mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 657
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 744

Matuszkiewicz Irena - Przeklęte , zaklęte

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :507.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Matuszkiewicz Irena - Przeklęte , zaklęte.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 127 stron)

Irena Matuszkiewicz Przeklęte, zaklęte l-Vo szyn siei i S-ka С г п г ^ N (—t- N со тс О) і г - іііііі'і п і і^мгі ГтііШт Tej samej autorki polecamy: Agencja Złamanych Serc Dziewczyny do wynajęcia Salonowe życie Irena Matuszkiewicz Przeklęte, zaklęte "P»*OS2ynsl

chwili, dla jednego pstryknięcia, lecz dla pamięci przyszłych pokoleń. Dla wnuczki, prawnuczki, a może jeszcze pra, pra. Ktoś jej powiedział, najpewniej Ela, że takie zdjęcie da radę przetrwać sto lat i więcej. Dla stu lat warto było włożyć najlepsze, kościółkowe ubranie: sukienny kaftan z baskinką, długą, marszczoną spódnicę i solidne półbuty ze skóry. Na głowę narzuciła wełnianą chustę, bez której przyzwoita mężatka, a tym bardziej wdowa nie powinna się ludziom na oczy pokazywać. Chusta nie zasłania czoła, pokazuje trochę włosów. Mimo siedemdziesiątki babka Marcysia wciąż miała czarne włosy i twarz czerstwą, choć pomarszczoną. Ta twarz nie unikała słońca w polu, ale też nie znała innych kosmetyków niż szare mydło i serwatka. Choć babka Marcysia otwiera korowód kobiet w albumie, przecież nie zawsze była babką. Patrząc na pooraną zmarszczkami twarz, na usta, które szczelnie osłaniają bezzębne dziąsła, trudno sobie wyobrazić, że ona kiedyś też była dzieckiem, a potem całkiem niebrzydką dziewką, jak - bez najmniejszej ujmy - mówiono w jej wsi o pannach na wydaniu. A przecież była. Była z całą pewnością! Z dzieciństwa zapamiętała niewiele. Pierwsze czternaście lat zawieruszyło się w niepamięci. Czasem tylko wracały jakieś okruchy wydarzeń: poszturchiwanie braci, bolesny upadek z wozu, czerwona chustka, którą tatulo przywieźli z Zamościa, no i jeszcze wielki strach przed końcem świata. 6 W dwudziestym wieku świat obowiązkowo miał się skończyć, tak mówili ludzie we wsi. Marcysi żal było rozstawać się z życiem w wieku czternastu lat. Wreszcie nastał ten dwudziesty wiek, we wsi nie rozpadła się nawet jedna chałupa, czyli świat wciąż istniał. * W maju, tuż po zimnej Zośce, dziedziczka Okulewiczowa znowu upomniała się o Marcysię, najmłodszą córkę Patoków. Zapamiętała ją z poprzedniego roku jako dziewczynę silną, zwinną i chętną do pracy. Początkowo chciała ją nawet zostawić w domu. Marcysia wydawała się bystra, odpowiadała roztropnie i miała ładną prezencję. W fartuszku i czepecz-ku wyglądałaby lepiej od niejednej miejskiej pokojówki. Co z tego, kiedy na pokoje całkiem się nie nadawała. Nie czuła domowych porządków, bała się śliskich podłóg, nie rozumiała, czego od niej chcą, co ma wycierać i odkurzać, jeśli wszystko lśni. Po trzech dniach z płaczem poprosiła dziedziczkę, żeby ją zwolniła z obowiązku. Tłumaczyła, że na pokojach to nie jest prawdziwa robota, taka jak w polu czy w ogrodzie. Bardzo się ucieszyła, kiedy wysłano ją do warzywniaka. Z oddaniem przepracowała wiosnę, lato i jesień. Zamiast pieniędzy za dniówki dostała dobre słowo i pelerynę po panience Eleonorze. I jeszcze coś, czego nie uznała za zapłatę, tylko za zgryzotę, o której nawet w domu nie mogła opowiedzieć. - Marcysiu, jaki to znak? - spytała zeszłego lata panienka Eleonora i nagryzmoliła na ścieżce zygzak. Były wakacje, panienka szukała jakiegoś pożytecznego zajęcie dla zabicia nudy. Domowej służby nie mogła nękać ze względu na obecność matki. Dziedziczka Okulewiczowa przeciwna była mieszaniu chłopstwu w głowach naukami. Czy to ktoś pisuje do włościan listy, żeby koniecznie musieli umieć czytać? - mawiała. A jak nawet się zdarzyło, że ten czy ów go- 7 spodarz dostał jakieś pismo, to do dworu przyszedł. Nawet lepiej tak było, bo dwór wiedział, co się we wsi dzieje. Panienka Eleonora znała niechętny stosunek matki do szerzenia oświaty, dlatego dała spokój kuchennym dziewkom, a upatrzyła sobie Marcysię w warzywniaku, z dala od dworu. Nakreśliła zygzak na ścieżce i patrzyła surowo, całkiem jak guwernantka na nią, kiedy ćwiczyły francuski akcent. - Wygląda jak daszek chałupy od szczytu - zauważyła trafnie Marcysia. - Daszek! - prychnęła panienka. - To jest litera A. Zapamiętaj! - A mnie na co to wiedzieć? - Musisz to wiedzieć. Każdy Polak, nawet najbiedniejszego stanu musi to wiedzieć. Pójdź, będę cię uczyć! - powiedziała z powagą panienka. Eleonora, choć młodsza od Marcysi, uparła się, że wie lepiej, czego ludowi potrzeba. To, że Polska była w niewoli, że na Zamojszczyźnie panoszyli się Rosjanie i wokół nie było ani jednej szkółki elementarnej, to wszystko nie znaczyło jeszcze, że naród miał zostać ciemny. Przez lato i jesień Marcysia poznała cały drukowany alfabet. Musiała być bardzo zdolna, bo ani panienka nie była dobrą nauczycielką, ani ona nie przykładała wagi do zdobywanej wiedzy,

