mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Martin Tom - Piramida

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Martin Tom - Piramida.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 9 osób, 20 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 237 stron)

TOM MARTIN PIRAMIDA Pyramid Przełożył Grzegorz Kołodziejczyk

PROLOG Profesor Kent po raz ostatni spojrzał na zalane księżycowym blaskiem majestatyczne ruiny starożytnego miasta Machu Picchu, leżące trzysta stóp niżej na skraju doliny. Rozrzedzone górskie powietrze Andów zapewniało doskonałą widoczność. Jeszcze dziesięć minut temu spał spokojnie w ciepłym łóżku w hotelu Ruinas, który znajdował się nieopodal słynnego ośrodka UNESCO. Raptem z głębokiego snu wyrwało go dwóch nieznajomych. Zanim zdążył krzyknąć, zakneblowali go i wywlekli z pościeli, a następnie bez słowa, bosego, poprowadzili korytarzem. Wydostali się drzwiami przeciwpożarowymi i po chwili otoczył ich chłód nocy. A więc w końcu po tylu latach mnie dopadli. To była zatrważająca myśl. Od kilku miesięcy profesor wątpił, czy jest przy zdrowych zmysłach, lecz porwanie świadczyło o tym, że trafnie ocenił wagę swoich odkryć... Od lat przeczuwał, że jeśli będzie kontynuował swoje przełomowe badania, wywabi z cienia moce zła. Prowokował wrogów każdym kolejnym osiągnięciem, aż wreszcie doszli do wniosku, że nie można pozwolić, by żył choćby o dzień dłużej. Dokąd mnie zabierają? Chłodne nocne powietrze odbierało ciepło jego wstrząsanemu dreszczami ciału. Potknął się na wąskim szlaku prowadzącym w nieznaną okolicę na zboczu góry. Wyglądał żałośnie obok krzepkiej postaci złoczyńcy, który popychał go w ciemność. Na jego białej brodzie i przerzedzonych włosach pojawiły się krople potu, a bladość twarzy nadawała mu wygląd zjawy. Jednak nawet w tych okolicznościach pociechę stanowiło dlań to, co widział wokół siebie. Ze skąpanego w księżycowym blasku krajobrazu biło nieziemskie piękno. Dotarli do małego płaskowyżu. Młodszy z porywaczy, idący na czele, odwrócił się i wyjął z kieszeni niewielkie pudełko. W panującym półmroku profesor nie widział, co mężczyzna robi. Osiłek, który trzymał go z tyłu za ręce, nagle zacieśnił uścisk i zmusił starca, by ten osunął się na kolana. Zdjęty przerażeniem uczony zaczął się szamotać i wyrywać, lecz napastnik ścisnął go mocniej i przygwoździł twarzą do ziemi, po czym wyciągnął knebel tkwiący w ustach profesora. Drugi porywacz przyklęknął obok. Na widok strzykawki w jego dłoni profesor Kent krzyknął. Mężczyzna bardzo powolnym ruchem podsunął ją do jego twarzy. W świetle księżyca na czubku igły widać było kropelkę płynu, lśniącego jak rtęć. Porywacz zbliżył usta do ucha profesora i przemówił złowieszczym szeptem:

- Chcesz dorzucić jeszcze jedno łgarstwo do tych, które już stworzyłeś, starcze? Mężczyzna mówił z obcym akcentem, ale na tej podstawie trudno było ustalić miejsce jego pochodzenia. Profesor wykręcił głowę tak, by kątem oka dostrzec twarz oprawcy. - Jeśli to wszystko kłamstwa, to po coście mnie porywali? - wycharczał z trudem. Tamten roześmiał się pogardliwie, a potem nachylił się i przeciągnął igłą po szyi profesora. Kent ledwie poczuł draśnięcie, lecz wiedział, że to wystarczy; jego płuca zacisnęły się niemal natychmiast. Trucizna popłynęła w jego żyłach, a on raptem uświadomił sobie, że spadło z niego ogromne brzemię. Chciał jedynie, by pozwolono mu spokojnie umrzeć, lecz kat nie przestawał się z nim drażnić. - Jest pan diabłem, profesorze Kent, a diabły należy odsyłać do piekła, gdzie ich miejsce. - W mojej filozofii nie ma diabłów ani piekła. - Milczeć! - wrzasnął porywacz. Jego wspólnik ponownie wcisnął twarz profesora w trawę. Uczony poczuł, że traci przytomność. - Nie będę więcej słuchał pańskich kłamstw! Czy nigdy nie przeszło panu przez myśl, że przeszłość i przyszłość to własność prywatna, która nie do pana należy, profesorze Kent? Należy do ludzi znacznie ważniejszych - w głosie porywacza zabrzmiał gniew. - Sądził pan, że nas przechytrzy. Naprawdę pan sobie wyobrażał, że będzie miał pan wolną rękę i zdoła ujawnić swoje odkrycia? W ręku napastnika błysnęło ostrze brzytwy. Co on wyprawia?, pomyślał profesor, kierując na niego zmęczone spojrzenie. Przecież już wsączył mi śmierć do żył. Porywacz kontynuował przemowę głosem ociekającym sarkazmem: - My jesteśmy wielkoduszni. Greckiemu filozofowi Sokratesowi dano szansę, by sam odebrał sobie życie, i pan też będzie mógł odejść z honorem... Nie chcemy skazywać pana na gwałtowną śmierć, bo to skłoniłoby kogoś do dociekań i mogłoby wzbudzić zainteresowanie pańskimi mętnymi teoriami. Samobójstwo wywołuje o wiele mniejszą sensację, nie sądzi pan? Profesor Kent poczuł, że trzymający go drab zwalnia uścisk. Instynktownie spróbował się poruszyć, lecz jego ciało nie chciało zareagować - było sparaliżowane. Prześladowca od niechcenia przetoczył go na plecy. Wyciągnął dłoń z brzytwą do prawej ręki profesora i przeciął mu nadgarstek. Krew trysnęła na podszyt, a potem zaczęła

miarowo sączyć się z rany. Mężczyzna puścił prawą rękę ofiary, a następnie uniósł lewą, umieścił w niej brzytwę i zacisnął na niej palce dłoni, po czym starannym ruchem złożył ją na ziemi. - Niech Bóg zadecyduje, jak ukarać pana za bluźnierstwa. Twój czas na ziemi dobiegł końca, starcze. Profesor zebrał całą siłę woli, by otworzyć dłoń i wypuścić brzytwę, lecz jego ręka ani drgnęła. Leżał bez ruchu - on, samobójca. - Nie istnieje żaden biblijny Pan Bóg, który mnie ukarze. Dowód potwierdzający moje odkrycia zostanie znaleziony... - Głos profesora zamarł, gdy trucizna sparaliżowała mu mięśnie krtani. Niższy z porywaczy prychnął, zwracając się do towarzysza: - Czy zatwardziałość tego starca nie ma granic? Skąd u niego ten chorobliwy upór? Jest niczym karaluch - nie sposób go wytępić. Schylił się i dotknął szyi profesora bawełnianym wacikiem. - Pomyśleć, że zwykły akademik może sprawić tyle kłopotu. O, teraz lepiej. Nie chcemy żadnych nieporozumień. Wracajmy do hotelu i przeszukajmy jego pokój. Trzeba zniszczyć wszelkie dowody. Jeszcze przez kilka sekund patrzyli na nieruchomą postać na ziemi, a później bez słowa rozpłynęli się w mroku. *** Profesor Kent, całkowicie pozbawiony możliwości ruchu, spoglądał w rozgwieżdżone niebo. Przez długie lata badał tajemnice niebios, poszukując wielkiej prawdy, i nawet teraz jego do cna osłabiony umysł rozróżniał dobrze znane wzory konstelacji. Tracił już resztki sił, a jednak nie przestawał myśleć o swoim największym odkryciu. A zatem intuicja mnie nie zawiodła. Rozwiązałem ostatnią tajemnicę. To jednak oznacza, że światu grozi ogromne niebezpieczeństwo. Czy mapy są bezpieczne? Czy po mojej śmierci ktoś pojmie ich znaczenie? Później wszystko spowiła ciemność.

