mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Majer-Pietraszak Wanda - Kwitnący krzew tamaryszku

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Majer-Pietraszak Wanda - Kwitnący krzew tamaryszku.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 271 stron)

Przedmowa Powinnam wyjaśnić, skąd wziął się tytuł mojej książki… z ogrodu. Otóż przed laty posadziłam w nim krzew tamaryszku. Wyrósł piękny, o mocnych czterech głównych gałęziach, z których jedna jest lekko odchylona od pozostałych, a wokół plątanina przyrostów. Jesienią i zimą krzew dzielnie przyjmuje na siebie porywy wiatru, lodowate zawieruchy i ciężkie śniegi, lekko uginając gałęzie i wspierając jedne o drugie. Ale wiosną i latem, znów smukły i zielony, zakwita fioletowo, koronką drobnych kwiatów. Przyciąga motyle, mruczące trzmiele, osy, a mieszkające obok w budce sikorki składają mu przelotne wizyty. Na ogół panuje zgoda i harmonia. Bohaterkami mojej powieści są cztery przyjaciółki – takie od zawsze, od szkoły po ukończone różne studia. Dojrzałe, odważne, bliskie sobie i piękne. Podnoszą się wzajemnie, gdy życie da im popalić lub gdy potykają się na nierównych ścieżkach losu, lojalne i niezawodne, zakwitają radością, spotykając szczęście lub dostrzegając je u innych. Są różne, jak różne jest ich miejsce w życiu i ich zawody. Barbara – pielęgniarka środowiskowa, Maria, zwana Myszką – malarka po Akademii Sztuk Pięknych, Iwona – aktorka, absolwentka Wyższej Szkoły Teatralnej, Jaśka – inżynier architekt. A wokół nich – różnorodność postaci kobiet, mężczyzn, dzieci i zwierząt. Bardzo chciałabym się z nimi przyjaźnić, ale one nie mają numeru mojego telefonu… Autorka

BARBARA Barbara siedzi przy stole, w pokoju przylegającym do kuchni, i w skupieniu kończy malowanie paznokci. Jej urodziwą, dojrzałą twarz rozświetla delikatny uśmiech. Na blacie leży rozłożony frotowy ręcznik, na nim miseczka z rozpuszczonym mydłem, otwarta buteleczka z lakierem, krem do rąk. Ten ręcznik – to zakodowane przez ubiegłe lata, zrzędliwe „Na litość boską! To politura, politura, nie lakier!!” niegdysiejszej właścicielki stołu, mieszkania i Edwarda. Jedynaka. Męża Barbary. Po jego śmierci, a potem, gdy też odeszła teściowa, przez jakiś czas Barbara mieszkała z Wiktorem. Synem jej i Edwarda. Teraz jest sama. Kiedy zaczęła życie „od nowa”, przemeblowała mieszkanie, by poczuć, że należy ono do niej, że jest tym miejscem, do którego będzie chciała wracać z pracy, i żeby było przytulne. Na ile się da. – Troszkę pan detonuje, panie Mieciu… – mruczy łagodnie, słuchając śpiewającego Fogga. Małe radio stoi obok i Barbara zaczyna nucić razem z nim – „kiedy znów zakwitną białe bzy…”. Nie ma znaczenia, że te stare szlagiery śmieszyły Ediego, a uwielbiała je jego matka. Barbara zawsze towarzyszy piosenkarzom, robi to nieomal nieświadomie, gdy po powrocie z dyżurów u swoich podopiecznych natychmiast włącza radio. Jedna z jej staruszek miała rodzaj brzęczyka, zamontowanego w chińskiej, sztucznej papużce, i kiedy starsza pani czuła się samotna, uruchamiała cienko skrzeczącego ptaka. Jej syn, który nie miał dla niej czasu, zamontował jej tego „odsamotniacza”, jak mówiła. I była – zgodnie ze swoim zapewnieniem – „prawie szczęśliwa”. Rozlega się sygnał telefonu. Dźwięk jest okropny, telefon po wielu reanimacjach działa chyba przeszło pół wieku, lecz nie tylko nie denerwuje Barbary, ale jest czymś dobrze znajomym, żeby nie powiedzieć, bliskim. Wstaje, odruchowo zakręca buteleczkę z perłowym lakierem, ostrożnie przycisza radio, lakier na paznokciach jest świeży, więc robi to przedziwnym sposobem palcami dwóch rąk i drepcze do przedpokoju, gdzie na specjalnie skonstruowanej półeczce stoi aparat. Nie zrobił jej Wiktor, zrobiła ją sama. – Słucham? – Cześć, matka. – O, dzień dobry, synku. – Delikatnie i bezszmerowo dmucha na lakier i końcem języka dotyka wysychających paznokci. – Mama… – W jego głosie wyraźnie słychać, że będzie szukał jakiegoś przekonującego sposobu porozumienia się z nią. – No…? – Liczę na ciebie… jak zawsze… – To jasne. A o co chodzi? Stało się coś? – Nieruchomieje. – Nie żeby zaraz stało. Wszystko w porządku. Nie dramatyzuj. Chodzi o to, że chcemy ci podrzucić Bartka. Wieczorkiem. – Nie, kochany. Dziś nie mogę. Uprzedzałam… przepraszam, ale mówiłam, że… – Kiedy uprzedzałaś? – No, jak to kiedy. Tydzień temu. Wiktorze, nie słuchasz, co się do ciebie mówi, i potem… – Mamo! Nic nie mówiłaś. Teraz chcesz mi wmówić. To paskudne. Może chciałaś powiedzieć, ale nic nie mówiłaś. Pierwszy raz słyszę. – Nie rób ze mnie… – Oj, matka, daj spokój… Barbara stara się mówić wyraźnie i nieco głośniej:

– Powiedziałam, że w sobotę, w tę sobotę, nie będę do waszej dyspozycji i gdyby coś, to nie mogę. Na co mam przysiąc?! Spytaj Luizę, ona też przy tym była. – Po pierwsze, nie będę pytać, a po drugie, nie ma jej, jest u fryzjera. Ale mniejsza. I jak to jest… jak mi zależy, to nie mogę na ciebie liczyć. Wielka szkoda… Barbara lekko zagryza wargi, dotknięta tą uwagą. – Jesteś niesprawiedliwy. Posłuchaj tego, co mówisz. Robi się jej przykro. Cały dobry nastrój tego popołudnia, które było zapowiedzią wyjątkowego wieczoru, powoli uchodzi z niej jak powietrze z przekłutej dętki. Skąd ten egoizm i umiejętność, oby niezamierzona, ranienia, krzywdzenia jej. Po kim odziedziczył te cechy? I jak długo, czyżby już zawsze, Barbara będzie płacić za swoje niegdysiejsze grzechy wobec niego… – Wiktor, to dla mnie bardzo ważne i… wyjątkowe. Synku, od dawna jest zaplanowany ten zjazd koleżeński. Po tylu latach. Nie mogę, ale i nie chcę zrezygnować… jesteś tam? – Taaa… – mruczy niechętnie Wiktor. – A co się stało? – Barbara czuje, że mięknie i robi jej się smutno. – Nieważne… teraz już nieważne – warczy syn. – No, chyba ważne, skoro się tak denerwujesz? – Patrzy na zegarek i siada zrezygnowana. – Co się stało? – Tak czekałem na ten zapowiadany film… – Wymienia tytuł, który nic jej nie mówi. – Dziś jest uroczysta premiera. Premiera, rozumiesz, i bankiet przy okazji. Zdobyłem z wielkim trudem dwa zaproszenia, a ty nie chcesz… – i głośno wzdycha. – Kochany! Proszę cię, nie stawiaj mnie pod murem. Mam dziś wychodne… – próbuje się roześmiać. – Jak ty do mnie mówisz? – irytuje się Wiktor. – Nie stawiaj ani mnie, ani siebie na takiej pozycji. To obrzydliwe. To… szantaż. Psychiczny szantaż. – O, wybacz. To miał być żart. Nie bądź taki serio. Przecież ten film będą grać i grać. Chyba nie zależy ci bardziej na pompie premiery niż na samym filmie, prawda? W przyszłą sobotę fundnę wam bile… – ale nie kończy, bo on przerywa jej suchym: – Cześć. Nie ma o czym mówić! Baw się dobrze! Przynajmniej ty. – I odkłada słuchawkę. – Nie obrażaj się jak pensjonarka – woła Barbara, ale odpowiada jej tylko sygnał zakończonej rozmowy. Jednak czuje się paskudnie. Odważnie odmówiła, postawiła na swoim, ale jest też zawiedziona. Choć przecież nie pierwszy raz zupełnie go nie obeszło, że ona wyjątkowo ma okazję przeżyć coś choć trochę kolorowego. Barbara kocha ich wszystkich, tego trudnego jedynaka, tę spolegliwą synową, tego cudownego ich synka, jej wnuka. Zawsze ją cieszy, że Wiktor i Luiza są rodzinni… dla siebie, lubią wspólne wypady, wizyty, wakacje… Ona stara się w każdym wypadku dysponować swoim czasem dla nich, zaopiekować się wnukiem, ale dziś wyjątkowo poczuła się… tak, wręcz zraniona, tonem, sposobem rozmowy, samym postawieniem sprawy. Ale czy ma zrezygnować z wyjątkowej dla siebie przyjemności, wreszcie tylko dla siebie? Chce się wyrwać na parę godzin, spotkać przyjaciółki, może będą wszystkie, bo a nuż Jaśka przyjedzie ze Szwecji? Tak dawno niewidziana, czy odnajdą się? Były sobie tak bliskie. A koledzy, profesorzy… Będą się śmiać, wspominać, oglądać blaknące fotografie, spotkanie po tylu latach, te wszystkie radosne – „a pamiętasz…”. Barbara wyciąga rękę i wyłącza radio. W mieszkaniu zapada przygnębiająca cisza. No więc… dobrze. Za chwilę wstanie i zatelefonuje do syna. Podda się, unosząc ręce z niepotrzebnie pomalowanymi paznokciami. Siedzi teraz lekko zgarbiona, leniwie wodząc wzrokiem po wnętrzu mieszkania. W oknach firanki z kordonku, już niemodne albo znów wchodzące w modę, ale jakie to ma znaczenie? Za oknami skrzynki z kwitnącymi pelargoniami – ich gorejącą, radosną

