22
23
24
25
26
Posłowie
Świat Wallandera Jak to
się zaczęło, jak
skończyło i co
wydarzyło się w
międzyczasie
Opowieść o Kurcie
Wallanderze
Wallander, jego
najbliżsi i inne postaci
Wykaz osób
Przestrzeń i miejsca
Wallandera
Wykaz miejsc
Co lubi Wallander
Przypisy
Ręka
1
W sobotę 26 października Kurt
Wallander czuł się bardzo
zmęczony. To był ciężki tydzień,
ponieważ na komisariacie
policji w Ystad szalało
uciążliwe przeziębienie.
Wallander, który zawsze
zarażał się pierwszy,
z niewyjaśnionego powodu był
jedną z nielicznych osób, które
się nie rozchorowały. W ciągu
ostatnich kilku dni doszło do
brutalnego gwałtu w Svarte
i kilku ciężkich pobić w Ystad,
dlatego musiał pracować długo
i in ten-syw nie.
Do późna w nocy
przesiadywał przy swoim
biurku. Miał zbyt ciężki umysł,
żeby pracować, a jednocześnie
nie chciał wracać do swojego
mieszkania na Mariagatan.
Przed komisariatem wiał
porywisty wiatr. Raz na jakiś
czas ktoś przechodził
korytarzem. Wallander miał
nadzieje, że nikt nie zapuka do
jego drzwi. Potrzebował
spo ko ju.
Spokoju od czego?, można by
pomyśleć. Możliwe, że
najbardziej potrzebuję
odpocząć od samego siebie
i narastającego poczucia
zniechęcenia, które w sobie
no szę.
Jesienne liście wirowały za
oknem. Przez chwilę
zastanawiał się, czy nie wziąć
zaległego urlopu i nie
poszukać taniej wycieczki na
Majorkę albo w jakieś inne
miejsce. Jednak nawet nie
dokończył tej myśli. Mimo że na
hiszpańskiej wyspie świeci
słońce, tam też nie zaznałby
spo ko ju.
Spojrzał na kalendarz stojący
na biurku. Rok 2002. Miesiąc
październik. Ponad trzydzieści
lat jest policjantem. Zaczynał
od patrolowania ulic Malmö, aż
stał się doświadczonym
i szanowanym komisarzem
kryminalnym, który miał
sukcesy w wielu trudnych
śledztwach dotyczących
ciężkich przestępstw. I chociaż
nie był zadowolony ze swojego
życia prywatnego, to
przynajmniej praca dawała mu
satysfakcję. Sprawdzał się
w tym, co robił, i być może
przyczynił się do tego, że ludzie
mo gli czuć się bez piecz niej.
Jakiś samochód przejechał
obok z piskiem opon. Ktoś młody
za kierownicą, pomyślał
Wallander. Na pewno wie, że
właśnie mija komisariat.
Oczywiście celowo się z nami
drażni. Ale ze mną mu się nie uda.
Już nie.
Wallander wyszedł na pusty
korytarz, usłyszał czyjś
przytłumiony śmiech. Poszedł po
herbatę, po czym wrócił do
swo je go po ko ju.
Miała dziwny smak. Gdy
spojrzał na torebkę, zobaczył,
że była to słodkawa herbata
jaśminowa, za którą nie
przepadał. Wyrzucił szczura do
kosza, a płyn wylał do kwiatka,
który dostał od swojej córki,
Lin dy.
Myślał o tym, jak wszystko się
zmieniło w ciągu tych wielu lat,
kiedy był policjantem. Gdy
zaczynał patrolować ulice,
istniały duże różnice między
tym, co działo się w mieście
takim jak Malmö i mniejszych
miasteczkach typu Ystad. Ta
różnica już prawie się zatarła,
szczególnie w wypadku
przestępczości narkotykowej.
Gdy tra ł do Ystad, wielu
uzależnionych, żeby kupić jakiś
rodzaj narkotyku, jeździło do
Kopenhagi. Dzisiaj wszystko
moż na do stać na miej scu.
Wallander często rozmawiał
z kolegami z pracy o tym, że
w ciągu ostatnich lat dużo
trudniej jest wykonywać zawód
policjanta. Jednak teraz, gdy
sie dział w biu rze i je sien ne liś-cie
przyklejały się do szyb,
zastanawiał się, czy to
rzeczywiście prawda, a nie
tylko wymówka, żeby nie
musieć uczyć się, jak zmienia się
społeczeństwo i tym samym
prze stęp czość.