Część pierwsza

1 Wtorek był nader ciepłym i słonecznym dniem jak na marzec. O godzinie jedenastej pięćdziesiąt pięć dwudziestodziewięcioletnia Catherine Donovan, jedna z najmłodszych w historii Oksfordu laureatek nagród naukowych, przeszła przez niewielkie drzwi osadzone w masywnej drewnianej bramie i znalazła się na zacisznym dziedzińcu kolegium All Souls. Słoneczne światło sączyło się na trawnik i kamieniarkę gmachu, a uniwersyteckie dzwony biły dźwięcznie, zapowiadając nadejście południa. Kolegium All Souls, do którego należała Catherine, było najbardziej prestiżowym, a zarazem najbardziej tajemniczym ze wszystkich oddziałów uczelni. Nie było w nim ani jednego studenta, podczas gdy większość kolegiów miała ich co najmniej dwustu, a niektóre nawet czterystu. All Souls stanowiło ekskluzywną enklawę światowej klasy uczonych, a nieliczne grono jego członków poświęcało się poszerzaniu granic ludzkiej wiedzy w tak od siebie odległych dziedzinach jak fizyka atomowa i sztuka islamu. Do tego elitarnego klubu można było dostać się wyłącznie po przejściu najbardziej rygorystycznego procesu rekrutacyjnego, jaki istnieje w świecie naukowym. Jednakże ci, którym ta sztuka się udała, nie żałowali. Członkowie kolegium traktowani byli iście po królewsku. Piwnica z winami była jedną z najlepszych na uczelni, a ci, którzy mieszkali w gmachu kolegium, mogli sobie zażyczyć, by każdego ranka budził ich lokaj, przynosząc na srebrnej tacy herbatę, tost oraz poranną gazetę. Najważniejsze jednak było to, że żaden członek kolegium nie miał obowiązku nauczania - wszyscy mogli poświęcać swój czas na dokonywanie przełomowych odkryć w wybranej przez siebie dziedzinie. Catherine - piękna młoda Amerykanka - szczególnie silnie odczuwała osobliwą atmosferę środowiska, do którego trafiła. Pozostali członkowie kolegium, nawykli do wszelkiego rodzaju ekscentryzmów, uznali ją za jeszcze jednego społecznego wyrzutka w gronie podobnych outsiderów. Powitali ją chętnie, zadowalając się faktem, że nowicjuszka już w tak młodym wieku jest jednym z najwybitniejszych uczonych w swojej dyscyplinie, którą była astronomia. *** Catherine zerknęła na zegarek. Za pięć minut zaczynam, pomyślała. Szybkim krokiem weszła do portierni i zajrzała do swojej przegródki: znalazła tam kilka błahych wiadomości oraz dużą szarą kopertę, najwyraźniej pochodzącą z zagranicy. Zerknęła na nią w pośpiechu i momentalnie rozpoznała charakter pisma profesora Kenta. Za nic jednak nie chciała się spóźnić na swój ostatni wykład w semestrze, toteż

wsunęła kopertę do torebki i raźnym krokiem ruszyła przez dziedziniec w stronę sali wykładowej. Jak zwykle na wykładach doktor Donovan przepiękna stara sala, mieszcząca się w samym centrum gmachu kolegium, była wypełniona po brzegi przez studentów z całej uczelni. Zajęcia Catherine cieszyły się największym powodzeniem ze wszystkich na wydziale. Prowadziła je z własnego wyboru, gdyż lubiła mieć kontakt ze studentami. Ci zaś uczęszczali regularnie, a frekwencja stale rosła. Poprzedniego dnia przy kawie jeden z zaprzyjaźnionych kolegów zażartował, że podsłuchał rozmowę dwóch studentów, którzy uznali Catherine za najatrakcyjniejszego jajogłowego na uniwersytecie. Catherine miała kasztanowe włosy do ramion, wysoko osadzone kości policzkowe i poruszała się z gracją lekkoatletki. Zwróciłaby na siebie uwagę w każdym środowisku i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jednak tego ranka czuła się podenerwowana. Zgodnie z tradycją ostatni wykład w roku akademickim uczeni poświęcali na to, by rozbudzić w studentach pasję naukową na zbliżające się długie wakacje. Dziś Catherine postanowiła ich zaskoczyć, przybliżając im jedną z najbardziej niewyjaśnionych tajemnic wszechświata: zagadkę, która mogła nieść przerażające skutki dla ludzkości. Studenci to inteligentni, lecz młodzi ludzie, należało zatem przypomnieć im, jak wątły jest gmach ludzkiej wiedzy w obliczu nieznanego. Catherine spojrzała z podestu na morze wpatrzonych w nią twarzy. - Witam wszystkich i dziękuję za przybycie. Na wstępie naszego dzisiejszego spotkania chciałabym sprawdzić, czy ktoś z państwa zdoła rozwiązać jedną z największych zagadek wszech czasów. Po sali przebiegł szmer, oczy studentów rozbłysły oczekiwaniem. - Jak nam wiadomo, najjaśniejszą gwiazdą na niebie jest Syriusz. Jedna lub dwie gwiazdy znajdują się nieco bliżej naszego Układu Słonecznego, lecz żadna nie płonie równie jasno. Być może właśnie dlatego Syriusz zajmuje tak ważne miejsce w niemal wszystkich mitologiach starożytnego świata. - Catherine zamilkła na chwilę i powiodła wzrokiem po sali. Zaciekawiłam ich, dobra nasza. Po chwili podjęła konspiracyjnym tonem: - Niewykluczone jednak, że istnieją po temu także inne powody. Zrobiła następną pauzę, by pociągnąć łyk wody ze szklanki stojącej na stole. Spojrzała na ekran laptopa i stuknęła w jeden z klawiszy. Na ogromnym białym ekranie przymocowanym do ściany pokazał się slajd. Zawierał on dwa zdjęcia umieszczone obok siebie. Na pierwszym widniał rysunek wykonany na miałkim piasku.