jednak jesienią nieźle już sylabizowała i nawet potrafiła napisać: MARCYJAN-NA PATOK. Drukowanymi literami, ma się rozumieć. Panienka była zachwycona, zwłaszcza sobą i swoim pomysłem. Przed zimą dała Marcysi kilka kartek z książki, która już wcześniej rozpadła się z zaczytania bądź ze starości. Całej książki nie dała ze strachu, ale kartki poświęciła, rozumując całkiem prawidłowo, że uczennica powinna przez zimę sporo ćwiczyć, by dojść do wprawy. Wiosną miały się zabrać do nauki pisania. Marcysia wsadziła kartki pod koszulę na piersiach, i biegnąc do domu, o niczym innym nie myślała, jak tylko o zna- 8 lezieniu porządnego schowka w chałupie. Nie bała się Rosjan, o nich całkiem zabyła, trzęsła się na wspomnienie ojców. Przez skórę czuła, że tatulo nigdy jej nie daruje sylabizowania. Jak mocno się rozeźli, może nawet pięścią przyłożyć. Rzadko to robił, najczęściej za łamanie przykazania, że dzieci i ryby głosu nie mają, lecz tym razem rzecz była poważna. Najmłodsza latorośl w rodzinie próbowała odwrócić odwieczny porządek świata i wynieść się ponad ojca, matkę i braci. Poglądy ojca na naukę były wyjątkowo zbieżne z poglądami dziedziczki Okulewiczowej, choć z całą pewnością nigdy na ten temat nie rozmawiali. Na inne też nie. Ojciec powtarzał za swoimi ro-dzicielami, a oni pewnie za swoimi, że lepszy chłopski rozum i mądrość życiowa niż pańskie nauki. Do roboty w polu, do krów i koni znajomość literek niepotrzebna. Chłopu wystarczy umiejętność prostego rachowania, żeby na targu nie dać się oszukać, i ta wiedza, którą ojcowie przekazują synom, matki córkom. Dziewka na ten przykład powinna być cnotliwa i pobożna, ojcom posłuszna i pracowita. Ostatnia zaleta wymagała szerszego rozwinięcia. Oprócz pacierzy dziewka musiała umieć strawę uwarzyć, haftkę przyszyć, krowę wydoić i w obejściu porządek utrzymać. Marcysia pobożność wyssała z mlekiem matuli, małomówność i pracowitość odziedziczyła po ojcu, a była tak zwinna, że w polu wystarczyła za dwu parobków. Tatulo często powtarzał, że w robocie braciszkowie do pięt jej nie dorośli. Braciom to było mocno nie w smak, więc zamiast się z robotą poprawić, patrzyli tylko, jakby się na Marcysi zemścić. Najczęściej skarżyli, że z igłą sobie nie radzi, że dziurę dziurą próbuje załatać. Trochę w tym gadaniu było prawdy. Nie lubiła w domu siedzieć, kiedy na zewnątrz prawdziwa robota czekała. Chyba że chleb trzeba było upiec. Dla chleba robiła wyjątek. Najlepsze we wsi gospodynie jak miały od kogoś pożyczyć bochenek, to przybiegały do Patoków. Potem oddawały swój, też dobrze rozczyniony i wyrobiony, ale żaden nie umywał się do Marcysinego. 9 Mimo wiecznych swarów z braćmi Marcysia czuła się w domu szczęśliwa, zwłaszcza przy tatulu. Za nic nie chciałaby sprawić mu przykrości, dlatego tak bardzo parzyły ją kartki wydarte z książki. Wpadła do chałupy i rozejrzała się z lękiem, czy nikt nie patrzy. Pierwsze z brzegu stało łóżko braci, używane tylko zimą, kiedy przenosili się ze stodoły do domu. Odgięła pałatkę, rozgrzebała słomę, potem znowu wszystko elegancko uładziła. Wreszcie mogła odetchnąć. Awantura wybuchła tuż przed Godami, kiedy matula słomy do łóżek dokładała. Wymacała kartki i straszny lament podniosła. A skąd? A kto? A co to w ogóle za świństwo bezbożne, które na modlitewnik nie wygląda? A choćby i modlitewnik, to sam chłopakom do łóżka nie wskoczył, bo i po co, jeśli oni niepiśmienni? Ojca zaraz wezwała i zaczęli razem deliberować nad głupotą synów. A ci gęby pootwierali, oczy wybałuszyli, aż żal było patrzeć. Zapierali się jeden przez drugiego, lecz dowody mówiły same za siebie. Na Marcysię nikt nawet nie spojrzał. Siedziała w kątku i popłakiwała. Wyglądało, że płacze z żalu nad braćmi. Nic bardziej mylnego. Braciszkowie nie przepuścili żadnej okazji, żeby zaleźć jej za skórę, bo matula i tak zawsze brała ich stronę, więc jeśli los, choć raz, inaczej wszystko ułożył, to znaczyło, że los bywał czasem sprawiedliwy. Nie żałowała braci, płakała nad sobą, że nie może się pochwalić umiejętnością, jakiej żadna inna dziewka we wsi nie posiadła. Powoli poczucie winy zaczęło ustępować miejsca dumie. Nie zaniedbała nauki tak zupełnie. Dla wprawy kreśliła literki na piasku i wciąż wszystkie pamiętała. Wieczorami zaś, kiedy sen od razu nie przychodził, roiła, że jest już gospodynią i kupuje sobie w Zamościu prawdziwy modlitewnik oprawiony w czarną skórkę, jota w jotę taki sam, z jakim dziedziczka zasiadała w kościelnej ławce. Ona, Marcysia, też wchodziła do kościoła z modlitewnikiem, a sąsiadki aż przysiadały ze zdziwienia i zazdrości. Dla takiej jednej chwili, 10

choćby widzianej tylko w marzeniach, warto było powtarzać literki. Minął rok iw połowie maja dziedziczka przysłała do Pato-ków dziewczynę z wiadomością, że Marcysia potrzebna jest w ogrodzie. Ojcom Marcysi nie było to w smak. Gospodarska córka miała dosyć roboty na swoim, nie musiała pańskich kątów wycierać. Co miał Patok zrobić? Iść z protestem do dworu, że córka w domu potrzebna, bo żona słabuje? Niby mógł, ale nie poszedł, żeby z dworem bez wyraźnej potrzeby nie zadzierać. Zawszeć to w razie choroby albo nieszczęścia lepiej było mieć dziedziczkę po swojej stronie. Zresztą nie zabierała Marcysi na stałe, tylko na kilka godzin dziennie. Przykazał córce, że obowiązkowo ma spytać o zapłatę i nie godzić się zbyt tanio. Gadał i gadał, jakby sam siebie chciał przekonać, że to możliwe. Okulewiczowa uchodziła za wielką sknerę. Jedno, co zapewniała robotnikom, to gorącą strawę raz dziennie. Parobkom bardzo niechętnie za robotę płaciła, a dziewczynom prawie wcale. Czasem szmat im nadawała byle jakich, a czasem tylko obiecała, że coś da. Za to wymagająca była aż do przesady, nikomu nie wierzyła i wszystkiego sama próbowała dopilnować. I tak, drugi rok z rzędu, Marcysia biegała do dworu, żeby doglądać pańskiej marchewki i szparagów. Panienka Eleonora przestała bywać w warzywniaku, widać dosyć miała swoich zajęć z guwernantką, a i Marcysia też o nauce pisania nie myślała. Był maj. Zwykle w maju na wiejskie dziewczyny nachodziła pora szczególnej religijności. Na chłopaków zresztą też. Spotykali się wieczorami pod figurą Matki Boskiej, chwalili łąki umajone i strzelali oczami niekoniecznie w celach pobożnych. Siedemnastoletnia Marcysia chyba wpadła w oko najprzystojniejszemu z całej wsi, Frankowi Kobzie. Udawał, że nie patrzy, a patrzył, udawał, że stoi w gromadzie, a dziwnym trafem zbliżał się do niej i zbliżał. Kiedy wracali do wsi całą gromadą, parę razy do Marcysi zagadał. Od jego słów, nawet ta- ll kich zwykłych, o orce albo siewie, wypełniała ją od środka wielka słodycz. Franek był wysoki, jasnowłosy, ale i Marcysi niczego nie brakowało. Kucharka ze dworu powiedziała raz, że Marcysia bardziej by się z urody na dziedziczkę nadała niż panna Eleonora. Oj, uśmiała się wtedy Marcysia, uśmiała, bo co to za dziedziczka, co biega na bosaka od wiosny do jesieni i bez roboty żyć nie umie. A że niebrzydka, to może i prawda. Mocna w sobie, ale szczupła, cieniutka w pasie, czarnowłosa i długonoga. Zaś, co się tyczy panienki Eleonory, to tylko strój ją wyróżniał, jasne sukienki, białe pończoszki i pantofelki z klamerką. Tylko strój i piękne imię, bo przecie nie uroda. Po matce krótka, przysadzista, z włosami, pożal się Boże, niczym pajęcze nitki i z nosem tak zadartym, że rozmówca chciał, czy też nie, w sam środek nosa zaglądał. Jednak to Eleonora była dziedziczką, a Marcysia prostą chłopką, wcale nie z tych najbogatszych we wsi. Z najbiedniejszych też nie, choć tatulo posagu wielkiego nie obiecywali. Marcysia wierzyła, że rodziciele potraktują ją sprawiedliwie i nie zaprzątała sobie głowy posagiem. A już na pewno nie pod figurą, kiedy Franek patrzył. Wtedy trochę się modliła, a trochę myślała, co zrobić, żeby podsycić w nim zaciekawienie. I wymyśliła. W izbie, przy świętym obrazie, wisiały matusine najprawdziwsze korale, warte cielaka, a może i krowę. Z trzech sznurków został jeden, obiecany Marcysi na wiano. Wszystkie koraliki miały kształt beczułek nawleczonych tak zmyślnie, że największe paciorki były na środku. Marcysia bez zastanowienia ściągnęła korale ze ściany i nasadziła na szyję. Przejrzała się w okiennej szybce, i to, co zobaczyła, mocno ją zadowoliło. Od góry widziała tylko dopasowany stan od spódnicy z błękitnego płótna w biały rzucik. Spod stanu wystawały rękawy lnianej koszuli i wysoki kołnierzyk. Dołem (dołu już w szybce nie widziała) szła spódnica marszczona suto po bo- 12 kach, błękitna w rzucik, z przypasanym niebieskim fartuchem. Odkąd na świecie zrobiło się ciepło, Marcysia z ulgą zrzuciła barchanową halkę i pończochy wiązane tasiemką na udzie. Lubiła biegać na bosaka nawet po rżysku, lubiła czuć ziemię pod zgrubiałymi stopami. Od dołu nic więcej na sobie nie miała, bo wiejskie dziewki ani kobiety nie nosiły majtek nawet zimą. Długie do ziemi spódnice zakrywały wszystko, co wstydliwość nakazywała zakryć, a grube halki otulały zimą to, co zdrowie nakazywało otulać. Od tyłka ważniejsza była głowa i tylko całkiem młodym dziewkom uchodziło latanie z gołą głową. Narzuciła więc

