mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 948
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 960

Mankell Henning - Komisarz Wallander 11 - Ręka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Mankell Henning - Komisarz Wallander 11 - Ręka.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 725 stron)

HEN NING MAN KELL RĘKA PO ŻE GNA NIE

Z KUR TEM WAL LAN DE REM prze ło ży ła Pau li na Jan kow sk

Ty tuł ory gi na łu:Han den Co py ri ght © by Hen ning Man kell, 2013 Pu bli shed by agre ement with Le opard För lag, Stoc kholm and Le on hardt & Høier Li te ra ry Agen cy A/S, Co pen ha gen Co py ri ght © for the Po lish edi tion by Gru pa Wy daw ni cza Fok sal, MMXIII Co py ri ght © for the Po lish trans la tion by Pau li na Jan kow ska Wy da nie I War sza wa

Spis treści Ręka 1 2 3 4 5

6 7 8 9 10 11 12 13

14 15 16 17 18 19 20 21

22 23 24 25 26 Posłowie Świat Wallandera Jak to się zaczęło, jak skończyło i co

wydarzyło się w międzyczasie Opowieść o Kurcie Wallanderze Wallander, jego najbliżsi i inne postaci Wykaz osób Przestrzeń i miejsca Wallandera Wykaz miejsc

Co lubi Wallander Przypisy

Ręka

1 W sobotę 26 października Kurt Wallander czuł się bardzo zmęczony. To był ciężki tydzień, ponieważ na komisariacie policji w Ystad szalało uciążliwe przeziębienie. Wallander, który zawsze zarażał się pierwszy, z niewyjaśnionego powodu był jedną z nielicznych osób, które się nie rozchorowały. W ciągu ostatnich kilku dni doszło do brutalnego gwałtu w Svarte i kilku ciężkich pobić w Ystad,

dlatego musiał pracować długo i in ten-syw nie. Do późna w nocy przesiadywał przy swoim biurku. Miał zbyt ciężki umysł, żeby pracować, a jednocześnie nie chciał wracać do swojego mieszkania na Mariagatan. Przed komisariatem wiał porywisty wiatr. Raz na jakiś czas ktoś przechodził korytarzem. Wallander miał nadzieje, że nikt nie zapuka do jego drzwi. Potrzebował spo ko ju. Spokoju od czego?, można by pomyśleć. Możliwe, że

najbardziej potrzebuję odpocząć od samego siebie i narastającego poczucia zniechęcenia, które w sobie no szę. Jesienne liście wirowały za oknem. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wziąć zaległego urlopu i nie poszukać taniej wycieczki na Majorkę albo w jakieś inne miejsce. Jednak nawet nie dokończył tej myśli. Mimo że na hiszpańskiej wyspie świeci słońce, tam też nie zaznałby spo ko ju. Spojrzał na kalendarz stojący

na biurku. Rok 2002. Miesiąc październik. Ponad trzydzieści lat jest policjantem. Zaczynał od patrolowania ulic Malmö, aż stał się doświadczonym i szanowanym komisarzem kryminalnym, który miał sukcesy w wielu trudnych śledztwach dotyczących ciężkich przestępstw. I chociaż nie był zadowolony ze swojego życia prywatnego, to przynajmniej praca dawała mu satysfakcję. Sprawdzał się w tym, co robił, i być może przyczynił się do tego, że ludzie mo gli czuć się bez piecz niej.

Jakiś samochód przejechał obok z piskiem opon. Ktoś młody za kierownicą, pomyślał Wallander. Na pewno wie, że właśnie mija komisariat. Oczywiście celowo się z nami drażni. Ale ze mną mu się nie uda. Już nie. Wallander wyszedł na pusty korytarz, usłyszał czyjś przytłumiony śmiech. Poszedł po herbatę, po czym wrócił do swo je go po ko ju. Miała dziwny smak. Gdy spojrzał na torebkę, zobaczył, że była to słodkawa herbata jaśminowa, za którą nie

przepadał. Wyrzucił szczura do kosza, a płyn wylał do kwiatka, który dostał od swojej córki, Lin dy. Myślał o tym, jak wszystko się zmieniło w ciągu tych wielu lat, kiedy był policjantem. Gdy zaczynał patrolować ulice, istniały duże różnice między tym, co działo się w mieście takim jak Malmö i mniejszych miasteczkach typu Ystad. Ta różnica już prawie się zatarła, szczególnie w wypadku przestępczości narkotykowej. Gdy tra ł do Ystad, wielu uzależnionych, żeby kupić jakiś