Drugi obraz powstał dzięki zastosowaniu najnowocześniejszego oprogramowania wykorzystywanego w astronomii. Przedstawiał graficznie ruch odległego ciała kosmicznego, przemieszczającego się majestatycznie na nieboskłonie po odwiecznej trajektorii. Towarzyszył mu drugi, mniejszy obiekt, który wirując, okrążał większego sąsiada, jak gdyby usiłował wyrwać się ze swojej orbity. Catherine zerknęła na ekran, by upewnić się, że obrazy są dobrze widoczne. - W skali kosmicznej Syriusz jest właściwie naszym najbliższym sąsiadem. Ktoś wie, jak daleko od nas się znajduje? Młody mężczyzna z potarganą czupryną, siedzący w trzecim rzędzie, podniósł rękę. Catherine uśmiechnęła się, lecz gdy na studencie spoczęło spojrzenie jej pięknych zielonych oczu, ten zaniemówił. Uśmiechnęła się do niego wyrozumiale. - Tak? - rzekła zachęcająco, lecz z odrobiną zniecierpliwienia w głosie. Twarz chłopaka oblała się jasnym rumieńcem. - Syriusz znajduje się w odległości dwóch i sześćdziesięciu siedmiu setnych parseka... - wy dukał. - To osiem i siedem dziesiątych roku świetlnego, czyli pięćdziesiąt dwa biliony mil. Catherine była pod wrażeniem tak szczegółowej odpowiedzi. - Tak! Znakomicie, dziękuję. W tysiąc osiemset czterdziestym czwartym roku niemiecki astronom Friedrich Bessel wysunął hipotezę, że Syriusz ma niewidzialnego bliźniaka. Poświęcił mnóstwo czasu na niesłychanie staranne pomiary powolnego ruchu gwiazdy i odnotował minimalne zakłócenie jej trajektorii. Stwierdził, że jedyną tego przyczyną może być siła grawitacji niewidzialnego bliskiego sąsiada, ale nie potrafił tego dowieść. W owym czasie nie opracowano jeszcze teleskopu, którego zasięg obejmowałby układ gwiezdny Syriusza. Catherine podeszła bliżej do ekranu. - Dopiero w tysiąc osiemset sześćdziesiątym drugim roku amerykański wytwórca teleskopów, korzystając z jednego ze swoich wynalazków, po raz pierwszy w dziejach ujrzał nikły obraz satelity Syriusza. Tym samym udowodnił, że teoria Bessla była prawdziwa. Ale czy naprawdę był to pierwszy raz?... - spytała tajemniczo. Salę obiegł pełen podniecenia szmer, a Catherine znów dramatycznie zawiesiła głos. - Dzisiaj, rzecz jasna, możemy oglądać dokładnie oba te obiekty dzięki naszym potężnym teleskopom. Dużą gwiazdę, widoczną gołym okiem, czyli pierwszego Syriusza, nazywamy Syriuszem A, jego towarzysza zaś - ciężką, niewidzialną gwiazdę - Syriuszem B. Pytanie, które chcę dzisiaj państwu zadać, jest bardzo proste, lecz jeśli ktoś zdoła na nie

odpowiedzieć, NASA przypuszczalnie mianuje go szefem swojego ośrodka badawczego. - Catherine wzięła głęboki oddech. - Jeśli Syriusz B jest całkowicie niewidoczny gołym okiem, skąd w takim razie pewne afrykańskie plemię od dwóch tysięcy lat posiada o nim pełne i szczegółowe dane? Słuchaczom zaparło dech ze zdziwienia. - Plemię, o którym mówię, to Dogonowie. Zamieszkuje ono państwo w zachodniej części Afryki zwane obecnie Mali. W ustnych podaniach tego plemienia jest mowa o tym, że jasnej gwieździe Syriusz towarzyszy nadzwyczaj masywny i ciemny obiekt o nazwie Po. Warto w tym miejscu nadmienić, że Syriusz B to biały karzeł o masie naszego Słońca, lecz o maleńkich w porównaniu z nim rozmiarach: łyżeczka materii tworzącej tę gwiazdę waży niemal ćwierć tony. Zatem Dogonowie nie tylko wiedzieli o istnieniu Syriusza B, co samo w sobie jest zdumiewające, lecz wiedzieli również, że jest to wyjątkowo gęsta gwiazda... To jednak nie wszystko. Dogonowie wiedzieli także, że okrąża ona swojego większego brata co pięćdziesiąt lat. Catherine uśmiechnęła się, widząc zdziwione spojrzenia słuchaczy. - O wierzeniach Dogonów, jeśli tak można określić ich wiedzę astronomiczną, świat usłyszał po raz pierwszy w latach czterdziestych dwudziestego wieku. Podzielili się nią z pewnym francuskim antropologiem, ale wiemy z całą pewnością, że ich teoria liczy co najmniej tysiąc osiemset lat i niemal na pewno jest o wiele, wiele starsza. Dogonowie przedstawiali ruchy ciał niebieskich na rysunkach na piasku. W czasie dzisiejszego wykładu opowiem państwu, jak zdołały się one zachować. Po lewej stronie tej ilustracji graficznej przedstawione zostały splecione orbity Syriusza i jego niewidocznego satelity. Po prawej natomiast widzimy współczesny model astronomiczny ruchów Syriuszy A i B. Z ust słuchaczy ponownie wydobyło się westchnienie. - Jak państwo widzą, wszystko zgadza się idealnie. Obecnie wiemy, że cykl orbitalny Syriusza B, zwanego przez Dogonów Po, wynosi dokładnie czterdzieści dziewięć i jedną dziesiątą roku. Wypada zatem stwierdzić, że liczba pięćdziesiąt jest nie najgorszym przybliżeniem jak na neolityczne plemię. Jednak na tym się nie kończy wiedza Dogonów o kosmosie. Twierdzili oni na przykład, że Jowisz ma cztery księżyce, a Saturn otaczają pierścienie. Podobnie jak w przypadku Syriusza B pierścieni Saturna i księżyców Jowisza nie widać gołym okiem - żeby je dojrzeć, trzeba mieć teleskop, i to nie byle jaki. Czy ktoś potrafi zatem wyjaśnić, skąd Dogonowie wiedzieli takie rzeczy? W sali wykładowej zapadła cisza. Catherine w skrytości ducha uważała, że pewnego dnia uda się znaleźć całkowicie racjonalne i naukowe wyjaśnienie zagadki wiedzy Dogonów

na temat Syriusza. Jest wszak nie do pomyślenia, by w zamierzchłej i ciemnej prehistorii ludzkość mogła dysponować zaawansowaną techniką potrzebną do zaobserwowania małego satelity Syriusza. Niemiej jednak pozostała ona jedną z jej ulubionych kosmicznych zagadek i zawsze wywierała na słuchaczach równie silne wrażenie. Z szeroko otwartymi ustami i oczyma studenci w pierwszych rzędach spoglądali za siebie, ciekawi, czy ktoś zgłasza się do odpowiedzi. I właśnie w tej chwili, jak na umówiony znak, w tylnej części sali wykładowej otworzyły się drzwi. Słuchacze odwrócili się w krzesłach. W progu stał jeden z portierów. Sprawiał wrażenie podenerwowanego. Odchrząknął cicho, a następnie niepewnie uniósł rękę. Catherine spojrzała w jego stronę. - Przepraszam na chwilę. Nerwowo wygładziła fałd spódnicy, zeszła z podestu i, czując na sobie wzrok studentów, ruszyła w stronę portiera. Ten podbiegł ku niej i spotkali się w pół drogi. - Bardzo mi przykro, że pani przerywam. Dyrektor pilnie chce się z panią widzieć. - Co takiego?! Nie może zaczekać pół godziny? - Podobno nie może. Zapowiedział, że ma bardzo złe wieści. Przez głowę Catherine przebiegło tysiąc myśli. Odwróciła się do słuchaczy. - Proszę mi wybaczyć. Najwyraźniej stało się coś poważnego i w związku z tym jestem pilnie wzywana. Mam nadzieję, że zagadka, którą państwu przedstawiłam - a proszę mi wierzyć, że naprawdę jest to zagadka - pozostanie dla państwa inspiracją przez najbliższe tygodnie. Jestem pewna, że każdą minutę wakacji poświęcicie na czytanie lektur, lecz w wolnej chwili proszę zastanowić się nad tajemnicą plemienia Dogonów. Powodzenia! Jeśli wam się uda, dam wam wolne na cały następny trymestr!