Marcysia na siebie lekką chustę, głównie żeby zakryć korale przed matuli oczami i pobiegła. Dopiero pod figurą zsunęła chustę na ramiona i zaczęła śpiewać najgłośniej ze wszystkich. I czy to za sprawą śpiewu, czy korali, które codziennemu ubiorowi dodały blasku, dość że Franek tak zaczął kombinować, żeby po majowym nie wracać z całą gromadą. Sprowadził Marcysię z głównego traktu w stronę dąbrowy. Droga wzdłuż lasu też prowadziła do wsi, ale była całkiem odludna, co podobało się Marcysi i nie podobało. Z nikim jeszcze nie spacerowała tak sam na sam, więc serce jej waliło ze szczęścia i ze strachu po równi. Gadatliwy zwykle Franek stracił mowę, co było tym dziwniejsze, że zaliczał się do światowców. Jako jedyny ze wsi parobek jeździł z dziedzicem do Lublina i lubił opowiadać o swoich podróżach, zwłaszcza o żelaznej kolei, którą na własne oczy widział. Żeby nie wyjść na gapę, spytała o wielkie miasto. Czy rzeczywiście takie duże, jak mówią? Przytaknął, że tak, większe od Zamościa. - Co z tego, że duże, kiedy takich ładnych dziewek jak Marcysia ze świecą próżno tam szukać - powiedział. Popatrywał z boku, uśmiechał się, aż i ona zaczęła chichotać, bo nic innego jej nie pozostawało, jak tylko zręcznie ukryć zmieszanie. - Tak Franek gada, żeby mi przyjemność sprawić. 13 - To przecie nie grzech, że chciałbym przyjemność sprawić? Wyraźnie coś kombinował pod tym swoim kaszkietem zawadiacko zsuniętym z czoła. Nie była taka głupia, żeby nie zauważyć, że przysuwał się i przysuwał, choć miejsca na drodze było dużo. Zdjął ją strach, że z takiego przysuwania to już na pewno żadna przyjemność dla niej nie wyniknie, tylko same kłopoty, jeśli nie grzech nawet. Zgrabnie odskoczyła na bezpieczną odległość. - Niech Marcysia tak nie ucieka, nie ugryzę przecież - powiedział, i tak na nią spojrzał, że poczuła pąsy na twarzy. - Kto tam wie, kiedy Franek ostatnio jadł co dobrego - odpaliła. Przez chwilę szli obok. Kiedy jednak poczuła, że jego ramię znowu zaczyna napierać na jej ramię, krzyknęła, że się śpieszy i popędziła przed siebie skrajem dąbrowy. Nawet nie zdążył jej przytrzymać, a gonić chyba nie chciał. Miał w tym jakieś swoje kawalerskie kalkulacje, albo po prostu bał się, że ją do reszty wypłoszy. Marcysia sadziła po mchu boso, a w bieganiu nie miała sobie równych. Dopiero w połowie drogi przystanęła, żeby odetchnąć. Oparła się plecami o pień dębu, przymknęła oczy i pożałowała ucieczki. Co Franek mógł jej zrobić? Jeśli wierzyć tatulkowi, to nic, bo przecież jak suczka nie da, to pies nie weźmie. Z zamyślenia wyrwał ją nagły i całkiem bliski szelest, miły znak, że Franek pogoni nie zaniechał. Przygryzła usta, żeby uśmiechem nie okazać radości, ale też nie chciała mu tak całkiem darować. - A co to? - spytała. - Dzik Franka pogonił, że pomocy u mnie szuka? Odpowiedziało jej milczenie. Gałązka obok chrupnęła i Marcysia natychmiast oprzytomniała, otworzyła oczy. W dąbrowie roiło się od dzików, więc głupim gadaniem mogła wy-krakać nieszczęście. Ale to nie był zwierz. Parę kroków przed nią stała najprawdziwsza Cyganka. W kolorowej chuście, 14 w kwiecistej spódnicy, wydała się wprost przedziwna na tle ciemniejącego lasu. Uśmiechnęła się do Marcysi, pokiwała głową, aż zadźwięczały błyszczące koła w uszach. - Połóż ńa rękę dwie kopiejki, to powróżę, czy ten, do którego się rwiesz, choć mu uciekasz, dotrzyma ci wierności! -odezwała się śpiewnie i miękko, niemal pieszczotliwie. To jasne, że Marcysia chciałaby wiedzieć wszystko o przyszłości Franka i swojej, tyle że nie biegała pod figurę z pieniędzmi. - Nie mam dwóch kopiejków - powiedziała. - To połóż jedną. Krócej będę gadać, ale prawdę powiem. Marcysia rozłożyła ręce na znak, że jednej też nie ma. Chusta jej się na piersiach rozchyliła i nim zdążyła ją zebrać, oczy Cyganki rozbłysły. - Paciorki masz, paciorki połóż! Wyciągnęła szponiastą rękę z brudnymi paznokciami i próbowała dotknąć sznura korali. Marcysia wzdrygnęła się i odskoczyła w bok. - Nie trza mi waszych wróżb! - mruknęła ze złością, a strach podszedł jej do gardła. Znowu szczelnie otuliła się chustą aż po szyję. - Połóż paciorki, one nic niewarte. Położysz, to szczęście kupisz - kusiła

