
Roweny. Rowena Greene będzie tą, której potrzebuje. - Uśmiecha się
ponownie i dodaje cicho:
- Czekałem tak długo aby usłyszeć te słowa: Rowena Greene.
Moje gardło wyschło i było w rodzaju „tydzień bez wody”. Mamy
sporo dziwnych nazw w naszej rodzinie. Mimo to, nienawidzę szczególnie
kopalni Tamsin. To brzmi tak... twardo i niemuzykalnie.
W przeciwieństwie do Roweny, której fale języka Tamsin spajają się
z ikoną. Zapytałam mojej babci, kiedy byłam u niej wielokrotnie, dlaczego
obarczono mnie taką nazwą, ale tylko uśmiechnęła się i powiedziała, że
lepiej tą historię zapisać na inny czas. Przełknęłam i starałam się mówić.
- Hm, rzeczywiście, to ja.
- Gdy wszedłem dziś przez drzwi, wiedziałem, że to z tobą mam
rozmawiać.- Schował woreczek do wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Pewnie pomyślisz, że jestem szalony. Być może jestem szalony. -
Dotknął krótko nosa, dwoma palcami.
- Nie sądzę, że jesteś szalony. - Mówię po chwili, gdy okazuje się, że
już skończył. Wydaje się, że moje zdanie go uspokoiło. Widziałam moją
babcie, jak umieszcza nerwy w klientach z łatwością w krótkim czasie.
- Schlebiasz mi, na prawdę. - powiedział szczerze, a ja
powstrzymywałam się od dodawania pomysłów jak mu jeszcze schlebić.
Nikt, jeszcze nigdy nie pomylił mnie z moją najbardziej utalentowaną
siostrą, aż do teraz.
Pochylił się przez ladę, chwycił moje ręce i zaczął unosić je w górę i
w dół, kilka razy. Hector wymownie oplatał wzrokiem krawędzie naszych
splecionych, wymachujących rąk, ale Alistair tego nie dostrzegł.
- Jestem zachwycony, mogąc ciebie słuchać. Czuje, że na prawdę
będziesz w stanie mi pomóc.
Przełknęłam, powstrzymując się od wskazówek, że naciska na moje
zranione nadgarstki.
- Proszę posłuchać doktorze Callum.
- Alistair. - przypomniał.
- Alistair. - powtórzyłam po nim. - Muszę powiedzieć...
- Tak? - podpowiada, a gdy nie odpowiadam od razu, ramiona i ręce
łapie skurcz, które stają się nagle wiotkie. Nie mogę znieść jego
rozczarowania.
- Um... Chciałam powiedzieć, że nie mogę obiecać... – Właściwie
mogę obiecać, że najprawdopodobniej nie ja zajmę się tą pracą. Może
powinnam od razu poinformować, że moja babcia zajmuje się zleceniami
od szczególnie ważnych klientów lub wyjątkowo trudnymi sprawami.
To, co chce znaleźć i tak będzie musiało wyjść na jaw. I nie spocznę
dopóki nie zaświeci światło we wszystkich zakątkach i wygonię cienie.
Latem , gdy wróciłam do domu ze szkoły, znalazłam ją spędzającą
większość swojego czasu spokojnie w ogrodzie lub w swoim pokoju, mgła
rozprzestrzeniała się nad jej twarzą i rękami podczas snu. Nikt tego nie
zauważył. Przynajmniej otwarcie. Zamiast tego, moja mama powiedziała
mi, że będę pracować w księgarni latem, podczas gdy Rowena będzie
pomagała w domu. Wszystko jedno, to jest biznes, jako czarownica w
świecie, w którym nie wiedzą, że istnieje.
- Nie, nie. Oczywiście, oczywiście. - powiedział Alistair a ja
próbowałam się na nim skupić. - I całkowicie rozumiem. Zrób cokolwiek,
jeżeli możesz.
Cofnął się ku drzwiom i sięgnął po parasol, nie odrywając ode mnie
wzroku, jak by się bał że zaraz rozłożę nietoperze skrzydła mrucząc
zaklęcia.
- Czekaj. Nie chcesz mi powiedzieć więcej na ten temat? Czego
miałabym szukać?
Zatrzymuje się i zamyka oczy na krótko, holując kąciki ust w górę do
małego uśmiechu.
- Tak, oczywiście. Ale... - spojrzał na zegarek. - Mam pociąg za kilka
minut. Czy możemy umówić się na rozmowę w moim biurze, kiedy
zacznie się semestr?
- Oczywiście. - odpowiedziałam, prowadząc walkę nad utrzymaniem
mojego normalnego głosu. Wiem jak to jest z tymi ludźmi. Gdy wróci do
swojego biura i zacznie się szkoła, ten początek nocy wydadzą się mu
coraz bardziej nierealne, jej kawałki zaczną mu się wymykać. Wkrótce
zacznie się zastanawiać, czy prowadził rozmowę z dziewczyną w ten
deszczowy wieczór. Być może będzie tylko historią do dnia, kiedy
przypomni sobie, że kiedyś próbował skorzystać z usług czarownic by coś
znaleźć.
- Mam cię szukać na NYU, prawda? - pogrzebał przez minutę w
płaszczu.
- Miałem kartkę, gdzieś tutaj... - poklepał się po kieszeniach z
wnioskami coraz bardziej brutalnymi. - Nie martw się o to. - W końcu
oferował mi szeroki uśmiech.
- Znajdę cię. To znaczy, jeżeli mogę spytać, prawdopodobnie nie
chce mnie pan zatrudnić do pracy, prawda? - popatrzył na mnie
zaskoczony i zaśmiał się migając ponownie tymi prawie – ale – nie –
całkiem – dołeczkami.
- Prawda. I...dobrze, rób co chcesz, bez względu na ustaloną cenę.
- Um... omówimy to gdy będę miała lepsze pomysły na pracę. -
powiedziałam to moim najbardziej oficjalnym tonem. Uznał to chyba za
satysfakcjonujące, ponieważ pokiwał głową i wreszcie zniknął w grubo
padającym deszczu. Zamknęłam drzwi na zewnątrz, dużym mosiężnym
kluczem i przeniosłam się z powrotem do kasy. Czułam, że coś
zapomniałam zrobić, więc rozejrzałam się po sklepie, przeszukując stosy
tomików poezji. Nagle z odczuwalną przyjemnością, pomyślałam o
Alistairze i jego wierze we mnie. Chciałabym móc opowiedzieć Agathcie
ta całą historię, ale jakoś nie sądzę, że by to przetrwała. Telefon
pobrzękiwał ostro. Posłałam mu wrogie spojrzenie, w stylu przerażenie,
przerażenie i przerażenie. I nie potrzeba żadnego talentu mojej rodziny,
aby wiedzieć kto to jest. Odebrałam.
- Greene's Lost and Found, nowe i używane książki. W czym mogę
pomóc?
- Tam. - powiedziała Rowena. - Chcę abyś kupiła mi trzy galeony
lodów waniliowych McSweeny's. - przewróciłam oczami.
- Wujek Chester nie może tego naprawić2
?
Wujek Chester jest w stanie naprawić wszystko, co jest zepsute.
AGD, szkło, porcelanę, kości.
- Starał się. Ciocia Minna używa teraz przyłączonego, złączonego
uchwytu. - powiedziała krótko po czym westchnęła. - Teraz jest pijany. -
dodaje.
- Już?
- Po prostu zamknij wcześniej je kup, co?
- Może mam klientów. - Mówię okazale, poruszając ramionami
wśród pustego sklepu.
- Nie masz klientów. - Utalentowana, jak to przystało na moją siostrę,
widzi przyszłość, więc rozłożyła mnie z łatwością.
- Właściwie to tak.
- Kto?- wymaga. - Poza tym to nie może być ktoś ważny. A nam
potrzebna jest pomoc. - dodaje. Milczę i dotykam czubkiem palca nosa
Hectora, który otwiera oczy i patrzymy w swoją stronę.
- Przyniosę lody. - powiedziałam. - Tak, tylko zamknę. - Taa, jasne.