czerwień Barbara niespodziewanie odbiera jako przykrość. Patrzy na cztery przypadkowe krzesła, dwa z nieco przetartą tapicerką, puste i nieruchome. Brzydkie. Unosi wzrok i uśmiecha się lekko. Na ścianie duży olejny obraz, patera z owocami, obok dzbanek (Miśnia) z bukietem polnych kwiatów. Malarstwo profesjonalne i budzące zachwyt. Dostała go kiedyś, bardzo dawno, a właściwie przymówiła się o niego, będąc na wernisażu Myszki, serdecznej przyjaciółki, która wkrótce potem przestała malować… Wisi też dużo oprawionych fotografii, zespół młodych muzyków w zabawnych nakryciach głowy, zdjęcie młodziutkiej Barbary z jednym z nich, wyższy od niej, uchyla melonika z przyczepionym wielkim papierowym motylem, a drugą ręką, mimo że trzyma trąbkę, władczo obejmuje dziewczynę. Ona śliczna, ze zniewalającym uśmiechem, z głową przechyloną na jego ramię, dłonią odgarnia z czoła długie jasne włosy. Boże… jak ona go kochała. Edi, jej przyszły mąż, cudowny muzyk i alkoholik o zniewalającym wdzięku, gdy był trzeźwy. A zaczęło się wszystko jak w bajce, ale dla dorosłych. To jego zespół „Desperados” grał wtedy w jej liceum, na studniówce. Zobaczyli się i od tego pierwszego spojrzenia poczuli, że bez względu na wszystko chcą i będą razem. Bardzo młodzi, piękni i zakochani. Jej matka, kucharka w szkolnej kuchni – samotnie wychowująca jedynaczkę, porzucona przez męża, który na zawsze zniknął z ich życia, walcząca o utrzymanie i wykształcenie córki – nie miała najmniejszego wpływu na dalszy rozwój wypadków. Barbara, przystępując do matury, była już w ciąży. Oczywiście, wiedziały o tym – Myszka, Iwona i Jaśka, przerażone, ale stojące niezachwianie przy niej. Twardo dawały odpór, gdy w klasie zaczęły się docinki, czy aby apetyt jej nie zgubi, bo widać było, że się troszkę zaokrągliła, Iwonka nawet miała sprawę u dyrektorki, kiedy komuś za mocno przyłożyła. Są fotografie czterech dziewczyn na tle budynku szkolnego, objęte, radosne, z oczekiwaniem w oczach, co też przyniesie im życie. Barbara, Myszka, Iwona i Jaśka. Na szkolnej wycieczce do Krakowa, gdzie tuż przed egzaminami szkoła – „dla oddechu” – zorganizowała wycieczkę. Przypomniała sobie, jak kiedyś wychowawczyni natknęła się w toalecie na nią i jej poranne mdłości, a Iwona natychmiast przekonująco odegrała podobne objawy, wyznając, że obie się podtruły „cholerną” zapiekanką kupioną pod Wawelem. A po maturze, parę miesięcy później urodziła syna. Wiktora. Zgodę na zawarcie ślubu tych dwojga małolatów musiała podpisać matka Baśki i zrobiła to też bardzo niechętnie matka Edwarda. Ale było już na świecie dziecko, doszły do wniosku, że nie mają wyjścia. A potem, też w wieku siedemnastu lat, jej syn Wiktor zrobił to samo… ożenił się z równolatką. Luiza była z domu dziecka, ich syn, Bartek, urodził się po roku. Niżej trochę blaknąca fotka, w Warszawie przed pomnikiem Wieszcza na Krakowskim Przedmieściu, oczywiście Iwona musi coś „nagrywać”, udaje, że jest samolotem. Na komodzie zdjęcie syna, chmurny młody mężczyzna, niepodobny do Edwarda, drugie z jego ślubu z Luizą, jakby nieco spłoszeni tym, co się dzieje, dwoje dzieciaków, no i oczywiście sztywne, paskudnie upozowane rodzinne, Luiza z Bartkiem na kolanach, miał wtedy roczek, a obok Wiktor. Jedyny syn i jedyny wnuk. To mały ma wdzięk i urokliwy uśmiech, po Edwardzie. Synowa jest cicha, łagodna, spolegliwe stworzenie, pełne kompleksów na swój temat. Biedna mała dziewczynka. Barbara w tajemnicy przed Wiktorem chciała załatwić Luizie spotkanie z psychologiem, żeby wreszcie uwierzyła w swoją wartość troskliwej żony, pracowitej, skromnej dziewczyny, pełnej wdzięku i rozluźnionej, gdy nie było w pobliżu męża. Jego egoizm, wygórowane mniemanie o sobie, rażący brak dorosłości, wszystko to było w jakimś stopniu winą Barbary, kiedy po śmierci męża i jej zadziwiającym dźwignięciu się z alkoholizmu, w poczuciu winy, podporządkowała jedynakowi swoje życie, nie zostawiając sobie skrawka wolności i prawa do samej siebie. Ale gdy zdała sobie z tego sprawę, było już za późno. Chciała więc przestrzec

Luizę, widząc, że ta ma zadatki na następną niewolnicę. Potem łudziła się, że szczęśliwie urodzony syn wpłynie na zmianę zachowań Wiktora, ale myliła się. Czasem odnosiła wrażenie, że to był bardziej jej, Luizy syn, nie ich. Barbara przymyka oczy. Decyduje się jednak i wstaje. Cicho odsuwa krzesło i idzie do przedpokoju. I wtedy niespodziewanie rozlega się sygnał telefonu. Wie, że to Wiktor, zna go, syn daje jej ostatnią szansę na zmianę decyzji i przyjmie przeprosiny… – Halo, kochanie… – zaczyna cicho. – O, ty kurka, jak czule. Skąd wiedziałaś, że to ja? – Iwona? Myślałam, że to Wiktor. – No pewnie, do mnie to byś tak nie powiedziała. Sparaliżowałoby ci język! – ironizuje przyjaciółka. – Nie wygłupiaj się. Posłuchaj… – Barbara stara się, żeby jej głos brzmiał zwyczajnie – wiesz… sprawa się nieco skomplikowała… – Co jest? – Będziesz musiała zabrać Myszkę na jubileusz, bo ja nie mogę… nie jadę, a Piotr nie da jej samochodu. Znasz go. – Zaraz! Moment! Co się dzieje?! Barbara milczy chwilę. – Siła wyższa. Wiktor ma…. oni mają jakieś ważne wyjście – kłamie, śmiejąc się dość nienaturalnie Barbara – i muszę zostać z małym. – Upadł ktoś na głowę?! – wydziera się do słuchawki Iwona. – Pardon, ale niech się pocałują w dupę! Ważne wyjście?! Mowy nie ma! Jasne? Zgodziłaś się, tak? Zgodziłaś się?! Barbara bierze głęboki oddech i mówi cicho: – No więc, powiedziałam nie… ale… – No i bardzo dobrze, ty nieszczęsna niewolnico, ale co z tym ale? – Mam piekielne wyrzuty sumienia i właśnie miałam do niego… – tłumaczy się Barbara. Słychać, jak Iwona wali pięścią w stół. – Po-słu-chaj! Baśka! Znów ten piękny egoista przygniata cię do podłogi, ale nie tym razem! – Przestań! – Uważaj… są dwie wersje. Albo z Myszką przyjeżdżamy i zabieramy cię, tak jak stoisz czy siedzisz, albo bez ciebie my też rezygnujemy! Daję ci słowo! Bierzesz to na swoje sumienie? Bierzesz? A do Wiktora zadzwonię i w krótkich żołnierskich słowach powiem mu, kim jest i co o nim myślę! – Iwonko, błagam… – Stop. Temat zamknięty. Kategorycznie. Baśka, zaraz zaczynamy kręcić, dzwonię ze studia. Chciałam cię zapytać, czy masz jakiś ciuch, czy mam ci coś wybrać ze sklepu. Boże, jak dobrze, że zadzwoniłam… no więc, masz coś? – Mam… – wzdycha Barbara, a w jej głosie nadal słychać wątpliwości co do ostatecznej decyzji. – No! W porządku – z ulgą i nietypową dla siebie łagodnością mówi Iwona – aleś mnie wkurzyła, zobaczysz, kiedyś przez ciebie zejdę na serce i nie zreanimujesz mnie – śmieje się głośno. – Cześć, potworze! – I odkłada słuchawkę. Barbara stoi jeszcze chwilę, a potem odwraca się i wchodzi do pokoju. Na uchylonych drzwiach szafy, na drucianym wieszaku, zwisa dość bezradnie nie najnowsza czarna suknia, z której ramion zjechał na podłogę barwny indyjski szal, jak wąż zwijając się wokół stojących czółenek na wysokim obcasie.

IWONA Studio jest ciasnym, adaptowanym pomieszczeniem, ale jakoś można w zakamarkach pomieścić dość fragmentaryczne dekoracje, a czynsz za wynajem lokalu nie jest za wysoki. Dawniej w biednych teatrzykach kanonem był salon, tak zwana wolna okolica, jakieś kolumny, kotary i coś tam jeszcze, ale tu nawet tego nie potrzebują, przecież nie są żadnym teatrzykiem, nie grają żadnych sztuk, tylko sztuczki reklamowe, dają sobie radę z donicami sztucznych kwiatów, małą palmą i planszami z widokiem morza lub gór. Wszystko jak prawdziwe. No, prawie. Tak jak przesłanie o skuteczności zachwalanych produktów. Dziś z wypożyczanych mebli jest na planie biurko, półka z nie wiadomo po co stojącymi mikroskopem i globusem, sztuczna, ale obficie ulistniona trzykrotka w wazonie, później zagra łóżko, pościel, fotel, dziecięcy dmuchany basenik z wodą i gumowa kaczka. Robocze światło skupia się na stojącej przy biurku młodej kobiecie. To Iwona. Aktorka ma na sobie za duży kitel lekarski, a pochylona za jej plecami młoda kobieta nerwowo spina go dużymi agrafkami. Ludwika pożyczyła go z zaprzyjaźnionej przychodni lekarskiej, gdzie dość nieszczęśliwym trafem cały kobiecy personel był rozmiarów albo zbyt obszernych, albo wręcz dziewczęcych. Iwona jest zgrabną szatynką, mieszczącą się gdzieś pośrodku tych rozmiarów. Ale miał być fartuch, więc jest. Była w tym głowa Ludwiki. Teraz fartuch robi się już ciut przyciasny w biuście i zupełnie „naturalnie” piersi w koronkowym staniku walczą o dostęp do świata zewnętrznego… Choćby robili reklamówkę o burakach pastewnych czy cudownych plastrach na odciski, musi pojawić się sygnał erotyczny, bo na to jest zapotrzebowanie i to uwiarygodnia wszystko, i to przede wszystkim zatrzymuje przeciętnego widza przed ekranem. – Litości, pani Ludwiko… – mruczy dość niewyraźnie Iwona, bo trzyma w ustach przygryzioną dłoń, z braku czegokolwiek innego. Chodzi o zakodowany przesąd teatralny, chociaż tu niezbyt adekwatny – kiedy szyją coś na tobie, przygryź kawałek kostiumu albo nitkę i trzymaj do końca operacji, aby nie zaszyto ci pamięci. – Booże… skaleczyłam?! – Nie, ale jeśli usiądę i agrafka wepnie mi się w… – Matko, ale mnie pani nastraszyła. Mowy nie ma, żebym… O, tu już kończymy, a niżej to pani podwinie i przysiądzie. – Ludwika ogląda swoje dzieło, z którego jest zadowolona. – W porządku, ależ z pani szprycha… Kitel opina aktorkę do granic wytrzymałości agrafek. – Jesteśmy gotowe! Możemy! – Nareszcie! – słychać męski głos. – Gasimy robocze! Panowie, światło! – I mężczyzna schyla się za kamerą. Niespodziewanie z góry rozlega się okrzyk: – Chwila, panie reżyserze, zmieniam żarówkę… już, już, coś mruga… cholera… Reżyser ciężko wzdycha i zwiesza głowę. – Ludwiko – mruczy – czy do bladej nędzy, nigdy nie możemy lecieć o czasie? – Zdążymy, to momencik, szefie. Ludwika jest młodą kobietą o lekkiej nadwadze, z prostowanymi czerwonymi włosami, które teraz odgarnia zdecydowanym ruchem i rzuca okiem na zegarek, energicznie unosząc przegub. Jej krwistoczerwone paznokcie robią wrażenie przyczajonych szponów. Nie, nie jest źle. Idą o czasie. Karmę dla papug mają już za sobą, teraz Iwona z pastą, to pójdzie szybko, Iwona jest profesjonalistką i nigdy nie ma z nią najmniejszych kłopotów. Była aktorką, ma wrodzony wdzięk, do tego nie sztywnieje przed kamerą po klapsie i nie duka, ani nie myli tekstu,