Cyganka. - Jakże to tak? Mówicie o wróżeniu, a szczęściem chcecie handlować! - krzyknęła rozeźlona dziewczyna. Zawsze była bystra, dużo bystrzejsza od braci, i trudno ją było zwieść byle jakim gadaniem. Za nic też nie chciała wyjść na głupszą od Cyganichy. Nie wiedziała tylko, że śpiewny, pieszczotliwy głos może nagle nabrać takich twardych tonów, a uśmiechnięta gęba tak szpetnie się wykrzywić. - Bądź przeklęta, głupia! Ty i całe twoje babskie nasienie aż do piątego pokolenia. Obyście nigdy nie poszły za tych, których pokochacie, oby los wiecznie was pod górę prowadził! 15 Przerażona Marcysia rzuciła się do ucieczki. Pędziła na oślep przed siebie, byle szybciej do domu i do swoich. Najchętniej zatkałaby uszy, lecz musiała przytrzymywać chustę i złe słowa wykrzykiwane przez Cygankę wciąż ją dopadały. „Bądź przeklęta!", „But' proklata!" i jeszcze coś po cygańsku chyba. Przed chałupą matula dziabała motyczką w kwiatowym ogródku. Malutki był to ogródek, ze dwa kroki wszerz, z osiem wzdłuż, w sam raz do nasiania floksów i rezedy. Na większy szkoda było ziemi i czasu. Matula, z bokami spódnicy zatkniętymi za pasek, miarowo poruszała motyką. Całą uwagę skupiła nie na pracy, tylko na pogawędce z Mazurzychą. Sąsiadka stanęła sobie po drugiej stronie niskiego płotu i niemal widać było, jak cudze sekrety wyłażą jej czubkiem głowy. Tokowała pośpiesznie, żeby w krótkim czasie jak najwięcej przekazać z tego, co wiedziała i co jej się tylko wydawało. Nieraz sobie Marcysia myślała, że gdyby tak wszystkie nowiny, które Mazurzychą po wsi rozwłóczy, przybrały postać kartofli, to można by nimi obsadzić z pięćset arów. Na widok biegnącej Marcysi stara plotkara uniosła głowę i z ciekawością zaczęła węszyć. Podpadło jej, że dziewczyna ledwie krzyknęła „pochwalony", już była w sieni. Wracała spod kapliczki mocno po czasie, goniła szybciej niż wiatr w polu - znak, że coś się musiało wydarzyć. A co się mogło wydarzyć dziewczynie? Tylko jedno. Matula pomyślała o tym samym, bo bez słowa rzuciła mo-tyczkę i podyrdała do izby. Mazurzychą za nią, żeby nie uronić ani słówka z szykującej się awantury. Sama miała trzy córki i oddałaby wszystkie trzy za jednego syna. Wiadomo, syn to wyręka w gospodarce i przyszły spadkobierca. Jak dostanie żonę z posagiem, to i majątek podwoi. Do syna nie trzeba dokładać, a do dziewki i dołożyć trzeba, i z oczu spuścić nie można. Wpadła więc matula z Mazurzychą do izby, żeby się przekonać, co tak Marcysię wystraszyło, że goniła na złama- 16 nie karku. Nie patrzyły na ściany, nie widziały korali chwiejących się niczym wahadło, patrzyły na wypieki Marcysi i jej rozwiane warkocze. A ona nie czekała, aż zaczną burczeć, tylko pierwsza z nowiną wyskoczyła. - Cygany do wsi wróciły i w dąbrowie obóz rozbijają! - To czegoś tak pędziła? - spytała chytrze Mazurzychą. - A tego - odpowiedziała hardo i roztropnie - żeby swoich uprzedzić. Konia trza pilnować, psa na noc spuścić z łańcucha. Nowina była ważna, nawet bardzo ważna i odsunęła na bok dalsze dociekania. Matula tylko pogroziła palcem, przypomniała o cnocie i skromności, bo gadania o dobrym nigdy za wiele. Dziewczyna przytaknęła, że wie, że pamięta i choć wciąż jeszcze trzęsła się w środku ze strachu, o klątwie ani wspomniała. Od tego majowego wieczora Marcysia miała już dwie wielkie tajemnice, z którymi nie mogła się przed domownikami zdradzić: sylabizowanie i klątwę. Właściwie to nie dwie, a trzy. O tym, że spodobał jej się Franek Kobza, też musiała milczeć. Zamążpójście było zbyt poważną sprawą, żeby ojcowie pozwolili młodej dziewce decydować, za kogo chce iść, za kogo nie. Wiadomo było, że jak przyjdzie właściwa pora, sami jej męża wybiorą, bacząc pilnie, żeby nie był zbyt biedny ani zbyt pazerny na posag. U Kobzów w chałupie było jak w starym porzekadle: w każdym kątku po dzieciątku, a za piecem dwa. Niewiele biedniejsi od Patoków, majątkiem musieli obdzielić ośmioro dzieciaków, więc Franek, choć gładki na gębie i wysmukły, nie był najlepszą we wsi partią. Marcysia nawet nie za bardzo się łudziła, że ojcowie zechcą dobrowolnie wydać ją za Franka. On sam też jeszcze niczego nie obiecał. Może nie zdążył, bo uciekła, a może wcale nie miał takiego zamiaru? Kombinowała tak i siak, ledwie jednak zaczynała się wahać, widziała jego zachwycone niebieskie oczy i wahania pryskały. Musiała mu się spodobać, inaczej nie patrzyłby tak uparcie. On też jej się widział jak dotąd

17 żaden kawaler. Przy takim silnym, pracowitym człowieku nie bałaby się życia we dwoje. Razem mogliby do dużego majątku dojść, bo Franek miał jeszcze jedną zaletę, rzadką wśród parobczaków i chłopów: nie przesiadywał w karczmie i nie wylegiwał się nad ranem pod płotami. Ledwie jednak zaczynała o Franku myśleć, strach ją wielki zdejmował, a w uszach dźwięczały słowa Cyganichy: „Obyś nigdy nie poszła za tego, którego pokochasz!". Marcysia wierzyła w klątwy, czary i uroki. Wiadomo było, że stara Kurczycha co rusz na kogoś urok rzucała. Na ludzi i na zwierzęta. Jeżeli Kurczycha mogła, to tym bardziej Cyganka, która kształciła się w swoim fachu od dziecka. Ciężkie dni nastały dla Marcysi i jeszcze cięższe noce. Franek przestał czegoś przychodzić na litanię pod figurą, a i modlitwy wkrótce się skończyły. Od czasu nieudanego spaceru nie widziała go nawet przelotnie. Ludzie gadali, że pojechał w podróż z dziedzicem i to gdzieś dalej niż do Lublina. Marcysia z frasunku i z niewyspania schudła, sczerniała na gębie i prawie przestała się odzywać. Matula zaraz zauważyła, że z córką coś nie tak i na siłę próbowała się dowiedzieć, a z kim, a gdzie? Kazała jej zadzierać spódnicę i pokazywać koszulę. To, że dziewki ciążyły przed ślubem, nie było znowu taką wielką nowiną. Zapominały się z głupoty, z ciekawości, czasem z zauroczenia. Patoczycha dzień w dzień wykrzykiwała Marcysi, że wstydu nie przeżyje i jak tylko brzuch zobaczy, córkę z domu wygoni. O swój brzuch Marcysia była spokojna. Za długo mieszkała na wsi, żeby nie wiedzieć, skąd się biorą szczenięta albo cielaki. Nie zgrzeszyła, nie zbłądziła, to i nie przejmowała się brzuchem ani matczynymi groźbami. Rano biegła do dworskiego ogrodu, potem aż do wieczora uwijała się w gospodarstwie, wyręczając ojców. Dzień wyganiał ją z chałupy, noc przyganiała, brakowało czasu na podrapanie się w głowę, i właśnie to trzymało ją przy życiu. Nie na darmo tatulo powtarza, że nie ma lepszego le- 18 karstwa na zgryzotę jak ciężka praca. Gdyby Marcysia nie była aż tak bardzo pochłonięta swoimi myślami i robotą, pewnie by zauważyła, że coś się wokół kroi. Matula na parę dni przycichła, przestała gderać, ale to akurat nie było żadnym zaskoczeniem. Czas mijał, wstyd się brzuchem nie objawił, to i zajęła się ważniejszymi sprawami. W chałupie o niczym innym teraz się nie mówiło, jak tylko o weselu najstarszego syna. Już zeszłej jesieni zostało postanowione, że zaraz po żniwach Władek ożeni się ze Staśką, córką Mazurzychy. Przygotowania do uroczystości całkiem ojców pochłonęły. Mieli o czym myśleć, na co pieniądze wydawać, więc Marcysia bardzo się zdziwiła, kiedy ni stąd, ni zowąd przywieźli jej z Zamościa turecką chustę z frędzlami, tak zwaną mazanichę. Samodziału na nową spódnicę przywieźli i białego płótna na koszulę, żeby na ślubie wstydu bratu nie przyniosła. Tak powiedziała matula, chociaż w skrzyni leżały dwie porządne, świąteczne spódnice, jedna na lato, druga na zimę, czerwona, barchanowa halka, i dwie koszule płócienne. Oprócz tego Marcysia miała całkiem porządny strój codzienny i drugi, do roboty, więc łachów jej nie brakowało i nie mogło być mowy o przynoszeniu wstydu rodzinie. Oczywiście z prezentów się ucieszyła. Uczyli ją, co prawda, że nie szata zdobi dziewkę, jeno cnota, ale była młoda i lubiła ładnie wyglądać. Zaraz też matula zakupy zamknęła w skrzyni, a Marcysię pogoniła do pracy. Ostatnio coraz mocniej pomstowała na obowiązki córki w dworskim ogrodzie. Sama już nie radziła sobie z robotą, narzekała na bóle w nodze i w krzyżach. Lubiła narzekać, więc nikt się specjalnie nie przejmował jej gadaniem, najmniej synkowie. Jak trzeba było wody z rzeki nanieść, natychmiast wynajdywali dziesięć innych zajęć, dużo pilniejszych i koromysło z pustymi wiadrami czekało na Marcysię. Chałupa stała na górce jakieś pięćset kroków od Ła-buńki. Bliziutko, czapką można by dorzucić, zwłaszcza gdy się biegło z góry. Droga powrotna z dwoma wiadrami peł- 19 niutkimi wody już nie wydawała się taka krótka. Marcysia, choć silna, zawsze się trochę zasapała, lecz nikt nie mógł jej zarzucić, że nabiera po pół wiadra. Nabierała po same brzegi i niewiele wody uroniła. Chodzenie z koromysłem to była cała sztuka, uważana zresztą za babskie zajęcie, tak jak zamiatanie izby czy pranie. Pranie w rzece też było na głowie Marcysi, bo matula nie dawała już rady machać kijankami. Opuszczały ją siły w rękach, ale nie w języku. Nie wiadomo, czy to choroby tak ją odmieniły, czy żałość z powodu ślubu ukochanego synka, dość że zrobiła się bardzo swarliwa. O byle głupstwo straszny jazgot podnosiła, całkiem jak Mazurzy-cha. Bardzo się skumały obie po zrękowinach swoich