2 Dyrektor kolegium All Souls zajmował wspaniały apartament wykładany dębową boazerią, z widokiem na przepiękny ogród z klombami kwiatów otoczonymi zielem i od setek lat nienagannie utrzymanymi trawnikami z mchu. Sześćdziesięciopięcioletni dyrektor - energiczny siwowłosy mężczyzna z wydatnym nosem i krzaczastymi brwiami - był weteranem uniwersyteckiego życia. Jego prezencja i sposób, w jaki się poruszał, budziły powszechny szacunek. Kierował administracją kolegium, lecz poza tym był wybitnym filozofem i logikiem. Jednak owego dnia przypadła mu niegodna pozazdroszczenia rola tego, który musi przekazać straszną nowinę. Policjant z Thames Valley poinformował go, że profesor Kent, wspaniały uczony i przyjaciel, został znaleziony bez życia na zboczu góry w Machu Piechu w Peru. Przyczyną śmierci był atak serca, lecz wszystko wskazywało na to, że spowodowała go próba samobójcza. Funkcjonariusz dodał, że póki co lepiej nie wdawać się w żadne szczegóły, gdyż śledztwo jest jeszcze na wczesnym etapie. Oficer kontaktowy w Limie utrzymywał łączność z peruwiańską policją. Dyrektor siedział przygarbiony za ogromnym, starym dębowym biurkiem, wolnymi ruchami dłoni masując sobie czoło. Westchnął ciężko i stwierdził, że po raz pierwszy, odkąd sięga pamięcią, znalazł się w sytuacji, w której nie wie, jak się zachować. Co powiedzieć Catherine? Profesor Kent był dla niej jak ojciec... W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę. Catherine jak zwykle promieniała; widok jej młodzieńczego zapału ponownie wzbudził w dyrektorze odruch buntu - dlaczego właśnie na niego spadł obowiązek oznajmienia tej straszliwej wieści? Twarz młodej kobiety zdradzała niepewność i zaniepokojenie. - Co się stało, panie dyrektorze? - Dziecko drogie, muszę pani z przykrością oznajmić, że profesor Kent nie żyje. Catherine osunęła się na krzesło z poszarzałą twarzą. Po chwili zebrała się w sobie. - Jak do tego doszło? Kiedy? - Podobno zmarł w nocy dwie doby temu w Peru, w Machu Picchu... Nieopodal ruin miasta Inków. Dopiero co była tu policja. Od razu po panią posłałem. Zamglone oczy Catherine zdradzały wstrząs, którego doznała. - Nie wierzę! Jak to się mogło stać? Na pewno zaszła jakaś pomyłka. Profesor mówił mi, że wybiera się do Meksyku. Miał wrócić wczoraj późnym wieczorem.

Dyrektor starał się, jak mógł, aby jego wypowiedź zabrzmiała dyplomatycznie. - Póki co niewiele jeszcze wiadomo, ale peruwiańska policja stwierdziła, że było to samobójstwo. Na twarzy Catherine odmalowało się niedowierzanie. Wyprostowała się gwałtownie. - Nie, to niemożliwe! To z pewnością jakaś okropna pomyłka!... Dyrektor wstał i okrążył biurko. Nie wiedząc, co robić, nalał wody do szklanki i podał młodszej koleżance. - Moja droga, jest mi bardzo przykro. Teraz wszystko w rękach policji... Powinna się pani uspokoić. Catherine pokręciła głową i spojrzała na dyrektora. - Profesor Kent nie miał żadnej bliższej rodziny, jego jedyna siostra zmarła przed trzema laty. Nawet nie ma komu powiedzieć, żeby zatroszczył się o pochówek. Jakie to tragiczne... Muszę dowiedzieć się więcej, to musi być pomyłka, proszę mi wierzyć! Wykluczone, by profesor popełnił samobójstwo!... Chcę osobiście pomówić z policją! Dyrektor uśmiechnął się do niej łagodnie. - Całkowicie to rozumiem, droga Catherine. Ale poczekajmy na pełny raport z Peru. Jestem pewien, że brytyjski oficer kontaktowy w Limie trzyma nad wszystkim pieczę. Jeśli pani sobie życzy, to gdy tylko raport dotrze, pojadę z panią na policję. Dzisiaj niewiele mogę zrobić, mam jeszcze kilka spotkań po południu... Nie mogę ich odwołać, choć bardzo bym chciał. Na młodej twarzy Catherine pojawił się wyraz determinacji. - Tak, rozumiem. Dziękuję, że od razu mi pan powiedział. Tak właśnie należało zrobić. Muszę sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Profesor Kent był moim najbliższym przyjacielem w Anglii, wie pan o tym. Wrócę do siebie i zastanowię się, co dalej. - Naturalnie, moja droga. To straszny dzień, naprawdę... Profesor Kent był wspaniałym uczonym i wyjątkowo zacnym człowiekiem. Ogromnie mi przykro. Catherine wstała, wzięła torebkę i ruszyła do drzwi. - Jeszcze jedno... - zaczął dyrektor, gdy Catherine położyła dłoń na klamce. Odwróciła się, by na niego spojrzeć. Miała wrażenie, że w tonie jego głosu zaszła ledwie wyczuwalna zmiana... A może tylko się jej zdawało. - Czy profesor mówił coś pani, kiedy się ostatnio widzieliście? Przekazał pani jakieś rzeczy? W głowie Catherine odezwał się dzwonek alarmowy. - Co pan ma na myśli?

Stary uczony mierzył ją nieruchomym wzrokiem. - Może pracował nad czymś i podzielił się tym z panią albo coś pani dał... Mógłbym przekazać wszystko policji, może by się do czegoś przydało... Zachowując spokój, Catherine patrzyła dyrektorowi prosto w oczy. - Niczego takiego sobie nie przypominam... Widziałam go ostatnio mniej więcej dziesięć dni temu, wypiliśmy herbatę na jego farmie w Cotswolds. Nie było żadnych podarków, niczego od profesora nie dostałam. I mogę pana zapewnić, że jak zwykle dopisywała mu pogoda ducha. Otwierając drzwi i wychodząc na korytarz, usłyszała jeszcze suchy głos dyrektora: - Straszne nieszczęście, naprawdę straszne. Catherine zamknęła za sobą drzwi. Serce biło jej mocno. Rozejrzała się, ale nikogo nie zauważyła. Wtedy otworzyła torebkę; list z Peru spoczywał na swoim miejscu.

