Markowi T.,
który był dobrym duchem tej książki
===O1hoCzkNPwltVTRXYVFhVWFXZFZhWGwPOg04W2oJMVA=
Kolejny piękny poranek i kolejna kawa, którą wypiję na tarasie, leniwie, jak zwykle,
bo na szczęście nigdzie nie muszę się śpieszyć. Od rana wsłuchuję się w śpiew
ptaków cieszących się wiosennym słońcem.
I ten zapach! Nie ma nic bardziej kuszącego niż kawa z odrobiną cynamonu. Moja
kuchnia wypełnia się powoli aromatem świeżo mielonej kawy.
Dziś nie odbieram telefonów, nie ma mnie dla nikogo. Filiżanka cynamonowej
kawy z mlekiem i zabieram się do pisania!
Kiedy byłam w kuchni, moje miejsce w fotelu na drewnianym tarasie zdążył już
zająć Bolek. Podniósł głowę, przeciągnął się i odwrócił do mnie plecami.
– Nie przeszkadzaj sobie, Boluś.
Usiadłam na ławce obok. No ładnie. Do czego to doszło, żeby ustępować kotu
miejsca we własnym ulubionym fotelu! Boluś wie, że dzięki urokowi osobistemu bez
problemu zaskarbia sobie sympatię gości i na każdym kroku wodzi za nos
właścicielkę.
W momencie kiedy otwierałam komputer, zadzwonił telefon. Miałam nie odbierać,
w końcu mogło mnie nie być w domu, ale dzwonił i dzwonił.
– Halo.
– Cześć. Jesteś w domu?
Jola.
– Nie, w pracy – odpowiadam bez grama entuzjazmu.
– No co się wygłupiasz, przecież dzwonię na domowy!
– No to po co się pytasz?
– No to skoro jesteś w domu, to zaraz wpadnę. Mam niusa.
– Ale ja…
Nie kończę myśli, bo Jola odkłada słuchawkę i już pewnie jest w drodze.
No to sobie popisałam.
Jola była w niesamowitej euforii. Wpadła do kuchni.
– Poratujesz kawą? Dziś jeszcze nie piłam i czuję, jak mi ciśnienie spada.
– A co się stało? Dostałaś podwyżkę? W końcu cię doceniono.
– Co tam praca! Mam randkę! Słuchaj, to fantastyczne! Jadę rano do pracy, patrzę
na wskaźnik paliwa, a tu prawie pusty zbiornik. No to zmiana trasy. Dałam lewy
kierunkowskaz, żeby dojechać do stacji, a tu słyszę, jak mi ktoś w zderzak wjeżdża.
No nie, gdzie ten facet ma oczy! Wyobrażasz sobie? Tak o dziewiątej rano?
– I co, mocno cię uszkodził?
– Co tam uszkodził! Słuchaj, nie byle kto we mnie wjechał! Normalnie młody bóg.
No, może nie taki młody… W moim wieku, ale za to jakie oczy!
– To w końcu czyja to wina? Jego? – Zaniepokoiłam się poważnie.
– W sumie to ja mu się naraziłam, bo za późno włączyłam kierunkowskaz… Ale
mówię ci, warto było!
– Nie wątpię. – Chyba niewiele się dowiem o tej stłuczce, bo Jola już żyje randką. – Ale z kim?
– Co: z kim?
– No z kim się umówiłaś?
– Ty naprawdę mnie nie słuchasz! No z tym od zderzaka!
– To mało mu było? Musiał się jeszcze z tobą umawiać?
– Chyba nie jesteś zazdrosna?
Chyba nie. Nie zastanawiałam się nad tym do tej pory. W końcu mam Bolka. Nie
sądzę, żeby dwóch osobników płci męskiej potrafiło żyć w zgodzie pod jednym
dachem…
– Chyba nie. Nawet go nie widziałam. Tego twojego Adonisa.
Jola wzięła filiżankę z kawą i skierowała się w stronę tarasu. Zabrałam szarlotkę,
którą wczoraj upiekłam, i również poszłam na werandę. Gdzie się nagle podział ten
błogi spokój i zapach różowego klematisa? Nawet Bolek dał nogę z fotela i pewnie
teraz ukrywa się gdzieś daleko stąd. A Jola nie przestawała mówić ani na sekundę.
W sumie wcale jej się nie dziwiłam; z tego, co opowiadała, faktycznie warto było
wjechać przed tego lexusa.
– Chwilkę, wszystko się zgadza, tylko po co macie się spotkać?
– A po co ludzie chodzą na randki? Pomyślże chwilę! A może już zapomniałaś, jak
to jest? Nosa nie wyściubiasz poza ten swój ogródek i kuchnię. Wyszłabyś czasami
do ludzi z tego zaścianka!
– Nie muszę, ludzie przychodzą do mnie. I co, on ot tak zaproponował ci tę randkę?
No co, byłam ciekawa, w jaki sposób umawiają się ludzie na randki. Może
rzeczywiście czegoś się nauczę? Z drugiej strony wcale się nie dziwiłam temu
lexusowi, bo Jola jest zupełnie niczego sobie.
– No i o której macie spotkanie?
Trzeba wykazać odrobinę zainteresowania, żeby Joli było przyjemnie. Cieszę się jej
szczęściem, ale znam moją przyjaciółkę i podejrzewam, że to nic innego jak słomiany
zapał. Za chwilę się okaże, że pomyliła się po raz kolejny, i obie będziemy topiły
smutki w butelce markowego wina.
– Około osiemnastej. Weźmie własny samochód, bo ten firmowy ma odstawić
do serwisu. Nie wiem, gdzie mamy pojechać, jak myślisz? Może Starówka? A może
spokojniej będzie w Nałęczowie? Wzięłam dziś wolne. Wiesz, pod pretekstem, że
muszę zrobić badania po wypadku i załatwić wszystkie formalności. No przecież
muszę się przygotować na wieczór!
Mam cichą nadzieję, że facet okaże się tym właściwym, bo Jola straci fortunę
na fryzjera przed randkami i specjalne kreacje na swoje rendez-vous. Zastanawiam
się, jak ja bym się czuła. W moim przypadku nawet tydzień mógłby się okazać
niewystarczający… Trzeba się wziąć za siebie, bo jak widać „nie znasz dnia ani
godziny”. W końcu jest wiosna, a ja nie zamierzam spędzić kolejnej najpiękniejszej
pory roku z Bolkiem na tarasie czy w ogródku, trując mszyce, w kuchni przy szarlotce
dla moich częstych gości, tudzież przy innych dobrach. Jola ma rację, trzeba umówić
się z fryzjerem. Można też pomyśleć o odświeżeniu garderoby.
– Może wybierasz się w najbliższym czasie na zakupy? Przydałoby mi się coś
nowego.
– Wiesz co, dopiję kawę i możemy lecieć. Widziałam taką cudną sukieneczkę
w pastelowe kwiatki. Mówię ci, cudo. Cenę też miała atrakcyjną. Myślę, że na dzisiaj
będzie jak znalazł do mojego białego żakietu.
– No, szybka jesteś!
– A na co tu czekać?
Prawda. Nie ma na co czekać. A miało być tak spokojnie…
***
– Możemy wpaść dziś do ciebie z Tomaszem? – Potrzebuję chwili na ocenę
sytuacji. Sen czy jawa?
– Jola, która godzina?
– Chyba cię nie obudziłam? Już dziewiąta.
– Dopiero dziewiąta. Nie zaczynam pracy o ósmej, jak ty.
– No to co, możemy się wprosić na popołudniową kawę?
O rany, czy ona musi o nim wspominać co sekundę?
– Jasne, nie ma sprawy. Wpadnijcie po osiemnastej. Zdążę zrobić jakieś zakupy
i trochę ogarnąć dom.
– Tak się cieszę, że się w końcu poznacie. Zobaczysz, jaki on słodki…
Super! W takim razie nie muszę piec ciasta. Będziemy karmić zmysły Tomaszem.
– Bolek! Zlituj się i zejdź ze mnie!
Śniadania domaga się właśnie dziesięć kilo kota. A może i mnie przydałaby się
kawa? Pogoda nie zachęca wprawdzie do wypicia jej na tarasie; kwiecień rządzi się
swoimi prawami. Brr! Rozpalę w kominku i dziś wypiję poranną kawę przy ogniu.
Bolek, zamiast wyjść na dwór jak każdego ranka, szybko zajmuje miejsce przed
paleniskiem. Jednak to prawda, że zwierzęta upodabniają się do swoich właścicieli…
A może odwrotnie? W każdym razie zauważyłam, że obydwoje uwielbiamy leniwie
zaczynać dzień. Ale, ale, dziś mamy gości, trzeba się wziąć do porządków. Od kilku
dni piszę, więc mieszkanie nie wygląda reprezentacyjnie. Ma nas w końcu odwiedzić
nie byle kto.
A czym nakarmimy ciało? Duszę załatwi widok Tomasza, to już ustalone. Może
wobec tego na przystawkę awokado z sosem vinegrette? Nie, nie znam upodobań
kulinarnych głównej atrakcji popołudnia; lepiej przygotować coś neutralnego.
Pozostanę przy tradycyjnej francuskiej przystawce: bagietce z pasztetem (może lepiej:
bagietce z paté; brzmi bardziej stosownie). Do tego bordeaux moelleux; będzie
pasowało idealnie. Wprowadzę trochę klimatu śródziemnomorskiego: tapenada
z czarnych oliwek z kaparami i oliwą z oliwek na grzankach. A danie gorące? Hm,
sprawdzony numer z tartą. Delikatny suflet z wędzonym boczkiem na kruchym
cieście – jest niezawodny. Dla zaostrzenia smaku zrobię pachnącą toskańską sałatkę
z pomidorów z czosnkiem i świeżą bazylią. Już nie mogę się doczekać bazylii
w ogródku. Zaplanowałam małą ziołową grządkę pod kuchennym oknem, tuż obok
tarasu z klematisem. Nie wyobrażam sobie udanej potrawy bez dobrze dobranej
kompozycji ziół albo herbaty bez świeżej mięty.
Pod moją furtkę podjeżdża taksówka. Jola wchodzi pierwsza, a za nią wysoki brunet
z bukietem kwiatów. Wiedziała, kiedy zjechać na lewy pas! Ustrzeliła go jak szóstkę
w lotto.
– Poznajcie się.
– Tomasz Małecki. Miło mi.
– Maja Leśniewska. Mnie również.
– Proszę. To dla pani domu.
– Dziękuję, są piękne.
Dostałam bukiet z siedmiu szkarłatnych róż! Nie dość, że nieziemsko przystojny, to
jeszcze ma gest, pomyślałam. Siedem róż. Mężczyźni mego życia obdarowywali mnie
standardowo pojedynczą. Nie można powiedzieć, że byłam obsypywana kwiatami, bo
raczej trudno uznać za obsypywanie ukochanej jedną różą na pół roku.
– Zapraszam do środka. Myślę, że przy kominku będzie przyjemniej.
– Na pewno. Muszę powiedzieć, że przez tę moją pracę tracę kontakt
z rzeczywistością. Cały czas w delegacjach, luksusowe hotele, spa, wystawne kolacje
z kontrahentami… A omijają mnie takie chwile!
Jeden z tych przedstawicieli generacji wyścigu szczurów, pomyślałam.
– Nic straconego, wystarczy od czasu do czasu zorganizować sobie wolny wieczór
i wpaść do mnie razem z Jolą.
Żal mi osób, dla których praca jest głównym celem w życiu. Może bywanie
w luksusowych hotelowych apartamentach świadczy o prestiżu, ale nie zamieniłabym
mojego małego domku z klimatem i duszą na taki, pożal się Boże, high life. Ma
Tomasz szczęście, że spotkał na tej dwupasmówce Jolę. Może uda się jej choć trochę
przeprogramować tego cyborga i nauczyć go radości z prostych rzeczy.
– Podano do stołu! Zapraszam i mam nadzieję, że będzie smakowało.
– Jak zwykle! Wiesz, Tomasz, my bardzo często robimy sobie takie wieczorki.
Żyjemy szybko, ale mimo wszystko staramy się wykorzystywać każdą wolną chwilę
na odrobinę przyjemności.
No tak, Jola powinna pracować w reklamie. W tym, co powiedziała, jest dużo
prawdy, bo faktycznie spotykamy się wcale nierzadko i zawsze mamy frajdę
z przygotowania czegoś smacznego. Czuję, jak zapach kawy na podgrzewaczu powoli
wypełnia cały pokój.
Jestem zwolenniczką kawy z ekspresu lub tej parzonej w imbryku. Ba, należę
do osób, które mają wysokie wymagania i nie zadowolą się byle neską. Wolę nie
wypić niczego, niż popsuć sobie dzień sztucznym smakiem kawopodobnego
produktu, profanacją naparu na miarę cywilizacji.
– Kawa jest rewelacyjna. Kupiona pewnie w „Pożegnaniu z Afryką”?
– A nie. Zaparzyłam ją według własnego, prostego przepisu. Wiesz, że kawa pita
w towarzystwie zyskuje na aromacie i – przynajmniej mnie – sprawia ogromną
przyjemność, a w samotności służy jedynie dostarczeniu odpowiedniej dziennej
dawki kofeiny.
Starałam się przekonać mojego gościa, że jedzenie to nie tylko podtrzymywanie
funkcji życiowych organizmu, ale przede wszystkim niesamowita radość obcowania
z feerią smaków i aromatów. Tego nie sposób odkryć w hotelowych restauracjach,
można się za to nauczyć w odpowiednim towarzystwie i klimatycznym miejscu…
***
Dziś kupiłam nowe odmiany róż. Uprawiam je amatorsko, jestem zresztą pasjonatką
ogrodnictwa. Pamiętam, jak jeszcze parę lat temu zarzekałam się, że nigdy,
przenigdy!, nie będę grzebać się w ziemi, uważając to za idealne zajęcie dla mojej
babci. A teraz nie wyobrażam sobie życia bez ogródka, bez pikowania sadzonek,
planowania przytulnych i pachnących kącików spotkań ze znajomymi. Naprawdę nie
ma nic przyjemniejszego od zapachu maciejki przy kolacji czy lawendy w upalny
dzień przy szklaneczce zimnego ponczu.