rodzaj narkotyku, jeździło do Kopenhagi. Dzisiaj wszystko moż na do stać na miej scu. Wallander często rozmawiał z kolegami z pracy o tym, że w ciągu ostatnich lat dużo trudniej jest wykonywać zawód policjanta. Jednak teraz, gdy sie dział w biu rze i je sien ne liś-cie przyklejały się do szyb, zastanawiał się, czy to rzeczywiście prawda, a nie tylko wymówka, żeby nie musieć uczyć się, jak zmienia się społeczeństwo i tym samym prze stęp czość. Nikt nigdy nie zarzucił mi, że

jestem leniwy, pomyślał Wallander. Ale może mimo wszyst ko taki wła śnie je stem. Wstał, wziął kurtkę, która wisiała na oparciu krzesła, zgasił lampę i wyszedł z pokoju, zostawiając w nim swoje myśli i pytania bez od po wie dzi. Jechał do domu przez ciemne miasto. Asfalt błyszczał od kropli deszczu. Wallander po czuł na gle zu peł ną pust kę. Następnego dnia miał wolne. Przez sen słyszał, jak gdzieś w oddali dzwoni w kuchni telefon. Jego córka Linda,

która po studiach w sztokholmskiej Szkole Policyjnej zeszłej jesieni rozpoczęła pracę w policji w Ystad, nadal z nim mieszkała. Właściwie miała się już wyprowadzić, ale jeszcze nie podpisała umowy na mieszkanie, które jej obiecano. Usłyszał, jak odbiera telefon, i pomyślał, że nie musi się niczym martwić. Poprzedniego dnia Martinsson wrócił do pracy po chorobie i przyrzekł Wallanderowi, że nie będzie mu prze szka dzać. Nikt inny do niego nie

dzwonił, a na pewno nie w niedzielę o tak wczesnej porze. Natomiast Linda każdą wolną chwilę rozmawiała przez komórkę. Zastanawiał się nad tym i doszedł do wniosku, że sam miał skomplikowany stosunek do telefonów. Za każdym razem gdy słyszał dzwonek, aż się podrywał, w odróżnieniu do Lindy, która wydawała się dużą część swojego życia spędzać na telefonie. Przypuszczał, że to był tylko prosty dowód, że należą do dwu różnych po ko leń. Drzwi do sypialni otworzyły

się. Czuł, jak wzbie ra w nim złość. – Nie masz w zwy cza ju pu kać? – Prze cież to tyl ko ja. – A co byś powiedziała, gdybym wparował do twojego po ko ju bez pu ka nia? – Zamykam się na klucz. Te le fon do cie bie. – Przecież do mnie nikt nigdy nie dzwo ni. – Te raz ktoś jed nak tak. – Kto to? – Mar tins son. Wallander usiadł na łóżku. Obserwowała z niesmakiem jego goły brzuch. Jednak nic nie

powiedziała. Była niedziela. Mieli umowę, że tak długo jak będzie u niego mieszkać, niedziele pozostaną czasem, kiedy nie wolno im się wzajemnie krytykować. Niedziele obwołane zostały dnia mi uprzej mo ści. – Cze go chce? – Nie po wie dział. – Dziś mam wol ne. – Nie wiem, co chce. – Nie możesz powiedzieć, że mnie nie ma? – Chry ste. Zostawiła go, po czym zniknęła w swoim pokoju.

Wallander poczłapał do kuchni i złapał za słuchawkę. Przez okno widział, że pada deszcz. Chmury były gęste, ale dało się zauważyć prze bły ski nie bie skie go nie ba. – Myślałem, że dziś mam wol ne. – No bo masz – odpowiedział Mar tins son. – Co się sta ło? – Nic. Wallander czuł, jak wzbiera w nim złość. Czyżby Martinsson dzwonił do niego bez powodu. To nie było do nie go po dob ne. – W takim razie, po co dzwo nisz?

– Dlaczego brzmisz, jakbyś był wście kły? – Bo je stem. – Chyba znalazłem dla ciebie dom. Na wsi. Niedaleko od Löde rup. Wallander od dawna czuł, że nadszedł moment, żeby wyrwać się z mieszkania na Mariagatan w centrum Ystad. Chciał mieszkać na wsi, kupić psa. Od czasu gdy kilka lat wcześniej zmarł jego ojciec, a Linda się wyprowadziła, miał coraz większą potrzebę zmian w swoim życiu. Przy kilku okazjach oglądał nawet różne