- Tam. - powiedziała moja siostra, ale brzmiała jeszcze bardziej
irytująco niż wcześniej, o ile jest to w ogóle możliwe.
- Nie miałam na myśli... naprawdę. - mówię a mój głos stał się znów
wesoły. - Coś jeszcze?
2 chodzi o maszynę, która służy do napełniania lodów.
- Pamiętaj, że ciotka Lydia i Gabriel będą dziś wieczorem. - Robię w
powietrzu widoczny ruch jednym palcem.
- Świetnie. - Ale wewnątrz tłumie ból. Gabriel.
- Też jesteś podekscytowana? - wymaga prawdy.
- Chce powiedzieć, że nie widziałam ich od lat. - ciotka Lydia nie jest
nawet ciotką, ale należy do tej „części sieci”, która powstała wokół mojej
rodziny na przestrzeni lat i od zawsze nazywamy starsze kobiety
„ciociami” i wszystkich starszych mężczyzn „wujkami”, co tworzy jedną,
wielką, szczęśliwą rodzinę. Albo coś w tym stylu.
Gabriel jest jej synem. Był również moim najlepszym przyjacielem,
kiedy byliśmy dziećmi. Potem rozwinął swój talent, jest w stanie
zlokalizować wszystko: klucze, portfele, książki, biżuterię, wiele rzeczy,
które się umieściło w jednym miejscu i zagubiły się niemal natychmiast.
Również ludzi. W tej sprawie, Rowena i nasz kuzyn postanowili, że nie
mogą już grać w chowanego razem z nami. Na znak protestu przestałam
też grać w tę grę. Zaczęli gdy miał dziesięć lat, ja z kolei tylko osiem.
Ciotka Lydia zgłosiła się do ruchu w całym kraju Kalifornia,
prawdopodobnie aby zapisać swoje małżeństwo i wujka Phila do tego
klanu talentów . Wywołało to dużo ciepła ze strony mamy i babci,
ponieważ nie ma nic lepszego dla każdego w naszej rodzinie,
„wielopokoleniowej rodzinie”, aby zatrzymać wszystkich w jednym
miejscu. A dzisiaj jest zaplanowane, aby przyjąć ciocię Lydie i Gabriela z
powrotem.
- Świetnie. - powtarzam. Pociera głowę Hectora a on zamyka oczy na
łuku mojej otwartej dłoni. Na drugiej stronie linii słyszę czyjś śpiew. Brzmi
jak wujek Chester, jego bogaty baryton, chwiejący się w miejscu.
- Muszę kończyć. - powiedziała stanowczo Rowena, jak by była już
daleko. - Nie zapomnij lodów.
- Co? - mówię ale ona już odłożyła słuchawkę.
Rozdział II
Tłumaczenie: wiolcia29105
Korekta: isiorek03
GRUBE KROPLE DESZCZU uderzały o moje ręce i nogi przez całą
drogę przez miasto, gdy wracałam na rowerze do domu. Szybko
pedałowałam, tak że światła uliczne odbijały się od reflektorów. Raz lub
dwa samochód przemknął obok mnie, a ja słyszałam tylko
rozbrzmiewającą z niego muzykę.
- Dziwoląg. Słyszę zza szyby samochodu.
Pedałowałam coraz szybciej, aż dojechałam do ostatniego odcinka
drogi prowadzącej do domu. Tym samym odcięłam się od zasłony deszczu,
wyciągów i brzdąkań cykad. Rozejrzałam się. Mały deszcz nie może
zniszczyć tego co przygotowała Rowena. Ojciec powiedziałby do niej
słodko sformułowane żądanie i nazwałby ją jasnym niebem i ciepłą bryzą,
które szepczą do samych krawędzi naszych własności. Poczułam wstrząsy
na podjeździe, które zdają się mnożyć za każdym razem gdy jadę do domu.
Blask światła z każdego okna, prowadził jasne, wąskie ściegi przeciwko
siłom ciemności trawnika.
Słodko - ostre żądło dymu z ogniska unosiło się w powietrzu.
Zapewne uroczystości już się rozpoczęły.
Zobaczyłam obraz mojej babci, osadzonej w jej wielkim fotelu, jak
królowa na tronie. " Powiedz jej, nie mów jej, powiedz jej, nie mów jej.
Powiedz jej, że skłamałaś" .
Nawet jeśli Alistair Callum kiedykolwiek wróci do sklepu, to zawsze
mogę powiedzieć rodzinie, że zapomniałam o jego prośbie. To będzie
najbardziej wiarygodne. Z przodu mojego roweru zobaczyłam szerokie
wgniecenie i poczułam szept na karku. Mogłabym przysiąc, że dzisiaj rano
jeszcze tego nie było. Tak jakby ktoś ostro skręcił, próbował zahamować a
następnie rozbił się i z czymś solidnie zderzył.
Z kimś. Kolejne minuty.
Spadłam, a następnie ja i jeszcze ktoś rozpościeramy się na ziemi i
czekam aż ktoś złapie mnie za jedno ramie i zatrzyma rower na gruzach
góry.
- Oh! Jestem tak... - zaczynam , jednak porządnie zdenerwowany
męski głos przerywa mi w pół zdania.
- Może mogłabyś patrzeć, gdzie idziesz! - przeszyła mnie
niesprawiedliwość tych słów. Nie mogąc się powstrzymać, mówię:
- Być może mógłbyś patrzeć gdzie stoisz! - Z opóźnieniem
uświadomiłam sobie, że wciąż leżę na tej osobie i próbuję podnieść się na
nogi. Jest bardzo ciemno, nie widzę pełnej szkody, ale czuję powłokę błota
na moim prawym ramieniu i bolesne mrowienie w lewym kolanie.
Zaczęłam wyjmować kawałek żwiru osadzonego na skórze. Wyobraziłam
sobie jak będę wyglądać idąc na imprezę Roweny.
Przednie koło mojego roweru ciągle się kręciło, starając się wrócić
na swoje miejsce.
- Tutaj. - powiedział facet.
- Puść mnie!
- Nie! - Nasze ramiona porwały się w walce. Poczułam jego biodra.
Przynajmniej miałam nadzieję, że to jego biodra.
- Dobra! - Powiedział przez zaciśnięte zęby, a ja cieszyłam się
ciemnością, która zakrywała moją twarz. - Mam zamiar trzymać się kilka
metrów od ciebie. Może być sześć?
- Niestety. - mruczę gdy idziemy w stronę domu. Mój rower dziwnie
klika, co nie może być oznaką dalszej użyteczności. Wtedy uświadomiłam
sobie, że zapomniałam kupić lodów. Staram się nie wzdychać zbyt głośno.
Moim jedynym pocieszeniem jest to, że Rowena będzie ode mnie
oczekiwać zapomnienia. Co nie jest zbyt pocieszające. Gdy dotarliśmy do
ganku, oparłam rower do szyny, i otworzyłam usta aby powiedzieć coś w
stylu " Przykro mi" ale słowa zamarły mi w gardle.
Stojący obok mnie facet był niezaprzeczalnie piękny. Miał ciemne
włosy i takie same oczy, jego usta ułożyły się w uśmiech.
- Nie wiedziałem, że okażesz się taka waleczna Tamsin?- Na darmo
próbowałam się przesunąć gdy dotknął mojego przedramienia, wpatrując
się w niebieski księżyc wytatuowany na prawej stronie szyi. Nie
wiedziałam, że jest taki przystojny.
Przełknęłam i powiedziałam tylko:
- Cześć Gabriel. - Jak tylko wchodziliśmy do domu, ciocia Beatrice
zaczęła się nam przyglądać.
- Straciłem coś? - Usłyszałam cichy jęk i spojrzałam na mój
nadgarstek trzymany przez Gabriela. Przyglądano się naszym splecionym
rękom.
- Na to wygląda. - szepnęłam.
- To jest Gabriel, ciociu Beatrice. - mówię głośno. Kieruję to do jej
pamięci, która szwankuje, a przez ostatnie dziesięć lat ciocia Beatrice traci
również słuch. Mając 101 lat, wychodzi na to, że jest najstarszym
członkiem rodziny. Prawdziwym członkiem rodziny. - jest siostrą mojej
babci. Nigdy nie widziałam jej męża, wujka Roberta. Zmarł krótko przed
moimi narodzinami, a według mojej matki, z tego co słyszała od ciotki
Beatrice, zmarł ponieważ poślizgnął się na kotwicy.