pierworodnych, a że Mazurzycha nie znała granic poufałości, wkrótce zaczęła Patokom w chałupie rządzić, we wszystkie kąty zaglądać. I choć nie doszło jeszcze do pierwszego ślubu, ona już napomykała o drugim, próbowała młodszego Patoka połączyć ze swoją średnią córką. Wiadomo, szukała parobków do roboty, bo po śmierci starego Mazura ledwie sobie radziła z gospodarowaniem. Uparła się na najbliższych sąsiadów, żeby grunty łatwiej było połączyć i swoim córkom zapewnić dostatek. Na Marcysię patrzeć nie mogła, choć udawała życzliwość. Z tej życzliwości wciąż sączyła matuli do ucha truciznę. W czerwcu przed kupalnocką Marcysia narwała bylicy i przysiadła na progu, żeby wianek uwić. Brała po trzy gałązki, splatała je, potem dobierała znowu trzy i tak dalej. Nuciła sobie pod nosem, bo nagle zrobiło jej się całkiem lekko na sercu. Zbierając byłicę na leśnej polanie, umyśliła sobie, że zły czar można odpędzić dobrym. Wiadomo, że taki wianek ze świeczką w środku, przeżegnany krzyżem na drogę i puszczony z prądem rzeki, ma w sobie moc dobrego czaru. Nikt nie zakłada z góry, że utonie albo ucieknie z nurtem. Przeciwnie, zawsze jest możliwość, że zakochany kawaler rzuci się do rzeki, wianuszek wyłowi i zachowa jako obiecankę małżeństwa. 20 W tym względzie Marcysia bardzo liczyła na Franka. Jeśli złapie jej wianek, a na pewno złapie, czar Cyganichy pryśnie. Uśmiechnęła się do swoich myśli i nawet widok utrapionej sąsiadki nie za bardzo popsuł jej humor. Mazurzycha biegła kłusem najpewniej z jakąś nowiną. Marcysia nawet nie ruszyła się z progu. Powiedziała tylko, że matuli nie ma i dalej plotła wianek, zasłaniając wejście do sieni. - Mało to roboty w obejściu, że tak czas marnujesz? - zdziwiła się gderliwie Mazurzycha. - Mało to macie dziewek w domu, że mnie przyszłiśta pilnować? - odcięła się Marcysia. Kroiła się niezła sprzeczka. Mazurzycha już się pod boki złapała, już nabrała powietrza, żeby powiedzieć wszystko, co myśli o pyskatych dziewkach, ale pojawił się tatulo i na niego przeniosła uwagę. Zaczęła go po cichu buntować, żeby nie puszczał córki na wianki i ognie, bo to święto rozpusty, po którym niejedna dziewka z brzuchem zostaje. Tatulo mocniej czapkę na głowę wcisnął i nawet jeśli słuchał, udał, że nie słyszy. On też nie lubił sąsiadki. Marcysia biegła nad Łabuńkę na skrzydłach. Wróciła zdruzgotana. Franek nie przyszedł. Jej wianuszek byłby popłynął w dal, wróżąc opuszczenie rodzinnych stron lub staropanieństwo, gdyby Józik Cholewa nie skoczył i nie wyrwał go wodzie. Kiedy o zmierzchu zapalili ognie, snuł się za nią jak cień i o wianeczku wciąż gadał. Co Marcysię mógł obchodzić Józik, wdowiec z trójką drobiazgu? Dla niej był za stary, nie liczył się jako kawaler do wzięcia. Mały, chudy, pokraczny, nie było co brać. Jeśli wierzyć ludziom, więcej w karczmie hałasował, niż pokazywał się w polu. Zła była na niego jak osa, że uparł się ścigać jej wianek i że popsuł czary. Franka spotkała kilka dni później we dworze. Biegła do bramy, kiedy wyrósł nie wiadomo skąd i rozłożył ręce, jakby chciał ją w objęcia chwycić. Pokraśniała z wrażenia, ale głowy nie opuściła. Patrzyła mu prosto w oczy, całkiem nie tak, 31 jak ją matula uczyła. Grzeczna dziewka na widok kawalera obowiązkowo powinna oczy spuścić. Niechby tam sobie zerknęła raz i drugi ukradkiem, ale nigdy jawnie, nigdy wprost, żeby na bezwstydnicę nie wyjść. Zagadać pierwsza też nie miała prawa, żeby się nachalną nie wydać. To były zakazy wyłącznie dla dziewek i kończyły się z chwilą zamążpójścia. Skąd inaczej brałoby się tyle pyskatych bab? Marcysi serce zabiło na widok Franka, ale nie mogła się powstrzymać od drobnej złośliwości. - Ludzie gadają, że Franek już całkiem o wsi zabył, bo świata zasmakował. Myślę, że dobrze gadają. - O wsi to ja może bym i zabył, ale o Marcysi nie mogłem. Tęskniłem dzień i noc. - I jak mam Frankowi wierzyć? Wyjechał, nie dał znaku życia i jeszcze mówi, że tak się tęsknota objawia? - To ja już widzę, że Marcysia wcale za mną nie tęskniła? - Dużo by Frankowi z mojego tęsknienia przyszło - prych-nęła rozzłoszczona, bo stanęły jej przed oczami te wszystkie nieprzespane noce, dni spędzone w udręce i wianeczek unoszony przez wodę. - Ładnie mnie Marcysia wita? Buziaka się spodziewałem, nie wymówek.