– Majka! Majka!
Nie usłyszałam, kiedy podjechała Jola. Tak w południe? Zwolnili ją czy wzięła
wolne?
– Cześć. Co tam?
– Wyobrażasz sobie? Tomasz zaproponował mi wyjazd na długi majowy weekend!
Normalnie nie wierzę!
– To dobrze czy źle?
– No, wyłącznie dobrze! Mam problem z Zuzią. Jej tata wyjechał na dwa tygodnie,
a ja jakoś nie mam serca zostawić jej samej, chociaż ona aż nogami przebiera
z radości. Trzy dni wolności.
– A nie pomyślałaś, że z przyjemnością powychowuję twoją córkę, skoro nie mam
własnej?
– Mówisz poważnie?
– Całkiem serio. Przyjedzie do ciotki na wieś; zawsze lepsze to niż siedzenie
w blokowisku. Jak wy możecie mieszkać w takim betonie?
– Możemy odwiedzić ciebie, pooddychać świeżym powietrzem i zjeść sałatkę
z ekologicznych warzyw bez ołowiu. To co, dzwonić do Zuzki?
– Może zadzwoń też do Tomasza, nie trzymaj go w niepewności. A tak
na marginesie: dokąd się wybieracie?
– Chyba w Bieszczady. Na trzy dni nie opłaca się nigdzie dalej.
– Szczęściara! Spakowałaś się już?
Jola ma zwyczaj wożenia ze sobą co najmniej połowy szafy i przebierania się trzy
razy dziennie. Po naszym ostatnim, czterodniowym babskim wyjeździe
do Polańczyka mogę coś na ten temat powiedzieć. Nie dość że moja przyjaciółka
miała najwięcej bagażu, to dopakowała rzeczy do plecaka córki.
– Nie zabieram dużo manatków, to bez sensu. W końcu to tylko na trzy dni.
Zmieściłam się w dwóch walizkach plus mały bagaż podręczny z kosmetykami.
O rany! Mam nadzieję, że wybiorą się w te Bieszczady jeepem Tomasza.
Jola właśnie skończyła rozmawiać przez telefon.
– Dobrze, że Zuzia spędzi ze mną ten weekend. Przynajmniej będę miała
towarzystwo. Bolek też się ucieszy.
– Moja panna poinformowała mnie właśnie, że wyjeżdża z przyjaciółkami
do domku nad jeziorem…
A ja już zdążyłam przywiązać się do myśli o fajnym końcu tygodnia!
Akurat siedziałam nad opisem kolejnego obiektu westchnień mojej bohaterki, kiedy
zadzwonił telefon.
– Słuchaj, czy ta propozycja przechowania mojej Zuzki jest nadal aktualna?
– No tak. Ale ona chyba ma jechać nad wodę?
– Sprawa już nieaktualna; odradziłam jej. Później ci opowiem. To jak, możesz?
– Pewnie! Przynajmniej z kimś pogadam. Z Bolkiem jakoś trudno.
– Tyle że jest dodatkowa atrakcja… Zuza ma koleżankę. – Jola się zawahała.
– I jeszcze lepiej! Im więcej nas, tym więcej frajdy!
No tak, „nie znasz dnia ani godziny”. W ciągu kilku minut wizja samotnego
spędzenia długich dni majowego weekendu stała się nieaktualna.
Dwie pełnoletnie panny zjechały do wsi w czwartek z samego rana. Tomasz
wypakował ich walizki, Jola uściskała je czule na pożegnanie, po czym wskoczyła
do samochodu.
– Bawcie się dobrze… – Chciałam wykazać się odrobiną kurtuazji, ale po jeepie
została tylko chmura kurzu.
– Dziewczynki, nie wiem jak wy, ale ja jeszcze dzisiaj nic nie jadłam. A ponieważ
to wasze pierwsze śniadanie u mnie, więc chyba nie odmówicie? – Starałam się, żeby
Natalka i Zuzia czuły się u mnie jak najlepiej.
– Jadłyśmy przed odjazdem, ale jak tu odmówić? Wszystko wygląda tak
apetycznie…
Naprawdę się starałam. Twarożek z ziołami (jeszcze nie z mojego ogródka, ale już
niedługo), świeże bułeczki, które kupiłam zamrożone i odgrzałam w piekarniku, kawa
z mlekiem, powidła jabłkowo-wiśniowe, własnoręcznie zrobione ubiegłego lata.
Na szczęście znalazłam ostatni słoiczek tego przysmaku na otwarcie sezonu na moim
ranczu. Pięknie prezentował się na stole, ozdobiony tkaniną w czerwono-białą kratkę.
Ot, takie pobabcine nawyki…
Już dawno nie spędziłam tak uroczych chwil. Dziewczyny gadały jedna przez drugą,
próbując opowiedzieć mi wszystko naraz: i to, co się działo ostatnio na uczelni,
i najciekawsze sytuacje ze wspólnych spotkań i wyjazdów. Zawsze miałam dobry
kontakt z młodzieżą, zwłaszcza gdy jeszcze byłam belfrem. Ale dopiero przy
wspólnym śniadaniu zobaczyłam, jak bardzo brakowało mi tych sztubackich żartów,
beztroskiego patrzenia na życie i ufności do świata. Teraz mogę dodać: naiwnej
ufności. Życie w pewnym momencie wprowadza bowiem korektę: rosną w nas
egoizm i zawiść, żeby obronić się przed tymi, którzy starają się zepsuć to, co
najpiękniejsze, a zaufania i optymizmu jest w człowieku z upływem czasu coraz
mniej. Dlaczego?
– Dziewczynki, muszę pojechać do sklepu na szybkie zakupy. Na co macie ochotę
na obiad?
– A możemy się przyłączyć? Prosimy…
– Jasne, będzie mi przyjemniej!
Przy okazji zrobiłyśmy sobie krótką wycieczkę po okolicy. Nie wiedziałam, że
okolice Miłkowa są takie piękne! Zawsze wybierałam się do miasta krótszą drogą,
mniej urokliwą. Na polach widać już było pojedyncze bociany, pod lasem – biegające
zające. Sielanka. Uwielbiałam jazdę drogą pomiędzy małymi brzozami, mimo że jest
strasznie wyboista i piekielnie się kurzy. Brzozy szybko urosły, a nie widziałam ich
raptem przez rok… Dziewczęta były zachwycone, nie ukrywam, ja też, chociaż
mieszkam tutaj już jakiś czas. Ani się obejrzałyśmy, jak dojechałyśmy do miasta.
Byłam zdziwiona, że nie wszyscy świętują. Trafiłyśmy na mały targ różności –
szkółkarze eksponowali towar, począwszy od pelargonii rabatowych w całej gamie
kolorów, na roślinach pokojowych skończywszy. Wśród ogrodników amatorów
wypatrzyłyśmy starszą panią sprzedającą pachnące zioła. A mówiłam, że niedługo
będę miała swoją ziołową rabatkę? Nie zastanawiając się długo, zaczęłyśmy pakować
do wiklinowego koszyka sadzonki tymianku, rozmarynu, oregano, lubczyku,
majeranku i oczywiście czerwonej i tradycyjnej, zielonej bazylii.
– Proszę pani, a tamta pani ma jeszcze bazylię cynamonową! – No proszę, kto z kim
przestaje, nabiera podobnych nawyków…
– Bierzemy wszystko!
Już dawno zauważyłam, że wiosną człowiek jest bardziej podatny na pokusy
związane z roślinami i ozdobami do ogrodu. A przynajmniej ja nie mogę się im
oprzeć. Nabyłam więc niesamowicie pachnące zioła, według dziewczynek w ilości
zapewniającej przyprawy wszystkim moim sąsiadom.
– I jak, dziewczyny? Może kupimy jeszcze warzywa na zupę jarzynową?
A na drugie zrobimy mięso duszone w pomidorach, z czosnkiem i bazylią. Możemy
pomyśleć o pachnącym kompocie z jabłek. Z cynamonem i goździkami…
– Nie wiem jak Zuzka, ale ja już jestem głodna! – roześmiała się Natalia.
– A ja już czuję ten zapach… – dodała Zuza.
Zawsze rozbierała na czynniki pierwsze wszystkie moje dania. Czasami
zaskakiwała, bo potrafiła rozpoznać każdą użytą przyprawę.
– Słuchajcie, panny, a może poszalejemy i po obiedzie zrobimy sobie szarlotkę
z dużymi rodzynkami i skórką pomarańczową?
– Zuza, ale fajnie, że ten wyjazd nad jezioro nie wypalił! Tu jest czadowo!
– Mówiłam ci przecież, że będzie fajnie.
Zawsze wiedziałam, że jestem stworzona do życia w stadzie. Im więcej gości
w moim domu, tym większa we mnie ochota na życie i pasja do kulinarnych
wyczynów!
***
Już prawie kończę książkę, którą obiecałam dostarczyć wydawcy w marcu.
Wczesna wiosna to bardzo niekorzystny czas na skupienie się w mojej samotni nad
pracą. Wystarcza zaledwie odrobina ciepła, by wszyscy moi znajomi czuli się u mnie
jak na własnym ranczu. Bolek traktuje ich jak domowników do tego stopnia, że kiedy
ktoś zostawi otwartą szybę w samochodzie, on od razu wskakuje do środka i zasypia
na tylnym siedzeniu, rozkoszując się błogą ciszą.
Zostało mi tylko zakończenie ostatniego rozdziału. Trochę zazdroszczę mojej
bohaterce, wciąż wysyłanej przeze mnie na ciekawe wyprawy, na których w dodatku
spotyka, szczęściara!, niesamowitych mężczyzn. Niestety, udaje się jej ich zatrzymać
tylko na czas wakacji, później każdy wraca do codziennych zajęć. Jestem może trochę
brutalna, mogłabym w końcu pozwolić jej pozostać z kimś na dłużej… Jeszcze nie! – jak brzmi tytuł mojej książki, a zarazem jej myśl przewodnia. Jeszcze nie czas
na ukochanego!
Brakuje mi konceptu; wszystkie szalone pomysły wykorzystałam na początku, ale
koniec też musi zaskakiwać. Czytelnik powinien mieć niedosyt i domagać się
dalszego ciągu…
Lepiej zajmę się ogródkiem, a pomysł przyjdzie sam. Jeszcze moment, a sadzonki
zapuszczą korzenie w kostce. Leżą sobie pod drzewkiem, zawinięte w „Kurier”, już
od trzech dni. Kilka czerwonych niecierpków, żeby nieco ożywić trawnik, którymi
do tej pory nie miałam czasu się zająć, bo cały wolny czas poświęciłam na
pokrzyżowanie mojej bohaterce życiowych planów. Przy koszeniu trawy będę
przeklinać dzień, w którym je kupiłam, ale trudno. Trzeba być odpowiedzialnym
za własne decyzje.
Stanowczo za dużo tego zielska, nie wysadzę go do wieczora! Kto to widział, żeby
w taki piękny, słoneczny weekend grzebać się w ziemi, zamiast udzielać się
towarzysko? Kiedy ostatni raz gdzieś wychodziłam? Chyba miesiąc temu, na zakupy
z Jolą przed jej randką z Tomaszem. Nie licząc codziennych zakupów
w spożywczym.
O rany! Jak ja wyglądam? Na szczęście wszyscy znajomi wyjechali rozkoszować
się wiosennym słońcem i nie muszę się stresować niezapowiedzianymi odwiedzinami,
do których akurat nie jestem odpowiednio przygotowana. Bolek drzemie na trawie
pod krzakiem jaśminu.
Widzę nadjeżdżający samochód. Znów ktoś pomylił drogę. Tak to jest, jak się nie
pomyśli zawczasu o kupnie GPS-a. Chyba nie ma zamiaru zatrzymać się pod moją
furtką?
– Przepraszam, czy dobrze jadę na Jodłową?– pyta kierowca srebrnego pojazdu.
Moja mała wioska, wbrew pozorom, ma kilka ulic. W dodatku noszących nazwy
drzew. To ze względu na znajdujący się w pobliżu las.
– Akurat jest pan po przeciwnej stronie wsi. Musi pan zawrócić do głównej ulicy
i skręcić w pierwszą w lewo.
Pewnie jedzie do panny. Zabierze ją zapewne na jakąś miłą kolację, później
zaproponuje jej miły spacer. A ja się tu jeszcze produkuję, żeby im w tym pomóc.
Mogła mu dokładniej wyjaśnić, jak trafić do tej jej Koziej Wólki!
Bolek przebudził się, poprzeciągał. Podszedł do Nieznajomego. No jasne, niech mu
jeszcze wskoczy do samochodu!
– Jaki sympatyczny. – Bolek zaprezentował właśnie swój popisowy numer
z ocieraniem się o co się da. – To pani zwierzak? Jak się nazywa?
Skoro kot łazi po mojej stronie ogrodzenia, to raczej jest mój, a nie sąsiadów.
Coś jeszcze?, spytałam w myśli, zniecierpliwiona, bo Nieznajomemu zebrało się
na zabawę z kociskiem. Tymczasem moje sadzonki usychały w oczach na rozgrzanej
słońcem kostce.
– Bolek – odpowiedziałam, siląc się na uprzejmość.
– Uwielbiam zwierzęta. A szczególnie psy. Tyle że ze względu na pracę nie mogę
wziąć żadnego do domu. Skazałbym go na samotność przez cały dzień.
Hm, rozsądnie mówi. Znaczy, mieszka sam. Miałam ogromną ochotę, by dokładniej
przyjrzeć się Nieznajomemu, ale ponieważ sama wyglądałam raczej mało
reprezentacyjnie, chciałam, żeby odjechał na tę swoją Jodłową jak najszybciej. No bo
co? Woli zabawę z moim Bolkiem od randki?
***
Jola wróciła z wyjazdu rozentuzjazmowana; jeszcze nigdy nie widziałam jej
w takim humorze. Zapowiada się mocno chaotyczna relacja!
Wcale się nie pomyliłam.