- Wiem, kim jest. - odpowiada, a jej długi nos drży jak by mnie
obwąchiwała.
- Wiem. - mówię pod nosem i kiwam głową. - Oh. - uwalniam swój
nadgarstek z ręki Gabriela. - Chyba na prawdę coś straciliśmy.
- Na przykład co? - Gabriel prosi o wyjaśnienia.
- Widziałeś nadgarstek ciotki Beatrice?
Oboje spoglądamy przez chwilę na kościsty nadgarstek cioci
Beatrice i wiszącą na niej bransoletkę z diamentem. Widzimy, jak sama
przygląda się z jasnymi oczami a następnie kręci głową ze smutkiem.
Uśmiecha się do nas słodko, uśmiechem który ciągnie miliony
zmarszczek na twarzy . Potem wypuszcza rozproszony pocałunek zapachu
talku i przytula sherry do policzka z prawdziwą miłością. Czuję trochę
sympatii do cioci Beatrice. Kiedyś była potężną czarownicą, która mogła
powstrzymać ludzi przed osiedleniem się za jednym dotknięciem palca.
Coś się jednak stało, na długo przed moim urodzeniem, ale nikt o tym nie
mówi. Teraz spędza większość swojego czasu na wędrówkach przez
własny prywatny świat w poszukiwaniu tego, co kiedyś utraciła.
- Tu jesteś! - usłyszałam Silde, mojego kuzynkę, która stanęła obok
nas. - Spójrz, co przyniosła nam ciotka Beatrice! Twoje ulubione "w
pucharze dłoni, posiada ona mały, cierpki owoc"
- Uwielbiam czekoladę! - mówi. Silda zamyka ją w ręku i otwiera
ponownie by wyświetlić duże wybrzuszenia na powierzchni. - Twoje
ulubione. - powtarza.
- Zgubiłam... - Ciotka mruczała cicho, ale pozwoliła się odprowadzić.
- Czy nie... - zaczęłam zadawać pytanie.
- Nie wszystko co straciła da się odnaleźć. - odpowiedział Gabriel,
wzruszając ramionami. - Próbowałem jej pomóc. Tu chodzi o jakiś zegarek
kieszonkowy. Ale kiedy zajrzałem do szuflady, nie było go.
Nagle wszystko zawirowało na wytartym dywanie. Kątem oka
zobaczyłam matkę na końcu sali . Jej głowa obraca się w moją stronę,
nagle stałam się w pełni świadoma dziury na kolanach moich wyblakłych
dżinsów.
- Obawiam się, że nie jest zbyt dobrym pomysłem przebywanie zbyt
długo w towarzystwie odmieńca rodziny. - dodał lekko Gabriel spoglądając
na mnie spod uniesionych brwi.
- Odmieniec rodziny? - wzruszyłam ramionami.
- Wiesz, mówię tylko to co słyszałem. Nie powinno cię to tak bardzo
ciekawić. - Robi krok bliżej. Ilość ludzi w pokoju pozostaje na wysokim
poziomie, ale i tak odczuwamy to, że jesteśmy na wyświetlaczu.
- Chodź Gabrielu. Jesteśmy już z powrotem, masz już wszystko to co
potrzeba? - Gabriel patrzy na mnie przez chwilę, a ja spodziewałam się, że
powie jakieś pseudo pocieszenie . Ale zamiast tego mówi:
- Może jak będę miał luźniejsze lato.
- Co? - mówię, a żyły na twarzy układają mi się w linie.
- Wiesz co mam na myśli. Co to było z tym niepisaniem do mnie z
odpowiedzią na listy? - jego oczy zrobiły się wąskie. Gdy ciocia Lydia
oznajmiła, że wyjeżdża do Californii, Gabriel i ja próbowaliśmy
wszystkiego, żeby ją przekonać aby on mógł zostać. Racjonalne argumenty
takie jak krzyk i strajk głodowy ( trwał przez pięć godzin a później
nawalił), ciche zabiegi. Nic nie działało. W dniu wyjazdu, obiecaliśmy
sobie, że będziemy pisać co tydzień. Potem odjechał, twarz Gabriela
odwróciła się od domu i od nas wszystkich zebranych na trawniku.
Zamiast tego patrzył na stały punkt z tyłu głowy matki w fotelu
pasażerskim, jakby chciał zrobić otwór w jej czaszce. Dobrze dla niej, że
jeszcze wtedy nie miał talentu. Dwa miesiące później wysłał mi fajne,
ręcznie rysowane mapy swojego nowego miasta, pełne czaszek i piszczeli,
gdzie przysięgał, że są skarby, mieliśmy obsesję na punkcie zakopanych w
ziemi skarbów. Ale wtedy nadeszły moje niesławne ósme urodziny, i
wpadłam w stan długotrwałego szoku.
Kilka tygodni po mapie, wysłał do mnie długi list o nowej szkole, ale
nic już nie było po staremu. następnie wysłał mi tylko notatkę: "Dlaczego
już nie piszesz???" z trzema znakami zapytania, wszystkie w kolorze
czerwonym.
I już więcej się nie odezwał.
Carolyn McCullough Once a Witch Tłumaczenie: Translations_Club Korekta całości: isiorek03
Prolog Tłumaczenie: wiolcia29105 Korekta: isiorek03 URODZIŁAM SIĘ W NOC SAMANHAIN, kiedy bariera między światami była najcieńsza – kiedy szept i piosenka magii, starej magii, jest mocną i słodką pieśnią dla każdego, kto jest w stanie ją usłyszeć. Moja matka walczyła całą noc, a kiedy w końcu przyszłam na świat, moja babcia uniosła się nade mną, skręcając w palcach tajemnicze kształty i mrucząc w języku, który tylko ona znała. - I jak? - wyjęczała moja mama, odwracając twarz do poduszki o zapachu lawendy. - Co się stało? - zapytała. Wreszcie moja babcia odpowiedziała pewnym siebie i triumfalnym głosem. - Twoja córka będzie jedną z najpotężniejszych osób, jakie kiedykolwiek były w tej rodzinie. Będzie inspiracją dla nas wszystkich. Zawsze zastanawiałam się, jak moja starsza siostra, Rowena, która została wpuszczona do pokoju, zareagowała na to wszystko. Nikt nie pomyślał aby sprawdzić tę część historii, ja tak naprawdę byłam zachwycona tylko jedną rzeczą, tym że to ja byłam słońcem, księżycem i gwiazdami razem wziętymi, a nie Rowena. Mówią, że nie płakałam po urodzeniu, że nie wydałam żadnego dźwięku, ale otworzyłam oczy i natychmiast zdobyłam ich uznanie cichym i spokojnym wzrokiem. - Jakby wiedziała już tak wiele. - mama szepnęła, dotykając mojej twarzy. Oczywiście gdybym nawet wiedziała cokolwiek, to dawno o tym zapomniałam. A jeśli chodzi o obietnice mojej babki, ona również została zapomniana. A może nie zapomniana, ale z całą pewnością wymazana z pamięci. Nawet teraz, siedemnaście lat później wciąż wyłapuję tęskne
spojrzenia mojej matki, przyglądającej się mi i zapewne zastanawiającej się gdzie podziało się dziecko, które zostało jej obiecane. Często też zastanawiam się nad tym czy moja babka wraca do słów, które wtedy wypowiedziała: „jedna z najsilniejszych… inspiracja”. Wątpię. Historia ta była opowiadana w gorliwym oczekiwaniu do czasu moich ósmych urodzin. Wtedy to, cała moja rodzina zebrała się wspólnie w naszym domu. Stanęli w kręgu śpiewając. W tym samym czasie moja matka, zapaliła osiem złotych świec reprezentujących cztery żywioły i cztery kierunki świata. W trakcie, gdy ja stałam pośrodku tego kręgu wszyscy mi się przyglądali. Niektórzy otwarcie inni ukradkiem. A co ja zrobiłam? Nic. Zupełnie nic. Nic, czego po mnie oczekiwano, jeśli mam być dokładna. Po jakimś czasie, zmęczyło mnie, to ich przypatrywanie się mi i sobie nawzajem, więc powoli zaczęłam zdmuchiwać świece, jedna po drugiej, czując się o wiele lepiej w mroku, który powstał. Oczywiście dwa kawałki mojego urodzinowego ciasta też się do tego przyczyniły. W końcu, wszyscy udali się do swoich domów. Pochodzę z rodziny czarownic. Każdy… Wszyscy w mojej rodzinie czy to chłopak czy dziewczyna, nawet moja najmłodsza kuzynka objawiła swoją Zdolność, przed a już na pewno nie później niż do ósmych urodzin. Prócz mnie… Dziewięć lat minęło od tamtych urodzin, a ja nadal nie mam żadnych oznak dających nadzieję, że mogę mieć jakąkolwiek Zdolność. Nawet troszeczkę, kropelkę czy chociaż pół kropli, połówkę połówki magii płynącej w moich najwyraźniej przyziemnych żyłach. A co do słów mojej babki o mnie – „najpotężniejsza… inspiracja” itd. itp. – one tylko
udowodniły, że nawet najstarsza, najmądrzejsza wiedźma może się śmiertelnie mylić.