Nikt nigdy nie zarzucił mi, że
jestem leniwy, pomyślał
Wallander. Ale może mimo
wszyst ko taki wła śnie je stem.
Wstał, wziął kurtkę, która
wisiała na oparciu krzesła,
zgasił lampę i wyszedł
z pokoju, zostawiając w nim
swoje myśli i pytania bez
od po wie dzi.
Jechał do domu przez ciemne
miasto. Asfalt błyszczał od
kropli deszczu. Wallander
po czuł na gle zu peł ną pust kę.
Następnego dnia miał wolne.
Przez sen słyszał, jak gdzieś
w oddali dzwoni w kuchni
telefon. Jego córka Linda,
która po studiach
w sztokholmskiej Szkole
Policyjnej zeszłej jesieni
rozpoczęła pracę w policji
w Ystad, nadal z nim mieszkała.
Właściwie miała się już
wyprowadzić, ale jeszcze nie
podpisała umowy na
mieszkanie, które jej obiecano.
Usłyszał, jak odbiera telefon,
i pomyślał, że nie musi się
niczym martwić. Poprzedniego
dnia Martinsson wrócił do pracy
po chorobie i przyrzekł
Wallanderowi, że nie będzie mu
prze szka dzać.
Nikt inny do niego nie
dzwonił, a na pewno nie
w niedzielę o tak wczesnej
porze. Natomiast Linda każdą
wolną chwilę rozmawiała przez
komórkę. Zastanawiał się nad
tym i doszedł do wniosku, że sam
miał skomplikowany stosunek
do telefonów. Za każdym
razem gdy słyszał dzwonek, aż
się podrywał, w odróżnieniu do
Lindy, która wydawała się dużą
część swojego życia spędzać na
telefonie. Przypuszczał, że to
był tylko prosty dowód, że
należą do dwu różnych
po ko leń.
Drzwi do sypialni otworzyły
się. Czuł, jak wzbie ra w nim złość.
– Nie masz w zwy cza ju pu kać?
– Prze cież to tyl ko ja.
– A co byś powiedziała,
gdybym wparował do twojego
po ko ju bez pu ka nia?
– Zamykam się na klucz.
Te le fon do cie bie.
– Przecież do mnie nikt nigdy
nie dzwo ni.
– Te raz ktoś jed nak tak.
– Kto to?
– Mar tins son.
Wallander usiadł na łóżku.
Obserwowała z niesmakiem
jego goły brzuch. Jednak nic nie
powiedziała. Była niedziela.
Mieli umowę, że tak długo jak
będzie u niego mieszkać,
niedziele pozostaną czasem,
kiedy nie wolno im się
wzajemnie krytykować.
Niedziele obwołane zostały
dnia mi uprzej mo ści.
– Cze go chce?
– Nie po wie dział.
– Dziś mam wol ne.
– Nie wiem, co chce.
– Nie możesz powiedzieć, że
mnie nie ma?
– Chry ste.
Zostawiła go, po czym
zniknęła w swoim pokoju.
Wallander poczłapał do kuchni
i złapał za słuchawkę. Przez okno
widział, że pada deszcz. Chmury
były gęste, ale dało się zauważyć
prze bły ski nie bie skie go nie ba.
– Myślałem, że dziś mam
wol ne.
– No bo masz – odpowiedział
Mar tins son.
– Co się sta ło?
– Nic.
Wallander czuł, jak wzbiera
w nim złość. Czyżby Martinsson
dzwonił do niego bez powodu.
To nie było do nie go po dob ne.
– W takim razie, po co
dzwo nisz?
– Dlaczego brzmisz, jakbyś był
wście kły?
– Bo je stem.
– Chyba znalazłem dla ciebie
dom. Na wsi. Niedaleko od
Löde rup.