jak się zdarza tym drewniakom z naboru, zrzeszonym w stowarzyszeniu, o ironio – „Niezawodni”. Wolałaby nie mieć z nimi do czynienia, ale należy docenić plusy. Płaci się im nędznie, a „opieprz” przyjmują z pokorą łaszącego się psa. Ale takie jest prawo dżungli. „Stawiasz się? Byłeś tu dwa razy. Pierwszy i ostatni”. Kobieta zagląda do notatek. W kolejności leci – pościel, kostiumy kąpielowe, potem karma dla psów „Mniam, mniam, pyszności!”. Pies już czeka. Nawet zabawny kłapouch, ale jeżeli zniecierpliwi się i zaszczeka, będzie opieprzony razem z właścicielem. Za wcześnie ich zamówiła. Już cholernik ziewa nerwowo. Może przestawią kolejność i zrobią go po pościeli, jeżeli Robert się zgodzi. Zależy, jaki ma humor, sukinsyn jest zarozumiałym ważniakiem i trzeba go podchodzić łagodnie, cierpliwie i z pełnym uwielbienia wyrazem twarzy. Ale to fachura i jego wymagania wobec niej, kierowniczki planu, ustawianie świateł i satysfakcjonujące wyniki „dzieła” są świetne, na poziomie i profesjonalne. Wszyscy odbiorcy są zadowoleni z ostatecznego wyrazu reklam i wolą przesuwać terminy, byle tylko załapać się na Roberta. Ona, Ludwika, jest przekonana, że gdyby zechciał powrócić do dużo mniejszych pieniędzy a większej satysfakcji i odpowiedzialnych obowiązków zawodowego operatora, którym był w filmie, miałby jeszcze dużo do powiedzenia. No, dla niej byłby to strzał w tył głowy, gdyby odszedł. Ale miejmy nadzieję, że się na to nie zanosi. Duży pieniądz jest ważniutki… – Ludwika, do diabła! Gotowi?! Ludwika zadziera głowę i patrzy na metalową drabinkę, gdzie pod podwieszonymi reflektorami stoi elektryk i podnosi rękę. – Elektryka gotowa, Robercie. Może wziąć oddech z wyraźną ulgą. Jest producentką i kierownikiem planu w jednej osobie i teraz czujnym wzrokiem ogarnia facetów z ekipy. Z nimi bywa różnie. Dziś są w porządku. Ale trzeba ich trzymać za twarz, a ona potrafi to robić. – Światło! – woła Robert, więc Ludwika automatycznie znów wychyla się w kierunku małego, łysego oświetlacza, a ten kiwa głową. – Żarówa! Blikujesz! Gdzie twoja czapka? – niespodziewanie żartuje Robert. – No kurna, któryś mi… dawaj, palancie! – mówi łysy oświetlacz do kogoś stojącego wyżej, a wszyscy parskają śmiechem. – Cisza! – ostro uspokaja ich Ludwika. Światło reflektora, ustawione wcześniej, obejmuje siedzącą na brzegu biurka Iwonę. Dlaczego ona siedzi na biurku? Diabli wiedzą… że co, że niby taka rozluźniona, przyjazna nam pani stomatolog, została po męczących godzinach pracy, aby podzielić się z nami wspaniałą wiadomością o zaletach jedynej, najlepszej na świecie pasty do zębów? Otóż tak! Tak! Najwyraźniej! Ludwika patrzy na odsłonięte przez krótki fartuch, smukłe nogi aktorki. „Kurczę, jak ona się trzyma, a przecież parę wiosen ma już za sobą. Ta jej figura… może ma jakąś dietę… no, ale nóg sobie nie wydłużę”. Odwraca się szybko i daje ostre znaki dwóm technicznym, trzymającym tło za aktorką. Wygląda ono jak banalna plansza polityków, reklamujących swoją partię. Atakujące nachalne litery słowa – Whitebell, Whitebell, Whitebell, lecące w nieskończoność. Techniczni chowają się za planszą i razem z nią nieruchomieją. – Cisza na planie!! – krzyczy Ludwika. – Gotowi? – Gotowi! Klapserka w zbyt obcisłych spodniach wychyla się przed kamerę, robi klaps przed twarzą aktorki i woła – „pasta jeden!” – potem szybko cofa się za kamerę.

– Kamera poszła! – rzuca z przyzwyczajenia Robert. Iwona odczekuje chwilę, patrzy przed siebie i mówi niskim, zmysłowym głosem: „Moje ulubione perfumy to Samsara, Guerlaina…”. NIE! Tego oczywiście nie mówi, jest to tylko w jej spojrzeniu i tembrze głosu. Mówi to, co powinna. – Bez względu na wiek… wie to każdy człek / – najwyraźniej ten „człek” to Redford czy Clooney – tylko Whitebell da twym zębom biel…! – i uśmiecha się szeroko. W jej ustach oszałamiająca biel równiutkich zębów. Delikatnie, wręcz kocim ruchem wychyla się do przodu. Chwilę trwa nieruchomo. – Stop! Mamy – prostuje się Robert. – Gaś uśmiech, skarbie, bo wali po oczach! Ekipa śmieje się z żartu szefa. – Gasimy. Mamy to. Ludwiko… Iwona odkłada na blat biurka atrapę wielkiej plastikowej tuby pasty do zębów. – Dziękuję, Robercie, praca z tobą to jak zawsze więcej niż przyjemność. – Zmysłowo mruga rzęsami, jak gwiazda przedwojennego kina, i uśmiecha się do wszystkich. – Dziękuję państwu. – Cieszy mnie, że umiesz to docenić, piękna… – podejmuje Robert, potem odwraca się i rzuca w głąb studia: – Zmiana, panowie. Przejazd na sypialnię. Para do łóżka gotowa? Sprężona? Ludwiko? Któryś z technicznych pcha przenośny reflektor, kierując się w drugi koniec studia, i nachylony do stojącego chudego rekwizytora, rzuca szeptem: „Gotowi, ale chyba na tamten świat…”. – I chichocze, ale rekwizytor nie reaguje, wpatrzony w aktorkę zrzucającą fartuch. Ona nie przejmuje się stojącymi mężczyznami i po zdjęciu fartucha poprawia stanik i naciąga lekki sweterek. Producentka odrywa wzrok od przeglądanej teczki z papierami i odkrzykuje gorliwie: „Gotowi!”. Automatycznym gestem ponagla mężczyznę w czapce z napisem Big Star, który wybiega do przyległego pomieszczenia. – Sylwia, popraw pościel! Na pewno ktoś się tam wylegiwał! – Ludwika cicho rzuca do klapserki, jednocześnie zatrzymując idącą aktorkę. – Pani Iwonko… autografik… – Z automatycznym uśmiechem opiera na ścianie kilka egzemplarzy umowy, podaje długopis. – Tu… – wybija pazurem rytm – i jeszcze tu… i tu – podsuwa kolejne kartki. Iwona po podpisaniu ostatniej, jakby nadal mechanicznie składa podpis na ścianie. Oddaje długopis, a producentka śmieje się cicho: – Och, Iwonka, pani to jest… proszę, kopertka. Nie sprawdzi pani? – Nie. Dziękuję. Ależ to piękny odcień… – Dotyka lekko jej czerwonych włosów. – Jakież twarzowe… burgund… jesienne dzikie wino… – Ale nie napomyka nic o zadziwiającej odwadze, koniecznej do zafundowania sobie czegoś tak ryzykownego. – Taak? – przyjmuje komplement Ludwika – zaszalałam, a co mi tam! – Słusznie. A te refleksy światła… bajka – zachwyca się bardzo przekonująco Iwona, choć czuje, że się zagalopowała. Kłamie, oczywiście kłamie jak najęta, ale warto, widząc, jaką przyjemność sprawia tamtej. – Dzięki, Iwonko… – Kobieta potrząsa czerwienią suchych traw i szepcze konspiracyjnie: – Kroi nam się makaron… Włosi z klasą! Zadzwonię! – Świetnie. Dzięki! Całują się raczej w powietrze niż w policzki. – Ludkaaa! Co oni się tak pieprzą? – rozlega się wrzask Roberta. – Jak to w łóżku… – rzuca cicho Ludwika, puszczając oko do Iwony i szybko wychodzi na zaplecze, wołając: – Państwo Kocyk, proszę na plan!