Rozdział I Tłumacz: wiolcia29105 Beta: Darkness_Soul - JESZCZE 20 MINUT, Hectorze. - powiedziałam. - I jestem wolna od tego Piekielnego Krateru. Hector, którego żółtobrązowe oczy zaiskrzyły, kiedy mówiłam, tylko ziewnął, pokazując mi zęby, ostre jak igiełki. Mrugnął raz, a potem z powrotem zwinął się do snu, ogonem obejmując swoje przednie łapy. Krater Piekielny nie jest do końca właściwą nazwą, przyznaję, gdy rozglądam się dookoła księgarni mojej babci, upewniając się, że wszystko jest w porządku. Ale to powiedzonko stało się ostatnio moim ulubionym wyrażeniem. Mieszkam z Kraterem Piekielnym, chciałam powiedzieć, moją współlokatorką, Agathą, chyba że jestem wezwana do domu na wakacje lub weekend. W odpowiedzi na co Agatha zawsze posyła mi puste spojrzenie. - Sądzę, że to niesamowite, dorastać w czasie komuny. - zagadnęła pewnego razu. Nie zaczęłam sprzeczać się, że to naprawdę nie jest prawdziwa komuna. W pewnym sensie wiedziałam jak mogłoby to zabrzmieć gdybym przedstawiła jej prawdziwy obraz komunizmu. Wielki, kamienny dom, który wyglądał jakby był zbudowany bez jakichkolwiek planów architektonicznych, mieścił się w stanie Nowy York. Obracali się w nim moi kuzyni, wujkowie i ciotki. Do domu należała również stodoła, pole i ogród, które napędzały rodzinny biznes – Greene’s Herbal Supplies. Wszystkim zarządzają moja matka i babka, które ubierają się w długie, kolorowe spódnice, chusty i sznury korali.
- To znaczy, ja dorastałam w Pine Park, w stanie Illinois, Tamsin pojedź kiedyś ze mną do domu to zobaczysz Krater Piekielny. A tak na marginesie, twoje dziwne „Krater Piekielny” to nawet nie słowo. - Chciałabym. - odpowiedziałam chętnie, wcale tego nie kryjąc. Bardzo chciałabym wiedzieć, jak to jest żyć w prawdziwej, normalnej amerykańskiej rodzinie. A nie, w której twoja matka lub babcia czytają z fusów po herbacie i kawie, co dwie sekundy. Albo nie hodują ostro pachnących ziół w ogrodzie dla kobiet i dziewczyn ze wsi. Przychodzą po zmroku, pukają nieśmiało do tylnych drzwi prosząc o coś, co mogłyby dosypać do kawy lub piwa jakiemuś człowiekowi, kiedy nie będzie patrzył. Wtedy oczy tych kobiet wypełniają się łzami wdzięczności, te same oczy, które będą uciekały gdzieś na boki, kiedy napotkają twoje w dzień na ulicy w mieście. W prawdziwym, normalnym domu u ludzi świętuje się Dzień Dziękczynienia, Boże Narodzenie lub Chanukę. Halloween jest dla dzieci, aby mogły się poprzebierać w swoje kostiumy A. nie jakieś święto, kiedy całą rodzina zbiera się głęboko w lesie za swoimi domami, roznieca ognisko, paląc słodkie zioła na ołtarzu zbudowanym z czterech elementów. W rodzinie, dla której nie jest to dzień, w którym wszyscy tańczą do pierwszego promienia wyglądającego zza wzgórza o świcie, a potem idą boso do domu raniąc sobie stopy i nogi, podczas, gdy dłonie strasznie marzną na zimnie i jest wam niedobrze od domowej roboty wina wuja Chestera. - Krater Piekielny. - zaczęłam ponownie z uczuciem, jakby tafle deszczu bryzgały przed zbyt dużym oknem. Został już tylko tydzień, do momentu gdy będę mogła złapać pociąg do Grand Central. Ziewnęłam i wyciągnęłam moje palce w stronę wypolerowanego cynowego sufitu. Dzwonek nad drzwiami wybił trzy delikatne nuty, a ja zaskoczona opuściłam ramiona. I nie tylko ja. Hector skoczył za ladę, lądując na ziemi, miauknął zdegustowany i schował się
pomiędzy dwoma stosami książek z poezją. Właśnie wtedy przypomniałam sobie, że miałam ponownie je wycenić i ułożyć na półce z wyprzedażą. Ale zamiast tego spojrzałam na człowieka, który właśnie wszedł do środka księgarni. Był wysoki, a ponieważ ja sama byłam wysoka, to coś oznaczało. Wysoki, chudy i schowany, ubrany w ciemny płaszcz, jakby ukrywał rany. Grzecznie złożył swój parasol i włożył go do miedzianej donicy, która miała za zadanie stać przy drzwiach. Jego oczy odnalazły mnie. - Przepraszam. - powiedział, a w jego głosie można było usłyszeć nutkę nerwowości, która zaraz została zdmuchnięta przez wiatr. Drzwi się zamknęły, zostawiając nas samych w środku. - Za co? - zapytałam lekko. - Nigdy wcześniej nawet pana nie spotkałam. - W myślach usłyszałam jęk Agathy. Rozpaczała nade mną. Gość wskazał na obszar wkoło swoich butów. Ogromna kałuża rozciągała się pa drewnianej podłodze, a woda wciąż kapała z jego płaszcza. - Oh. - powiedziałam, a wszystkie moje dowcipy wyparowały. - Ja… mam mop. - Znakomicie zakończyłam. Kiwnął głową, lekko przy tym potrząsając płaszczem, a potem jeszcze bardziej zmieszany spojrzał na coraz bardziej powiększającą się plamę wody. - Szykowałaś się do zamknięcia? - jego akcent był słaby, ale słyszalny. Starałam się go rozpoznać. - Nie. - delikatnie skłamałam, mimo wszystko jest on klientem, a ja zarobiłam dziś tylko około 22 dolarów. Podeszłam za kasę i zaczęłam wyrównywać stosy książek, udając, że nie zwracam uwagi jak lawiruje obok wystawy z beletrystyką. Kiedy podszedł do działu okultystycznego i sekcji tajemnej, poczułam znajome ukłucie rezygnacji. Więc jest jednym z nich – pomyślałam. Zdecydowanie miastowy, który myśli, że magię znajdzie w książce. Westchnęłam. Uwierzcie, miałam ochotę na niego