– O rany! Ależ to był weekend! Nawet nie wiem, od czego zacząć.
– Wszystko jedno. I tak za parę dni powrócimy do tematu, a wtedy wszystko będzie
brzmiało bardziej racjonalnie. Zaczynaj, bo ciekawość mnie zżera. Nawet nie dało się
do was dodzwonić.
– Przepraszam, ale zapomniałam o bożym świecie!
– Nie wątpię. Sama nie miałabym nic przeciwko temu, żeby stracić głowę dla takiej
sztuki…
Rozmarzyłam się.
– Wiesz, następny wolny weekend chcemy spędzić w Kazimierzu. Z Tomaszem nie
można się nudzić. Spacerowaliśmy praktycznie całymi dniami, robiliśmy tylko
krótkie przerwy na posiłki i kawę. Pierwszego wieczoru byliśmy na koncercie,
o którym dowiedzieliśmy się przypadkiem, kiedy robiliśmy zakupy w jakimś
spożywczaku na totalnym pustkowiu. A drugi spędziliśmy w knajpce na tamie. Po
prostu nie było czasu na nudę. Dasz wiarę?
– W końcu jesteś szczęśliwa, co? Po co ja pytam, przecież widać!
– Nawet nie wiesz, jak bardzo.
– Wpadnijcie do mnie na kolację. Popatrzę sobie na szczęściarzy.
Przez chwilę pomyślałam, że historia Joli rewelacyjnie się nada na zakończenie
mojej książki; podsumowanie pobije na głowę początek, bo czytelnicy chyba
spodziewają się banalnego końca. Nawet nie muszę koloryzować, wszystko jest
wystarczająco barwne. I po co się było grzebać w ziemi w ubiegły weekend
w poszukiwaniu utraconej weny, jeśli pomysł na bestseller przychodzi sam? A jaka
jest złota myśl? Że wszystko wymaga czasu i nic nie jest cenniejsze od cierpliwości
i wiary w optymistyczne rozwiązanie. I tak, dzięki Joli, mój wydawca będzie mógł
wkrótce sfinalizować sprawę.
Słońce chowa się za niewielki lasek w sąsiedztwie, świeży powiew wiatru po całym
dniu niesamowitego upału przynosi ulgę. Jola wciąż żyje wyjazdem. Na szczęście
cały wieczór mamy dla siebie, bo Zuzka wraca z imprezy nad jeziorem dopiero jutro.
A może złożymy dziewczynom niezapowiedzianą wizytę i zobaczymy, co je tak
ciągnie nad tę wodę?
– Powiem ci, że trudno mi uwierzyć, że to wszystko dzieje się w realu. Mam
wrażenie, że to sen. Obym się tylko za szybko nie przebudziła…
– Na razie nie widzę powodu, żebyś się miała przebudzić. Według mnie wszystko
wygląda optymistycznie – powiedziałam. Nie ma co na siłę ściągać złych myśli, jak
to ludzie mają w zwyczaju, bo wierzą stereotypom, że nic nie trwa wiecznie. Moja
zasada to życie wbrew przesądom. Mieszkam pod numerem trzynastym, a moim
szczęśliwym dniem jest piątek, trzynastego, kiedy to większość osób na wszelki
wypadek zostaje w domu.
– Skończył się nam napój bogów, idę po kolejną butelkę. To dokąd teraz lecimy?
Afryka Południowa właśnie się skończyła, to może Grecja?
– Italia. Piliśmy z Tomaszem w górach. Nektar, mówię ci. Została nam jeszcze
jedna butelka. – Jeśli chodzi o wina, mamy z Jolą zwyczaj kierowania się przy
wyborze ładną etykietką albo krajem pochodzenia. Wygląda to mniej więcej tak, że
otwierając wino, mimowolnie wyobrażamy sobie miejsce, z którego pochodzi ten
niesamowity dar natury.
– Nie wiem, czy dziś choć zmrużymy oko. Szkoda czasu, przynajmniej z mojego
punktu widzenia. Jest tak sympatycznie, że chciałabym przesiedzieć całą noc
na tarasie.
– Nie ma sprawy. Przyniosę nam kocyki i siedzimy. W końcu nie widziałyśmy się
aż sześć dni. – Przy naszej częstotliwości spotkań sześć dni to szmat czasu.
Zazwyczaj nasze przerwy w plotkach nie przekraczają dwóch dni. – A tak
na marginesie, to mogłybyście przeprowadzić się gdzieś bliżej. Za daleko mamy
do siebie. Najlepiej sprzedajcie to blokowisko i przeprowadźcie się do mnie.
I tak bywały u mnie z Zuzą niemal codziennie.
– Już o tym myślałam. Ale nie bój się, jeśli nawet się zwalimy, to tylko na chwilkę.
Na czas przeprowadzki. Coraz intensywniej myślę o zmianie mieszkania, praca też
mnie dobija. Wystrzelam któregoś dnia wszystkich moich sąsiadów!
– A co, znowu wiercą dziury o dwudziestej trzeciej?
Dziewczyny faktycznie nie miały szczęścia.
– Gorzej. Urodziło im się dziecko i ma kolkę dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– No to faktycznie… Współczuję.
– Już wolałam, kiedy sąsiad się kąpał i śpiewał. A o jedenastej w nocy zaczynał
wiercić dziury. Na mój gust, musi mieć same dziurawe ściany. Bo ile można? Teraz
pozostała mu już chyba tylko podłoga.
– To najpierw się kąpie, a później łapie za wiertarkę? – Zaintrygował mnie ten
człowiek. Może artysta? Pewnie kiedy dziecko podrośnie, nauczy je świdrowania
i będzie miał towarzystwo. Ale tego już Jola nie doczeka, bo się przeprowadzi.
– A o czym myślałaś? Gdzie się przeniesiecie? – zapytałam.
– Na razie u ciebie, a później – sama jeszcze nie wiem. I muszę zmienić pracę.
– Czy to oznacza, że dojrzałaś wreszcie do wspólnego prowadzenia knajpki?
– W górach nabrałam dystansu. Poradziłam się Tomasza i… Wspólniczko, możemy
działać.
– No, wspólniczko, to za nasz lokal, jakkolwiek będzie się nazywał! Zresztą nazwę
zostawmy Zuzce, niech dziewczyna też ma swój wkład we wspólny interes.
– W poniedziałek pojedziemy do banku, zapytać, jakie mamy szanse na kredyt.
A później obejrzymy tę chatkę w pobliżu miasta. W końcu raz się żyje!
To chyba nie Jola wypowiada te słowa? Przecież zawsze twardo stąpała po ziemi
i bała się ryzyka. Z drugiej strony, ma córkę i w jej sytuacji szaleństwo i brawura nie
są wskazane. Co innego ja, singiel (nie z wyboru). Zaryzykowałam raz,
z przeprowadzką na niedaleki koniec świata poza miastem. Na początku wszyscy
znajomi uważali ten pomysł za chory, a teraz są niemalże domownikami w moim
domku na moim końcu świata.
– Chyba przy Tomaszu złapałaś trochę wiatru w żagle, co? Widzę zmiany w twoim
życiu, wielkie zmiany… I to na lepsze. – Muszę w jakiś sposób podbudować
przyjaciółkę.
– Trzymam cię za słowo! – Wreszcie widzę radość na jej od lat smutnej twarzy. Bo
i z czego się tu cieszyć? Praca nieciekawa, służy zarabianiu na życie, bez szans
na rozwój, o awansie nie wspominając. Takie przekładanie papierków do końca życia
też nie motywowałoby mnie do porannego wstawania z łóżka. I to na siódmą
trzydzieści, dzień w dzień! Koszmar!
I nie poznaję Joli.
– Jeśli chodzi o kredyt, to zdaje się, że mam jakieś znajomości w banku. Odszukam
wizytówkę i zadzwonię. Umówimy się na spotkanie.
– Jak najszybciej.
– Jak najszybciej. A pamiętasz może, czy właścicielka tego domku na kurzej nóżce,
tego niedaleko, szuka jeszcze kupca?
Kiedy rozglądałam się za czymś dla siebie, znalazłam chatkę. Fakt, wymagającą
gruntownego remontu, ale z robiącym niesamowite wrażenie klimatem. Jednak
właścicielka rozmyśliła się, a ja niedługo potem trafiłam na wymarzony domek
z drewna, z okiennicami, dużą werandą i z dużym ogrodem. I to było właśnie to,
i dałam się uwieść. Poza tym całość miała zasadniczą zaletę – była położona daleko
od głównej szosy i w miarę daleko od piaszczystej drogi z nowym poboczem z kostki
brukowej. Może za kilka lat wyleją tu asfalt? Chociaż, prawdę mówiąc, już zdążyłam
się przyzwyczaić, że jest, jak jest.
– Jutro podjedziemy do tej kobiety. Nie widziałam nikogo kręcącego się po jej
obejściu, ale nie dam sobie głowy uciąć, że do tej pory nie znalazła kupca. W końcu
ostatnio jest boom na rancza i inne siedliska. Nie mówiąc już o posiadłościach dla
elity z dużych miast.
– No bo jeśli to już nieaktualne… – Trzeba jak najszybciej powstrzymać czarne
scenariusze Joli, zanim faktycznie ściągnie na nas chmurę niepowodzeń.
– A niby dlaczego nie? Musimy być dobrej myśli! Na razie masz fart, dlaczego ma
nie potrwać dłużej? – No właśnie. Dlaczego nie?
– Zuza oszaleje z radości, kiedy powiemy jej o knajpce. Tylko jak to wszystko
ogarnąć? Jak sobie poradzimy? Majka, czy ty na pewno wiesz, co robimy? Przecież
my jesteśmy same!
– Nie wiem, co robimy, ale wiem, że będzie dobrze.
Bo musi być dobrze. I na razie trzeba się tego trzymać.
***
Rano budzi nas piękne słońce. No, może nie tak bardzo rano, bo około jedenastej.
Ale usprawiedliwia nas to, że położyłyśmy się spać o świcie. Noc była długa
i obfitowała w plany na przyszłość. Nie powiem tego głośno przy Joli, ale mam
niejakie obawy co do naszych wspólnych interesów. W sumie porywamy się
z motyką na słońce, a taka inwestycja to nie byle budka z hot dogami, którą można
zamknąć, kiedy kiełbaski przestaną się sprzedawać. Na początku czeka nas mnóstwo
pracy. Z jednej strony, mam ochotę natychmiast się do niej zabrać, a z drugiej brakuje
mi otuchy od kogoś bliskiego… A może to początek wielkiej przygody i szansy
na robienie tego, co się lubi?
– Mamy ostatnio szczęście do pięknej pogody. Ależ ja ci zazdroszczę tych
poranków na tarasie z pachnącą kawusią! Hm, może niedługo też będę mogła tak
siedzieć na własnym? I będę się rozkoszować porannym słoneczkiem.
– I tego właśnie ci życzę. Pewnie czasem będzie pod górkę, ale mimo wszystko
warto. Zobacz, jaka ja jestem szczęśliwa, chociaż sama. Ale myślę, że może nie
do końca życia. To znaczy: mam nadzieję.
– Słuchaj, a może twoim mężczyzną życia okaże się któryś z klientów naszej
knajpki? To wcale niegłupi pomysł.
– Zapomniałaś chyba, że ci najfajniejsi są już dawno zajęci? A zresztą, jak
rozpoznasz, że taki egzemplarz jest wolny? Zapytasz go? Dorzucimy do rachunku
bonusowe pytanie, czy jak? „Czy jest Pan żonaty? Za poprawną odpowiedź
(sugerowana odpowiedź: stan wolny) można otrzymać nawet 50% rabatu oraz kartę
stałego klienta”. To ostatnie trzeba jakoś wyróżnić, na przykład na czerwono. Jola, ja
już dawno dałam na luz! Nie myślę już o facetach. Cieszę się każdą chwilą, bo co mi
przyjdzie z siedzenia i myślenia o tym, co nierealne?
– Chyba masz rację. Nie warto łapać doła. Robisz to, co lubisz, masz dużo
znajomych… Na razie chyba nie jest tragicznie?
– Nie jest, nie martw się. Z tobą też chyba nie jest teraz najgorzej? W razie czego
masz odpowiednią motywację w postaci Tomasza. Chyba będzie cię wspierał?
– Myślę, że tak! Nawet ucieszył się, kiedy mu powiedziałam o naszym pomyśle.
I do tego zaproponował pomoc.
– Zapewne nie raz i nie dwa skorzystamy z jego wsparcia. Słuchaj, szkoda czasu,
pogadamy po drodze. Podjedźmy do tej kurzej chatki, może zastaniemy kogoś
i zdarzy się cud.
Pojechałyśmy wyboistą i pylistą drogą w stronę miasta. Wszędzie panowała błoga,
leniwa cisza. Jak to w niedzielę na wsi.
– Niedługo i ja będę tędy pomykać.
Bardzo odważne stwierdzenie.
– Za chwilę dowiemy się kiedy.
A we mnie skąd nagle tyle optymizmu?
Domek na kurzej nóżce wyglądał jak dawniej, a ja odniosłam wrażenie, że od mojej
ostatniej wizyty nic się tutaj nie zmieniło. Pierwsze pozytywne spostrzeżenie – nie ma
nowego właściciela. Weszłyśmy do środka z nadzieją, że znajdziemy jakiś znak
i trafimy po nitce do kłębka z właścicielami.
– A paniusie to kogoś szukają? – Odezwał się głos za moimi plecami.
– O Jezu, jak się przestraszyłam! Dzień dobry pani. Szukamy właściciela tej… – Szukałam w głowie odpowiedniego określenia. Przecież nie powiem „posiadłości”.
– A to ja paniusiu, to ja. A co, chce nabyć?
– Ja nie, mieszkam tu niedaleko, ale koleżanka jak najbardziej. Zapatrzyła się
na mnie i też chce zamieszkać na wsi.
– Nie ma czego zazdrościć, tylko roboty kupa! Ale jak chce, to ja z córką muszę
pogadać. Przyjadą paniusie wieczorem, coś pomyślimy.