Iwona zdejmuje z fragmentu jakiejś konstrukcji do dekoracji swoją marynarkę i odwraca się, kiedy słyszy ciche. – Przepraszam… Za nią stoi rekwizytor, uśmiechając się niepewnie, z wyciągniętą otwartą dłonią, na której ma rozłożoną chusteczkę higieniczną: – Poproszę o zęby… – Do licha – mityguje się Iwona – oczywiście! Cały czas kombinuję, co mi tak niewygodnie w paszczy! – Wyjmuje sztuczne zęby i kładzie je na dłoni rekwizytora. Mężczyzna zakrywa je delikatnie, co przywodzi na myśl reklamowego świstaka pakującego czekoladki. – Odpowiadam za rekwizyty… – tłumaczy się. – Jasne. Przepraszam. Musiałabym wracać. – Dziękuję pani. – A nogę? – Proszę? – Mam odkręcić? Mężczyzna patrzy na nią z natężoną uwagą. Ona dotyka jego ramienia. – To żart. Taki sobie żarcik. Wie pan, odkręcić nogę, wyjąć szklane oko… żarcik średni, co? Nieważne. Do widzenia panu. Rusza do wyjścia, biorąc głęboki oddech. W studiu jest duszno i czuje się trochę znudzona. Przypomina się jej, jak powiedziała: „Robercie, nie sądzisz, że twoja reklama miałaby szokująco kolosalną oglądalność, gdybyście mi zamalowali co drugi ząb na czarno, z przodu… zapewniony efekt piorunujący, a ja lecę z tekstem: „ze względu na wiek, wie to każdy człek, na nic żadna pasta, ząb już nie odrasta!”. I wtedy wszyscy się roześmiali, nawet Robert, i powiedział: „W porządku, zapłacisz, zrobimy ci taką reklamę, że wszyscy w kraju będą mówić tylko o tobie”. Ale ona wzruszyła ramionami: „Nie zależy mi na sławie. Miałam. Teraz niech mają inni”. I nawet przez chwilę było sympatycznie. Sięga do klamki, gdy dogania ją Robert. – Zaczekaj. – Tak? – Będziesz wieczorkiem w domku? – Dotyka jej policzka końcami palców. Ona patrzy przez chwilę w tak dobrze jej znaną, męską, przystojną twarz kochanka. Odpowiada na jego uwodzicielską minę, mrużąc oczy: – Nie… nie będzie mnie w domku. Mam plany. Jestem umówiona. Robert cofa dłoń i chwilę żuje gumę bez słowa, nie spuszczając z niej oczu. – Pieprzysz – mówi cicho. Ona prycha leciutko: – O tym nie ma mowy, elegancki młodzieńcze. – O co biega? – W jego głosie wyczuwalne jest zniecierpliwienie. – Hm… jak by ci to powiedzieć? To nieco skomplikowane, mam spotkanie towarzysko-służbowe. Pa. Bywaj. Zdzwonimy się jakoś… – Odwraca się, chcąc już odejść. – Czekaj! Jakaś propozycja zawodowa? – rzuca z niedowierzaniem i odwraca się w kierunku ustawianego planu zdjęciowego. Mimo że przy zaścielonym łożu stoi siwowłosa para, już z założenia scenariuszowego niebywale zabawna, bo on tyczkowato chudy, ona puszysta, bezradna staruszka w kolorowych papilotach, Robert krzyczy: – Łóżko! Łóżko! No, gdzie ci do łóżka! Iwona nachyla się do niego.

– Robbi… a ty tylko o łóżku, co? Adieu! – Uśmiecha się czarująco, wymija go i szybko wychodzi, nie odwracając się już. Zbiega po stopniach schodów, nie dotykając poręczy z obłażącą farbą. Wychodzi z bramy wprost na zalaną słońcem ulicę. Oddycha głęboko, niemal z przyjemnością wciągając w płuca spaliny, zakłada ciemne okulary i zanurza się w rwący potok ludzi wychodzących z biur, zaaferowanych swoimi sprawami, śpieszących się do domów, knajp, marketów. Wsiada do beżowego morrisa i uważnie włącza się do ruchu. Prowadzi od lat, robi to swobodnie, ale wie, że musi uważać na facetów za kółkiem, którzy śpieszą tymi swoimi wypasionymi brykami, ci szpanerzy i egoiści, którzy tak chętnie przyparliby do pierwszej latarni tę „babę” w zabytkowym gruchocie… – A w ucho – mruczy Iwona i sprawnie wyrywa się na pierwszy sygnał świetlny. Zwalnia, cudem znajduje wolne miejsce między parkującymi samochodami wzdłuż ulicy, pod ciągiem sklepów. Wysiada i ostrożnie zatrzaskuje drzwiczki. Samochód jest stary, zaliczył paru użytkowników, ale służy jej wiernie, a ona jest do niego bardzo przywiązana. Parę kroków dalej, w miejskim parkomacie wykupuje bilet postojowy, zostawia go w widocznym miejscu za szybą i włącza alarm. Teraz, idąc przed siebie, nie zważając na mijających ją przechodniów, chusteczką higieniczną ściera za mocny makijaż z policzków i czoła. Kieruje się ku otwartym drzwiom sklepu z kolorową planszą: „Jego Wysokość Ciuch, zaprasza…”. Niżej na szybie stara wywieszka z informacją o nowej dostawie towaru. We wnętrzu rzędy wieszaków z posortowaną odzieżą, płaszcze, kurtki, swetry, bluzki, spodnie, szlafroki i futra, które lata chwały i świetności raczej mają już za sobą. Na środku wielkie pojemniki z pościelą, butami, zabawkami i odzieżą dziecięcą. Przy kasie na ladzie waga, z boku kolorowe plastikowe koszyki, złożone na płask, ale proste w obsłudze, trzeba tylko podnieść boczne ścianki i uchwyty. Stają się wtedy kusząco głębokimi i wygodnymi pojemnikami na zakupy. We wnętrzu sklepu kilka kobiet, z wyrazem oczu nienasyconych myśliwych, przekopuje się przez ciuchy, wręcz zmysłowo zanurzają dłonie i miętoszą materiał, energicznie rozsuwają wieszaki, niektóre kierują się do przymierzalni, gdzie wielkie lustro okaże się bez litości lub pomoże wpaść w zachwyt. W sklepie są też dwie młode pracownice, tylko pozornie nie patrzące na ręce polujących. Na widok Iwony gorliwie rzucają: „Dzień dobry”. – Cześć – mówi Iwona i kieruje się na zaplecze sklepu. Przy otwarciu drzwi lekko powiewają barwne apaszki, zmyślnie powiązane w pęki. Uderza smużka zapachu środka dezynfekującego i odświeżacza powietrza o nieco mdlącym zapachu przekwitających kwiatów. Iwona brutalnie określa go jako „gówno w lesie”. Pod jedną ścianą piętrzą się otwarte wory z nieposortowaną odzieżą, pod drugą już na wieszakach o długich ramionach dość bezładnie zawieszone suknie i spódnice. W kącie, przy komputerze, siedzi pulchna blondynka w wieku Iwony. Słysząc otwarcie drzwi, podnosi głowę. – Witaj, Ewka. – Iwona kładzie torebkę na blacie biurka i przelotnie całuje Ewę w czubek głowy. Kobieta wysoko unosi brwi: – A co ty tu dziś robisz? Iwona zanurza się w wieszaki z wieczorowymi sukniami. – Muszę coś skombinować na wieczór… – A racja… to masz tam w głębi… rano wróciły z pralni, sprawdź, czy straciły chemiczny zapaszek. – Jest w porządku – mruczy Iwona i parska śmiechem. – O ty w życiu jedyna! Zdejmuje z wieszaka długą buraczkową suknię, całą w kolorowych kwiatach z cekinów, i przykłada do siebie. Wynurza się spomiędzy sukien. – W tym cudzie wszystkich by powaliło, co, Ewka?

– Ależ te Holenderki mają gust… Inna sprawa, że byłabyś królową wieczoru. – Chyba w domu wariatów – śmieje się Iwona. – A w karnawale będą się o nią bić. Jestem pewna. Iwona odwiesza suknię. Otwierają się drzwi i wchodzi jedna z pracownic, rozkładając wściekle różowy koszyk. – Szefowo… – Która? – Ewa pochyla się przed komputerem. – Ja jestem prywatnie, pytaj panią Ewę – rzuca Iwona. Dziewczyna uśmiecha się. – Bo jest taka sytuacja, przyszedł jeden gościu i chce kilo zabawek, a na sklepie mamy resztki… – Z bidula? – Wychyla się zza sukien Iwona. – Nie, mówi, że idą na ślub kumpla, no i tego… no… – wzrusza ramionami. – No to co? – Iwona patrzy na nią, nie rozumiejąc. Ewa wskazuje kąt pod okratowanym oknem. – Masz tam, te zielone worki – i rzuca przez ramię do Iwony – nowy obyczaj. Zamiast kwiatów, zabawki, pluszaki. Potem oddają do sierocińców. – Aaa… – mruczy Iwona – cóż za wrażliwość w narodzie. Zabaweczka dla sierotki. Narobią tych dzieciaków po krzakach, po chałupach, a potem brzuch, hańba dla rodziny, bo cały ciemnogród palcami wytyka, no to buch państwu na garnuszek, do rajskiego gniazdeczka. I znów zabaweczki… i sumienie czyste. No nie? – Są pewne sytuacje… – Ewka! Kogo bronisz? – No, bo ty uogólniasz – rzuca bez emocji Ewa i woła w głąb magazynu: – Marylka, wybrałaś? – Mam, mam… – Dziewczyna ładuje kopiastą górę zabawek. – Ale fajne, naprawdę, pani Iwonko, miło dostać takiego zwierzaka, mięciutkie to i ładne… A jeszcze jak z innego świata zjawia się panna młoda w welonie, białej sukni, jak dobra wróżka… – Aha, dobra wróżka… – Uważam, że to miły… – zaczyna Ewa. – Ech ty, na całej powierzchni łagodna… Daj spokój. Zobacz no, Ewka, a ta? Przykłada do siebie welurową suknię w kolorze butelkowej zieleni. Nieco ekstrawagancka, z dużym dekoltem, krótsza z przodu, odsłania nogi do kolan. Przy najmniejszym ruchu mieni się odcieniem zieleni i turkusu. – Niezła, co? – Bardzo niezła, świetnie wyeksponuje twoje zgrabne nogi… – szczerze zachwyca się Ewa. – I ładnie ci. – Ładnemu we wszystkim ładnie – przypochlebia się dziewczyna. – Jasne – ironizuje Iwona – poczekaj, mała. – Nachyla się nad pluszakami. – O! Chodź no tu, skarbie… – Sięga po sporego zająca z muchą w kropki pod szyją, który w uśmiechu szczerzy wystające zęby. – Dla pani? Do spania? – śmieje się Marylka. – A co? Z zającem to będzie pierwszy raz! – Dewiantka… – wzdycha Ewa. – Marylka! Na sklep! Klient czeka. Dziewczyna taszczy koszyk i wychodzi. Ewa patrzy na Iwonę i kręci głową. – Wolę, jak się uśmiechasz, niż jak się wściekasz. – Coś takiego? Ewka, przyszły jakieś torebki? Dobrałabym sobie małą… – Iwona