nakrzyczeć. Jeśli mogłabym znaleźć magię w jakiejkolwiek książce, już dawno z bym ją odnalazła. Bawiłam się jedną z taśm do paragonów, następnie spojrzałam na mężczyznę, spodziewając się zobaczyć go zanurzonego w najnowszej lekturze Raven Starling „Spells for Living a Life of Good Fortune”, która jest naszym obecnym bestsellerem. Ale nigdzie go nie znalazłam. Podniosłam głowę, balansując na jednej nodze. Nagle mężczyzna pojawił się pomiędzy półkami z poezją i skierował się w moją stronę z wąską, brązową książką w ręce. Niewytłumaczalnie, zrobiłam krok w tył. Mój łokieć zadrapał się o ekspres do kawy, na który nalegała moja babcia, mówiąc, że musi tu być jeśli mam pracować w księgarni przez całe lato. Kubek zaszumiał, a jego tłusta zawartość zachlupotała, kiedy szarpnęłam ręką w przód. - Ałć. - wymsknęło mi się. Zdaje się, że mężczyzna nic nie zauważył. Z bliska widać było lśniący złotem kilkudniowy zarost, a mokre od deszczu włosy miały kolor ciemny blond. Jego stylowe okulary w czarnej oprawce odbijały światło, nie pozwalając mi dojrzeć koloru jego oczu. Oszacowałam jego wiek na około 30 lat. Nie wyglądał jakoś zachwycająco, ale było w nim coś, co sprawiało, że odwracałam wzrok, a następnie znów spoglądałam. - Czy jest więcej tych egzemplarzy? - zapytał, a mnie znów zaabsorbował jego akcent. Sylabizacja, idealna dykcja. Angielski, zdecydowałam. To zdecydowanie zwiększało jego atrakcyjność. Agatha, by dostała fioła na punkcie jego akcentu. Z uderzeniem otworzyłam okładkę i przekartkowałam strony. - Tej akurat nie znam. - powiedziałam zaskoczona, bo Eve czyta prawie wszystko, co jest w sklepie. Książka wydawała się być trzecim albumem mojego rodzinnego miasta. Ołówkowe szkice, obrazki narysowane tuszem przedstawiały wczesne rezydencje. Następnie ręczne
prace ustępowały błyszczącym zdjęciom jesiennych liści, centrum miasta, wodospadom i cmentarzowi. Pod każdym zdjęciem był krótki tekst mający dwa, albo jeden akapit wyjaśniający historię danego miejsca. - Interesujące. - stwierdziłam z niezobowiązującym uśmiechem skierowanym do mężczyzny, który akurat poprawiał sobie palcem okulary. - Interesujące to najbardziej banalne słowo w języku angielskim. Co to naprawdę oznacza? - mój uśmiech zastygł. - To znaczy, że nie mam nic lepszego do powiedzenia, niż interesujące. - gość potrząsnął głową. - Jakoś nie sądzę, że jesteś osobą, która nie ma nic lepszego do powiedzenia. - ekspres do kawy zasyczał ponownie. Znikąd, Hector wskoczył na kasę, wyginając plecy i zaciekle uderzając głową w książkę, którą trzymał mężczyzna. Na jego twarzy widać było przez ułamek sekundy zaskoczenie, a potem jego usta się skrzywiły. - Hector uważa wszystkie książki za jego rywalki o uwagę człowieka. - W takim razie to nie jest odpowiednie dla niego miejsce. - skomentował mężczyzna. - Mści się w subtelny sposób. Czy to wszystko? - zapytałam wskazując na książki. W mgnieniu oka Hector trącił srebrne bransolety na moim nadgarstku i podrapał mnie. - Oh! - mówię, odpychając Hectora. - To miałam na myśli mówiąc o zemście. - wymamrotałam i spojrzałam na bladą rękę, na której pojawiły się trzy krople krwi. - Pozwól. - powiedział szybko mężczyzna. Tak szybko, że nie miałam czasu na reakcję, wyciągnął niebieską chusteczkę z kieszeni płaszcza i przycisnął do mojego nadgarstka. Jego język mignął w kąciku ust. Szarpnęłam rękę z powrotem i przykleiłam sztuczny uśmiech.
- Kto w tych czasach nosi ze sobą chusteczkę? - mój głos był chwiejny, a nawet uszczypliwy. Zauważyłam na rogu tkaniny wyszyte litery AEK. Mężczyzna wzruszył ramionami i spojrzał zakłopotany, po czym schował do kieszeni chustkę. - Tak, to nie jest amerykański zwyczaj. Przyjechałem na zgromadzenie. - Więc jest pan Anglikiem. - doszłam do wniosku. Spojrzał urażony. - Jestem Szkotem. - powiedział. - Przepraszam. - nieszczerze szepnęłam. - Niedopuszczalny błąd. - podniosłam rękę przyciskając do ust. Spojrzał na mnie, a ja zakłopotana opuściłam dłoń. - Przyjechał pan tu na wakacje? - zapytałam próbując wypełnić nieprzyjemną lukę ciszy. - Nie. Jestem z NYU1 . - Jest pan studentem? - spytałam, a mężczyźnie wyszły na twarz rumieńce. - Jestem profesorem. - Ty? - mówię, z opóźnieniem zdając sobie sprawę jak niegrzecznie to zabrzmiało. - Znaczy się…, pan. - Skinęłam głową. - Z pewnością. Ale, wyglądasz tak młodo. - Teraz to ja się zaczerwieniłam. Poczułam jak krew napływa mi do policzków i czoła. Czułam to dziwne ciepło nawet na nosie. - Pierwszy rok. - stwierdził z lekkim uśmiechem. - Sądzę, że do tego dorosłaś. - Czego pan uczy? - zapytałam. - Historii sztuki. Jesteś studentką? - Jeszcze nie. - wyznałam. - Wybieram się do New Hyde Prep. - spojrzał na mnie bez żadnego wyrazu twarzy. - Jest to szkoła z internatem. 1New York University
Na Upper East Side. W Hedgerow jestem po prostu w domu na wakacje. - pchnęłam stos tekturowych zakładek do książek, aby wszystkie ich brzegi były idealnie prosto ułożone. - Choć NYU też jest na mojej liście szkół do wyboru. Więc jeśli się dostanę może wyląduję w pańskiej klasie w następnym roku. - Byłoby świetnie. - powiedział, a potem na krótko uśmiechnął się do mnie, jakby nieco nikczemnie. - Tak długo, jak obiecasz nie używać słowa interesujące, to nie będzie podlegać żadnej dyskusji. - Nie odważyłabym się. - powiedziałam i spuściłam rzęsy w dół. Byłam znudzona całym tym latem i stwierdziłam, że potrzebuję trochę praktyki we flircie. Małe miasteczko Hedgerow jest duże pod względem rustykalnym, nie przyjeżdżają tu żadni rozrywkowi faceci. Nawet jeśli nie jestem członkinią jakiejś zhańbionej rodziny to i tak możliwości mam ograniczone. Ale chwila uciekła, więc wzięłam książkę od mężczyzny i zaczęłam szukać naklejki z zakreśloną dookoła ołówkiem ceną napisaną przez moją babcię. - Siedem dolarów. - poinformowałam, po czym sięgnęłam ręką po dwudziestkę, którą mi podał. Wziął resztę, którą mu wydałam bez przeliczenia i schował ją szybkim ruchem do portfela. Przez cały czas miał na twarzy słaby niepokój. Zdjął okulary, rozmasował nos i spojrzał na mnie. Dostrzegłam, że jego oczy są koloru pomiędzy szarym, a błękitnym. - Poszukuję jeszcze czegoś. - dodał nagle. - Nie książki. - Spojrzał na drzwi, jakby w zamiarze ucieczki na deszcz. Zmieniłam nogę, na której stałam i pogłaskałam Hectora lekko za uchem, tak jak lubi. - Więc czego pan szuka? - Jakoś nie byłam zdziwiona, że do tego doszliśmy. Większość przejezdnych dochodzi do tej części.