- Buziaka? To niech Franek gwizdnie, żeby ci, co jeszcze nas nie oglądają, zdążyli w porę wyleźć, wtedy dam Frankowi buziaka. W pierwszej chwili nie za bardzo zrozumiał, o co jej chodzi. Musiał się moment zastanowić, a potem wybuchnął śmiechem i przyznał Marcysi rację. Nie powinni tak stać na dworskim podwórzu, gawędzić i przekomarzać się, bo z daleka mogło to wyglądać na niewczesne zaloty. Ludzkie języki bezlitośnie tropiły młodych, którzy jeszcze przed zrękowinami zachowywali się tak, jakby już byli po zrękowinach. Dostawało się zwłaszcza pannom, kawalerom nikt nie miał za złe bałamucenia. 22 - Odprowadzę Marcysię kawałek - zaproponował. Spacer gościńcem był znacznie bezpieczniejszy, byle tylko wyglądał na przypadkowe spotkanie. Poszli w stronę chałupy Patoków, trzymając się od siebie na dwa kroki. Franek zaczął opowiadać. Jeszcze w maju przystał na służbę do dziedzica i został stangretem. Nie jeździ już dorywczo, tylko za miesięczne pobory, i to całkiem znośne. Dziedzic, choć niewiele hojniej-szy od żony, w koniach się kochał i potrafił docenić starania Franka. Kazał izbę przy stajni wyszykować, żeby stangret zamieszkał we dworze i był pod ręką. Marcysia nie posiadała się ze zdumienia i żalu. Dla niej każdy, kto porzucał własną ziemię, był zdrajcą. Stangret! - prychała. Stangret to zajęcie dobre dla wyrobników, co nie mają ziemi. W tym momencie myślała prościutko, najprościej, całkiem jak jej matula. Musiał dopiero Franek tłumaczyć, że rodzicielskie czterysta arów to za mało, żeby wyżywić jedenaście gąb, z babulą włącznie. Na co miał liczyć, na co czekać? Robota we dworze pozwoli mu odłożyć trochę pieniędzy na własną ziemię, byle tylko miał się dla kogo starać. - Chciałabyś mnie, Marcysiu? - spytał wprost i tak nieoczekiwanie, że całkiem się pogubiła. Myślała o tej chwili od czasu spotkań pod figurą. Kalkulowała, co on powie, co ona. Chwila nadeszła, a w gębie zamiast języka kołek siedział. Gdyby to wyłącznie od niej zależało, poszłaby za Franka nawet jutro. Za Franka gospodarza. A właściwie czemu nie za stangreta?, pomyślała. Franek rozumował mądrze i poważnie. Gdyby tak wspólnie uzbierali trochę grosza, kupili z trzysta, może nawet czterysta arów ziemi, to byliby gospodarzami pełną gębą. Ważyła słowa, a on popatrywał z coraz większym lękiem. - Wahasz się, nie chcesz mnie. Wolisz Cholewę Józika? - Cholewę? - zdumiała się Marcysia. - A to mi Franek chłopa znalazł, co go z portek ledwie widać! - Nie ja. 23 - Jakby Franek przyszedł na wianki, nie musiałby mi teraz Cholewy wypominać. - Byłem z dziedzicem po maszyny do tartaku. Bóg mi świadkiem, że żałowałem każdej chwili spędzonej z daleka od Marcysi. We wsi mówią, że wianek wiankiem, a zrękowiny już postanowione. - Postanowione? Coś bym chyba wiedziała? - szepnęła cicho i zimny lęk ją zdjął. Przywiózł tatulo z Zamościa porządne prezenty? Przywiózł. Wietrzy matula na płocie posagową pierzynę z poduchami? Wietrzy. Może więc ludzie po próżnicy języków nie strzępią, może wiedzą więcej? Stanęła na wprost Franka, spojrzała mu głęboko w oczy i w jednej chwili zdecydowała za siebie i za niego. - Jak Franek chce mnie za żonę, to z ojcami trza natychmiast pogadać, swatów słać, a ja na pewno będę przychylna! Wyjdę za Franka, jak mi Bóg miły. Nie pomogła przychylność Marcysi. Ojcowie się sprzeciwili i nie doszło do zrękowin. Nie mogła gospodarska córka osiąść z mężem we dworze i żyć jak wyrobnica. To byłby wielki dys-honor i całkiem nie to samo, co doglądanie dworskiego warzywniaka. Pracując w ogrodzie, Marcysia wyświadczała łaskę dziedziczce, nie odwrotnie. Ojciec z matulą wysoko sobie cenili poczucie własnej godności. Marcysia bardzo płakała i przez tydzień chodziła nieprzytomna. Dojąc krowę, tryskała mlekiem na podołek, zamiast do skopka, zacięła się sierpem, stłukła dwie miski fajansowe, i kto wie, jakich by jeszcze szkód narobiła, gdyby nie wzięła się w garść i nie przetłumaczyła sama sobie, że co komu pisane, to go nie ominie. Zresztą wkrótce nadeszły żniwa i skończył się czas na rozmyślania. Franek szykował się do nowego wyjazdu z dziedzicem. Dzień wcześniej odnalazł ją w warzywniaku, porwał w ramiona i błagał, żeby pomyślała o ucieczce ze wsi. Przekonywał, że razem nie zginą, bo

24 nie boją się roboty. Uskładają pieniędzy, kupią ziemi, ile zechcą i będą na swoim gospodarować. Jaką mogła dać mu odpowiedź? Miłowała go jak nikogo na świecie, ale tylko ona znała straszną prawdę, że nie był im pisany wspólny los. O klątwie nie wspomniała ani jemu, ani nikomu. Byłoby po niej, gdyby się wieś dowiedziała. „Przeklęta, wyklęta" by za nią krzyczeli. Z płaczem wyznała, że nie może sprzeciwić się woli ojców. Jeszcze przed końcem żniw Józik Cholewa przysłał swatów. Marcysia zaskoczona nie była, ale zdziwiona owszem. Wcześniej ani tatulo, ani matula nie wspomnieli o swoich zamiarach, nie spytali, co o takim kawalerze myśli. Jeśli nawet już zdecydowali za nią, to przed przyjęciem swatów mogli spytać. A oni wyczekali do ostatniej chwili. Swatów, jak zwyczaj nakazywał, przyjęli w izbie. Marcysia została w kuchni, z uchem przy drzwiach. Najbardziej ją złościło, że Mazurzycha ze wszystkimi polazła i była najgłośniejsza. Jeszcze niedawno gadała po wsi, że Cholewa, choć wygląda, jakby się bał miotły, to pięść ma ciężką, a i charakter też nielekki. Teraz widać jej się odmieniło. Chwaliła gospodarkę, że duża, dzieci, że ładne, Cholewę, że mądry, dobry i hojny. Marcysia ze złości zaciskała pięści i czekała, kiedy jeszcze Mazurzycha nazwie Józika przystojnym chłopem. Nie mogła się doczekać zaproszenia do izby. Taki był zwyczaj, że dziewka głośno, przy swatach, musiała wyrazić zgodę. Marcysia, choć pyskata, choć czasem samowolna, nigdy dotąd nie przekraczała granicy posłuszeństwa. Teraz, z uchem przy drzwiach, czuła narastający bunt. Weszła z pulsowaniem w skroniach, z krzykiem protestu uwięzionym w gardle. - Co ty na to, córka? - spytał tatulo, kiedy już wyjawił, jakie to szczęście rodzinę spotkało, i kto o Marcysię zabiega. - Nie pójdę za Cholewę! - powiedziała hardo. Tatulo z wrażenia oczami zamrugali, bo go zatkało. Matula westchnęła bezradnie. Takiej odpowiedzi żadne z nich się 25 nie spodziewało. Jedynie Mazurzycha nie zapomniała języka w gębie. - Pięćset arów pszennej ziemi! - wykrzyknęła. - Sama wszystkiego nie obrobię. - Toć pewnie, że nie. Józik ci pomoże. - A co? W karczmie teraz sieją i orzą? - Co ty pleciesz? On, jak przy święcie weźmie kapkę do gęby, to nigdy więcej. Płotów się nasłuchałaś! - Jak płotów, to tylko od was. I nie wtrącajcie się więcej, bo to nie wasza rzecz. Z własnej chałupy mnie chcecie wygonić, żeby waszym córkom było luźniej? W izbie zrobiło się głośniej niż na jarmarku. Wszyscy krzyczeli: swaty, tatulo, matula, a najgłośniej stara Mazurzycha. Żeby choć ojciec ujął się za Marcysia, choć on jeden, ale nie. Wszyscy byli przeciw, a on najbardziej. Udało mu się wreszcie przekrzyczeć pozostałych. - Nasza wola, moja i matki jest taka - powiedział - że pójdziesz za Józika! Nie masz wyjścia, to mus. - Nie mój. Przed ołtarzem powiem prawdę, że zostałam przymuszona. Mogę też skoczyć do Łabuńki, jak ta Wanda, co nie chciała Niemca. - A czy my cię wydajemy za Niemca albo Ruska? - zdumiał się tatulo. - Za polskiego Cholewę masz iść, i ja ci mówię, że pójdziesz! - Prędzej się utopię. Ciężka ojcowska pięść wylądowała na jej głowie raz, potem drugi. Marcysia zachwiała się, osłoniła kułakiem twarz w oczekiwaniu na następne ciosy. Tatulo odwrócił się do niej plecami, więc wybiegła z izby, żeby spokojnie popłakać w oborze. Coś jej w środku mówiło, że nie będą jej więcej przymuszać do małżeństwa z Cholewą, ale co z nią zrobią, jak ukarzą, tego oczywiście nie wiedziała. W kościele Bóg ustami księdza mówił, że dzieci winne są ojcom miłość, szacunek i posłuszeństwo. Jeżeli chodzi o miłość i szacunek, nie miała so- 26 bie nic do zarzucenia. W posłuszeństwie nie wytrwała i zamiast wyrzutów sumienia czuła dumę. Mało tego, po raz pierwszy zwątpiła w rodzicielską miłość. Zastanowiło ją, czy tatulo dogadując się z Cholewą, nie próbuje przypadkiem ocalić więcej majątku dla synów. Cholewa szukał robotnej żony i na posagu specjalnie mu nie zależało. Podpowiadał tylko, żeby Marcysia wniosła w wianie