rozgląda się. – Niebieski worek przy drzwiach. – Jesteś niezawodna. – Nie podlizuj się. Powiedz lepiej, ile was tam może być? – Czy ja wiem… – Iwona nachylona przekopuje worek z torebkami. – Ci, co żyją, jeszcze się poruszają, to w sumie jakieś kilkaset lat. Nie no, żartuję. Kilka osób na pewno będzie miło spotkać. Chyba miło. Zresztą sama nie wiem… istotne, że będą moje dziewczyny. Myszka, upierdliwa Barbara, a może i Jaśka sfrunie ze Szwecji. Chociaż wątpię. Ona już bardzo jest tamtejsza. – Zazdroszczę wam – tęsknie mówi Ewa. – Czego? Przecież spotykamy się, jak wiesz, co jakiś czas. Ewa zastanawia się chwilę. – Tego kleju przyjaźni. Od zawsze. Każda ma swoje na głowie i na plecach, własne życie na różnych piętrach… a chcecie się spotykać, możecie na siebie liczyć. Ech, gdyby był Nobel za przyjaźń, zgłosiłabym was. – Przydałoby się. – Iwona się uśmiecha. – To są spore pieniądze. Kupiłabym ci nowy fotel, bo ten cholernie skrzypi. – To nie fotel, to ja… – macha ręką Ewa – ale dopóki nie świecę w nocy… – No, zamknij się, bo mnie rozśmieszasz i pogłębiają mi się zmarszczki. O! Mam! Śliczna bestyjka! Wyciąga aksamitną małą torebkę w kolorze turkusowym, z wyhaftowanym czarnym ptakiem o lśniących piórach. – Dobra. Wpisz do zeszytu, że biorę suknię i torebkę. – Dobrze, nie przesadzaj. – Ewa otwiera kluczem metalową kasetkę. – A ile potrzebujesz forsy? – Nic. – Co nic? Bierz. – Nie chcę. – Iwona raz jeszcze przykłada do siebie suknię i torebkę. – Jeszcze tobie mogę dać. Zarobiłam na zębach. Ewa śmieje się, marszcząc czoło. – Grałaś na nich w kinie przed seansem? – Przed kamerą, dla telewizji… sama kiedyś zobaczysz i zapłaczesz ze szczęścia. Reklamowałam jakąś koszmarną pastę do zębów, kolejne oszustwo, ale cud techniki, ząbki jak perły, aparacik leciutki i dopasowujący się. No, mówię ci, mnie samą zachwyciło. Bywaj, krewniaczko. Idę! – Całuje Ewę w policzek. – Ach, masz skórę gładziutką jak pupka niemowlęcia. – Walczę, jeszcze walczę o nią. Myję tylko płatkami owsianymi. – No masz! A ja głupia zjadam je z mlekiem – rzuca z westchnieniem Iwona i wychodzi. Droga do domu zajmuje jej trochę czasu, zawsze należy brać pod uwagę nierozwiązywalny dla władz miasta powszechny korek, ale wreszcie dojeżdża. Przed domem, banalnym blokiem, jakich jest pełno, na średniej wielkości placyku parkuje samochód na miejscu oznakowanym numerem rejestracyjnym jej morrisa, wyciąga torbę z suknią i zającem, klepie po masce samochód, włącza alarm i chociaż mieszka na pierwszym piętrze, wsiada do windy. Lubi swoje małe, dwupokojowe mieszkanko, urządzone tak, że czuje się w nim świetnie. Okna wychodzą na południowy zachód, a więc ma swój prywatny zachód słońca, dzielnica jest zielona, spokojna. Zakup tego mieszkania był równie świetną decyzją, jak sam rozwód, odzyskanie

pieniędzy za notarialnie należną jej połowę domu i parceli na Żoliborzu. Julian zachował się przyzwoicie, przekonała go, że dalsze wspólne życie nie ma najmniejszego sensu. Rozczarował ją. Codzienność z nim – odkąd zamieszkali razem i pobrali się – mimo że mijali się ze względu na swoje sprawy zawodowe, to jego częste wyjazdy na mecze w kraju i za granicą, budzące jej dezaprobatę małe i duże handelki, niezbyt starannie ukrywane flirty i romansiki, bankieciki i znajomości, to wszystko napełniało ją niechęcią, rosnącą odrazą, aż wreszcie kazało podjąć ostateczne rozmowy i decyzję. Dzielić dach z coraz bardziej obcym facetem, chrapiącym z siłą piły mechanicznej, pakowanie się do jej łóżka – na dodatek w skarpetkach, bo marzły mu te wielkie stopy, zapach źle trawionego alkoholu, chociaż używał dobrych past do zębów i kosmetyków, brak wspólnych zainteresowań, tematów do rozmów, inne poczucie humoru, no i to łażenie po domu w upiornie kolorowym dresie… No nie! Czy pomieszało jej się w głowie?! A on… tak się zmienił, czy odkrył karty, po co zabiegać o coś, co miał, swoim zdaniem, na własność? Jej decyzja zaszokowała go… przecież ją kochał! Spotykali się prawie przez rok, mieszkając każde w swoim mieszkaniu, a kiedyś zapoznał ją ze swoim planem przyszłościowym, tak na dom, jak i na wspólne, zalegalizowane życie. Była willa z małą parcelą do kupienia. W atrakcyjnej bocznej uliczce Żoliborza. Oboje mieli pieniądze, ona zarobione w filmie i telewizji, odkładane do banku, bo gaża w teatrze pozwalała jej na codzienne życie bez szaleństw, więc gdyby kupili na spółkę, z umową notarialną, każde z nich na swoją połowę, byłoby nieźle. Potrafił wszystko załatwić, wypadło nawet taniej, niż początkowo myśleli, zawsze miał talent do interesów. „Ze mną nie zginiesz” – zapewniał, ale ona właśnie zaczęła ginąć. Mieszkali tylko rok. Poznali się w telewizyjnym barku, przy trzecim studiu, gdzie tego dnia kończyła nagrywanie Skiza Zapolskiej. Miała przerwę, więc wzięła kawę, sałatkę owocową i stała, rozglądając się dość bezradnie, bo wszystkie fotele były zajęte. I wtedy od stolika w rogu podniósł się jakiś obcy mężczyzna, uśmiechnął się, i wyciągając zachęcającym gestem dłoń, ładnym, niskim głosem zawołał: „Tutaj… bardzo proszę”. Szła ostrożnie, żeby nie zaczepić o nikogo długą suknią i nie wylać kawy na kostium. Plama byłaby dla niej i dla kostiumologa ciosem. Podziękowała, usiadła, rozmowa była lekka, niezobowiązująca, nie wiedziała, że był znanym sędzią sportowym, co go jakby nieco zdziwiło, kim ona była, wiedział. Komplementował może niezbyt udanie, ale sympatycznie. Rozbawił ją pytaniem, jak jej smakuje sałatka ananasowa, i czy mógłby spróbować. Oczywiście… zaproponowała, nie sądząc, że skorzysta, a on w naturalny sposób swoim widelczykiem oblizanym z okruchów sernika, dziobnął dwukrotnie. Przystojny, opalony, piwnooki, może ciut zbyt pewny siebie – lub grał takiego dla niej – miał na sobie świetnie skrojoną marynarkę i dobry krawat. Buty, na które zawsze zwracała uwagę, znakomite, chyba włoskie sztylpy. Nie nosił obrączki, tylko mały sygnet na piątym palcu, który troszkę zbyt pretensjonalnie odginał… Wtedy uznała, że to zabawne. Zjadając ananasa z jej sałatki, starał się jakoś nawiązać do jabłka w raju i Ewy, ale wychodziło to nieco kulawo, a gdy przypomniała mu, że po pierwsze, to on sięgnął po owoc, i że w malarstwie włoskim tam w raju był granat, a nie jabłko czy ananas, zmienił temat. Przyszła inspicjentka, prosząc ją na plan, wtedy spytał, kiedy mógłby ją zobaczyć, a ona wstając, powiedziała, że cały tydzień o dziewiętnastej w Teatrze Kameralnym, bilety zaś są w kasie. I odeszła. Potem przez tydzień zaczęły przychodzić kwiaty do garderoby, więc wreszcie odpowiedziała na jego bilecik z numerem telefonu. Obie przyjaciółki, Barbara i Myszka, nie były

zachwycone obiektem zainteresowań Iwony, jego ograniczonym światem odnoszącym się raczej tylko do redakcji telewizyjnej i sportu, z preferencjami do ukochanej piłki nożnej, ale po odporze Iwony dały spokój. – Na razie facet zabiega o nią, bo dziewczyna jest interesująca, znana aktorka, dobrze jest się z kimś takim pokazywać, odnajdywać na łamach kolorowych pisemek, szpanować w swoim środowisku, ale przejdzie jej to wcześniej, niż myślimy, znamy ją… zbyt duża różnica poziomów – uspokajała z przekonaniem Myszka. – Będzie się z tego romansu otrzepywać jak pies, gdy wreszcie wylezie na brzeg ze stawu. Od czubka nosa do ogona. To jego dreptanie wokół zdobyczy. Sprawozdawca sportowy czy tam sędzia i dalej ściana – złościła się Barbara. – Pewno dzielny w łóżku, ale co dalej?! Czym go się je? Chyba drewnianą łyżką! Smacznego, cholerka. – To spotkanie u niej było raczej klęską towarzyską – westchnęła Myszka. – Raczej? Jesteś zbyt łaskawa. Miałam długo absmak. A ona walczyła za siebie i za niego, żebyśmy go kupiły. Ja nie wzięłabym nawet za dopłatą, tego… Dlaczego nie dałyśmy mu w zęby za te straszliwe dowcipy, ten poziom… chyba z litości nad Iwonką. – Tak, to było marne… ale może też był spięty, że w jakimś sensie będziemy go oceniać, jej przyjaciółki, w przewadze liczebnej… – I intelektualnej? – śmiała się Barbara. – Nie, nie broń go. To, że jest przystojny, ma piękne zęby szczerzone w gotowych uśmiechach, dobrze ubrany i zabiega o Iwonkę, nawet… jakoś ładnie, te kwiaty, drobiazgi, restauracje czy propozycje wyjazdów wspólnych za granicę na, Boże ratuj, mecze, to za mało! Dla mnie za mało. Ale to jej wybór. Ona wsadzi rękę we wrzątek, nie ja! – Byle nie związała się z nim na stałe. – No, to by już było… nie, na pewno nie. Chociaż… ona nie umie być długo sama – zauważyła Barbara – może dać się złapać na haczyk. – Odpukaj! Na ślubie, o którym dowiedziały się w ostatniej chwili, nie były. Tak się złożyło, że Myszka w tym czasie siedziała w Hamburgu, gdzie Piotr miał sympozjum, a Barbara zajmowała się synową, która miała kłopoty z utrzymaniem ciąży i leżała w szpitalu. Świadkami na ślubie byli ludzie ze środowiska Juliana, gośćmi – redakcja telewizji sportowej, sportowcy i daleka rodzina. Na wieść o tej decyzji Barbara, z poczuciem klęski, zapewniała jednak Myszkę, że to nie może potrwać długo, choć koszty psychiczne są zawsze, tak więc pogodzona z konieczności Myszka westchnęła z ulgą, bo o Barbarze mówiło się, że jest czarownicą.