– Ale jest szansa? – Jola jest w gorącej wodzie kąpana. A gdzie negocjacje
i udawany brak zainteresowania? Kobieta zaraz podbije cenę.
– Pewnie tak. Ja tam nie wiem. Z córką się naradzę. Przyjadą po siódmej. Jak
z kościoła będę wracać, zajdę tu i pogadamy.
– W takim razie dziękujemy i do zobaczenia.
I stał się cud. Zastałyśmy właścicielkę. Miejmy nadzieję, że nie zapłacimy za tę
chatkę jak za najpiękniejszy apartament w stolicy.
– Powiemy Zuzi?
– Pewnie! Zobaczysz, jak się ucieszy!
Nad jezioro dojechałyśmy, ustalając plan działania najpierw zakupu domku, później
remontu, a jeszcze później otwarcia knajpki i ewentualnej rozbudowy (jak się już
trochę dorobimy) o pensjonat. No, może to zbyt szumne określenie, powiedzmy:
o część agroturystyczną. Do odnawiania zatrudnimy kolegę Joli, który jest
inspektorem budowlanym i spędził w tym fachu połowę życia, więc najlepiej nam
doradzi. A dekoracją wnętrz, ze względu na koszty, zajmiemy się same. Otoczenie to
domena Zuzy; w końcu nie na darmo studiuje architekturę krajobrazu. Menu to
ponownie my – ja, Jola i kolega Joli, przyszły szef kuchni! Facet ma same zalety:
świetny zmysł smaku, estetyki i kreatywność. No i jest przystojny (nie samym
jedzeniem człowiek żyje, musimy również dostarczyć gościom wrażeń wizualnych).
Ostatnio przygotował nam babską kolację: na przystawkę zupę rybną, a na drugie
pastę z krewetkami i pomidorkami koktajlowymi, z dużą ilością świeżej bazylii
i czosnku. Bajka!
Myślę, że doczekamy niejednego dnia, kiedy będziemy żałować momentu decyzji
o wspólnym interesie, ale nie wolno się poddawać! Myśl o tym, jak będzie pięknie,
kiedy już wszystko będzie gotowe, ma nas wzmacniać.
Kiedy powiedziałyśmy jej o naszych planach, Zuza niemal oszalała z radości. Tak,
z nią niestraszny nam żaden kryzys! Oto najlepsza młodzieńcza cecha – naiwna
ufność i do przodu. Nie to, co my: podejmujący decyzję, robiący bilans za i przeciw.
A jak wychodzi więcej tych „przeciw”, mamy czyste sumienie, bo wynik jest zgodny
z naszym czarnym scenariuszem. I znowu stoimy w miejscu.
***
Brzydki majowy poranek, aż nie chce się wychodzić. Mimo to muszę opuścić
domowe pielesze, bo umówiłam się na spotkanie z wydawcą. W mieście, w kawiarni.
Dziś nad ranem skończyłam „Jeszcze nie!” i wyglądam strasznie! Niewyspanie
można skorygować filiżanką kawy, ale na podkrążone oczy nie mam recepty. A dziś
muszę wyglądać dobrze; w końcu podpisuję ważny kontrakt, może nawet uda się
wynegocjować większy nakład. Na razie skupię się na korekcie worków pod oczami,
reszta to sama przyjemność.
Trzeba się urodzić pod jakąś wyjątkową gwiazdą, jak ja, żeby mieć w życiu
podobnego pecha. Nie dość, że opuchnięte powieki, to jeszcze zepsuty samochód!
Przecież to nie może być prawda. Jaka taksówka dojedzie na moją wioskę w ciągu
dwudziestu minut? Nie ma mowy, abym zdążyła na spotkanie. Chwilę, spokojnie,
grunt to nie reagować pod wpływem emocji. Jeden, dwa, trzy… Podobno liczenie
uspokaja. Zabieram rzeczy. Będę liczyć po drodze!
Mam pomysł! Czasami miewam dobre pomysły, jak na przykład telefon do Joli.
Sytuacja jest napięta, ale ona na pewno mnie poratuje. Jak zresztą w każdej
kryzysowej sytuacji.
– Cześć, Jola. Musisz mi pomóc, kochana! Za czterdzieści minut mam spotkanie
z wydawcą, a mój samochód zdechł. Pomocy! Moja kariera leży w twoich rękach! – Nutka szantażu emocjonalnego nie zaszkodzi. Oby zadziałała…
– Nie ma sprawy, zaraz wychodzę z pracy. Pomódl się, żeby korków nie było.
– Dzięki stokrotne! Złapiesz mnie gdzieś po drodze. – Odetchnęłam z ulgą.
Żałowałam, że nie wzięłam wygodniejszych butów. Ośmiocentymetrowe obcasy
i cienki żakiecik to nie jest idealna garderoba na spacer w strugach deszczu,
w dodatku piaszczystą drogą pełną kałuż. Nawet pies z kulawą nogą nie idzie trasą,
którą idę ja (i nie wiem, kiedy dotrę do celu). Słyszę za sobą warkot zbliżającego się
samochodu. Jola najwyraźniej pomyliła drogę, wybrała tę dłuższą, ale w tej chwili to
nie ma znaczenia. Najważniejsze, że nie przepadnie moja kariera. Zaraz rzucę się
na maskę ze szczęścia! Odwracam się i zaczynam podskakiwać z radości, ale przede
mną pojawia się auto nie-Joli. Piękne, srebrne autko przystaje tuż obok. Szyba uchyla
się powoli.
– Mogę pani pomóc? – słyszę przyjemny głos. – Pewnie próbuje się pani dostać
bliżej miasta? Nie podejrzewam panią o chęć spaceru w taką koszmarną pogodę.
Zaglądam do środka.
– A, to pan! Chyba spadł mi pan z nieba z tym deszczem! – Próbuję wpakować się
do środka z rozłożoną parasolką, chyba z wrażenia, jakie zrobiło na mnie spotkanie
z Nieznajomym. Tym samym, który zgubił się pod moją furtką, szukając Jodłowej.
– Jakie miłe spotkanie! I w końcu mam możliwość rewanżu za okazaną pomoc.
Wtedy nie spodziewałem się zupełnie, że zgubię się na tak małej przestrzeni. Ale,
z drugiej strony, nie poznałbym wówczas pani i jej uroczego kociaka…
Nieznajomy zapamiętał z naszego szybkiego spotkania dużo szczegółów. Pewnie
właśnie wraca od panny.
– Jestem wdzięczna, że trafiłam na pana w chwili, kiedy dosłownie liczyłam na cud.
Za pół godziny mam ważne spotkanie służbowe, a akurat dzisiaj mój niezawodny
samochód odmówił posłuszeństwa. Dzwoniłam do przyjaciółki, ma po mnie
przyjechać. Ale jeśli będzie pan tak miły, to zabiorę się z panem do przystanku
autobusowego.
– W żadnym wypadku! Nie zostawię pani w taki deszcz. Nie ma mowy! Proszę
zadzwonić do przyjaciółki i powiedzieć, że odwiozę panią na miejsce. I proszę nie
odmawiać. To dla mnie przyjemność.
Skoro tak nalega…
Joli było nawet na rękę, bo właśnie utknęła w korku tuż pod pracą. Zawsze
mówiłam, że nie ma tego złego…
– Choć się już trochę znamy, jeszcze nie miałem okazji się przedstawić – zagadnął.
– Sebastian Widawski.
– Bardzo mi miło, Maja Leśniewska. A skoro spotykam pana w okolicy… Czy to
znaczy, że jesteśmy sąsiadami? – Kobieca ciekawość nie ma granic!
– Nie, przyjechałem do kolegi. Zaoferowałem mu pomoc przy budowie. Jestem
architektem. Kiedy zgubiłem się pod pani uroczym domem, właśnie jechałem
obejrzeć działkę i ustalić szczegóły projektu. A pani dom zrobił na mnie niesamowite
wrażenie.
– Dziękuję. Staram się, by miejsce miało klimat. Żeby przyjemnie mi się tu
mieszkało i pracowało.
– Uprawia pani wolny zawód, jak rozumiem?
– Można tak powiedzieć. Pisuję artykuły do czasopisma, a w wolnych chwilach
komplikuję życie bohaterom moich książek. I właśnie dzięki panu zdążę
na najważniejsze spotkanie w moim zawodowym życiu. Dziś podpisuję umowę
z wydawcą.
– Czuję się zaszczycony, że przybyłem w porę, i to w takim dniu! Czy mogę
zamówić u pani pierwszy egzemplarz książki? Oczywiście, z dedykacją?
– Panie Sebastianie, muszę pana uprzedzić, że to nie jest literatura poważna,
ale raczej skierowana do kobiet. O lekko podkoloryzowanej prozie życia…
– Proszę kontynuować…
Uśmiechnęłam się.
– Chcę przekonać czytelnika, że każda, nawet banalna życiowa sytuacja może być
czymś wyjątkowym. Tylko trzeba wyzbyć się stereotypu notorycznego użalania się
nad losem i hołubienia niedorzecznych pragnień. Dziś wszystko podporządkowujemy
pracy, zapominając o najważniejszej i najpiękniejszej stronie życia: znajomych,
rodzinie, zainteresowaniach. Mam wrażenie, że zarabianie pieniędzy pochłania ludzi
bez reszty. A gdzie miejsce na marzenia?
– Hm. Mimo wszystko proszę zarezerwować dla mnie egzemplarz. W imię mojego
minimalnego wkładu w pani sukces. – Posłał mi ciepły uśmiech i zatrzymał się
pod Impresją, kawiarnią, w której miało się odbyć spotkanie mego życia.
***
Strasznie ostatnio zaniedbałam ogródek. Mój piękny różowy oleander przy
werandzie domaga się odżywki, lawenda porasta chwastem gigantycznej wysokości,
a wrzos zupełnie zniknął w gąszczu zielska.
Czas poświęcony na pisanie muszę teraz nadrobić i odpracować zaległości
w ogrodzie. Nigdy wcześniej nie widziałam mojego kawałka ziemi w podobnym
stanie!
Przy tak pięknej pogodzie można by było pokusić się o pomalowanie werandy,
dopóki klematis na dobre nie wplecie się w jej ażurowe ścianki.
Odkąd wyprowadziłam się z hałaśliwego i cuchnącego spalinami miasta, mam
wrażenie, że odzyskałam wewnętrzny spokój i chęć do życia. Dotychczas bezwolnie
pozwalałam, by rytm życia narzucała mi praca, niepozwalająca zbyt często
rozkoszować się choćby wiosennym słońcem. Niestety, nie wszyscy mają tyle
szczęścia i nie spędzają większości dnia na spokojnym kontemplowaniu natury.
Dopiero tutaj, w mojej nowej przystani, odkryłam niesamowitą przyjemność
wydobywania zapomnianych smaków z banalnych produktów. Spokój pozwolił
na odzyskanie zatraconej w pośpiechu codziennego życia pasji pisania. Jeszcze
w szkole podstawowej pisywałam różne historyjki do szuflady, zmarnowałam
w liceum i podczas studiów kilka zeszytów na pamiętniki z bezcennymi
wspomnieniami. Najczęściej dotyczącymi sfery uczuciowej…
Później życie zmusiło mnie do dokonania wyboru: stała praca w szkole,
w charakterze belfra języka ojczystego wśród nieposkromionych nastolatków, albo
jako wolny strzelec w jednym z czasopism, z dochodami od czasu do czasu.
Wybrałam, wbrew naturze, rozsądną wersję pierwszą, skazując się tym samym
na kilkuletnią wegetację w środowisku dalece odbiegającym od moich wyobrażeń.
Przyszła wreszcie chwila, po kilkunastu latach mieszkania w hałaśliwym centrum
olbrzymiego blokowiska, gdy zatęskniłam w jednej chwili do spokoju, kolorowego
otoczenia, swobody. A przede wszystkim – do ciszy.
Etat porzuciłam w tym samym momencie, co pięćdziesiąt pięć metrów
kwadratowych w jednym z luksusowych osiedli, i ku zdumieniu moich najbliższych,
z dala od smogu i korków ulicznych w godzinach szczytu oraz zestresowanych,
notorycznie klaksonujących kierowców, osiadłam na zapomnianym przez Pana Boga
kawałku działki z domkiem w stanie rozkładu. Nie mówiąc o hektarach chwastów,
które zawładnęły przydomowym ogrodem. Słowem: obraz nędzy i rozpaczy.
Zrozumiałam, że zaczyna mnie dusić miejskie powietrze i usypiająca monotonia,
która coraz bardziej odbiera mi satysfakcję z życia. Bo cóż może być pasjonującego
w poukładanym do granic bólu harmonogramie zajęć? Pobudka o szóstej trzydzieści,
jakieś śniadanie połykane bez entuzjazmu, kilka chwil w korku, praca – pasjonująca
jeszcze kilka lat temu, lecz z biegiem czasu traktowana odtwórczo, bez iskry zapału.
Nie wspominając o jakiejkolwiek kreatywności.
W pewnym momencie obudziłam się z tego niebezpiecznego letargu
z postanowieniem, że muszę coś zmienić, bo zaczyna mnie wciągać wir marazmu
i zwątpienia. Długo nie miałam pomysłu, biłam się z myślami, czy nie popełnię
głupstwa, chcąc przemeblować na siłę swoje życie.
Pewnego dnia wczesną wiosną wyszłam z pracy dość wcześnie jak na siebie. Dwie
klasy wyjechały na wycieczkę, więc mogłam wcześniej opuścić mury miejsca pracy
(ongiś mojej podstawówki). Wsiadłam w samochód i pojechałam zamyślona, nie
zwracając uwagi, w jakim się udaję kierunku. Ocknęłam się poza miastem,
w momencie gdy moje niezawodne dotychczas autko utknęło. Prawe przednie koło
było do połowy zanurzone w piasku.
Zdesperowana licznymi próbami odkopywania koła zamknęłam samochód
i poszłam szukać pomocy u tubylców.