ten kawałek pola, który leżał w środku jego gruntów. I nawet tego nie chciał darmo, bo w zamian zobowiązał się oddać spory kawałek łąki leżący przy ziemi Patoków. Za tę dobroć Marcysia miała pracować na mężowskim, bo nie na swoim, od rana do nocy i wychowywać trójkę mężowskich dzieci. Do chałupy odważyła się wejść nie prędzej, aż wrócił tatulo, a Mazurzycha podyrdała do siebie. Matula szurała saganami głośniej niż zwykle i labidziła, że ojciec ostatnio za często do karczmy zagląda, za dużo pieniędzy traci. Na widok spłakanej Marcysi fuknęła gniewnie. Najdziwniej zachował się sam tatulo. Chwycił nagle kuchenną siekierkę i pobiegł do izby. Marcysia usłyszała jakiś stukot, jakby worek kartofli upadł na ziemię, więc mimo przerażenia uchyliła drzwi. Tatulo leżał na gołej polepie, zaglądał pod łóżko i coś mamrotał. - Spadło wam co? Czego szukacie? - spytała lękliwie. - On tu gdzieś jest! Ja go znajdę - odkrzyknął tatulo i jeszcze głębiej zajrzał pod łóżko. - Jak znajdę, zabiję! Wpadła do izby i matula, zdziwiona nie mniej niż Marcysia. - On tu gdzieś jest ten szatan, co mojej rodzonej córce w głowie pomieszał, do nieposłuszeństwa nakłonił. Ciekawe, gdzie się schował!? - Może przez omyłkę zostawiliście go w karczmie - burknęła Marcysia. Ojciec zakończył przedstawienie. Ciężko podniósł się z polepy. Portki miał upaprane w słomie, bo Marcysia znowu za-była o zamieceniu izby. - Ja cię tam więcej bić nie będę - powiedział. - Ale zapa- 27 miętaj sobie, że kto nie słucha ojca, matki, ten posłucha psiej skóry! Wiele lat później Marcysia wyznała swojej dorosłej już córce Eli, że z nieposłuszeństwem zawiniła nie ona, tylko klątwa i czas. Gdyby Cholewa przysłał swaty, zanim rozmiłowała się we Franku, byłaby posłuszna woli ojców i poszła za Józika. Inna rzecz, że gdyby nie ciążyła na niej klątwa, to postawiłaby się ojcom znacznie wcześniej i wyszła za Franka. Ale stało się, jak się stało. Tatulo najpierw tłumaczył, że nie da jej na poniewierkę Frankowi, a zaraz potem próbował wypchnąć na dużo gorszą poniewierkę do niemiłego sercu Cholewy. Miała rację, że się wtedy tak skutecznie postawiła. Józik szybko znalazł sobie inną żonę i orał w nią, zanim wódka nie wciągnęła go do grobu. W tym czasie dziatki podrosły, chatkę rozniosły i wyrzuciły macochę na gościniec. Takiego losu Marcysia wrogowi by nie życzyła, co dopiero sobie. Po odprawieniu swatów dla dziewczyny nastały w chałupie ciężkie dni. Bracia i matula popatrywali na nią jak na darmozjada, chociaż wcale mniej nie pracowała niż kiedyś. Jej nie trzeba było palcem pokazywać, co jest do zrobienia. Sama wiedziała co, i w jakim porządku. Mazurzycha dopięła swego i jeszcze przed weselem Władka doprowadziła do zrę-kowin młodszego Romka ze swoją średnią Pelasią. Kombinowała tak: Władek ze Staśką osiądzie na swojej ojcowiźnie, a Romek z Pelasią zamieszkają u niej. W ten sposób każdy będzie pilnował tego, co mu po śmierci ojców przypadnie, oczywiście po wcześniejszych podziałach. Dla Marcysi w tych kalkulacjach nie było innego miejsca, jak tylko zamążpójście i wyniesienie się z chałupy. Wciąż słyszała, że odrzucając Cholewę, popełniła największy błąd swojego życia. Tak ją otumanili, że chwilami sama się zastanawiała, czy nie mają racji. Od dziecka wychowywano ją w przekonaniu, że nie ma na świecie większej wartości, jak własna ziemia, która nie tylko żywi, ale też rękom daje zajęcie, a sercu radość. Pocie- 28 szała się, że ma dopiero siedemnaście lat i trochę czasu przed sobą. Z drugiej jednak strony we wsi było niewielu kawalerów do wzięcia, za to sporo dziewek wcale nie brzydszych od niej, a bogatszych. Jesienią, już po ślubie Władka, w kościele zaczęły wychodzić zapowiedzi Romka i Pelaśki, co zrozumiałe z uwagi na upór Mazurzychy ale także Franka Kobzy i Kasi od Pociejów. Te drugie zapowiedzi sprawiły, że Marcysia przepłakała trzy noce, ale wiadomo: nic poradzić nie mogła. Życie było twarde, nikt sobie sentymentami głowy nie zawracał. Gorsze czasy dopiero miały nadejść. Po Godach Romek wyniósł się do Mazurów, a Władek wrócił na ojcowiznę, ciągnąc za sobą żonkę, obarczoną najgorszymi wadami rodzonej matuli. Staśka nawet sikała tak, jak stara Mazurzycha. Obojętnie gdzie szła, z kim gadała, jak ją zebrało na sikanie, rozstawiała nogi, unosiła lekko kiecki i lała niczym krowa. Takie zachowanie uchodziło jeno najstarszym babom, chorym na krzyże, ale przecie nie dziewkom, nie młodym mężatkom. Mazurzycha niczego dobrego nie nauczyła swoich córek.