JAŚKA Stary port lotniczy na Okęciu. Tłok, napięcie, ruch i gwar oczekujących. Bieganie i uspokajanie dzieci, płacz lub ich krzyki, młodzi mężczyźni z tabliczkami, na nich nic niemówiące nazwiska osób oczekiwanych, spocone kobiety o błyszczących oczach, osoby z kwiatami. Co pewien czas z megafonów płyną informacje w różnych językach. Wreszcie z sali przylotów spokojnie wychodzą podróżni, ciągnąc bagaże, z niepewnymi uśmiechami przylepionymi na twarzach, w oczach zapowiedź przygotowanych okrzyków radości lub niepokój, czy będą oczekiwać ich bliscy i dalsi krewni. Zaczynają się eksplozje wrzaskliwych okrzyków: Tu! Tutaj! Wujek! Gienek! Szwagier! Juruś! Juruś!! Panie Zygmuncie, witamy!! Mister Grosmann! Halo! Żenia, my zdieś!!! Nikt nie zwraca uwagi na stojących parę kroków od siebie dwóch mężczyzn, najwyraźniej czujnych, choć widać, że rozgorączkowanie i nieobyczajność zachowań jest im najwyraźniej obca… Jeden z nich, z niewielkim odrostem na ogolonej głowie, w szarym garniturze, ze starannie zapiętą marynarką i w sandałach, drugi, preferujący pewną swobodę, wręcz luz, ma na sobie ortalionowy dość okropny dres, szafirowy z wielkimi przypadkowymi połaciami bieli, zaś na głowie wciśniętą czapkę z napisem „Sweet Boy”. Ostatecznie takich podmiejsko-wiejskich obywateli jest w stolicy na każdym kroku przewaga, więc niby czemu mieliby zwracać na siebie uwagę? No właśnie. Pojawia się przystojna, dojrzała kobieta, o świetnie przyciętych włosach. Elegancka, ma na sobie znakomicie skrojony żakiet i jedwabne spodnie, prochowiec z kolorową podpinką przerzucony przez ramię. Ciągnie sporą płócienną walizę na małych kółkach. Nie przystaje, nie rozgląda się, widać, że nie spodziewa się nikogo oczekującego. Zamienia kilka słów z pracownikiem obsługi lotniska i idzie we wskazanym przez niego kierunku. Wypożyczalnia samochodów. Staje w pewnej odległości za mężczyzną nachylonym do okienka, który kończy załatwianie formalności. Jaśka dopiero teraz rozgląda się, bez specjalnego zainteresowania. Zna to miejsce, choć ostatnio nie bywa tu często. Na ułamek sekundy jej spojrzenie zahacza o stojących opodal dwóch mężczyzn patrzących w jej kierunku, po czym odwraca się, bo właśnie mężczyzna przed nią odchodzi. Podsuwa walizę pod okienko, stawiając przy nogach, wyciąga z torebki portfel i nachyla się ku urzędniczce. Tamta wita ją po angielsku, ale przechodzi na polski, gdy Jaśka wyprowadza ją z błędu. Mówi bez obcego akcentu, mimo że w Szwecji mieszka od wielu lat, nie spotyka się z Polonią, a w pracowni poza nią jest tylko Irlandczyk, dwóch Japończyków, Afroamerykanin i Francuzka. Reszta to rodowici Szwedzi. Myra, jej partnerka i przyjaciółka, też jest Szwedką. Jaśka w Polsce ma tylko dalekich krewnych, z którymi nie utrzymuje kontaktu, natomiast z Myszką, Iwoną i Barbarą, przyjaciółkami z lat młodzieńczych, kontaktuje się listownie lub telefonicznie, na ogół z okazji wszelakich świąt. Ale mają mimo wszystko poczucie więzi, bliskości, i ich przyjaźń – w innej trochę formie ze względu na okoliczności – przetrwała. Teraz cieszy się na spotkanie z nimi, choć jest świadoma, że zawsze na początku musi pokonać w sobie lekki dystans. Zaraz wynajmie samochód i pojedzie do zarezerwowanego hotelu Sheraton. Mężczyźni rozdzielają się bez słowa. Łysy z odrostem przeciska się w jej kierunku, dresiarz szybko robi to samo, ale drogą okrężną. W hali przylotów nasila się gwar i rozgardiasz. Jaśka głębiej nachyla się do okienka, przyjmuje od kobiety długopis i składa parę podpisów. W tym momencie, rozpychając się bezceremonialnie, przeciska się rozgorączkowany gruby mężczyzna, z rozpaczliwie zmęczonym bukietem gerber, rzucając przed siebie i na boki,

rozedrganym od napięcia głosem, pytanie: – Ze Szwecji?! Wylądował ze Szwecji?! Sztokholm?! Tak?! Na miłość boską… W czasie tej niewątpliwie dramatycznej miniscenki, której Jaśka nie rejestruje, łysy z odrostem już jest przy jej bagażu, błyskawicznie i niezwykle zgrabnie chwyta za rączkę wielkiej torby i gdy robi pierwszy, prawie tygrysi krok, grubas z impetem wpada na niego. Obaj mężczyźni zataczają się, wpadają na Jaśkę, gerbery lądują u jej stóp. – Jezusie, moje kwiaty! – krzyczy grubas, grabiąc podłogę rozczapierzoną dłonią. – Coś ty, człowieku!! Odpycha łysego z niebywałą siłą zrozpaczonego człowieka, a złodziej natychmiast wypuszcza z ręki uchwyt walizy, cofa rękę, robiąc miejsce na dłoń Jaśki. Urzędniczka wychyla się z okienka, grubas rwie przed siebie, a Jaśka marszcząc czoło, patrzy w ślad za nim. Złodziej starannie otrzepuje ubranie, komentując gorliwie: – Ślepota, no! Łobuz! Mamut cholerny! Wściekły rzuca spojrzenie w kierunku stojącego opodal kumpla, potem odwraca się do oszołomionej Jaśki z dość krzywym uśmiechem. – Sory, takie chamstwo się rozpleniło, madame… mogę pomóc? Zaskoczona Jaśka mocno trzyma teraz wyciągnięty metalowy uchwyt walizy i w pierwszym odruchu mówi coś po szwedzku, potem przechodzi na polski: – Nie. Dziękuję panu. – Żałuję… Mężczyzna odwraca się i wciska w tłum. Kolegi już nie widać. – Co się stało? – pyta wychylona z okienka urzędniczka. – Nie bardzo wiem… – No cóż, skomasowały się opóźnione przyloty i stąd takie tłumy. Wszyscy czekamy na nowy port. – Podsuwa Jaśce kopie dokumentów. – Serdecznie życzymy miłego pobytu.

MYSZKA Z eleganckiego salonu fryzjerskiego „Gerard” wychodzi młoda szczupła kobieta o delikatnym makijażu, tylko duże spokojne oczy ma nieco mocniej podkreślone czarną kreską. Mała ekstrawagancja, na jaką sobie pozwala. Potrząsa fryzurą, chcąc jej nadać jak najbardziej naturalny kształt. To Myszka. Pani Felicja, dziarska właścicielka, zna swoją klientkę, ale od lat niezmiennie pyta – „na życie czy na wyjście”? A Myszka bez względu na wszystko zawsze odpowiada – „na życie”, nie dając fryzjerce możliwości, aby dokonywała szaleństw z fryzurą. No i oczywiście tylko balsam, odżywka, lakieru za żadne pieniądze. Mimo iż nie pozwala Felicji rozwinąć skrzydeł, lubią się, i w księdze zapisów zawsze jest dla Myszki miejsce. Bo jest to luksusowy gabinet i „ktoś z ulicy – jak mówi Felicja – nie ma szans, ale dla pani profesorowej miejsce zawsze się znajdzie”. Jest późne popołudnie i jak zawsze o tej porze, chodnikami Śródmieścia przelewa się tłum ludzi. Myszka uważa na tych z lodami i zapiekankami, bo oni nie liczą się z nikim. Ma na sobie jasny, nowy płaszcz i nie chciałaby już lecieć z nim do pralni. Zatrzymuje się przy kwiaciarkach, które rozstawiły swoje stragany przy ulicy. – Dzień dobry. Może te łososiowe… – Wskazuje na wysokie róże w wiadrze, o pięknych wielkich głowach. Gruba kobieta szybciutko oddaje palonego papierosa koleżance handlującej obok. – Trzymaj, Dziunia. Dzień dobry pani. Jak zawsze? – Tak – uśmiecha się Myszka. – Piętnaście… – liczy kobieta. – Tamte don juany trzymały się długo, co? Tak jak mówiłam? – Rzeczywiście. Piękne były do końca. – Mówiłam – powtarza z dumą. – Dziękuję. – Myszka płaci i zanurzając twarz w kwiatach, odchodzi. Handlarka odbiera papierosa od koleżanki i mówi cicho: – Stała klientka. Patrz, Dziunia, jak to jest… taka ładna, elegancka kobitka do rzeczy, a zawsze sama sobie kupuje. Zawsze piętnaście róż. – Samotna albo jakaś zawiedziona w życiu – kwituje sąsiadka – bywają i takie… Myszka powoli skręca w boczną ulicę i oddala się od ruchliwego zgiełku, kierując się w stronę mieszkalnej „plomby” pośród starych bloków – ukwieconego, eleganckiego apartamentowca. Wchodzi w oszklone obrotowe drzwi. W obszernym holu zza stołu podnosi się starszy mężczyzna, portier, ma na sobie coś, co ma wyglądać jak jakiś rodzaj munduru. Kłania się lekko i stoi, dopóki ona nie wsiądzie do windy. Myszka w lustrze rzuca okiem na fryzurę i lekko burzy włosy. O, tak jest zwyczajniej. Winda zatrzymuje się bezszelestnie. Wyciąga z torebki klucze i otwiera drzwi. Zamknięte są tylko na jeden zamek, czyli Piotr jest już w domu. Starannie odwiesza płaszcz i woła w głąb mieszkania. – To ja. Wróciłam. Wsłuchuje się chwilę, ale nie dobiega jej żaden głos. Przyjmuje to jak coś zupełnie zwyczajnego i z bukietem przechodzi do kuchni. Do wyjętego z szafki wazonu nalewa wodę i wstawia róże. Wyglądają pięknie. Mimo woli uśmiecha się do siebie. Na ogół nie lubi kryształów, ale ten jest wyjątkowo ładny, Piotr go lubi, a dostali go w dzień ślubu od jego byłej żony. Właśnie róże tak szlachetnie w nim wyglądają. Czasem światło załamuje się na rżniętym szkle, przejmując delikatną poświatę od koloru liści i kwiatów. Jest to trochę może i banalny temat na olej, ale…