3 Catherine skierowała się prosto do kwatery profesora Kenta. Miała do niej klucz, gdyż często korzystała z jego gabinetu i bogatej biblioteki, kiedy profesor podróżował. Nawet przebywając w kraju, profesor Kent wolał prowadzić badania w domu, na odosobnionej farmie w Oxfordshire, która świetnie się do tego nadawała. Stała tam typowa dla regionu Cotswolds wiejska chata z otoczonym kamiennym murkiem barwnym ogrodem, za którym zaczynały się łagodnie pofałdowane pola. Catherine spędziła tam wiele szczęśliwych chwil. Teraz domek będzie stał pusty, profesor Kent nigdy już do niego nie zawita. Wyszła na dziedziniec, a potem średniowiecznym chodnikiem ruszyła w stronę klatki schodowej. Okrążając prostokątny trawnik, wspominała swojego mistrza. Trudno było oswoić się z myślą o takiej tragedii... - Mogę pani jakoś pomóc, drogie dziecko? Był to głos portiera. Catherine poczuła na ramieniu jego rękę i nagle uprzytomniła sobie, że stoi na dziedzińcu z łzami spływającymi po policzkach. - Przepraszam cię, Fred. Mam okropny mętlik w głowie... - Próbowała się uśmiechnąć i otrzeć łzy z oczu. - Przynieść coś pani? - Nie, zaraz wezmę się w garść... Pójdę do kwatery profesora Kenta i trochę tam posiedzę. Po chwili znalazła się w wypełnionych książkami pokojach profesora. Nie wiedząc, co ze sobą począć, usiadła w jego ulubionym fotelu obok kominka i pogrążyła się w zadumie. W przytulnym gabinecie profesora myślała o tym, że jej mentor zmarł samotnie straszną śmiercią na zboczu góry oddalonej o tysiące mil. Nie, to nie mogło być samobójstwo, coś takiego w ogóle nie wchodziło w rachubę. Catherine zaczęła szukać w pamięci czegoś, co profesor powiedział w czasie ostatniego spotkania; czegoś, co wskazywałoby na tego rodzaju myśli. Jednak niczego takiego się nie doszukała. Kiedy odwiedziła go na farmie zaledwie przed dwoma tygodniami, emanował ciepłem i mówił ze swadą, tak jak zawsze. Rozmawiali o sprawach uczelni, profesor pokazał też Catherine rzadki okaz orchidei, którą przysłał mu przyjaciel. Umieścił kwiat obok okna w kuchni z nadzieją, że będzie żył i kwitł. Profesor Kent zapowiedział, że liczy na ponowne spotkanie po powrocie z podróży; chciał przedstawić Catherine staremu przyjacielowi, który interesował się jej dziedziną badań. Wtedy się rozstali. Położyła torebkę na kolanach, wyjęła kopertę i dokładnie się jej przyjrzała. Adres bez

najmniejszych wątpliwości napisany został ręką profesora. Dlaczego nie powiedziała o przesyłce dyrektorowi? Co ją powstrzymało? Nerwowym ruchem rozdarła kopertę. W środku znajdowała się foliowa koperta zawierająca plik map. Na samym wierzchu przyczepiona była kartka białego papieru wielkości pocztówki. Coś na niej napisano. Catherine niecierpliwie wsunęła dłoń do koperty, wyjęła karteczkę i odwróciła ją. Na widok treści napisu zamarła. W razie gdybym nie wrócił. Eureka 40 10 4 400 30 9 30 70 100 5 200 30 10 40 1 80 5 100 400 40 10 50 10 200 300 100 8 70 9 1 50 300 10 20 800 10 300 10 200 0051172543672 Co to wszystko, u licha, miało znaczyć? Catherine wstała i szybkim krokiem podeszła do biurka. Odsunąwszy na bok papiery profesora, położyła na blacie nadesłane przezeń mapy. Było ich siedem. Pomyślała ze smutkiem, że to jej szczęśliwy numer. Rozłożyła mapy i zaczęła się im uważnie przyglądać. Trzy zostały wygenerowane komputerowo; właśnie takie widuje się obecnie w atlasach. Cztery pozostałe były kopiami dawnych dokumentów. Oryginały musiały być bardzo stare, przypuszczalnie pochodziły z czasów przed początkiem średniowiecza i pokazywały różne miejsca na kuli ziemskiej. Nie rozpoznała regionów, które przedstawiały, bez wątpienia były to jednak autentyczne mapy, nie zaś wzięte z fantazji ilustracje: ukazywały wybrzeża, rzeki z dorzeczami, łańcuchy górskie oraz wyspy. Jakość papieru była różna, podobnie jak jakość kopii. Odczytując ponownie notkę i przyglądając się bezradnie zagadkowym mapom, Catherine poczuła, że ogarnia ją przerażenie. Co przedstawiają te mapy? I co może oznaczać list profesora?

4 James Rutherford zerknął na zegar w narożniku ekranu laptopa; była dwunasta pięćdziesiąt pięć. W pośpiechu zgarnął książki z biurka do torby i wyłączył komputer. Musiał czym prędzej wyjść z biblioteki. Był umówiony na spotkanie z profesorem Kentem, jednym z najtęższych umysłów w uczelni. Nie chciał się spóźnić. Poznał go zaledwie przed dwoma tygodniami, w czasie kolacji u jednego ze swoich kolegów. James przypadkowo usiadł obok profesora Kenta. Od razu pogrążyli się w rozmowie, gdyż profesor żywo interesował się mitami ludów starożytnych. Zainteresowanie profesora było nadzwyczajne, zważywszy na to, że mitologia nie miała nic wspólnego z jego dyscypliną naukową, tak w każdym razie zdawało się Rutherfordowi. Ogromny zakres wiedzy profesora Kenta wprawił go w zdumienie. Przez trzy godziny o niczym innym nie rozmawiali. Rutherford był jednym z czołowych znawców światowej mitologii w uczelni. Wszyscy jego koledzy znali starego profesora jako człowieka renesansu, lecz najbardziej słynął ze swego zamiłowania do botaniki. Jednak botanika wydawała się niesłychanie oddalona od świata starożytnych tekstów, tajemniczych mitów i legend. I właśnie to zadziwiło Jamesa. *** Dwa dni po tamtej rozmowie profesor całkiem niespodziewanie skontaktował się z Rutherfordem i zaproponował, by się spotkali. Rutherford przed chwilą wrócił z joggingu w parku uniwersyteckim do swojego przestronnego mieszkania w północnej części Oksfordu, najbardziej akademickim z przedmieść miasta. Anne, sprzątaczka, właśnie odkurzała podłogę. Wyczerpany James osunął się na fotel. W wieku trzydziestu ośmiu lat był szczupły, wysportowany i miał czuprynę krótko obciętych ciemnych włosów. Starannie wybierał to, co je i pije; mówiono mu, że nie wygląda na swoje lata, jednak dziesięciomilowa przebieżka robi swoje. - Miał pan gościa. Rutherford uniósł głowę. - Niestety, nie była to młoda dama. Anne uważała, że James powinien się ożenić, ustatkować i założyć rodzinę, zamiast marnować czas na - jak to nazywała - „siedzenie z nosem w starych księgach”. - Wciąż nie tracę nadziei... Któż mnie zatem odwiedził, jeśli nie kobieta moich marzeń? - Profesor Kent z All Souls. Anne przyniosła kopertę ze stołu w kuchni i wręczyła ją Rutherfordowi.