Wallander od dawna czuł, że
nadszedł moment, żeby wyrwać
się z mieszkania na Mariagatan
w centrum Ystad. Chciał
mieszkać na wsi, kupić psa. Od
czasu gdy kilka lat wcześniej
zmarł jego ojciec, a Linda się
wyprowadziła, miał coraz
większą potrzebę zmian
w swoim życiu. Przy kilku
okazjach oglądał nawet różne
HEN NING MAN KELL RĘKA PO ŻE GNA NIE
Z KUR TEM WAL LAN DE REM prze ło ży ła Pau li na Jan kow sk
Ty tuł ory gi na łu:Han den Co py ri ght © by Hen ning Man kell, 2013 Pu bli shed by agre ement with Le opard För lag, Stoc kholm and Le on hardt & Høier Li te ra ry Agen cy A/S, Co pen ha gen Co py ri ght © for the Po lish edi tion by Gru pa Wy daw ni cza Fok sal, MMXIII Co py ri ght © for the Po lish trans la tion by Pau li na Jan kow ska Wy da nie I War sza wa
Spis treści Ręka 1 2 3 4 5
6 7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 Posłowie Świat Wallandera Jak to się zaczęło, jak skończyło i co
wydarzyło się w międzyczasie Opowieść o Kurcie Wallanderze Wallander, jego najbliżsi i inne postaci Wykaz osób Przestrzeń i miejsca Wallandera Wykaz miejsc
Co lubi Wallander Przypisy
Ręka
1 W sobotę 26 października Kurt Wallander czuł się bardzo zmęczony. To był ciężki tydzień, ponieważ na komisariacie policji w Ystad szalało uciążliwe przeziębienie. Wallander, który zawsze zarażał się pierwszy, z niewyjaśnionego powodu był jedną z nielicznych osób, które się nie rozchorowały. W ciągu ostatnich kilku dni doszło do brutalnego gwałtu w Svarte i kilku ciężkich pobić w Ystad,
dlatego musiał pracować długo i in ten-syw nie. Do późna w nocy przesiadywał przy swoim biurku. Miał zbyt ciężki umysł, żeby pracować, a jednocześnie nie chciał wracać do swojego mieszkania na Mariagatan. Przed komisariatem wiał porywisty wiatr. Raz na jakiś czas ktoś przechodził korytarzem. Wallander miał nadzieje, że nikt nie zapuka do jego drzwi. Potrzebował spo ko ju. Spokoju od czego?, można by pomyśleć. Możliwe, że
najbardziej potrzebuję odpocząć od samego siebie i narastającego poczucia zniechęcenia, które w sobie no szę. Jesienne liście wirowały za oknem. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wziąć zaległego urlopu i nie poszukać taniej wycieczki na Majorkę albo w jakieś inne miejsce. Jednak nawet nie dokończył tej myśli. Mimo że na hiszpańskiej wyspie świeci słońce, tam też nie zaznałby spo ko ju. Spojrzał na kalendarz stojący
na biurku. Rok 2002. Miesiąc październik. Ponad trzydzieści lat jest policjantem. Zaczynał od patrolowania ulic Malmö, aż stał się doświadczonym i szanowanym komisarzem kryminalnym, który miał sukcesy w wielu trudnych śledztwach dotyczących ciężkich przestępstw. I chociaż nie był zadowolony ze swojego życia prywatnego, to przynajmniej praca dawała mu satysfakcję. Sprawdzał się w tym, co robił, i być może przyczynił się do tego, że ludzie mo gli czuć się bez piecz niej.