- Starego rodzinnego spadku. Zegara. Należał do mojej rodziny przez pokolenia i został… zagubiony. - z powrotem założył swoje okulary na nos. - Zagubiony? - machnął ręką, a Hector już był gotowy do skoku, ale przytrzymałam go. - Podczas gry w karty, zakładu lub czegoś w tym stylu w XVIII w. w Nowym Yorku. Obawiam się, że to był hazard w rodzinie. - A jak ja mogę pomóc? - zapytałam i zaczekałam, żeby spojrzał mi w oczy, co mogłoby go zniechęcić. Lodowy błękit. I wreszcie podjęłam decyzję. - To jest właśnie to… no… słyszałem, że… że to miejsce… - To miejsce? - powtórzyłam. Mężczyzna zaczął jeszcze raz. - Słyszałem, że to miejsce specjalizuje się w tego typu rzeczach. Znajdywaniem rzeczy. Zagubionych rzeczy. - Bardzo rzadko traci się coś na zawsze. - mówię enigmatycznie to, co moja babcia zazwyczaj mówi do potencjalnych klientów. Biedny facet, przyjechał tu, aż z Nowego Jorku w deszczową noc, aby znaleźć coś, co bez wątpienia nie ma żadnej wartości, prócz sentymentalnej, że musi w to się bawić siedemnastoletnia dziewczyna z „chipem” na ramieniu, dotyczącym jej specjalnego, rodzinnego talentu. Od Agathy miałam wgląd do psychologii, w zeszłym roku, byłam szturchana coraz bardziej w świadomości. - Dobra, słuchaj... Trafił pan w odpowiednie miejsce, profesorze ale... - Callum. - wtrącił. - Alistair Callum. A ty jesteś panna Greene, prawda? - Tak. - Szczerze mówiąc, miałem trochę wątpliwości, że takie miejsce… jak to istnieje. To znaczy jak fascynujące. Chce... chce tylko powiedzieć...
że najwspanialsze jest to, że zrobi to, panno Greene. Powinnam mu powiedzieć, że nie jestem osobą, której poszukuje. Ale to jest takie rzadkie, gdy ktoś patrzy na mnie tak jak Alistair teraz. Z podziwem i czcią. Czułam wszystkie ściemniania i rozjaśniania w mojej głowie, jak by ktoś przestawiał włącznik światła, a następnie tak szybko uderzał go ponownie. Nagle, chciałam być z powrotem w moim wieloosobowym pokoju, przerzucać szumiące kartki książki, zanim się oddam odrabianiu lekcji albo być na dole, w salonie studenckim oglądać telewizję, i cieszyć się z każdego kogo tam zobaczę. Normalni ludzie. Ludzie, którzy nie mają pojęcia o moich rodzinnych Zdolnościach. Ludzie, którzy nie patrzą na mnie z ukosa, z podziwem lub niepokojem i strachem albo z kombinacją wszystkich trzech. A jednak Alistair patrzy na mnie z nadzieją, rękami zaczepionymi na ladzie, pochylając się ku mnie. Wyobrażam sobie, mówiąc: słuszne, rzecz, że to co mam do powiedzenia klientowi to, to że powinien zwrócić się o pomoc, gdzieś gdzie znajdzie najnowsze tajemnice Pat Griffith. Moja babcia, jest jedyna, z którą należałoby porozmawiać. Ona będzie jutro. Ale usłyszałam wypowiadane przez siebie słowa: - Pomogę ci. - Przerwałam. Teraz ja wszystko ustalam, mały głos krzyczy do mnie. - To jest sklep mojej babci. - To prawda, przyhamowałam. Biorę oddech i szlifuje głos w milczeniu. - Ja wykonuje taki rodzaj pracy z nią. - moje słowa są zapełnione absurdami. Hector przestaje mruczeć i otwiera oczy, posyłając mi dużo żółtego wzroku. - Słyszałem o twojej rodzinie w antykwariacie. - Odpowie pan na jeszcze jedno pytanie? Która z nas była... - Powiedzieli, abym przyszedł do pani Greene albo jej wnuczki Roweny. Rowena Greene będzie tą, której potrzebuje. - Uśmiecha się ponownie i dodaje cicho: - Czekałem tak długo aby usłyszeć te słowa: Rowena Greene.
Moje gardło wyschło i było w rodzaju „tydzień bez wody”. Mamy sporo dziwnych nazw w naszej rodzinie. Mimo to, nienawidzę szczególnie kopalni Tamsin. To brzmi tak... twardo i niemuzykalnie. W przeciwieństwie do Roweny, której fale języka Tamsin spajają się z ikoną. Zapytałam mojej babci, kiedy byłam u niej wielokrotnie, dlaczego obarczono mnie taką nazwą, ale tylko uśmiechnęła się i powiedziała, że lepiej tą historię zapisać na inny czas. Przełknęłam i starałam się mówić. - Hm, rzeczywiście, to ja. - Gdy wszedłem dziś przez drzwi, wiedziałem, że to z tobą mam rozmawiać.- Schował woreczek do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Pewnie pomyślisz, że jestem szalony. Być może jestem szalony. - Dotknął krótko nosa, dwoma palcami. - Nie sądzę, że jesteś szalony. - Mówię po chwili, gdy okazuje się, że już skończył. Wydaje się, że moje zdanie go uspokoiło. Widziałam moją babcie, jak umieszcza nerwy w klientach z łatwością w krótkim czasie. - Schlebiasz mi, na prawdę. - powiedział szczerze, a ja powstrzymywałam się od dodawania pomysłów jak mu jeszcze schlebić. Nikt, jeszcze nigdy nie pomylił mnie z moją najbardziej utalentowaną siostrą, aż do teraz. Pochylił się przez ladę, chwycił moje ręce i zaczął unosić je w górę i w dół, kilka razy. Hector wymownie oplatał wzrokiem krawędzie naszych splecionych, wymachujących rąk, ale Alistair tego nie dostrzegł. - Jestem zachwycony, mogąc ciebie słuchać. Czuje, że na prawdę będziesz w stanie mi pomóc. Przełknęłam, powstrzymując się od wskazówek, że naciska na moje zranione nadgarstki. - Proszę posłuchać doktorze Callum. - Alistair. - przypomniał. - Alistair. - powtórzyłam po nim. - Muszę powiedzieć...
- Tak? - podpowiada, a gdy nie odpowiadam od razu, ramiona i ręce łapie skurcz, które stają się nagle wiotkie. Nie mogę znieść jego rozczarowania. - Um... Chciałam powiedzieć, że nie mogę obiecać... – Właściwie mogę obiecać, że najprawdopodobniej nie ja zajmę się tą pracą. Może powinnam od razu poinformować, że moja babcia zajmuje się zleceniami od szczególnie ważnych klientów lub wyjątkowo trudnymi sprawami. To, co chce znaleźć i tak będzie musiało wyjść na jaw. I nie spocznę dopóki nie zaświeci światło we wszystkich zakątkach i wygonię cienie. Latem , gdy wróciłam do domu ze szkoły, znalazłam ją spędzającą większość swojego czasu spokojnie w ogrodzie lub w swoim pokoju, mgła rozprzestrzeniała się nad jej twarzą i rękami podczas snu. Nikt tego nie zauważył. Przynajmniej otwarcie. Zamiast tego, moja mama powiedziała mi, że będę pracować w księgarni latem, podczas gdy Rowena będzie pomagała w domu. Wszystko jedno, to jest biznes, jako czarownica w świecie, w którym nie wiedzą, że istnieje. - Nie, nie. Oczywiście, oczywiście. - powiedział Alistair a ja próbowałam się na nim skupić. - I całkowicie rozumiem. Zrób cokolwiek, jeżeli możesz. Cofnął się ku drzwiom i sięgnął po parasol, nie odrywając ode mnie wzroku, jak by się bał że zaraz rozłożę nietoperze skrzydła mrucząc zaklęcia. - Czekaj. Nie chcesz mi powiedzieć więcej na ten temat? Czego miałabym szukać? Zatrzymuje się i zamyka oczy na krótko, holując kąciki ust w górę do małego uśmiechu. - Tak, oczywiście. Ale... - spojrzał na zegarek. - Mam pociąg za kilka minut. Czy możemy umówić się na rozmowę w moim biurze, kiedy zacznie się semestr?