- Prosił, żebym to panu przekazała. James zerwał się z fotela, wziął od Anne kopertę i wyszedł na obszerny balkon, z którego rozpościerał się widok na akademickie boiska oraz okoliczne wzgórza. Zaczął czytać. Drogi doktorze Rutherford! Rozmowa z Panem w czasie kolacji sprawiła mi ogromną przyjemność. Narażając Pana na utratę cierpliwości, chciałbym kontynuować naszą dyskusję o starożytnych mitologiach. Sądzę, że dokonałem przełomowego odkrycia. Jestem przekonany, że w rozproszonych mitach i religiach świata znalazłem pewne ukryte, budzące trwogę przesłanie. Owa wiadomość, którą zdołałem odczytać, jest ostrzeżeniem od dawno wymarłego ludu. Ma ono umożliwić nam uniknięcie kataklizmu, którego ofiarą padł ów starożytny naród. Naszym najwyższym obowiązkiem jest ogłosić to przesłanie, gdyż w przeciwnym razie na naszą planetę spadnie kataklizm i przyniesie zagładę naszej rasie. Starożytni wiedzieli, że ludzkość podźwignie się z ruin i pewnego dnia będzie w stanie odczytać treść owej przestrogi. Istnieją jednak siły, które chcą udaremnić jego rozpowszechnienie i chyba odkryłem dlaczego. Byłbym zaszczycony, gdyby zechciał Pan zajść do mnie na kawę w mojej uniwersyteckiej kwaterze nie w przyszłym tygodniu, lecz w następnym. Może we wtorek o trzynastej? Jeśli nie otrzymam odmowy, oczekuję Pana o umówionej porze. Z serdecznymi pozdrowieniami Prof. Kent Rutherford nie wierzył własnym oczom. Od treści listu mogło zakręcić się w głowie. Profesor Kent - wybitny uczony i akademik, a przy tym człowiek roztropny - twierdził, że odkrył dowody obalające cały gmach wiedzy na temat rozwoju ludzkiej cywilizacji, a zarazem świadczące o tym, że ludzkość znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wszystko to brzmiało sensacyjnie, lecz doświadczenie nauczyło Rutherforda, że trzeba mieć otwartą głowę. Wyznawał credo Królewskiego Towarzystwa Naukowego: Nullius in verba, czyli Niczego nie przyjmuj na wiarę.

5 Catherine nie wiedziała, co ma robić. Rozejrzała się po gabinecie profesora, po dobrze znanych sprzętach oraz książkach i jej oczy wypełniły się łzami. Wszystko nieubłaganie przypominało jej o tym, że już nigdy go nie zobaczy. Wróciła pamięcią do pierwszej wizyty na farmie profesora przed laty. Ona była doktorantką Uniwersytetu Yale na stypendium Rhodesa, a profesor, bliski przyjaciel jej rodziców, zaproponował, że otoczy ją opieką w czasie jej pobytu w Anglii. Już wówczas nosił charakterystyczną białą brodę. *** - Och, niewielu jest takich, którym odpowiadałoby moje życie naukowca pustelnika - rzekł ze śmiechem profesor. Spacerowali po ogrodzie pełnym kwiatów i niskich krzewów, z sadzawką pośrodku, a później ruszyli słonecznym polem do jednego z dwóch lasów sąsiadujących z posiadłością. Krajobraz miał w sobie subtelny angielski urok, toteż Catherine rozumiała, czemu profesorowi tak się tam podoba. - Ależ naturalnie, że nie potrzebuję trzydziestu pięciu akrów. Nie jestem obszarnikiem, kupiłem tyle ziemi wyłącznie ze względu na to, co zdarzyło się w poprzedniej wiosce, w której mieszkałem. Dziesięć lat. Przez ten czas wioska uległa spustoszeniu jak po przejściu hord Dżyngis-chana. Wydarto jej serce, burząc budynek poczty i pubu, następnie szkołę, a później cała okolica padła łupem wielkiego biznesu. Kiedy tam przybyłem, okoliczne pola i łąki były chlubą hrabstwa. Latem pola mieniły się czerwienią maków i zielenią kukurydzy, sąsiadującej ze złotą pszenicą. W słoneczny dzień pod błękitnym niebem nie było bodaj piękniejszego i bardziej olśniewającego widoku po tej stronie kuli ziemskiej! Ale łąki pełne dzikiego kwiecia odeszły w przeszłość, ich miejsce zajęły połacie wysokopiennej trawy i bezduszne biurowce. Catherine pamiętała elegijny ton profesora, gdy opowiadał o więzi łączącej niegdyś ludzi z ziemią i z porami roku, i o brutalnym jej zerwaniu. Niektórzy jego koledzy krzywili się na takie przekonania. Gdy profesor Kent zdobył sympatyków z ruchu zielonych w Oksfordzie, którzy zaczęli do niego przyjeżdżać rowerami, główny tutor określił go mianem guru i wyśmiał przy stole. Jednak Catherine zawsze uważała profesora za spokojnego i zacnego człowieka. Dotarli nad rzeczkę, usiedli i wsłuchali się w łagodny szmer wody. Catherine pamiętała, że profesor zdjął buty. Widok sławnego uczonego, gmerającego palcami w wodzie, wydał się jej niemal komiczny. - Na całej planecie, gdziekolwiek spojrzeć, widzi się to samo. Wycinanie lasów,

osuszanie mokradeł... Wszechobecne zanieczyszczenie. Każdego dnia giną kolejne gatunki zwierząt, pole magnetyczne Ziemi przesuwa się i nikt nie wie, jakie mogą być tego skutki. Powłoka ozonowa chroniąca wszystkie żywe istoty przed promieniowaniem ultrafioletowym słońca kurczy się w zastraszającym tempie, powietrze, którym oddychamy, zawiera coraz mniej tlenu, a coraz więcej dwutlenku węgla - trucizny, która niszczy nas i nagrzewa planetę. Dlaczego tak postępujemy? Ponieważ przywiązaliśmy się do idei postępu ekonomicznego, a nasze instytucje społeczne nie są w stanie dostrzec skali problemu i stawić mu czoła. To bowiem wymagałoby zbyt wiele wyobraźni i poświęceń. Czemu nie dotknie pani wody, drogie dziecko? Jest wspaniała! Catherine z uśmiechem ściągnęła buty i skarpetki i spuściła bose stopy do wody. Profesor miał rację. Cudownie było poczuć dotyk wody na skórze. Stwierdziła, że jako cudzoziemka powinna dostosowywać się do miejscowych zwyczajów. - Absolutnie tak! Zobaczy pani, że mają one głęboki sens. W piękny słoneczny dzień, taki jak dzisiaj w Anglii, po prostu trzeba korzystać z uroków natury! - odparł profesor. - Lecz żeby odpowiedzieć na te wszystkie wyzwania - ciągnął bardziej rzeczowym tonem - musimy dostrzec, że społeczeństwo przemysłowe ze swoimi coraz potężniejszymi instytucjami, fascynacją wzrostem gospodarczym i techniką stopniowo traci z pola widzenia to, co powinno być naszym prawdziwym celem. Musimy się obudzić i zobaczyć, że struktura naszego społeczeństwa umożliwia powstawanie tych olbrzymich ośrodków władzy, które zaczynają żyć swoim życiem i stopniowo stają się czymś więcej niż tylko sumą poszczególnych części. W dwudziestym pierwszym wieku naszym celem powinno być rozpraszanie władzy, zapobieganie powstawaniu jej gigantycznych destrukcyjnych skupisk. Jeśli one zwyciężą, wessą nas wszystkich i zmiażdżą. Jestem jednak daleki od optymizmu; władza ma swoją logikę działania i wie, jak odwoływać się do najgorszych stron ludzkiej natury. Catherine siedziała ze stopami zanurzonymi w chłodnej wodzie. Spoglądając na złociste łany zbóż, przyznawała profesorowi rację. - Ależ ja panią zanudzam - żachnął się profesor. - Powinniśmy napić się herbaty. Jak tak można - zwabić nową studentkę do domu, a potem pleść bez końca o swoim warsztacie naukowym i nawet nie zaproponować niczego do picia! Wrócili niespiesznie, brnąc boso przez wysoką trawę i śmiejąc się beztrosko. - Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałam, gdy oznajmiono mi, że mam wyjechać do Oksfordu. Dziękuję panu, profesorze. *** Catherine została raptownie wyrwana z radosnych wspomnień i wróciła do