Jakiś samochód przejechał obok z piskiem opon. Ktoś młody za kierownicą, pomyślał Wallander. Na pewno wie, że właśnie mija komisariat. Oczywiście celowo się z nami drażni. Ale ze mną mu się nie uda. Już nie. Wallander wyszedł na pusty korytarz, usłyszał czyjś przytłumiony śmiech. Poszedł po herbatę, po czym wrócił do swo je go po ko ju. Miała dziwny smak. Gdy spojrzał na torebkę, zobaczył, że była to słodkawa herbata jaśminowa, za którą nie
przepadał. Wyrzucił szczura do kosza, a płyn wylał do kwiatka, który dostał od swojej córki, Lin dy. Myślał o tym, jak wszystko się zmieniło w ciągu tych wielu lat, kiedy był policjantem. Gdy zaczynał patrolować ulice, istniały duże różnice między tym, co działo się w mieście takim jak Malmö i mniejszych miasteczkach typu Ystad. Ta różnica już prawie się zatarła, szczególnie w wypadku przestępczości narkotykowej. Gdy tra ł do Ystad, wielu uzależnionych, żeby kupić jakiś
rodzaj narkotyku, jeździło do Kopenhagi. Dzisiaj wszystko moż na do stać na miej scu. Wallander często rozmawiał z kolegami z pracy o tym, że w ciągu ostatnich lat dużo trudniej jest wykonywać zawód policjanta. Jednak teraz, gdy sie dział w biu rze i je sien ne liś-cie przyklejały się do szyb, zastanawiał się, czy to rzeczywiście prawda, a nie tylko wymówka, żeby nie musieć uczyć się, jak zmienia się społeczeństwo i tym samym prze stęp czość. Nikt nigdy nie zarzucił mi, że
jestem leniwy, pomyślał Wallander. Ale może mimo wszyst ko taki wła śnie je stem. Wstał, wziął kurtkę, która wisiała na oparciu krzesła, zgasił lampę i wyszedł z pokoju, zostawiając w nim swoje myśli i pytania bez od po wie dzi. Jechał do domu przez ciemne miasto. Asfalt błyszczał od kropli deszczu. Wallander po czuł na gle zu peł ną pust kę. Następnego dnia miał wolne. Przez sen słyszał, jak gdzieś w oddali dzwoni w kuchni telefon. Jego córka Linda,
która po studiach w sztokholmskiej Szkole Policyjnej zeszłej jesieni rozpoczęła pracę w policji w Ystad, nadal z nim mieszkała. Właściwie miała się już wyprowadzić, ale jeszcze nie podpisała umowy na mieszkanie, które jej obiecano. Usłyszał, jak odbiera telefon, i pomyślał, że nie musi się niczym martwić. Poprzedniego dnia Martinsson wrócił do pracy po chorobie i przyrzekł Wallanderowi, że nie będzie mu prze szka dzać. Nikt inny do niego nie
dzwonił, a na pewno nie w niedzielę o tak wczesnej porze. Natomiast Linda każdą wolną chwilę rozmawiała przez komórkę. Zastanawiał się nad tym i doszedł do wniosku, że sam miał skomplikowany stosunek do telefonów. Za każdym razem gdy słyszał dzwonek, aż się podrywał, w odróżnieniu do Lindy, która wydawała się dużą część swojego życia spędzać na telefonie. Przypuszczał, że to był tylko prosty dowód, że należą do dwu różnych po ko leń. Drzwi do sypialni otworzyły
się. Czuł, jak wzbie ra w nim złość. – Nie masz w zwy cza ju pu kać? – Prze cież to tyl ko ja. – A co byś powiedziała, gdybym wparował do twojego po ko ju bez pu ka nia? – Zamykam się na klucz. Te le fon do cie bie. – Przecież do mnie nikt nigdy nie dzwo ni. – Te raz ktoś jed nak tak. – Kto to? – Mar tins son. Wallander usiadł na łóżku. Obserwowała z niesmakiem jego goły brzuch. Jednak nic nie
powiedziała. Była niedziela. Mieli umowę, że tak długo jak będzie u niego mieszkać, niedziele pozostaną czasem, kiedy nie wolno im się wzajemnie krytykować. Niedziele obwołane zostały dnia mi uprzej mo ści. – Cze go chce? – Nie po wie dział. – Dziś mam wol ne. – Nie wiem, co chce. – Nie możesz powiedzieć, że mnie nie ma? – Chry ste. Zostawiła go, po czym zniknęła w swoim pokoju.
Wallander poczłapał do kuchni i złapał za słuchawkę. Przez okno widział, że pada deszcz. Chmury były gęste, ale dało się zauważyć prze bły ski nie bie skie go nie ba. – Myślałem, że dziś mam wol ne. – No bo masz – odpowiedział Mar tins son. – Co się sta ło? – Nic. Wallander czuł, jak wzbiera w nim złość. Czyżby Martinsson dzwonił do niego bez powodu. To nie było do nie go po dob ne. – W takim razie, po co dzwo nisz?
– Dlaczego brzmisz, jakbyś był wście kły? – Bo je stem. – Chyba znalazłem dla ciebie dom. Na wsi. Niedaleko od Löde rup. Wallander od dawna czuł, że nadszedł moment, żeby wyrwać się z mieszkania na Mariagatan w centrum Ystad. Chciał mieszkać na wsi, kupić psa. Od czasu gdy kilka lat wcześniej zmarł jego ojciec, a Linda się wyprowadziła, miał coraz większą potrzebę zmian w swoim życiu. Przy kilku okazjach oglądał nawet różne