Idąc piaszczystą drogą w śliwkowych, lakierowanych szpilkach i zamszowym
płaszczyku, zastanawiałam się, jakie licho przyciągnęło na ten koniec świata ludzi
i namówiło ich do zamieszkania. Nie mieściło mi się w głowie, że w dwudziestym
pierwszym wieku wszystkie drogi nie są asfaltowe i trzeba brnąć po piasku
do głównej drogi oddalonej o jakieś pięć kilometrów! Rewelacyjny materiał dla
dziennikarzy!
I tak szłam, przeklinając licho, które zwabiło i mnie na te manowce, kiedy
zauważyłam drewniany domek. Zupełnie jak domek nieżyjącej już siostry mojej
===O1hoCzkNPwltVTRXYVFhVWFXZFZhWGwPOg04W2oJMVA=
===O1hoCzkNPwltVTRXYVFhVWFXZFZhWGwPOg04W2oJMVA=
Copyright © Anna Makos, 2012 Projekt okładki Luiza Kosmólska Zdjęcie na okładce © Shutterstock Redaktor prowadzący Konrad Nowacki Redakcja Ewa Charitonow Korekta Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-7961-498-1 Warszawa 2012 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. ul. Garażowa 7, 02–651 Warszawa www.proszynski.pl ===O1hoCzkNPwltVTRXYVFhVWFXZFZhWGwPOg04W2oJMVA=
Markowi T., który był dobrym duchem tej książki ===O1hoCzkNPwltVTRXYVFhVWFXZFZhWGwPOg04W2oJMVA=
Kolejny piękny poranek i kolejna kawa, którą wypiję na tarasie, leniwie, jak zwykle, bo na szczęście nigdzie nie muszę się śpieszyć. Od rana wsłuchuję się w śpiew ptaków cieszących się wiosennym słońcem. I ten zapach! Nie ma nic bardziej kuszącego niż kawa z odrobiną cynamonu. Moja kuchnia wypełnia się powoli aromatem świeżo mielonej kawy. Dziś nie odbieram telefonów, nie ma mnie dla nikogo. Filiżanka cynamonowej kawy z mlekiem i zabieram się do pisania! Kiedy byłam w kuchni, moje miejsce w fotelu na drewnianym tarasie zdążył już zająć Bolek. Podniósł głowę, przeciągnął się i odwrócił do mnie plecami. – Nie przeszkadzaj sobie, Boluś. Usiadłam na ławce obok. No ładnie. Do czego to doszło, żeby ustępować kotu miejsca we własnym ulubionym fotelu! Boluś wie, że dzięki urokowi osobistemu bez problemu zaskarbia sobie sympatię gości i na każdym kroku wodzi za nos właścicielkę. W momencie kiedy otwierałam komputer, zadzwonił telefon. Miałam nie odbierać, w końcu mogło mnie nie być w domu, ale dzwonił i dzwonił. – Halo. – Cześć. Jesteś w domu? Jola. – Nie, w pracy – odpowiadam bez grama entuzjazmu. – No co się wygłupiasz, przecież dzwonię na domowy! – No to po co się pytasz? – No to skoro jesteś w domu, to zaraz wpadnę. Mam niusa. – Ale ja… Nie kończę myśli, bo Jola odkłada słuchawkę i już pewnie jest w drodze. No to sobie popisałam. Jola była w niesamowitej euforii. Wpadła do kuchni. – Poratujesz kawą? Dziś jeszcze nie piłam i czuję, jak mi ciśnienie spada.
– A co się stało? Dostałaś podwyżkę? W końcu cię doceniono. – Co tam praca! Mam randkę! Słuchaj, to fantastyczne! Jadę rano do pracy, patrzę na wskaźnik paliwa, a tu prawie pusty zbiornik. No to zmiana trasy. Dałam lewy kierunkowskaz, żeby dojechać do stacji, a tu słyszę, jak mi ktoś w zderzak wjeżdża. No nie, gdzie ten facet ma oczy! Wyobrażasz sobie? Tak o dziewiątej rano? – I co, mocno cię uszkodził? – Co tam uszkodził! Słuchaj, nie byle kto we mnie wjechał! Normalnie młody bóg. No, może nie taki młody… W moim wieku, ale za to jakie oczy! – To w końcu czyja to wina? Jego? – Zaniepokoiłam się poważnie. – W sumie to ja mu się naraziłam, bo za późno włączyłam kierunkowskaz… Ale mówię ci, warto było! – Nie wątpię. – Chyba niewiele się dowiem o tej stłuczce, bo Jola już żyje randką. – Ale z kim? – Co: z kim? – No z kim się umówiłaś? – Ty naprawdę mnie nie słuchasz! No z tym od zderzaka! – To mało mu było? Musiał się jeszcze z tobą umawiać? – Chyba nie jesteś zazdrosna? Chyba nie. Nie zastanawiałam się nad tym do tej pory. W końcu mam Bolka. Nie sądzę, żeby dwóch osobników płci męskiej potrafiło żyć w zgodzie pod jednym dachem… – Chyba nie. Nawet go nie widziałam. Tego twojego Adonisa. Jola wzięła filiżankę z kawą i skierowała się w stronę tarasu. Zabrałam szarlotkę, którą wczoraj upiekłam, i również poszłam na werandę. Gdzie się nagle podział ten błogi spokój i zapach różowego klematisa? Nawet Bolek dał nogę z fotela i pewnie teraz ukrywa się gdzieś daleko stąd. A Jola nie przestawała mówić ani na sekundę. W sumie wcale jej się nie dziwiłam; z tego, co opowiadała, faktycznie warto było wjechać przed tego lexusa. – Chwilkę, wszystko się zgadza, tylko po co macie się spotkać? – A po co ludzie chodzą na randki? Pomyślże chwilę! A może już zapomniałaś, jak to jest? Nosa nie wyściubiasz poza ten swój ogródek i kuchnię. Wyszłabyś czasami do ludzi z tego zaścianka! – Nie muszę, ludzie przychodzą do mnie. I co, on ot tak zaproponował ci tę randkę? No co, byłam ciekawa, w jaki sposób umawiają się ludzie na randki. Może
rzeczywiście czegoś się nauczę? Z drugiej strony wcale się nie dziwiłam temu lexusowi, bo Jola jest zupełnie niczego sobie. – No i o której macie spotkanie? Trzeba wykazać odrobinę zainteresowania, żeby Joli było przyjemnie. Cieszę się jej szczęściem, ale znam moją przyjaciółkę i podejrzewam, że to nic innego jak słomiany zapał. Za chwilę się okaże, że pomyliła się po raz kolejny, i obie będziemy topiły smutki w butelce markowego wina. – Około osiemnastej. Weźmie własny samochód, bo ten firmowy ma odstawić do serwisu. Nie wiem, gdzie mamy pojechać, jak myślisz? Może Starówka? A może spokojniej będzie w Nałęczowie? Wzięłam dziś wolne. Wiesz, pod pretekstem, że muszę zrobić badania po wypadku i załatwić wszystkie formalności. No przecież muszę się przygotować na wieczór! Mam cichą nadzieję, że facet okaże się tym właściwym, bo Jola straci fortunę na fryzjera przed randkami i specjalne kreacje na swoje rendez-vous. Zastanawiam się, jak ja bym się czuła. W moim przypadku nawet tydzień mógłby się okazać niewystarczający… Trzeba się wziąć za siebie, bo jak widać „nie znasz dnia ani godziny”. W końcu jest wiosna, a ja nie zamierzam spędzić kolejnej najpiękniejszej pory roku z Bolkiem na tarasie czy w ogródku, trując mszyce, w kuchni przy szarlotce dla moich częstych gości, tudzież przy innych dobrach. Jola ma rację, trzeba umówić się z fryzjerem. Można też pomyśleć o odświeżeniu garderoby. – Może wybierasz się w najbliższym czasie na zakupy? Przydałoby mi się coś nowego. – Wiesz co, dopiję kawę i możemy lecieć. Widziałam taką cudną sukieneczkę w pastelowe kwiatki. Mówię ci, cudo. Cenę też miała atrakcyjną. Myślę, że na dzisiaj będzie jak znalazł do mojego białego żakietu. – No, szybka jesteś! – A na co tu czekać? Prawda. Nie ma na co czekać. A miało być tak spokojnie… *** – Możemy wpaść dziś do ciebie z Tomaszem? – Potrzebuję chwili na ocenę sytuacji. Sen czy jawa? – Jola, która godzina?
– Chyba cię nie obudziłam? Już dziewiąta. – Dopiero dziewiąta. Nie zaczynam pracy o ósmej, jak ty. – No to co, możemy się wprosić na popołudniową kawę? O rany, czy ona musi o nim wspominać co sekundę? – Jasne, nie ma sprawy. Wpadnijcie po osiemnastej. Zdążę zrobić jakieś zakupy i trochę ogarnąć dom. – Tak się cieszę, że się w końcu poznacie. Zobaczysz, jaki on słodki… Super! W takim razie nie muszę piec ciasta. Będziemy karmić zmysły Tomaszem. – Bolek! Zlituj się i zejdź ze mnie! Śniadania domaga się właśnie dziesięć kilo kota. A może i mnie przydałaby się kawa? Pogoda nie zachęca wprawdzie do wypicia jej na tarasie; kwiecień rządzi się swoimi prawami. Brr! Rozpalę w kominku i dziś wypiję poranną kawę przy ogniu. Bolek, zamiast wyjść na dwór jak każdego ranka, szybko zajmuje miejsce przed paleniskiem. Jednak to prawda, że zwierzęta upodabniają się do swoich właścicieli… A może odwrotnie? W każdym razie zauważyłam, że obydwoje uwielbiamy leniwie zaczynać dzień. Ale, ale, dziś mamy gości, trzeba się wziąć do porządków. Od kilku dni piszę, więc mieszkanie nie wygląda reprezentacyjnie. Ma nas w końcu odwiedzić nie byle kto. A czym nakarmimy ciało? Duszę załatwi widok Tomasza, to już ustalone. Może wobec tego na przystawkę awokado z sosem vinegrette? Nie, nie znam upodobań kulinarnych głównej atrakcji popołudnia; lepiej przygotować coś neutralnego. Pozostanę przy tradycyjnej francuskiej przystawce: bagietce z pasztetem (może lepiej: bagietce z paté; brzmi bardziej stosownie). Do tego bordeaux moelleux; będzie pasowało idealnie. Wprowadzę trochę klimatu śródziemnomorskiego: tapenada z czarnych oliwek z kaparami i oliwą z oliwek na grzankach. A danie gorące? Hm, sprawdzony numer z tartą. Delikatny suflet z wędzonym boczkiem na kruchym cieście – jest niezawodny. Dla zaostrzenia smaku zrobię pachnącą toskańską sałatkę z pomidorów z czosnkiem i świeżą bazylią. Już nie mogę się doczekać bazylii w ogródku. Zaplanowałam małą ziołową grządkę pod kuchennym oknem, tuż obok tarasu z klematisem. Nie wyobrażam sobie udanej potrawy bez dobrze dobranej kompozycji ziół albo herbaty bez świeżej mięty. Pod moją furtkę podjeżdża taksówka. Jola wchodzi pierwsza, a za nią wysoki brunet z bukietem kwiatów. Wiedziała, kiedy zjechać na lewy pas! Ustrzeliła go jak szóstkę
w lotto. – Poznajcie się. – Tomasz Małecki. Miło mi. – Maja Leśniewska. Mnie również. – Proszę. To dla pani domu. – Dziękuję, są piękne. Dostałam bukiet z siedmiu szkarłatnych róż! Nie dość, że nieziemsko przystojny, to jeszcze ma gest, pomyślałam. Siedem róż. Mężczyźni mego życia obdarowywali mnie standardowo pojedynczą. Nie można powiedzieć, że byłam obsypywana kwiatami, bo raczej trudno uznać za obsypywanie ukochanej jedną różą na pół roku. – Zapraszam do środka. Myślę, że przy kominku będzie przyjemniej. – Na pewno. Muszę powiedzieć, że przez tę moją pracę tracę kontakt z rzeczywistością. Cały czas w delegacjach, luksusowe hotele, spa, wystawne kolacje z kontrahentami… A omijają mnie takie chwile! Jeden z tych przedstawicieli generacji wyścigu szczurów, pomyślałam. – Nic straconego, wystarczy od czasu do czasu zorganizować sobie wolny wieczór i wpaść do mnie razem z Jolą. Żal mi osób, dla których praca jest głównym celem w życiu. Może bywanie w luksusowych hotelowych apartamentach świadczy o prestiżu, ale nie zamieniłabym mojego małego domku z klimatem i duszą na taki, pożal się Boże, high life. Ma Tomasz szczęście, że spotkał na tej dwupasmówce Jolę. Może uda się jej choć trochę przeprogramować tego cyborga i nauczyć go radości z prostych rzeczy. – Podano do stołu! Zapraszam i mam nadzieję, że będzie smakowało. – Jak zwykle! Wiesz, Tomasz, my bardzo często robimy sobie takie wieczorki. Żyjemy szybko, ale mimo wszystko staramy się wykorzystywać każdą wolną chwilę na odrobinę przyjemności. No tak, Jola powinna pracować w reklamie. W tym, co powiedziała, jest dużo prawdy, bo faktycznie spotykamy się wcale nierzadko i zawsze mamy frajdę z przygotowania czegoś smacznego. Czuję, jak zapach kawy na podgrzewaczu powoli wypełnia cały pokój. Jestem zwolenniczką kawy z ekspresu lub tej parzonej w imbryku. Ba, należę do osób, które mają wysokie wymagania i nie zadowolą się byle neską. Wolę nie wypić niczego, niż popsuć sobie dzień sztucznym smakiem kawopodobnego produktu, profanacją naparu na miarę cywilizacji.