zatrważającej rzeczywistości. Ktoś mocno pukał do drzwi...

6 Wystraszona Catherine wcisnęła kartkę do torebki, położyła mapy na biurku i szybko schowała je pod papierami. Następnie wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi. Na korytarzu cierpliwie czekał wysoki, ciemnowłosy, przystojny młody mężczyzna. Uśmiechnął się i wyciągnął dłoń na powitanie. - Hej - rzekł ciepłym krzepiącym głosem. - Nazywam się James Rutherford. Poznaliśmy się w czasie przyjęcia u dyrektora. Jestem klasycystą z kolegium Brasenose. Catherine poczuła się nieco zdezorientowana. Rozpoznała wprawdzie twarz przybysza - wszak na uniwersytecie młodzi, zabójczo przystojni naukowcy należą do rzadkości - lecz wciąż była w szoku i nie umiała od razu nawiązać zwyczajnej rozmowy. Nie wiedząc, co robić, otworzyła drzwi i wpuściła Rutherforda do środka. Ten wyglądał na zafrasowanego. - Właśnie usłyszałem wiadomość od portiera - rzekł, zanim Catherine otworzyła usta. - Bardzo mi przykro. Nie mogę uwierzyć, że to prawda. Catherine momentalnie opuściła gardę. Westchnęła i pokręciła głową. Na chwilę zapomniała o kartce i mapach. - Tak, to straszne... Zamilkli na moment, a potem Rutherford przedstawił cel swojej wizyty. - Proszę wybaczyć, nie zamierzałem się narzucać. Portier powiedział, że pani tu jest, chciałem więc tylko zapytać, czy wie pani coś więcej o tym nieszczęściu. Może mógłbym jakoś pomóc? Catherine podeszła do biurka. Zauważywszy, że róg jednej z map wystaje spod stosu papierów, stanęła tak, by zasłonić go przed wzrokiem gościa. - Nie, ale bardzo dziękuję. Jestem wstrząśnięta. Byłam jednym z najbliższych przyjaciół profesora, ale wiem tyle samo, co pan. To wszystko jest takie tajemnicze, nic do siebie nie pasuje... Rutherford wciąż stał niezręcznie na środku pokoju. - Miałem się spotkać z profesorem, byliśmy umówieni. Prawie go nie znałem. Widywałem go w telewizji, rzecz jasna, czytałem jego książki, ale spotkaliśmy się tylko raz. Poczułem się zaszczycony, bo przysłał mi kartkę z propozycją spotkania. Napisał, że chce poznać moją opinię na pewien temat... Przepraszam, pójdę już. To dziwne, bo profesor wyglądał na szczęśliwego człowieka. Rutherford odwrócił się do drzwi. On może mi pomóc, pomyślała Catherine. Może będzie wiedział, co przedstawiają te starożytne mapy. W końcu jest wybitnym naukowcem.

Uchwyciła się łapczywie tej myśli, czując przemożne pragnienie rozwiązania zagadki. Warto było zaryzykować, bo czy miała coś do stracenia? - Być może faktycznie mógłby mi pan pomóc. - Co mogę zrobić? Chce pani, żebym skontaktował się z którymś z jego kolegów i przekazał tę smutną wiadomość? Catherine zawahała się. Czy można mu zaufać? Czy to zwykły zbieg okoliczności, że akurat dzisiaj miał wyznaczone spotkanie z profesorem? A może coś się za tym kryje? Nim pokaże Rutherfordowi mapy i list, musi się dowiedzieć, w jakim celu profesor zamierzał się z nim dzisiaj spotkać. - Powie mi pan, o czym właściwie profesor chciał z panem rozmawiać? Zadając to pytanie, Catherine przyglądała się uważnie twarzy gościa. Ten wzruszył ramionami. - Pokażę pani list, który mi zostawił. Rutherford wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyciągnął kartkę, którą profesor Kent zostawił Anne. Podszedł i podał ją Catherine. Ta przeczytała szybko list i zmarszczyła brwi. Podniosła wzrok. - Profesor wygłasza w tym liście bardzo daleko idące tezy. Wie pan, co się za nimi kryje? Czy w trakcie wcześniejszych rozmów poruszali panowie te zagadnienia? Rutherford zamyślił się. - Cóż, po pierwsze rozmawialiśmy ze sobą tylko raz. Zawsze podziwiałem profesora Kenta. Wierzę mu, gdy mówi, że nasze postępowanie prowadzi nas ku samozagładzie... Natomiast on mnie nie znał, po prostu usiedliśmy obok siebie przy stole w czasie kolacji w kolegium Balliol. Gdy tylko usłyszał, że głównym przedmiotem mojego zainteresowania jest mitologia klasyczna, zaczął rozmowę, która potrwała do końca przyjęcia. Ściśle rzecz biorąc, profesor zadawał pytania, a ja usiłowałem na nie odpowiadać. - Jakie to były pytania? - Najbardziej interesowały go relacje o starożytnych kataklizmach. Odniosłem wrażenie, że mają one jakiś związek z jego badaniami. Pytał na przykład o biblijny potop. Uważał, że był to prawdziwy kataklizm, który wydarzył się w jakimś okresie starożytności. - Co chce pan przez to powiedzieć? Czy istnieją jakieś mity pochodzące z innych regionów świata, opowiadające o potopie, które potwierdzają hipotezę profesora Kenta? - Z całą pewnością - odparł Rutherford, nie mogąc powstrzymać się od smutnego śmiechu. - Jest ich około siedmiuset i wciąż poznajemy nowe. - Aż tyle?! A zatem opowieść o Noem nie jest jedyna?