- Oczywiście. - odpowiedziałam, prowadząc walkę nad utrzymaniem mojego normalnego głosu. Wiem jak to jest z tymi ludźmi. Gdy wróci do swojego biura i zacznie się szkoła, ten początek nocy wydadzą się mu coraz bardziej nierealne, jej kawałki zaczną mu się wymykać. Wkrótce zacznie się zastanawiać, czy prowadził rozmowę z dziewczyną w ten deszczowy wieczór. Być może będzie tylko historią do dnia, kiedy przypomni sobie, że kiedyś próbował skorzystać z usług czarownic by coś znaleźć. - Mam cię szukać na NYU, prawda? - pogrzebał przez minutę w płaszczu. - Miałem kartkę, gdzieś tutaj... - poklepał się po kieszeniach z wnioskami coraz bardziej brutalnymi. - Nie martw się o to. - W końcu oferował mi szeroki uśmiech. - Znajdę cię. To znaczy, jeżeli mogę spytać, prawdopodobnie nie chce mnie pan zatrudnić do pracy, prawda? - popatrzył na mnie zaskoczony i zaśmiał się migając ponownie tymi prawie – ale – nie – całkiem – dołeczkami. - Prawda. I...dobrze, rób co chcesz, bez względu na ustaloną cenę. - Um... omówimy to gdy będę miała lepsze pomysły na pracę. - powiedziałam to moim najbardziej oficjalnym tonem. Uznał to chyba za satysfakcjonujące, ponieważ pokiwał głową i wreszcie zniknął w grubo padającym deszczu. Zamknęłam drzwi na zewnątrz, dużym mosiężnym kluczem i przeniosłam się z powrotem do kasy. Czułam, że coś zapomniałam zrobić, więc rozejrzałam się po sklepie, przeszukując stosy tomików poezji. Nagle z odczuwalną przyjemnością, pomyślałam o Alistairze i jego wierze we mnie. Chciałabym móc opowiedzieć Agathcie ta całą historię, ale jakoś nie sądzę, że by to przetrwała. Telefon pobrzękiwał ostro. Posłałam mu wrogie spojrzenie, w stylu przerażenie,
przerażenie i przerażenie. I nie potrzeba żadnego talentu mojej rodziny, aby wiedzieć kto to jest. Odebrałam. - Greene's Lost and Found, nowe i używane książki. W czym mogę pomóc? - Tam. - powiedziała Rowena. - Chcę abyś kupiła mi trzy galeony lodów waniliowych McSweeny's. - przewróciłam oczami. - Wujek Chester nie może tego naprawić2 ? Wujek Chester jest w stanie naprawić wszystko, co jest zepsute. AGD, szkło, porcelanę, kości. - Starał się. Ciocia Minna używa teraz przyłączonego, złączonego uchwytu. - powiedziała krótko po czym westchnęła. - Teraz jest pijany. - dodaje. - Już? - Po prostu zamknij wcześniej je kup, co? - Może mam klientów. - Mówię okazale, poruszając ramionami wśród pustego sklepu. - Nie masz klientów. - Utalentowana, jak to przystało na moją siostrę, widzi przyszłość, więc rozłożyła mnie z łatwością. - Właściwie to tak. - Kto?- wymaga. - Poza tym to nie może być ktoś ważny. A nam potrzebna jest pomoc. - dodaje. Milczę i dotykam czubkiem palca nosa Hectora, który otwiera oczy i patrzymy w swoją stronę. - Przyniosę lody. - powiedziałam. - Tak, tylko zamknę. - Taa, jasne. - Tam. - powiedziała moja siostra, ale brzmiała jeszcze bardziej irytująco niż wcześniej, o ile jest to w ogóle możliwe. - Nie miałam na myśli... naprawdę. - mówię a mój głos stał się znów wesoły. - Coś jeszcze? 2 chodzi o maszynę, która służy do napełniania lodów.
- Pamiętaj, że ciotka Lydia i Gabriel będą dziś wieczorem. - Robię w powietrzu widoczny ruch jednym palcem. - Świetnie. - Ale wewnątrz tłumie ból. Gabriel. - Też jesteś podekscytowana? - wymaga prawdy. - Chce powiedzieć, że nie widziałam ich od lat. - ciotka Lydia nie jest nawet ciotką, ale należy do tej „części sieci”, która powstała wokół mojej rodziny na przestrzeni lat i od zawsze nazywamy starsze kobiety „ciociami” i wszystkich starszych mężczyzn „wujkami”, co tworzy jedną, wielką, szczęśliwą rodzinę. Albo coś w tym stylu. Gabriel jest jej synem. Był również moim najlepszym przyjacielem, kiedy byliśmy dziećmi. Potem rozwinął swój talent, jest w stanie zlokalizować wszystko: klucze, portfele, książki, biżuterię, wiele rzeczy, które się umieściło w jednym miejscu i zagubiły się niemal natychmiast. Również ludzi. W tej sprawie, Rowena i nasz kuzyn postanowili, że nie mogą już grać w chowanego razem z nami. Na znak protestu przestałam też grać w tę grę. Zaczęli gdy miał dziesięć lat, ja z kolei tylko osiem. Ciotka Lydia zgłosiła się do ruchu w całym kraju Kalifornia, prawdopodobnie aby zapisać swoje małżeństwo i wujka Phila do tego klanu talentów . Wywołało to dużo ciepła ze strony mamy i babci, ponieważ nie ma nic lepszego dla każdego w naszej rodzinie, „wielopokoleniowej rodzinie”, aby zatrzymać wszystkich w jednym miejscu. A dzisiaj jest zaplanowane, aby przyjąć ciocię Lydie i Gabriela z powrotem. - Świetnie. - powtarzam. Pociera głowę Hectora a on zamyka oczy na łuku mojej otwartej dłoni. Na drugiej stronie linii słyszę czyjś śpiew. Brzmi jak wujek Chester, jego bogaty baryton, chwiejący się w miejscu. - Muszę kończyć. - powiedziała stanowczo Rowena, jak by była już daleko. - Nie zapomnij lodów. - Co? - mówię ale ona już odłożyła słuchawkę.