Nigdy nie wyzwoli się od pozornie uśpionej tęsknoty za malowaniem. To paradoksalne, że poznali się z Piotrem na jej wernisażu, gdy zupełnie przypadkowo zaszedł do galerii z przyjacielem. Był po rozwodzie, i jego przyjaciel, lekarz, robił wszystko, żeby Piotr nie poświęcał się tylko swojej pracy naukowej. Sam rozwód nie stanowił dla Piotra dramatu, raczej cierpienie bardzo urażonej ambicji, rozstał się ze starszą od siebie żoną spokojnie, prawie życzliwie, gdy nuda wspólnego życia odebrała ich małżeństwu sens, dzieci nie chcieli mieć i nie mieli, oboje zamożni, finansowo niezależni, ona miała biura nieruchomości, on był profesorem w Akademii Nauk. Rozstali się kulturalnie i szybko. Wtedy, tam w galerii, zaczęli jakoś tak naturalnie rozmawiać, Piotr porównywał swoje wspomnienie z Toskanii z jej pejzażami, wypili po kieliszku wina, przedstawił się, przedstawiając też przyjaciela, doktora Tomasza Sztajnerta. Myszka poznała ich z Iwoną i Barbarą, nastrój wieczoru był wspaniały, czuła się taka szczęśliwa, podekscytowana, spełniona, jej kwiaty, pejzaże, martwe natury zyskały tyle pochlebnych opinii, a pani komisarz wystawy wpisywała do specjalnej książki rezerwacje. Nawet chwilowe zamieszanie, spowodowane obsunięciem się ze ściany małego obrazka, nie tylko nie zburzyło nastroju, ale wręcz stało się okazją do zabawnych komentarzy. Pan, który go chwycił, dziękował za cenny podarunek, potem serio poprosił o zarezerwowanie, ktoś inny żartem skomentował, że to zwiastuje obniżkę cen rynkowych na cytryny i granaty, które były tematem martwej natury. Zadziwiające, jak często natykała się na Piotra i jego czujne spojrzenie, rozmawiając z innymi gośćmi. I nie było to jej niemiłe. Przystojny, mówił interesująco, choć nie wypowiadał się na temat malarstwa, bo jak od początku się zastrzegł, nie zna się na nim. Jest tylko „biernym odbiorcą”, nie bywa na wystawach, czasem tylko w muzeach i to raczej za granicą. Powiedziała, że czuje się zaszczycona i wdzięczna przyjacielowi, który go przyprowadził. A potem zauważyła, że zniknął bez pożegnania, zniknęli obaj, i przyjęła to z uczuciem rozczarowania, choć nie dała po sobie poznać. Była pewna, że to koniec tej przelotnej znajomości i nie zobaczą się więcej, ale w jakiś czas potem, w dniu zamknięcia wystawy, przysłał jej pyszny bukiet. Piętnaście róż i liścik. Przepraszał… zniknął i zamilkł z powodu niespodziewanej choroby, a teraz prosi o kontakt i przyjęcie zaproszenia na kolację. Nie wahała się ani chwili, była zakochana w Piotrze, no, może jeszcze nie zakochana, ale pod jego silnym urokiem, potem ją samą zaskoczyło uczucie, któremu uległa całkowicie. Zerwała ze Sławkiem, kolegą ze szkoły i Akademii Sztuk Pięknych. Cierpiał, nie chciał się z tym pogodzić, ale nie miał najmniejszej szansy na odzyskanie Myszki. Piotr był taki przystojny, dojrzały, sporo starszy od niej, chłodno wyważony w sądach i ocenach wszelkich zjawisk i bardzo jej imponował. Zabiegał o nią w tak elegancki, ale i pewny siebie sposób. Był diametralnie różny od jej znajomych, kolegów, od… Sławka. Nie krył fascynacji jej urodą i młodością. Czuła się szczęśliwa. Związek zapowiadał się na bardzo udany i trwały. Oświadczył się dość niespodziewanie, podczas wspólnego wypadu do Hiszpanii, i po powrocie wzięli ślub. Świadkami byli Barbara i doktor Sztajnert. Był wystawny obiad w pałacu w Jabłonnie, należącym do Akademii Nauk, sporo gości ze strony Piotra, od niej Barbara i Iwona. Jaśka nie mogła przyjechać, siedziała już w Szwecji, zbyt zajęta realizacją planów swojej pracowni architektonicznej. Była też poprzednia żona Piotra, zaproszenie jej wydało się Myszce i jej przyjaciółkom grubą niezręcznością, ale zachowały uwagi dla siebie. To była decyzja Piotra i właściwie Myszka nie powinna mieć tu nic do powiedzenia. A na jej zdziwione spojrzenie powiedział, że „w środowisku ludzi kulturalnych to normalne”. Jej życzenia wydawały się życzliwe, aczkolwiek Myszka poczuła się nieco dotknięta mało taktowną i nielojalną uwagą „byłej”, że Piotr nie jest człowiekiem łatwym, jest despotą i egotystą, ale – chociaż to wątpliwe – może dla młodej żony się zmieni, bo robi wrażenie zakochanego.

Laura była po udanej operacji plastycznej, śmiała się zbyt głośno i używała za mocnych perfum. Myszka nie podtrzymała tematu i nie wyobrażała sobie kontynuacji tej wymuszonej znajomości. Istotnie, nie spotkały się więcej. Uderzyło ją nieco, że Barbara od początku robiła wrażenie osoby niezwykle wstrzemięźliwej w sądach. Iwona natomiast Piotra zaakceptowała, bardzo jej się podobał jako mężczyzna, o czym radośnie trąbiła, może więc Baśka… była zazdrosna o Myszkę, której zawsze przesadnie „matkowała”. Ale przecież Sławka akceptowała od początku, co Myszka uzmysłowiła sobie dużo później. Nagle, krótko po ślubie, w poważnej rozmowie Piotr oświadczył, że musi zrezygnować z malarstwa olejnego. Jeżeli chce się „bawić” akwarelą, rysunkiem czy inną techniką, to oczywiście może, choć po co, jednak farby olejne i terpentyna to powód jego bardzo ciężkiej alergii. Zaczęło się wtedy tam, na jej wernisażu, a wyniki dokładnych badań w instytucie w Krakowie były jednoznaczne. A Myszka właśnie powróciła do malowania… Wyciągnęła wszystkie szkice robione na Majorce, kupiła nowe farby, trochę pędzli i znów poczuła w sobie to cudowne podniecenie i radość. Kiedy zaś wróciła do domu po pierwszym dniu pracy w swojej starej, wynajętej pracowni, natychmiast kazał jej wyrzucić wszystko, co miała na sobie, i moczyć się w wannie pełnej duszących naparów z ziół. Był równie uczulony, jak i wyczulony na cień zapachu na jej skórze, włosach czy ubraniu. Poczuła się załamana i wstrząśnięta. Jak to?! Ją interesowało tylko malarstwo olejne. Dlaczego nie porozmawiali o tym wcześniej, nie powiedział jej przed ślubem? A więc nie traktował serio jej zainteresowań, myślał, że wystarczy powiedzieć, weź się za coś innego… albo daj sobie spokój, masz być przy mnie zadbana, piękna i nie musisz nic robić. Odchorowała to, choć trzeba przyznać, że starał się jej wynagrodzić konieczność podjęcia decyzji kosztownymi drobiazgami, otwartym rachunkiem w banku i interesującymi podróżami. Kiedy już się pozbierała i zrozumiała, co ma odpowiedzieć na postawione ultimatum: on albo malarstwo, doszła do wniosku, że los zadrwił z jej wiary w szczęście posiadania zarówno miłości tego wspaniałego mężczyzny, jak i drugiej miłości, malarstwa. Nie odeszła. Została przy mężu. Przez jakiś czas próbowała zajmować się szkicami węglem, gwaszem, ale uznała, że to nie to. Jakaś część jej duszy wyschła jak suszone, rajskie jabłko. Potem okazało się, że jest konieczna natychmiastowa operacja. Po szczegółowych badaniach nowotwór okazał się łagodnym, ale dokonany zabieg pociągnął za sobą pewność, że nigdy nie będzie miała dziecka. Piotr nawet nie udawał rozczarowania. Nie wyobrażał sobie w swoim domu wrzasków niemowlaka, zapachów z nim związanych, nocy zarywanych przez Myszkę, obecności obcej kobiety do pomocy na stałe. W domu miała być – i była – piękna, elegancka kobieta, jego żona, komfort życia i po pracy naukowej święty spokój. Ona też nie nosiła się z planami powiększenia rodziny, ale dość marnie zniosła operację jako jeszcze jedno okaleczenie jej przez los. Tym razem fizyczne. Dużo później, przelotnie, odkrywała w sobie mały smutek niepogodzenia, że tak będzie już do końca życia, z drugiej jednak strony, Piotr… skupiony na sobie, wymagający podporządkowania, w roli ojca? Nie. Temat dziecka nigdy nie pojawił się w ich rozmowach. No, owszem, raz… dużo później, w dramatycznych okolicznościach, i nie miało to dotyczyć ich planów powiększenia rodziny. Po jakimś czasie, zaskakując samą siebie, a może za namową Barbary, wystąpiła do komisji lekarskiej i przyznano jej rentę. Oczywiście, Piotr był zaskoczony, niezadowolony, ironizował z niej i przyznanej jej sumy, może nawet był wściekły, jednak demonstracyjnie nie okazał tego. Uznał jej posunięcie za ośmieszenie go, ale z czasem zagadnienie straciło na sile, przycichło i jeśli wypływało na powierzchnię, to jako historia o jej „kieszonkowym”. Teraz, trzymając wazon w dłoniach, wchodzi do salonu. Drzwi do gabinetu są otwarte, widać go pochylonego nad rozłożonymi na biurku papierami, a włączony komputer czy drukarka