- To zbyt delikatnie powiedziane. Tę samą przypowieść można usłyszeć w każdym miejscu na świecie. - Naprawdę? Rutherford ucieszył się, że może być pomocny i entuzjastycznie odpowiedział na pytanie Catherine: - Tak, weźmy na przykład Chiny, Państwo Środka. Chińczycy mają mit o potopie niemal identyczny jak nasz. Dowiadujemy się z niego, że ludzie stali się aroganccy i lekceważyli bogów, ci zaś wywrócili wszechświat do góry nogami i potrząsali nim jak dziecko zabawką, a wówczas gwiazdy, planety i Ziemia potoczyły się po niebie. Spadł deszcz i ziemię przykryła woda. Catherine otworzyła szeroko oczy, lecz zanim poprosiła Rutherforda o więcej szczegółów, ten podjął wątek: - Nie trzeba jednak sięgać aż do Chin. Grecy, czyli naród europejski, też mają wielki mit o potopie, występuje w nim nawet odpowiednik Noego, Deukalion. Podobnie Celtowie i wikingowie, a także Hindusi. Przytoczę ich wersję mitu. Manu, bohater tej opowieści, widzi małą rybkę w kałuży nieopodal domu. Rybką jest bóg Wisznu, który prosi Manu o ochronę przed niebezpieczeństwami zagrażającymi mu na ziemskim świecie i obiecuje w zamian wielką nagrodę. Manu wyjmuje rybkę i przenosi ją do większej kałuży, lecz nazajutrz widzi, że ryba znacznie urosła, musi ją więc przenieść do jeziora. Ryba rośnie coraz bardziej, nie mieści się w jeziorze, więc Manu wpuszcza ją do morza. W dowód wdzięczności Wisznu ostrzega Manu o nadchodzącym potopie. Mówi mu, żeby zbudował mocną łódź i zebrał nasiona wszystkich roślin na świecie, a także po parze zwierząt każdego gatunku. Na koniec każe mu wsiąść do łodzi. Nadchodzi potop i Manu zostaje ocalony. Wisznu gna łódź po oceanach, by wreszcie pozwolić jej osiąść na górze gdzieś na północy. Można zatem powiedzieć, że Manu, Deukalion i Noe to ta sama mityczna postać. Chce pani usłyszeć więcej przykładów? Catherine uśmiechnęła się zachęcająco. Była pod wrażeniem. - Wydaje mi się, że profesor Kent uważał, iż wszystkie te mity mają u swego źródła prawdziwe wydarzenie - podjął z nutą zadumy Rutherford. - Stwierdził, że zawarta jest w nich tajemna myśl - we wszystkich ta sama - i że nasi przodkowie za pomocą tych mitów ślą nam z odległej przeszłości ostrzeżenie o zbliżającym się kataklizmie. - A zatem to miał na myśli, pisząc w liście, że odkrył starożytne przesłanie... - Tak właśnie sądzę. Byłem bardzo ciekaw, co powie. Przełomowych odkryć często dokonują nowicjusze w danej dyscyplinie wiedzy, a to, o czym mówił profesor, zapowiadało

się na największy przełom wszech czasów. Miałem nadzieję, że profesor może się okazać kimś w rodzaju Heinricha Schliemanna. - Kto to taki? - Schliemann był archeologiem amatorem. W tysiąc osiemset siedemdziesiątym pierwszym roku odkrył miejsce, w którym leżała starożytna Troja. Powiodło mu się w interesach i w wieku pięćdziesięciu lat miał już fortunę. Uświadomił sobie, że nie będzie musiał więcej pracować, poszedł więc na Sorbonę i zdobył stopień naukowy z klasycystyki. Zajął się badaniem Iliady, eposu opowiadającego o losach Troi. Doszedł do wniosku, że jest to coś więcej aniżeli mit, że Homer opisał istniejące w pradawnych czasach miasto, że Achilles i Helena Trojańska byli prawdziwymi ludźmi, a nie postaciami literackimi. Nie muszę dodawać, że nikt mu nie uwierzył i że społeczność naukowa go wyśmiała. Jednak po trzech latach poszukiwań na wybrzeżu Morza Egejskiego odkrył ruiny Troi i udowodnił wszystkim, jak bardzo się mylili. Pomyślałem, że profesor Kent może zostać drugim Schliemannem... Nowicjuszem w obcej sobie dotąd dziedzinie badań, który dokonuje nadzwyczajnego odkrycia, bo nie krępują go żadne z góry powzięte założenia, który podąża za intuicją. Catherine zamyśliła się. Coś jej mówiło, że zagadkowe dociekania profesora Kenta miały związek z tajemniczymi mapami i że Rutherfordowi można zaufać. Wciąż jednak nie wyzbyła się wątpliwości. Spojrzała mu głęboko w oczy i odetchnęła głęboko. Podjęła decyzję. Pokaże mu mapy, lecz na razie nie wspomni o kartce. - Chcę panu pokazać coś ważnego. Zdziwi się pan, ale ma to związek z dzisiejszymi wydarzeniami. Jest pan znawcą epoki klasycznej. Zna się pan na starych mapach? Rutherford był zaskoczony. - Owszem, trochę. Catherine odwróciła się do biurka i wyciągnęła spod papierów stare mapy. Rozkładając je, była bardziej niż kiedykolwiek przekonana, że pokazują rzeczywiste regiony. - Proszę spojrzeć na te mapy i powiedzieć mi, czy poznaje pan któreś z tych miejsc, czy te mapy z czymś się panu kojarzą. Zapewne zabrzmi to dziwnie, ale mają one związek z tym, co się stało. Otrzymałam je tuż przed śmiercią profesora Kenta. Rutherford zbliżył się do biurka i uważnie przyjrzał się mapom. Po chwili podniósł głowę i spojrzał z powagą na Catherine. - Obawiam się, że nie mogę pani pomóc. Catherine była srodze zawiedziona. Nagle Rutherford uśmiechnął się.

- Ale znam kogoś, kto jest specjalistą w tej dziedzinie. Doktor von Dechend, emerytowany profesor geografii. Byłem na paru jego wykładach, to wybitny umysł... Oczy Catherine rozbłysły. - Ależ oczywiście, von Dechend! Czemu sama na to nie wpadłam? Jest tutaj, w All Souls! Rutherford wyglądał na zaskoczonego. - Zna go pani? - Naturalnie, że tak. Ale zupełnie o nim nie pomyślałam. Często gawędzimy w pokoju wykładowców, lecz nigdy nie nawiązujemy do spraw fachowych. Rutherford spoważniał. Nie chciał, by spotkanie z piękną i intrygującą Catherine Donovan zakończyło się w taki sposób. Wszystko to było niesłychanie ciekawe i jakże różne od codziennej rutyny akademickiej. - Pójść z panią? Może jeszcze się do czegoś przydam, choć do tej pory niczym szczególnym się nie wykazałem... Catherine nie była pewna, co powiedzieć. W co ja się pakuję?, myślała. Jeszcze kilka godzin temu prowadziła kończący rok akademicki wykład, a teraz usiłuje rozwikłać sprawę tragicznej śmierci przyjaciela i jego udziału w bardzo osobliwych badaniach. Wiele wskazywało na to, że pójdzie tym tropem, prowadzącym w nieznane... Spojrzała na Jamesa Rutherforda. Była mu wdzięczna za jego krzepiący spokój i opanowanie. Na myśl o tym, że sama miałaby zmierzyć się z mroczną zagadką śmierci profesora Kenta, zrobiło jej się niedobrze... Po raz pierwszy od chwili, gdy ogłosiła zakończenie wykładu, poczuła się pewnie. - Tak, będę panu bardzo wdzięczna.