– Kawa jest rewelacyjna. Kupiona pewnie w „Pożegnaniu z Afryką”? – A nie. Zaparzyłam ją według własnego, prostego przepisu. Wiesz, że kawa pita w towarzystwie zyskuje na aromacie i – przynajmniej mnie – sprawia ogromną przyjemność, a w samotności służy jedynie dostarczeniu odpowiedniej dziennej dawki kofeiny. Starałam się przekonać mojego gościa, że jedzenie to nie tylko podtrzymywanie funkcji życiowych organizmu, ale przede wszystkim niesamowita radość obcowania z feerią smaków i aromatów. Tego nie sposób odkryć w hotelowych restauracjach, można się za to nauczyć w odpowiednim towarzystwie i klimatycznym miejscu… *** Dziś kupiłam nowe odmiany róż. Uprawiam je amatorsko, jestem zresztą pasjonatką ogrodnictwa. Pamiętam, jak jeszcze parę lat temu zarzekałam się, że nigdy, przenigdy!, nie będę grzebać się w ziemi, uważając to za idealne zajęcie dla mojej babci. A teraz nie wyobrażam sobie życia bez ogródka, bez pikowania sadzonek, planowania przytulnych i pachnących kącików spotkań ze znajomymi. Naprawdę nie ma nic przyjemniejszego od zapachu maciejki przy kolacji czy lawendy w upalny dzień przy szklaneczce zimnego ponczu. – Majka! Majka! Nie usłyszałam, kiedy podjechała Jola. Tak w południe? Zwolnili ją czy wzięła wolne? – Cześć. Co tam? – Wyobrażasz sobie? Tomasz zaproponował mi wyjazd na długi majowy weekend! Normalnie nie wierzę! – To dobrze czy źle? – No, wyłącznie dobrze! Mam problem z Zuzią. Jej tata wyjechał na dwa tygodnie, a ja jakoś nie mam serca zostawić jej samej, chociaż ona aż nogami przebiera z radości. Trzy dni wolności. – A nie pomyślałaś, że z przyjemnością powychowuję twoją córkę, skoro nie mam własnej? – Mówisz poważnie? – Całkiem serio. Przyjedzie do ciotki na wieś; zawsze lepsze to niż siedzenie w blokowisku. Jak wy możecie mieszkać w takim betonie?
– Możemy odwiedzić ciebie, pooddychać świeżym powietrzem i zjeść sałatkę z ekologicznych warzyw bez ołowiu. To co, dzwonić do Zuzki? – Może zadzwoń też do Tomasza, nie trzymaj go w niepewności. A tak na marginesie: dokąd się wybieracie? – Chyba w Bieszczady. Na trzy dni nie opłaca się nigdzie dalej. – Szczęściara! Spakowałaś się już? Jola ma zwyczaj wożenia ze sobą co najmniej połowy szafy i przebierania się trzy razy dziennie. Po naszym ostatnim, czterodniowym babskim wyjeździe do Polańczyka mogę coś na ten temat powiedzieć. Nie dość że moja przyjaciółka miała najwięcej bagażu, to dopakowała rzeczy do plecaka córki. – Nie zabieram dużo manatków, to bez sensu. W końcu to tylko na trzy dni. Zmieściłam się w dwóch walizkach plus mały bagaż podręczny z kosmetykami. O rany! Mam nadzieję, że wybiorą się w te Bieszczady jeepem Tomasza. Jola właśnie skończyła rozmawiać przez telefon. – Dobrze, że Zuzia spędzi ze mną ten weekend. Przynajmniej będę miała towarzystwo. Bolek też się ucieszy. – Moja panna poinformowała mnie właśnie, że wyjeżdża z przyjaciółkami do domku nad jeziorem… A ja już zdążyłam przywiązać się do myśli o fajnym końcu tygodnia! Akurat siedziałam nad opisem kolejnego obiektu westchnień mojej bohaterki, kiedy zadzwonił telefon. – Słuchaj, czy ta propozycja przechowania mojej Zuzki jest nadal aktualna? – No tak. Ale ona chyba ma jechać nad wodę? – Sprawa już nieaktualna; odradziłam jej. Później ci opowiem. To jak, możesz? – Pewnie! Przynajmniej z kimś pogadam. Z Bolkiem jakoś trudno. – Tyle że jest dodatkowa atrakcja… Zuza ma koleżankę. – Jola się zawahała. – I jeszcze lepiej! Im więcej nas, tym więcej frajdy! No tak, „nie znasz dnia ani godziny”. W ciągu kilku minut wizja samotnego spędzenia długich dni majowego weekendu stała się nieaktualna. Dwie pełnoletnie panny zjechały do wsi w czwartek z samego rana. Tomasz wypakował ich walizki, Jola uściskała je czule na pożegnanie, po czym wskoczyła do samochodu. – Bawcie się dobrze… – Chciałam wykazać się odrobiną kurtuazji, ale po jeepie
została tylko chmura kurzu. – Dziewczynki, nie wiem jak wy, ale ja jeszcze dzisiaj nic nie jadłam. A ponieważ to wasze pierwsze śniadanie u mnie, więc chyba nie odmówicie? – Starałam się, żeby Natalka i Zuzia czuły się u mnie jak najlepiej. – Jadłyśmy przed odjazdem, ale jak tu odmówić? Wszystko wygląda tak apetycznie… Naprawdę się starałam. Twarożek z ziołami (jeszcze nie z mojego ogródka, ale już niedługo), świeże bułeczki, które kupiłam zamrożone i odgrzałam w piekarniku, kawa z mlekiem, powidła jabłkowo-wiśniowe, własnoręcznie zrobione ubiegłego lata. Na szczęście znalazłam ostatni słoiczek tego przysmaku na otwarcie sezonu na moim ranczu. Pięknie prezentował się na stole, ozdobiony tkaniną w czerwono-białą kratkę. Ot, takie pobabcine nawyki… Już dawno nie spędziłam tak uroczych chwil. Dziewczyny gadały jedna przez drugą, próbując opowiedzieć mi wszystko naraz: i to, co się działo ostatnio na uczelni, i najciekawsze sytuacje ze wspólnych spotkań i wyjazdów. Zawsze miałam dobry kontakt z młodzieżą, zwłaszcza gdy jeszcze byłam belfrem. Ale dopiero przy wspólnym śniadaniu zobaczyłam, jak bardzo brakowało mi tych sztubackich żartów, beztroskiego patrzenia na życie i ufności do świata. Teraz mogę dodać: naiwnej ufności. Życie w pewnym momencie wprowadza bowiem korektę: rosną w nas egoizm i zawiść, żeby obronić się przed tymi, którzy starają się zepsuć to, co najpiękniejsze, a zaufania i optymizmu jest w człowieku z upływem czasu coraz mniej. Dlaczego? – Dziewczynki, muszę pojechać do sklepu na szybkie zakupy. Na co macie ochotę na obiad? – A możemy się przyłączyć? Prosimy… – Jasne, będzie mi przyjemniej! Przy okazji zrobiłyśmy sobie krótką wycieczkę po okolicy. Nie wiedziałam, że okolice Miłkowa są takie piękne! Zawsze wybierałam się do miasta krótszą drogą, mniej urokliwą. Na polach widać już było pojedyncze bociany, pod lasem – biegające zające. Sielanka. Uwielbiałam jazdę drogą pomiędzy małymi brzozami, mimo że jest strasznie wyboista i piekielnie się kurzy. Brzozy szybko urosły, a nie widziałam ich raptem przez rok… Dziewczęta były zachwycone, nie ukrywam, ja też, chociaż mieszkam tutaj już jakiś czas. Ani się obejrzałyśmy, jak dojechałyśmy do miasta. Byłam zdziwiona, że nie wszyscy świętują. Trafiłyśmy na mały targ różności –
szkółkarze eksponowali towar, począwszy od pelargonii rabatowych w całej gamie kolorów, na roślinach pokojowych skończywszy. Wśród ogrodników amatorów wypatrzyłyśmy starszą panią sprzedającą pachnące zioła. A mówiłam, że niedługo będę miała swoją ziołową rabatkę? Nie zastanawiając się długo, zaczęłyśmy pakować do wiklinowego koszyka sadzonki tymianku, rozmarynu, oregano, lubczyku, majeranku i oczywiście czerwonej i tradycyjnej, zielonej bazylii. – Proszę pani, a tamta pani ma jeszcze bazylię cynamonową! – No proszę, kto z kim przestaje, nabiera podobnych nawyków… – Bierzemy wszystko! Już dawno zauważyłam, że wiosną człowiek jest bardziej podatny na pokusy związane z roślinami i ozdobami do ogrodu. A przynajmniej ja nie mogę się im oprzeć. Nabyłam więc niesamowicie pachnące zioła, według dziewczynek w ilości zapewniającej przyprawy wszystkim moim sąsiadom. – I jak, dziewczyny? Może kupimy jeszcze warzywa na zupę jarzynową? A na drugie zrobimy mięso duszone w pomidorach, z czosnkiem i bazylią. Możemy pomyśleć o pachnącym kompocie z jabłek. Z cynamonem i goździkami… – Nie wiem jak Zuzka, ale ja już jestem głodna! – roześmiała się Natalia. – A ja już czuję ten zapach… – dodała Zuza. Zawsze rozbierała na czynniki pierwsze wszystkie moje dania. Czasami zaskakiwała, bo potrafiła rozpoznać każdą użytą przyprawę. – Słuchajcie, panny, a może poszalejemy i po obiedzie zrobimy sobie szarlotkę z dużymi rodzynkami i skórką pomarańczową? – Zuza, ale fajnie, że ten wyjazd nad jezioro nie wypalił! Tu jest czadowo! – Mówiłam ci przecież, że będzie fajnie. Zawsze wiedziałam, że jestem stworzona do życia w stadzie. Im więcej gości w moim domu, tym większa we mnie ochota na życie i pasja do kulinarnych wyczynów! *** Już prawie kończę książkę, którą obiecałam dostarczyć wydawcy w marcu. Wczesna wiosna to bardzo niekorzystny czas na skupienie się w mojej samotni nad pracą. Wystarcza zaledwie odrobina ciepła, by wszyscy moi znajomi czuli się u mnie jak na własnym ranczu. Bolek traktuje ich jak domowników do tego stopnia, że kiedy
ktoś zostawi otwartą szybę w samochodzie, on od razu wskakuje do środka i zasypia na tylnym siedzeniu, rozkoszując się błogą ciszą. Zostało mi tylko zakończenie ostatniego rozdziału. Trochę zazdroszczę mojej bohaterce, wciąż wysyłanej przeze mnie na ciekawe wyprawy, na których w dodatku spotyka, szczęściara!, niesamowitych mężczyzn. Niestety, udaje się jej ich zatrzymać tylko na czas wakacji, później każdy wraca do codziennych zajęć. Jestem może trochę brutalna, mogłabym w końcu pozwolić jej pozostać z kimś na dłużej… Jeszcze nie! – jak brzmi tytuł mojej książki, a zarazem jej myśl przewodnia. Jeszcze nie czas na ukochanego! Brakuje mi konceptu; wszystkie szalone pomysły wykorzystałam na początku, ale koniec też musi zaskakiwać. Czytelnik powinien mieć niedosyt i domagać się dalszego ciągu… Lepiej zajmę się ogródkiem, a pomysł przyjdzie sam. Jeszcze moment, a sadzonki zapuszczą korzenie w kostce. Leżą sobie pod drzewkiem, zawinięte w „Kurier”, już od trzech dni. Kilka czerwonych niecierpków, żeby nieco ożywić trawnik, którymi do tej pory nie miałam czasu się zająć, bo cały wolny czas poświęciłam na pokrzyżowanie mojej bohaterce życiowych planów. Przy koszeniu trawy będę przeklinać dzień, w którym je kupiłam, ale trudno. Trzeba być odpowiedzialnym za własne decyzje. Stanowczo za dużo tego zielska, nie wysadzę go do wieczora! Kto to widział, żeby w taki piękny, słoneczny weekend grzebać się w ziemi, zamiast udzielać się towarzysko? Kiedy ostatni raz gdzieś wychodziłam? Chyba miesiąc temu, na zakupy z Jolą przed jej randką z Tomaszem. Nie licząc codziennych zakupów w spożywczym. O rany! Jak ja wyglądam? Na szczęście wszyscy znajomi wyjechali rozkoszować się wiosennym słońcem i nie muszę się stresować niezapowiedzianymi odwiedzinami, do których akurat nie jestem odpowiednio przygotowana. Bolek drzemie na trawie pod krzakiem jaśminu. Widzę nadjeżdżający samochód. Znów ktoś pomylił drogę. Tak to jest, jak się nie pomyśli zawczasu o kupnie GPS-a. Chyba nie ma zamiaru zatrzymać się pod moją furtką? – Przepraszam, czy dobrze jadę na Jodłową?– pyta kierowca srebrnego pojazdu. Moja mała wioska, wbrew pozorom, ma kilka ulic. W dodatku noszących nazwy drzew. To ze względu na znajdujący się w pobliżu las.
– Akurat jest pan po przeciwnej stronie wsi. Musi pan zawrócić do głównej ulicy i skręcić w pierwszą w lewo. Pewnie jedzie do panny. Zabierze ją zapewne na jakąś miłą kolację, później zaproponuje jej miły spacer. A ja się tu jeszcze produkuję, żeby im w tym pomóc. Mogła mu dokładniej wyjaśnić, jak trafić do tej jej Koziej Wólki! Bolek przebudził się, poprzeciągał. Podszedł do Nieznajomego. No jasne, niech mu jeszcze wskoczy do samochodu! – Jaki sympatyczny. – Bolek zaprezentował właśnie swój popisowy numer z ocieraniem się o co się da. – To pani zwierzak? Jak się nazywa? Skoro kot łazi po mojej stronie ogrodzenia, to raczej jest mój, a nie sąsiadów. Coś jeszcze?, spytałam w myśli, zniecierpliwiona, bo Nieznajomemu zebrało się na zabawę z kociskiem. Tymczasem moje sadzonki usychały w oczach na rozgrzanej słońcem kostce. – Bolek – odpowiedziałam, siląc się na uprzejmość. – Uwielbiam zwierzęta. A szczególnie psy. Tyle że ze względu na pracę nie mogę wziąć żadnego do domu. Skazałbym go na samotność przez cały dzień. Hm, rozsądnie mówi. Znaczy, mieszka sam. Miałam ogromną ochotę, by dokładniej przyjrzeć się Nieznajomemu, ale ponieważ sama wyglądałam raczej mało reprezentacyjnie, chciałam, żeby odjechał na tę swoją Jodłową jak najszybciej. No bo co? Woli zabawę z moim Bolkiem od randki? *** Jola wróciła z wyjazdu rozentuzjazmowana; jeszcze nigdy nie widziałam jej w takim humorze. Zapowiada się mocno chaotyczna relacja! Wcale się nie pomyliłam. – O rany! Ależ to był weekend! Nawet nie wiem, od czego zacząć. – Wszystko jedno. I tak za parę dni powrócimy do tematu, a wtedy wszystko będzie brzmiało bardziej racjonalnie. Zaczynaj, bo ciekawość mnie zżera. Nawet nie dało się do was dodzwonić. – Przepraszam, ale zapomniałam o bożym świecie! – Nie wątpię. Sama nie miałabym nic przeciwko temu, żeby stracić głowę dla takiej sztuki… Rozmarzyłam się.