szumi cichutko. Patrzy na niego przez chwilę, na jego pięknie siwiejące skronie, co tylko podkreśla interesującą męską urodę. Jedną ręką trzyma złote okulary w cienkiej oprawce, a drugą przesłania oczy. Ma takie kształtne, szczupłe dłonie… nagle unosi głowę i patrzy na nią. – Jesteś – stwierdza rzeczowo, ale marszczy czoło, wytrącony ze swoich myśli. – Jestem. Piotr wkłada okulary i pochyla się nad papierami. Milczą oboje. Myszka wycofuje się z progu gabinetu. – Może dzwoniła Baśka? – Nie. – Brałeś krople do oczu? – Naturalnie. W głosie leciutkie zniecierpliwienie. Powinna się już wycofać z jego terenu… – Jesteśmy umówione, tak tylko pytam… – Wyciąga bukiet w jego stronę. – Spójrz, piękne, prawda? Mężczyzna, nie patrząc, kiwa głową. – Piękne. – Piętnaście… – szepcze bardziej do siebie, niż informując go, czy chcąc przywołać niewygasłą pamięć o tamtych, wtedy przysłanych, wycofuje się cicho, stoi chwilę w salonie, szukając dla róż najefektowniejszego miejsca, po czym traci zainteresowanie nimi i stawia wazon na stole. Rozlega się sygnał komórki Piotra, a po chwili słychać ciche zamknięcie drzwi. Myszka rzuca spojrzenie w kryształowe lustro nad kominkiem. Jej twarz nie wyraża nic. Wychodzi na korytarz, kierując się do swojej sypialni. Otwiera drzwi do garderoby i długim kijem ze specjalnym uchwytem zdejmuje jedną z wieczorowych sukien, podwieszonych pod sufitem. Zmienia bieliznę, wkłada cieniutkie rajstopy, zarzuca na głowę cienki szal, żeby nie zniszczyć makijażu i fryzury, i teraz wkłada suknię. Lubi tę szarą, welur ma w swojej fakturze coś miękko ciepłego, ale w lustrze widzi zbyt delikatny makijaż, tylko oczy są podkreślone, przydałoby się trochę różowego podkładu na policzkach. – Szara mysz… – szepcze do siebie. Ze szkatułki na toaletce, szperając, wyjmuje kolczyki, zapina je i znów pochyla się nad ozdobną kasetką. Chwilę przerzuca leżące bransolety, kolczyki i spod pierścionków wyciąga jeden. Trzyma go chwilę na otwartej dłoni, uśmiechając się lekko. Złote kółeczko z małymi brylancikami w misternej oprawie. Wkłada na palec, żeby potem, przed wyjściem, wrzucić do torebki. Sięga po gruby flakon perfum, naciera miejsca za uszami, nadgarstki, potem wącha korek, przymykając oczy. Te lubi najbardziej. „So eliksir” – Yves Rocher. Troszkę ciężkie, ale cudowne właśnie na wieczór. Wkłada czarne lakierki na cienkiej, wysokiej szpilce i wtedy podchodzi do stojącego lustra. Obrzuca całą postać spokojnym spojrzeniem, wyciąga z szuflady przepastnej szafy safianową torebkę, wrzuca do niej pierścionek, szminkę, małą buteleczkę perfum, grzebień i sięga po leżący na krześle wieczorowy płaszcz. Podchodzi do okna i uchyla firankę. Pod domem stoi stary samochód Barbary, a ona sama przeciera boczne lusterko. Przechodząc koło gabinetu męża, lekko puka we framugę zamkniętych drzwi. – Kochany… – Tak? – Na progu staje Piotr. – Wychodzę. Jest już Baśka po mnie. Jak wyglądam? – uśmiecha się, a on odpowiada machinalnie i bez uśmiechu: – Bardzo dobrze. Myszka dotyka jego ramienia. – Dziękuję.

Piotr wraca do biurka i zasiada w fotelu, już zajęty swoimi sprawami. – Nie wiem, kiedy wrócę, może będzie miło – informuje niepytana. – Pasztet masz w lodówce i sałatkę, a reszta na stole w kuchni! – W przedpokoju zabiera ze srebrnej tacki pęk kluczy. Stoi jeszcze chwilę, a potem wychodzi. Właściwie Myszka nie lubi dużych zgromadzeń, w jakimś sensie można powiedzieć, że cierpi i ma poczucie przymusu, gdy idą z Piotrem między ludzi, i teraz też doznaje tego uczucia, aczkolwiek w mniejszym stopniu. Tych, których spotka, zna, a w każdym razie znała kiedyś. W pierwszym przypadku razi ją sztuczność i płytkie rozmowy kobiet, które nie mają nic ciekawego do powiedzenia, mężczyźni są skupieni tylko na sobie. Ale też przyznaje sama przed sobą, że chyba i ona ma mało do zaoferowania innym, więc wycofuje się w siebie. Ceni sobie swój dom, książki, które lubi, filmy, muzykę i dobre, odprężające spotkania z Baśką i Iwoną, mimo że one, te dwie różne osobowości, chociaż tak sobie bliskie, lubią czasem stanąć w szranki. Oczywiście, że w momencie zagrożenia czy ataku świata zewnętrznego, każda natychmiast broniłaby drugiej, do ostatniej kropli krwi. Z tęsknotą czeka na jesień, kiedy wyskoczy na kilka dni za miasto, do domu po ciotce Teresie. Owoce w sadzie będą już dojrzałe, soczyste, las ze znanymi jej zakątkami obfity w grzyby, a te kolory i zapachy… W holu, na widok Myszki wysiadającej z windy, portier jak zawsze wstaje zza swojego stołu, całym sobą wyrażając gotowość, lekko skłaniając głową. – Wrócę trochę późno… niestety, będę pana budzić… – Bardzo proszę, bardzo proszę – gorliwie zapewnia portier i przykłada dłoń do serca – ja nigdy nie śpię. Nigdy! To znaczy, jak mam dyżur. – Wyprzedza ją i przytrzymuje drzwi. – Przepraszam za śmiałość… Myszka zatrzymuje się i patrzy na niego. Portier rzuca na nią przelotne spojrzenie, i cofając się o krok, mówi cicho: – Pani profesorowa wygląda… przepięknie. – O, dziękuję panu – śmieje się zaskoczona i wychodzi. Podchodzi do przyjaciółki. Baśka całuje ją w policzek, nie komentuje roześmianej miny Myszki, biorąc ją za zadowolenie z czekającego je spotkania. – Punktualna jak królowa. Oj, Myszka… te twoje perfumy zawsze, hm… jesteś tak wystrzałowa, że powinnam pchać ten gruchocik z tyłu, a nie siadać obok ciebie. – Wariatka! – Myszka trąca lekko przyjaciółkę. – Już widzę oczyma duszy, jak się wszyscy faceci rzucą na ciebie. – Aha, już! Najwyżej ci, którym się pogorszył wzrok – prycha Myszka. – A wiesz, że jedyny mężczyzna, który mi prawi komplementy, to pan Euzebiusz. Baśka zatrzymuje się przy drzwiach samochodu. – Ej, któż to jest pan Euzebiusz? – Nie zgadniesz… portier. Ma pod siedemdziesiątkę i bardzo odstające uszy. – No widzisz, a twój mąż jest idiotą – rzuca bez namysłu Barbara, jednak reflektuje się. – Wybacz. – I wzdycha głęboko. – Jesteś niesprawiedliwa… – śmieje się Myszka, wsiadając do samochodu. Barbara unosi głowę i widzi w oknie sylwetkę Piotra. Trzymając telefon przy uchu, drugą ręką opuszcza żaluzje. Nie komentując tego widoku, wsiada za kierownicę. – Pasy, moja piękna. – Poczekaj, Basiu. – Myszka otwiera torebkę. – Mam coś dla ciebie. – I na otwartej dłoni podaje jej pierścionek. Barbara wychyla się w jej stronę.

– A cóż to jest? – Jak myślisz, na co to może wyglądać? Nie jest to uszczelka do kranu, nie część do zegarka, nie uchwyt do psiej obroży… – To pierścionek. – Brawo. Nie spodziewałam się, ale zgadłaś. Jest twój. Mały prezencik. – Zwariowałaś. Aa, rozumiem, prosisz mnie o rękę – i wybucha śmiechem. – Rozczaruję cię, ale nie. Musiałabym upaść na głowę… Jeżeli ci się podoba, jest twój. Załóż. Barbara ujmuje go delikatnie dwoma palcami. – Na lewą? – Na lewą. Co, ty nigdy nie miałaś… – Nie. Nie miałam. Ja i złoty… śliczny, ale ja i pierścionek, to jak wół do karety. – Przestań już. Zobacz, jak wreszcie szlachetnie wygląda twoja dłoń! – Jak nie moja… a moje podopieczne staruszki posądziłyby mnie o kradzież, jeśli wcześniej nie powaliłby ich wylew. Z wrażenia. Piękny. Zabieraj.– Zdejmuje pierścionek. – Baśka! Ja go nie noszę. Zrób mi przyjemność i weź. Bez powodu i bez okazji. Nie noszę go. Leży w pudle, ciemnieje, płacze nocami i ma sierocą chorobę, tyle że jeszcze się nie kiwa. Nie odmawiaj. Będziesz chciała, sprzedaj, będzie miał Bartek narzeczoną, to jej dasz. Czy to cię nie przekonuje? Barbara patrzy na przyjaciółkę, marszcząc czoło. – Pogięło panią, droga Mario… – Niedoczekanie – uśmiecha się Myszka. – No więc, dobrze. Pożyczam go na dzisiejszą uroczystość, niech pomyślą, że jestem bogata… jakiś szejk w drugim planie, albo coś w tym bezguściu… I nagle zaczyna, a potem śpiewają już zgodnie: „Szczęśliwą była panna Lila, / ach, szczęście w życiu to jest chwila, / raz we śnie szejk ją zbałamucił, / a potem rzuuuuuucił”… – I śmieją się, widząc przechodzącego policjanta, który lekko pochyla głowę, przyglądając im się, ale wykonały to tak uroczo, że odchodzi, nie wierząc, że są pod wpływem… – Zwrotów się nie przyjmuje. Daję ci go na zawsze bez powodu i z wielu powodów. Sprzeczność pozorna. W obliczu wielkich uczuć wyjaśnienia są zbędne, a teraz rusz się, babo, do przodu! Byle ostrożnie. – Dobrze, tylko jeszcze chwilę popatrzę na ciebie… – Patrz przed siebie i nie kombinuj. – Trąca ją w ramię Myszka, i ruszają. – Żeby jednakowoż, paniusiu, zamknąć sprawę, muszę, powtarzam – muszę to powiedzieć. A ty nie przerywaj. Po drugie, to zbyt kosztowny prezent, aby go przyjmować, a po pierwsze, kupiony przez twojego męża tobie. – Nie. Posłuchaj… – Milcz, kobieto, daj mi skończyć. Wiesz, jaki mam… powiedzmy, niechętny stosunek do pana profesora. Byłoby z mojej strony obrzydliwe i nieprzyzwoite, gdybym go miała zatrzymać. – Ludzie… – jęczy Myszka – ile można… o świecidełku! Przez ile kilometrów! To po drugie, a po pierwsze, nikt, nikt, nikt mi go nie kupił. Znalazłam go. – O! Pewno na ulicy? – ironizuje Barbara. – Gdzie, na Marszałkowskiej? Może tam jeszcze leży coś do znalezienia? „Jadziem?” – Wygłupiasz się, Baśka. Znalazłam na plaży! To nieco dalej niż Marszałkowska. Na Florydzie. W Miami. Pamiętasz, byłam tam jakieś dwa lata temu. Piotr porozwieszał ogłoszenia o znalezisku, określaliśmy bardzo pobieżnie, ale nikt się nie zgłosił i po dziesięciu dniach odlecieliśmy. Jakaś idiotka poszła się opalać na plażę ze złotym pierścionkiem i jak było do