Rozdział II Tłumaczenie: wiolcia29105 Korekta: isiorek03 GRUBE KROPLE DESZCZU uderzały o moje ręce i nogi przez całą drogę przez miasto, gdy wracałam na rowerze do domu. Szybko pedałowałam, tak że światła uliczne odbijały się od reflektorów. Raz lub dwa samochód przemknął obok mnie, a ja słyszałam tylko rozbrzmiewającą z niego muzykę. - Dziwoląg. Słyszę zza szyby samochodu. Pedałowałam coraz szybciej, aż dojechałam do ostatniego odcinka drogi prowadzącej do domu. Tym samym odcięłam się od zasłony deszczu, wyciągów i brzdąkań cykad. Rozejrzałam się. Mały deszcz nie może zniszczyć tego co przygotowała Rowena. Ojciec powiedziałby do niej słodko sformułowane żądanie i nazwałby ją jasnym niebem i ciepłą bryzą, które szepczą do samych krawędzi naszych własności. Poczułam wstrząsy na podjeździe, które zdają się mnożyć za każdym razem gdy jadę do domu. Blask światła z każdego okna, prowadził jasne, wąskie ściegi przeciwko siłom ciemności trawnika. Słodko - ostre żądło dymu z ogniska unosiło się w powietrzu. Zapewne uroczystości już się rozpoczęły. Zobaczyłam obraz mojej babci, osadzonej w jej wielkim fotelu, jak królowa na tronie. " Powiedz jej, nie mów jej, powiedz jej, nie mów jej. Powiedz jej, że skłamałaś" . Nawet jeśli Alistair Callum kiedykolwiek wróci do sklepu, to zawsze mogę powiedzieć rodzinie, że zapomniałam o jego prośbie. To będzie najbardziej wiarygodne. Z przodu mojego roweru zobaczyłam szerokie wgniecenie i poczułam szept na karku. Mogłabym przysiąc, że dzisiaj rano
jeszcze tego nie było. Tak jakby ktoś ostro skręcił, próbował zahamować a następnie rozbił się i z czymś solidnie zderzył. Z kimś. Kolejne minuty. Spadłam, a następnie ja i jeszcze ktoś rozpościeramy się na ziemi i czekam aż ktoś złapie mnie za jedno ramie i zatrzyma rower na gruzach góry. - Oh! Jestem tak... - zaczynam , jednak porządnie zdenerwowany męski głos przerywa mi w pół zdania. - Może mogłabyś patrzeć, gdzie idziesz! - przeszyła mnie niesprawiedliwość tych słów. Nie mogąc się powstrzymać, mówię: - Być może mógłbyś patrzeć gdzie stoisz! - Z opóźnieniem uświadomiłam sobie, że wciąż leżę na tej osobie i próbuję podnieść się na nogi. Jest bardzo ciemno, nie widzę pełnej szkody, ale czuję powłokę błota na moim prawym ramieniu i bolesne mrowienie w lewym kolanie. Zaczęłam wyjmować kawałek żwiru osadzonego na skórze. Wyobraziłam sobie jak będę wyglądać idąc na imprezę Roweny. Przednie koło mojego roweru ciągle się kręciło, starając się wrócić na swoje miejsce. - Tutaj. - powiedział facet. - Puść mnie! - Nie! - Nasze ramiona porwały się w walce. Poczułam jego biodra. Przynajmniej miałam nadzieję, że to jego biodra. - Dobra! - Powiedział przez zaciśnięte zęby, a ja cieszyłam się ciemnością, która zakrywała moją twarz. - Mam zamiar trzymać się kilka metrów od ciebie. Może być sześć? - Niestety. - mruczę gdy idziemy w stronę domu. Mój rower dziwnie klika, co nie może być oznaką dalszej użyteczności. Wtedy uświadomiłam sobie, że zapomniałam kupić lodów. Staram się nie wzdychać zbyt głośno. Moim jedynym pocieszeniem jest to, że Rowena będzie ode mnie
oczekiwać zapomnienia. Co nie jest zbyt pocieszające. Gdy dotarliśmy do ganku, oparłam rower do szyny, i otworzyłam usta aby powiedzieć coś w stylu " Przykro mi" ale słowa zamarły mi w gardle. Stojący obok mnie facet był niezaprzeczalnie piękny. Miał ciemne włosy i takie same oczy, jego usta ułożyły się w uśmiech. - Nie wiedziałem, że okażesz się taka waleczna Tamsin?- Na darmo próbowałam się przesunąć gdy dotknął mojego przedramienia, wpatrując się w niebieski księżyc wytatuowany na prawej stronie szyi. Nie wiedziałam, że jest taki przystojny. Przełknęłam i powiedziałam tylko: - Cześć Gabriel. - Jak tylko wchodziliśmy do domu, ciocia Beatrice zaczęła się nam przyglądać. - Straciłem coś? - Usłyszałam cichy jęk i spojrzałam na mój nadgarstek trzymany przez Gabriela. Przyglądano się naszym splecionym rękom. - Na to wygląda. - szepnęłam. - To jest Gabriel, ciociu Beatrice. - mówię głośno. Kieruję to do jej pamięci, która szwankuje, a przez ostatnie dziesięć lat ciocia Beatrice traci również słuch. Mając 101 lat, wychodzi na to, że jest najstarszym członkiem rodziny. Prawdziwym członkiem rodziny. - jest siostrą mojej babci. Nigdy nie widziałam jej męża, wujka Roberta. Zmarł krótko przed moimi narodzinami, a według mojej matki, z tego co słyszała od ciotki Beatrice, zmarł ponieważ poślizgnął się na kotwicy. - Wiem, kim jest. - odpowiada, a jej długi nos drży jak by mnie obwąchiwała. - Wiem. - mówię pod nosem i kiwam głową. - Oh. - uwalniam swój nadgarstek z ręki Gabriela. - Chyba na prawdę coś straciliśmy. - Na przykład co? - Gabriel prosi o wyjaśnienia. - Widziałeś nadgarstek ciotki Beatrice?
Oboje spoglądamy przez chwilę na kościsty nadgarstek cioci Beatrice i wiszącą na niej bransoletkę z diamentem. Widzimy, jak sama przygląda się z jasnymi oczami a następnie kręci głową ze smutkiem. Uśmiecha się do nas słodko, uśmiechem który ciągnie miliony zmarszczek na twarzy . Potem wypuszcza rozproszony pocałunek zapachu talku i przytula sherry do policzka z prawdziwą miłością. Czuję trochę sympatii do cioci Beatrice. Kiedyś była potężną czarownicą, która mogła powstrzymać ludzi przed osiedleniem się za jednym dotknięciem palca. Coś się jednak stało, na długo przed moim urodzeniem, ale nikt o tym nie mówi. Teraz spędza większość swojego czasu na wędrówkach przez własny prywatny świat w poszukiwaniu tego, co kiedyś utraciła. - Tu jesteś! - usłyszałam Silde, mojego kuzynkę, która stanęła obok nas. - Spójrz, co przyniosła nam ciotka Beatrice! Twoje ulubione "w pucharze dłoni, posiada ona mały, cierpki owoc" - Uwielbiam czekoladę! - mówi. Silda zamyka ją w ręku i otwiera ponownie by wyświetlić duże wybrzuszenia na powierzchni. - Twoje ulubione. - powtarza. - Zgubiłam... - Ciotka mruczała cicho, ale pozwoliła się odprowadzić. - Czy nie... - zaczęłam zadawać pytanie. - Nie wszystko co straciła da się odnaleźć. - odpowiedział Gabriel, wzruszając ramionami. - Próbowałem jej pomóc. Tu chodzi o jakiś zegarek kieszonkowy. Ale kiedy zajrzałem do szuflady, nie było go. Nagle wszystko zawirowało na wytartym dywanie. Kątem oka zobaczyłam matkę na końcu sali . Jej głowa obraca się w moją stronę, nagle stałam się w pełni świadoma dziury na kolanach moich wyblakłych dżinsów. - Obawiam się, że nie jest zbyt dobrym pomysłem przebywanie zbyt długo w towarzystwie odmieńca rodziny. - dodał lekko Gabriel spoglądając na mnie spod uniesionych brwi.
- Odmieniec rodziny? - wzruszyłam ramionami. - Wiesz, mówię tylko to co słyszałem. Nie powinno cię to tak bardzo ciekawić. - Robi krok bliżej. Ilość ludzi w pokoju pozostaje na wysokim poziomie, ale i tak odczuwamy to, że jesteśmy na wyświetlaczu. - Chodź Gabrielu. Jesteśmy już z powrotem, masz już wszystko to co potrzeba? - Gabriel patrzy na mnie przez chwilę, a ja spodziewałam się, że powie jakieś pseudo pocieszenie . Ale zamiast tego mówi: - Może jak będę miał luźniejsze lato. - Co? - mówię, a żyły na twarzy układają mi się w linie. - Wiesz co mam na myśli. Co to było z tym niepisaniem do mnie z odpowiedzią na listy? - jego oczy zrobiły się wąskie. Gdy ciocia Lydia oznajmiła, że wyjeżdża do Californii, Gabriel i ja próbowaliśmy wszystkiego, żeby ją przekonać aby on mógł zostać. Racjonalne argumenty takie jak krzyk i strajk głodowy ( trwał przez pięć godzin a później nawalił), ciche zabiegi. Nic nie działało. W dniu wyjazdu, obiecaliśmy sobie, że będziemy pisać co tydzień. Potem odjechał, twarz Gabriela odwróciła się od domu i od nas wszystkich zebranych na trawniku. Zamiast tego patrzył na stały punkt z tyłu głowy matki w fotelu pasażerskim, jakby chciał zrobić otwór w jej czaszce. Dobrze dla niej, że jeszcze wtedy nie miał talentu. Dwa miesiące później wysłał mi fajne, ręcznie rysowane mapy swojego nowego miasta, pełne czaszek i piszczeli, gdzie przysięgał, że są skarby, mieliśmy obsesję na punkcie zakopanych w ziemi skarbów. Ale wtedy nadeszły moje niesławne ósme urodziny, i wpadłam w stan długotrwałego szoku. Kilka tygodni po mapie, wysłał do mnie długi list o nowej szkole, ale nic już nie było po staremu. następnie wysłał mi tylko notatkę: "Dlaczego już nie piszesz???" z trzema znakami zapytania, wszystkie w kolorze czerwonym. I już więcej się nie odezwał.