– Wiesz, następny wolny weekend chcemy spędzić w Kazimierzu. Z Tomaszem nie można się nudzić. Spacerowaliśmy praktycznie całymi dniami, robiliśmy tylko krótkie przerwy na posiłki i kawę. Pierwszego wieczoru byliśmy na koncercie, o którym dowiedzieliśmy się przypadkiem, kiedy robiliśmy zakupy w jakimś spożywczaku na totalnym pustkowiu. A drugi spędziliśmy w knajpce na tamie. Po prostu nie było czasu na nudę. Dasz wiarę? – W końcu jesteś szczęśliwa, co? Po co ja pytam, przecież widać! – Nawet nie wiesz, jak bardzo. – Wpadnijcie do mnie na kolację. Popatrzę sobie na szczęściarzy. Przez chwilę pomyślałam, że historia Joli rewelacyjnie się nada na zakończenie mojej książki; podsumowanie pobije na głowę początek, bo czytelnicy chyba spodziewają się banalnego końca. Nawet nie muszę koloryzować, wszystko jest wystarczająco barwne. I po co się było grzebać w ziemi w ubiegły weekend w poszukiwaniu utraconej weny, jeśli pomysł na bestseller przychodzi sam? A jaka jest złota myśl? Że wszystko wymaga czasu i nic nie jest cenniejsze od cierpliwości i wiary w optymistyczne rozwiązanie. I tak, dzięki Joli, mój wydawca będzie mógł wkrótce sfinalizować sprawę. Słońce chowa się za niewielki lasek w sąsiedztwie, świeży powiew wiatru po całym dniu niesamowitego upału przynosi ulgę. Jola wciąż żyje wyjazdem. Na szczęście cały wieczór mamy dla siebie, bo Zuzka wraca z imprezy nad jeziorem dopiero jutro. A może złożymy dziewczynom niezapowiedzianą wizytę i zobaczymy, co je tak ciągnie nad tę wodę? – Powiem ci, że trudno mi uwierzyć, że to wszystko dzieje się w realu. Mam wrażenie, że to sen. Obym się tylko za szybko nie przebudziła… – Na razie nie widzę powodu, żebyś się miała przebudzić. Według mnie wszystko wygląda optymistycznie – powiedziałam. Nie ma co na siłę ściągać złych myśli, jak to ludzie mają w zwyczaju, bo wierzą stereotypom, że nic nie trwa wiecznie. Moja zasada to życie wbrew przesądom. Mieszkam pod numerem trzynastym, a moim szczęśliwym dniem jest piątek, trzynastego, kiedy to większość osób na wszelki wypadek zostaje w domu. – Skończył się nam napój bogów, idę po kolejną butelkę. To dokąd teraz lecimy? Afryka Południowa właśnie się skończyła, to może Grecja? – Italia. Piliśmy z Tomaszem w górach. Nektar, mówię ci. Została nam jeszcze jedna butelka. – Jeśli chodzi o wina, mamy z Jolą zwyczaj kierowania się przy
wyborze ładną etykietką albo krajem pochodzenia. Wygląda to mniej więcej tak, że otwierając wino, mimowolnie wyobrażamy sobie miejsce, z którego pochodzi ten niesamowity dar natury. – Nie wiem, czy dziś choć zmrużymy oko. Szkoda czasu, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Jest tak sympatycznie, że chciałabym przesiedzieć całą noc na tarasie. – Nie ma sprawy. Przyniosę nam kocyki i siedzimy. W końcu nie widziałyśmy się aż sześć dni. – Przy naszej częstotliwości spotkań sześć dni to szmat czasu. Zazwyczaj nasze przerwy w plotkach nie przekraczają dwóch dni. – A tak na marginesie, to mogłybyście przeprowadzić się gdzieś bliżej. Za daleko mamy do siebie. Najlepiej sprzedajcie to blokowisko i przeprowadźcie się do mnie. I tak bywały u mnie z Zuzą niemal codziennie. – Już o tym myślałam. Ale nie bój się, jeśli nawet się zwalimy, to tylko na chwilkę. Na czas przeprowadzki. Coraz intensywniej myślę o zmianie mieszkania, praca też mnie dobija. Wystrzelam któregoś dnia wszystkich moich sąsiadów! – A co, znowu wiercą dziury o dwudziestej trzeciej? Dziewczyny faktycznie nie miały szczęścia. – Gorzej. Urodziło im się dziecko i ma kolkę dwadzieścia cztery godziny na dobę. – No to faktycznie… Współczuję. – Już wolałam, kiedy sąsiad się kąpał i śpiewał. A o jedenastej w nocy zaczynał wiercić dziury. Na mój gust, musi mieć same dziurawe ściany. Bo ile można? Teraz pozostała mu już chyba tylko podłoga. – To najpierw się kąpie, a później łapie za wiertarkę? – Zaintrygował mnie ten człowiek. Może artysta? Pewnie kiedy dziecko podrośnie, nauczy je świdrowania i będzie miał towarzystwo. Ale tego już Jola nie doczeka, bo się przeprowadzi. – A o czym myślałaś? Gdzie się przeniesiecie? – zapytałam. – Na razie u ciebie, a później – sama jeszcze nie wiem. I muszę zmienić pracę. – Czy to oznacza, że dojrzałaś wreszcie do wspólnego prowadzenia knajpki? – W górach nabrałam dystansu. Poradziłam się Tomasza i… Wspólniczko, możemy działać. – No, wspólniczko, to za nasz lokal, jakkolwiek będzie się nazywał! Zresztą nazwę zostawmy Zuzce, niech dziewczyna też ma swój wkład we wspólny interes. – W poniedziałek pojedziemy do banku, zapytać, jakie mamy szanse na kredyt. A później obejrzymy tę chatkę w pobliżu miasta. W końcu raz się żyje!
To chyba nie Jola wypowiada te słowa? Przecież zawsze twardo stąpała po ziemi i bała się ryzyka. Z drugiej strony, ma córkę i w jej sytuacji szaleństwo i brawura nie są wskazane. Co innego ja, singiel (nie z wyboru). Zaryzykowałam raz, z przeprowadzką na niedaleki koniec świata poza miastem. Na początku wszyscy znajomi uważali ten pomysł za chory, a teraz są niemalże domownikami w moim domku na moim końcu świata. – Chyba przy Tomaszu złapałaś trochę wiatru w żagle, co? Widzę zmiany w twoim życiu, wielkie zmiany… I to na lepsze. – Muszę w jakiś sposób podbudować przyjaciółkę. – Trzymam cię za słowo! – Wreszcie widzę radość na jej od lat smutnej twarzy. Bo i z czego się tu cieszyć? Praca nieciekawa, służy zarabianiu na życie, bez szans na rozwój, o awansie nie wspominając. Takie przekładanie papierków do końca życia też nie motywowałoby mnie do porannego wstawania z łóżka. I to na siódmą trzydzieści, dzień w dzień! Koszmar! I nie poznaję Joli. – Jeśli chodzi o kredyt, to zdaje się, że mam jakieś znajomości w banku. Odszukam wizytówkę i zadzwonię. Umówimy się na spotkanie. – Jak najszybciej. – Jak najszybciej. A pamiętasz może, czy właścicielka tego domku na kurzej nóżce, tego niedaleko, szuka jeszcze kupca? Kiedy rozglądałam się za czymś dla siebie, znalazłam chatkę. Fakt, wymagającą gruntownego remontu, ale z robiącym niesamowite wrażenie klimatem. Jednak właścicielka rozmyśliła się, a ja niedługo potem trafiłam na wymarzony domek z drewna, z okiennicami, dużą werandą i z dużym ogrodem. I to było właśnie to, i dałam się uwieść. Poza tym całość miała zasadniczą zaletę – była położona daleko od głównej szosy i w miarę daleko od piaszczystej drogi z nowym poboczem z kostki brukowej. Może za kilka lat wyleją tu asfalt? Chociaż, prawdę mówiąc, już zdążyłam się przyzwyczaić, że jest, jak jest. – Jutro podjedziemy do tej kobiety. Nie widziałam nikogo kręcącego się po jej obejściu, ale nie dam sobie głowy uciąć, że do tej pory nie znalazła kupca. W końcu ostatnio jest boom na rancza i inne siedliska. Nie mówiąc już o posiadłościach dla elity z dużych miast. – No bo jeśli to już nieaktualne… – Trzeba jak najszybciej powstrzymać czarne scenariusze Joli, zanim faktycznie ściągnie na nas chmurę niepowodzeń.
– A niby dlaczego nie? Musimy być dobrej myśli! Na razie masz fart, dlaczego ma nie potrwać dłużej? – No właśnie. Dlaczego nie? – Zuza oszaleje z radości, kiedy powiemy jej o knajpce. Tylko jak to wszystko ogarnąć? Jak sobie poradzimy? Majka, czy ty na pewno wiesz, co robimy? Przecież my jesteśmy same! – Nie wiem, co robimy, ale wiem, że będzie dobrze. Bo musi być dobrze. I na razie trzeba się tego trzymać. *** Rano budzi nas piękne słońce. No, może nie tak bardzo rano, bo około jedenastej. Ale usprawiedliwia nas to, że położyłyśmy się spać o świcie. Noc była długa i obfitowała w plany na przyszłość. Nie powiem tego głośno przy Joli, ale mam niejakie obawy co do naszych wspólnych interesów. W sumie porywamy się z motyką na słońce, a taka inwestycja to nie byle budka z hot dogami, którą można zamknąć, kiedy kiełbaski przestaną się sprzedawać. Na początku czeka nas mnóstwo pracy. Z jednej strony, mam ochotę natychmiast się do niej zabrać, a z drugiej brakuje mi otuchy od kogoś bliskiego… A może to początek wielkiej przygody i szansy na robienie tego, co się lubi? – Mamy ostatnio szczęście do pięknej pogody. Ależ ja ci zazdroszczę tych poranków na tarasie z pachnącą kawusią! Hm, może niedługo też będę mogła tak siedzieć na własnym? I będę się rozkoszować porannym słoneczkiem. – I tego właśnie ci życzę. Pewnie czasem będzie pod górkę, ale mimo wszystko warto. Zobacz, jaka ja jestem szczęśliwa, chociaż sama. Ale myślę, że może nie do końca życia. To znaczy: mam nadzieję. – Słuchaj, a może twoim mężczyzną życia okaże się któryś z klientów naszej knajpki? To wcale niegłupi pomysł. – Zapomniałaś chyba, że ci najfajniejsi są już dawno zajęci? A zresztą, jak rozpoznasz, że taki egzemplarz jest wolny? Zapytasz go? Dorzucimy do rachunku bonusowe pytanie, czy jak? „Czy jest Pan żonaty? Za poprawną odpowiedź (sugerowana odpowiedź: stan wolny) można otrzymać nawet 50% rabatu oraz kartę stałego klienta”. To ostatnie trzeba jakoś wyróżnić, na przykład na czerwono. Jola, ja już dawno dałam na luz! Nie myślę już o facetach. Cieszę się każdą chwilą, bo co mi przyjdzie z siedzenia i myślenia o tym, co nierealne?
– Chyba masz rację. Nie warto łapać doła. Robisz to, co lubisz, masz dużo znajomych… Na razie chyba nie jest tragicznie? – Nie jest, nie martw się. Z tobą też chyba nie jest teraz najgorzej? W razie czego masz odpowiednią motywację w postaci Tomasza. Chyba będzie cię wspierał? – Myślę, że tak! Nawet ucieszył się, kiedy mu powiedziałam o naszym pomyśle. I do tego zaproponował pomoc. – Zapewne nie raz i nie dwa skorzystamy z jego wsparcia. Słuchaj, szkoda czasu, pogadamy po drodze. Podjedźmy do tej kurzej chatki, może zastaniemy kogoś i zdarzy się cud. Pojechałyśmy wyboistą i pylistą drogą w stronę miasta. Wszędzie panowała błoga, leniwa cisza. Jak to w niedzielę na wsi. – Niedługo i ja będę tędy pomykać. Bardzo odważne stwierdzenie. – Za chwilę dowiemy się kiedy. A we mnie skąd nagle tyle optymizmu? Domek na kurzej nóżce wyglądał jak dawniej, a ja odniosłam wrażenie, że od mojej ostatniej wizyty nic się tutaj nie zmieniło. Pierwsze pozytywne spostrzeżenie – nie ma nowego właściciela. Weszłyśmy do środka z nadzieją, że znajdziemy jakiś znak i trafimy po nitce do kłębka z właścicielami. – A paniusie to kogoś szukają? – Odezwał się głos za moimi plecami. – O Jezu, jak się przestraszyłam! Dzień dobry pani. Szukamy właściciela tej… – Szukałam w głowie odpowiedniego określenia. Przecież nie powiem „posiadłości”. – A to ja paniusiu, to ja. A co, chce nabyć? – Ja nie, mieszkam tu niedaleko, ale koleżanka jak najbardziej. Zapatrzyła się na mnie i też chce zamieszkać na wsi. – Nie ma czego zazdrościć, tylko roboty kupa! Ale jak chce, to ja z córką muszę pogadać. Przyjadą paniusie wieczorem, coś pomyślimy. – Ale jest szansa? – Jola jest w gorącej wodzie kąpana. A gdzie negocjacje i udawany brak zainteresowania? Kobieta zaraz podbije cenę. – Pewnie tak. Ja tam nie wiem. Z córką się naradzę. Przyjadą po siódmej. Jak z kościoła będę wracać, zajdę tu i pogadamy. – W takim razie dziękujemy i do zobaczenia. I stał się cud. Zastałyśmy właścicielkę. Miejmy nadzieję, że nie zapłacimy za tę chatkę jak za najpiękniejszy apartament w stolicy.
– Powiemy Zuzi? – Pewnie! Zobaczysz, jak się ucieszy! Nad jezioro dojechałyśmy, ustalając plan działania najpierw zakupu domku, później remontu, a jeszcze później otwarcia knajpki i ewentualnej rozbudowy (jak się już trochę dorobimy) o pensjonat. No, może to zbyt szumne określenie, powiedzmy: o część agroturystyczną. Do odnawiania zatrudnimy kolegę Joli, który jest inspektorem budowlanym i spędził w tym fachu połowę życia, więc najlepiej nam doradzi. A dekoracją wnętrz, ze względu na koszty, zajmiemy się same. Otoczenie to domena Zuzy; w końcu nie na darmo studiuje architekturę krajobrazu. Menu to ponownie my – ja, Jola i kolega Joli, przyszły szef kuchni! Facet ma same zalety: świetny zmysł smaku, estetyki i kreatywność. No i jest przystojny (nie samym jedzeniem człowiek żyje, musimy również dostarczyć gościom wrażeń wizualnych). Ostatnio przygotował nam babską kolację: na przystawkę zupę rybną, a na drugie pastę z krewetkami i pomidorkami koktajlowymi, z dużą ilością świeżej bazylii i czosnku. Bajka! Myślę, że doczekamy niejednego dnia, kiedy będziemy żałować momentu decyzji o wspólnym interesie, ale nie wolno się poddawać! Myśl o tym, jak będzie pięknie, kiedy już wszystko będzie gotowe, ma nas wzmacniać. Kiedy powiedziałyśmy jej o naszych planach, Zuza niemal oszalała z radości. Tak, z nią niestraszny nam żaden kryzys! Oto najlepsza młodzieńcza cecha – naiwna ufność i do przodu. Nie to, co my: podejmujący decyzję, robiący bilans za i przeciw. A jak wychodzi więcej tych „przeciw”, mamy czyste sumienie, bo wynik jest zgodny z naszym czarnym scenariuszem. I znowu stoimy w miejscu. *** Brzydki majowy poranek, aż nie chce się wychodzić. Mimo to muszę opuścić domowe pielesze, bo umówiłam się na spotkanie z wydawcą. W mieście, w kawiarni. Dziś nad ranem skończyłam „Jeszcze nie!” i wyglądam strasznie! Niewyspanie można skorygować filiżanką kawy, ale na podkrążone oczy nie mam recepty. A dziś muszę wyglądać dobrze; w końcu podpisuję ważny kontrakt, może nawet uda się wynegocjować większy nakład. Na razie skupię się na korekcie worków pod oczami, reszta to sama przyjemność. Trzeba się urodzić pod jakąś wyjątkową gwiazdą, jak ja, żeby mieć w życiu
podobnego pecha. Nie dość, że opuchnięte powieki, to jeszcze zepsuty samochód! Przecież to nie może być prawda. Jaka taksówka dojedzie na moją wioskę w ciągu dwudziestu minut? Nie ma mowy, abym zdążyła na spotkanie. Chwilę, spokojnie, grunt to nie reagować pod wpływem emocji. Jeden, dwa, trzy… Podobno liczenie uspokaja. Zabieram rzeczy. Będę liczyć po drodze! Mam pomysł! Czasami miewam dobre pomysły, jak na przykład telefon do Joli. Sytuacja jest napięta, ale ona na pewno mnie poratuje. Jak zresztą w każdej kryzysowej sytuacji. – Cześć, Jola. Musisz mi pomóc, kochana! Za czterdzieści minut mam spotkanie z wydawcą, a mój samochód zdechł. Pomocy! Moja kariera leży w twoich rękach! – Nutka szantażu emocjonalnego nie zaszkodzi. Oby zadziałała… – Nie ma sprawy, zaraz wychodzę z pracy. Pomódl się, żeby korków nie było. – Dzięki stokrotne! Złapiesz mnie gdzieś po drodze. – Odetchnęłam z ulgą. Żałowałam, że nie wzięłam wygodniejszych butów. Ośmiocentymetrowe obcasy i cienki żakiecik to nie jest idealna garderoba na spacer w strugach deszczu, w dodatku piaszczystą drogą pełną kałuż. Nawet pies z kulawą nogą nie idzie trasą, którą idę ja (i nie wiem, kiedy dotrę do celu). Słyszę za sobą warkot zbliżającego się samochodu. Jola najwyraźniej pomyliła drogę, wybrała tę dłuższą, ale w tej chwili to nie ma znaczenia. Najważniejsze, że nie przepadnie moja kariera. Zaraz rzucę się na maskę ze szczęścia! Odwracam się i zaczynam podskakiwać z radości, ale przede mną pojawia się auto nie-Joli. Piękne, srebrne autko przystaje tuż obok. Szyba uchyla się powoli. – Mogę pani pomóc? – słyszę przyjemny głos. – Pewnie próbuje się pani dostać bliżej miasta? Nie podejrzewam panią o chęć spaceru w taką koszmarną pogodę. Zaglądam do środka. – A, to pan! Chyba spadł mi pan z nieba z tym deszczem! – Próbuję wpakować się do środka z rozłożoną parasolką, chyba z wrażenia, jakie zrobiło na mnie spotkanie z Nieznajomym. Tym samym, który zgubił się pod moją furtką, szukając Jodłowej. – Jakie miłe spotkanie! I w końcu mam możliwość rewanżu za okazaną pomoc. Wtedy nie spodziewałem się zupełnie, że zgubię się na tak małej przestrzeni. Ale, z drugiej strony, nie poznałbym wówczas pani i jej uroczego kociaka… Nieznajomy zapamiętał z naszego szybkiego spotkania dużo szczegółów. Pewnie właśnie wraca od panny. – Jestem wdzięczna, że trafiłam na pana w chwili, kiedy dosłownie liczyłam na cud.
Za pół godziny mam ważne spotkanie służbowe, a akurat dzisiaj mój niezawodny samochód odmówił posłuszeństwa. Dzwoniłam do przyjaciółki, ma po mnie przyjechać. Ale jeśli będzie pan tak miły, to zabiorę się z panem do przystanku autobusowego. – W żadnym wypadku! Nie zostawię pani w taki deszcz. Nie ma mowy! Proszę zadzwonić do przyjaciółki i powiedzieć, że odwiozę panią na miejsce. I proszę nie odmawiać. To dla mnie przyjemność. Skoro tak nalega… Joli było nawet na rękę, bo właśnie utknęła w korku tuż pod pracą. Zawsze mówiłam, że nie ma tego złego… – Choć się już trochę znamy, jeszcze nie miałem okazji się przedstawić – zagadnął. – Sebastian Widawski. – Bardzo mi miło, Maja Leśniewska. A skoro spotykam pana w okolicy… Czy to znaczy, że jesteśmy sąsiadami? – Kobieca ciekawość nie ma granic! – Nie, przyjechałem do kolegi. Zaoferowałem mu pomoc przy budowie. Jestem architektem. Kiedy zgubiłem się pod pani uroczym domem, właśnie jechałem obejrzeć działkę i ustalić szczegóły projektu. A pani dom zrobił na mnie niesamowite wrażenie. – Dziękuję. Staram się, by miejsce miało klimat. Żeby przyjemnie mi się tu mieszkało i pracowało. – Uprawia pani wolny zawód, jak rozumiem? – Można tak powiedzieć. Pisuję artykuły do czasopisma, a w wolnych chwilach komplikuję życie bohaterom moich książek. I właśnie dzięki panu zdążę na najważniejsze spotkanie w moim zawodowym życiu. Dziś podpisuję umowę z wydawcą. – Czuję się zaszczycony, że przybyłem w porę, i to w takim dniu! Czy mogę zamówić u pani pierwszy egzemplarz książki? Oczywiście, z dedykacją? – Panie Sebastianie, muszę pana uprzedzić, że to nie jest literatura poważna, ale raczej skierowana do kobiet. O lekko podkoloryzowanej prozie życia… – Proszę kontynuować… Uśmiechnęłam się. – Chcę przekonać czytelnika, że każda, nawet banalna życiowa sytuacja może być czymś wyjątkowym. Tylko trzeba wyzbyć się stereotypu notorycznego użalania się nad losem i hołubienia niedorzecznych pragnień. Dziś wszystko podporządkowujemy
pracy, zapominając o najważniejszej i najpiękniejszej stronie życia: znajomych, rodzinie, zainteresowaniach. Mam wrażenie, że zarabianie pieniędzy pochłania ludzi bez reszty. A gdzie miejsce na marzenia? – Hm. Mimo wszystko proszę zarezerwować dla mnie egzemplarz. W imię mojego minimalnego wkładu w pani sukces. – Posłał mi ciepły uśmiech i zatrzymał się pod Impresją, kawiarnią, w której miało się odbyć spotkanie mego życia. *** Strasznie ostatnio zaniedbałam ogródek. Mój piękny różowy oleander przy werandzie domaga się odżywki, lawenda porasta chwastem gigantycznej wysokości, a wrzos zupełnie zniknął w gąszczu zielska. Czas poświęcony na pisanie muszę teraz nadrobić i odpracować zaległości w ogrodzie. Nigdy wcześniej nie widziałam mojego kawałka ziemi w podobnym stanie! Przy tak pięknej pogodzie można by było pokusić się o pomalowanie werandy, dopóki klematis na dobre nie wplecie się w jej ażurowe ścianki. Odkąd wyprowadziłam się z hałaśliwego i cuchnącego spalinami miasta, mam wrażenie, że odzyskałam wewnętrzny spokój i chęć do życia. Dotychczas bezwolnie pozwalałam, by rytm życia narzucała mi praca, niepozwalająca zbyt często rozkoszować się choćby wiosennym słońcem. Niestety, nie wszyscy mają tyle szczęścia i nie spędzają większości dnia na spokojnym kontemplowaniu natury. Dopiero tutaj, w mojej nowej przystani, odkryłam niesamowitą przyjemność wydobywania zapomnianych smaków z banalnych produktów. Spokój pozwolił na odzyskanie zatraconej w pośpiechu codziennego życia pasji pisania. Jeszcze w szkole podstawowej pisywałam różne historyjki do szuflady, zmarnowałam w liceum i podczas studiów kilka zeszytów na pamiętniki z bezcennymi wspomnieniami. Najczęściej dotyczącymi sfery uczuciowej… Później życie zmusiło mnie do dokonania wyboru: stała praca w szkole, w charakterze belfra języka ojczystego wśród nieposkromionych nastolatków, albo jako wolny strzelec w jednym z czasopism, z dochodami od czasu do czasu. Wybrałam, wbrew naturze, rozsądną wersję pierwszą, skazując się tym samym na kilkuletnią wegetację w środowisku dalece odbiegającym od moich wyobrażeń. Przyszła wreszcie chwila, po kilkunastu latach mieszkania w hałaśliwym centrum
olbrzymiego blokowiska, gdy zatęskniłam w jednej chwili do spokoju, kolorowego otoczenia, swobody. A przede wszystkim – do ciszy. Etat porzuciłam w tym samym momencie, co pięćdziesiąt pięć metrów kwadratowych w jednym z luksusowych osiedli, i ku zdumieniu moich najbliższych, z dala od smogu i korków ulicznych w godzinach szczytu oraz zestresowanych, notorycznie klaksonujących kierowców, osiadłam na zapomnianym przez Pana Boga kawałku działki z domkiem w stanie rozkładu. Nie mówiąc o hektarach chwastów, które zawładnęły przydomowym ogrodem. Słowem: obraz nędzy i rozpaczy. Zrozumiałam, że zaczyna mnie dusić miejskie powietrze i usypiająca monotonia, która coraz bardziej odbiera mi satysfakcję z życia. Bo cóż może być pasjonującego w poukładanym do granic bólu harmonogramie zajęć? Pobudka o szóstej trzydzieści, jakieś śniadanie połykane bez entuzjazmu, kilka chwil w korku, praca – pasjonująca jeszcze kilka lat temu, lecz z biegiem czasu traktowana odtwórczo, bez iskry zapału. Nie wspominając o jakiejkolwiek kreatywności. W pewnym momencie obudziłam się z tego niebezpiecznego letargu z postanowieniem, że muszę coś zmienić, bo zaczyna mnie wciągać wir marazmu i zwątpienia. Długo nie miałam pomysłu, biłam się z myślami, czy nie popełnię głupstwa, chcąc przemeblować na siłę swoje życie. Pewnego dnia wczesną wiosną wyszłam z pracy dość wcześnie jak na siebie. Dwie klasy wyjechały na wycieczkę, więc mogłam wcześniej opuścić mury miejsca pracy (ongiś mojej podstawówki). Wsiadłam w samochód i pojechałam zamyślona, nie zwracając uwagi, w jakim się udaję kierunku. Ocknęłam się poza miastem, w momencie gdy moje niezawodne dotychczas autko utknęło. Prawe przednie koło było do połowy zanurzone w piasku. Zdesperowana licznymi próbami odkopywania koła zamknęłam samochód i poszłam szukać pomocy u tubylców. Idąc piaszczystą drogą w śliwkowych, lakierowanych szpilkach i zamszowym płaszczyku, zastanawiałam się, jakie licho przyciągnęło na ten koniec świata ludzi i namówiło ich do zamieszkania. Nie mieściło mi się w głowie, że w dwudziestym pierwszym wieku wszystkie drogi nie są asfaltowe i trzeba brnąć po piasku do głównej drogi oddalonej o jakieś pięć kilometrów! Rewelacyjny materiał dla dziennikarzy! I tak szłam, przeklinając licho, które zwabiło i mnie na te manowce, kiedy zauważyłam drewniany domek. Zupełnie jak domek nieżyjącej już siostry mojej