Na wsi to było tak: w czasie zrękowin obie rodziny liczyły, co młodzi wnoszą w naturze: ile ziemi, łąki, krów, ile spódnic i portek. Dopiero po ślubie okazywało się, co jeszcze wnieśli, czego pierwej nikt nie chciał widzieć: ile lewych rąk, ile wad i niechęci do zgody. Władek nie był przesadnie robotny, ale miał swoje zalety: pilnował domu, rzadko zaglądał do karczmy i po tatulu był małomówny. Za to jego Staśka jazgotała od rana do nocy, wszystko jej wadziło, na wszystko miała swój przepis, tylko niczego zrobić nie umiała. I była strasznym brudasem. Owszem, Marcysi czasem zdarzyło się nie zamieść izby, ale o wietrzeniu pościeli, o praniu, myciu i wyczesywaniu włosów obowiązkowo pamiętała. Garnki, talerze musiały być na wieczór wyszorowane do czysta popiołem, choć wodę trzeba było nosić z rzeki. Marcysia nie włożyłaby na siebie czarnej od brudu koszuli i nie wla- 29 zła do łóżka z upapranymi gnojem nogami. Nie śmierdziałaby na odległość sobie i innym, kiedy ciepło na świecie, a rzeka bliziutko, że czapką można dorzucić. Tego ją matula nauczyła i tego się trzymała. Staśka próbowała w ich domu wprowadzić rządy brudu, na co ani matula, ani Marcysia nie dawały przyzwolenia. W spokojnej dotąd chałupie Patoków wrzało teraz jak w ulu. Leniwa do roboty Staśka, języka wcale nie miała leniwego, a Marcysia nie zostawała jej dłużna. Dobrej, lubianej bratowej mogłaby czasem coś uprać, pomóc w tym czy owym, pokazać, doradzić, ale nie Staśce. Z tych swarów trochę dobrego też wynikło, bo matula zbliżyła się do Marcysi. Już nie tylko chwaliła ją za robotność, ale w sporach często brała jej stronę. Chyba że włączył się Władek, to wtedy przytakiwała synowi. Na szczęście mężczyźni rzadko siedzieli w domu, a i Marcysia wolała iść w pole, niż patrzeć na Staśkę. Rok zleciał szybciutko. Dni były podobne do siebie jak paciorki różańca. Wiejskie życie toczyło się leniwie wyznaczane porami roku. Ludzie rodzili się, umierali. Franek zabrał żonkę i wyniósł się ze wsi gdzieś dalej, gdzie miało być lepiej . Stangretem u dziedzica został następny Kobza, co znaczyło, że zajęcie było popłatne. Panienka Eleonora wyjechała do szkół. Zleciał i następny rok, a w życiu Marcysi nie zapowiadały się żadne zmiany. Całkiem przeciwnie niż na świecie. Najpierw Dymitr, dziad, który po prośbie chodził, przyniósł wiadomość, że idzie jakieś wrzenie. Idzie czy już się zaczęło, trudno to było spamiętać, bo we wsi żadnego wrzenia ludziska nie odczuli. Podatki tylko zaczęły się większe i trudniej było wyżyć. Co nieco powiedział też Żyd Lejb, który dwa razy do roku zaglądał na wieś z kramikiem. Sprzedawał kupony sukna, wstążki, nici. Zajechał i do Patoków, kramik rozłożył, zachęcał do kupowania. - Bierzcie, bierzcie - mówił - bo nie wiadomo, kiedy znowu przyjadę. Wielkie zmiany idą, Japońcy biją Rusków. 30 - A gdzie? Tu gdzieś blisko? - spytał tatulo. - Od nas daleko. Na morzu i na lądzie ich biją, ale skutki odczujemy i tutaj. - Myślicie, że Japońcy będą teraz nami rządzić? Nie za daleko im? W chałupie u Patoków niewiele się politykowało. W karczmie tak, w karczmie chłopi sobie pogadali, bo co jeden to był większy mądrala i obowiązkowo znał się na światowej polityce. Z babami nie gadali o takich sprawach. Babom wystarczyło wiedzieć na przykład, że w Rosji wybuchła rewolucja. Co miała przynieść, tego nawet chłopi nie przeczuwali. We wsi pojawiali się nowi ludzie, nocowali dzień, dwa, ruszali dalej. Może tam i ktoś agitował w karczmie, pokazywał ulotki, ale co chłopom po ulotkach, jak czytać nie umieli? Prawdziwy strach padł na wieś wraz z wybuchem wojny. Władek po złamaniu nogi okulał, to i został w domu, tatulo był już niezdatny do wojaczki, ale Romek poszedł na front. Poszedł i nie wrócił. Pięciu chłopów nie wróciło do wsi i nawet nikt nie wiedział, gdzie ich mogiły. Wojna poczyniła we wsi spustoszenie w ludziach, ale też w bydle, trzodzie, koniach. Czasem tygodniami baby, dzieci i starcy kryli się po lasach, bo już sami nie wiedzieli, kto wróg, kto przyjaciel. Tak byli wszyscy umęczeni, że nawet nie za bardzo potrafili się cieszyć z wolności odzyskanej przez kraj. Frasowali się, co im ta wolność przyniesie. Nawet nie całemu krajowi, ale im, w ich rodzinnej wsi. Nieufność wybijała się przed radość. Taka ostrożność to u chłopów stan chroniczny. Przedostatni rok wojny odmienił wreszcie życie Marcysi. Na wiosnę zmarł ojciec, matka wciąż słabowała, Władek z trudem kuśtykał, a Staśka była ze wszystkim do

niczego. Nawet dzieciaka nie potrafiła mężowi urodzić. Cała gospodarka spadła na głowę Marcysi. Jak na dziewkę miała już swoje lata, w grudniu kończyła trzydzieści jeden. Ale wciąż wyglądała nad podziw młodo i ładnie. Robota ją tak konserwowała, ką- 31 piele w Łabuńce i mycie gęby w serwatce. Uwijała się od rana do wieczora, nie wiedziała, gdzie ręce wetknąć, a tu jeszcze dziedziczka Okulewiczowa przypomniała sobie o niej, i co rusz do dworu wołała. We dworze też zostały prawie same baby, jak w całej wsi. Dopiero krótko przed żniwami pojawili się jacyś trzej obcy i z miejsca robota w polu zaczęła się posuwać. Nie pchali się do wsi, za bardzo z ludźmi nie gadali, zajęci tym, co do nich należało. Marcysia parę razy spotkała ich w kuchni przy obiedzie. Któregoś dnia, już po żniwach, kiedy czasu najedzenie było trochę więcej, zobaczyła na stole polską gazetę. Z ciekawości sięgnęła ręką. W oczy biło słowo „Warszawa". - O naszej Warszawie coś piszą? - zagadała ciekawie. Spojrzeli zaskoczeni. - To panna Marcysia umie czytać? - spytał jeden z nich. Był czarniawy, ogorzały, miał długie wąsy i mówili na niego Felek. Nazywał się bodaj Mojta. Patrzył, uśmiechał się ładnie. - Co pana Felka tak zdziwiło? To źle, że umiem? - Bardzo dobrze! - przytaknął gorliwie. - Ale wiem, że tu nigdzie w okolicy szkół dla ludu nie było. - A czy ja mówię, że jestem uczona? Czytać umiem, to wszystko. Kucharka, ta sama, co kiedyś chciała widzieć w Marcysi dziedziczkę, odwróciła się od kuchni i spojrzała z wyższością na obcych. - Drugiej takiej dziewki jak nasza Marcysia nie znajdziecie w całej okolicy. W robocie każdego z was przegoni i nawet się nie zasapie. Zmyślna, silna, nigdy jęzorem po próżnicy nie miele. A ładna przy tym i kształtna, co już pewnie sami widzicie. Takiej faktorki mogłaby pozazdrościć Marcysi każda dziewka we wsi. Tym trzem przemowa kucharki też się spodobała. Zwłaszcza wąsatemu Felkowi. Od tamtego dnia nie przepuścił żadnej okazji, żeby pogadać z Marcysia choć kilka chwil. 32 Ciekawiło go na przykład, czy była kiedyś w Warszawie. Głupi czy co? - pomyślała. Po co jej było do Warszawy jeździć? A nawet do Lublina? Do Zamościa na targ, to i owszem. Targi były potrzebne do życia. Sprzedawało się jaja, kapustę, czasem masło, kupowało sierpy, gwoździe, sznurek. W przeciwieństwie do Felka Marcysia była przywiązana do tradycji i niechętna jakimkolwiek zmianom. Lękiem przejmowały ją opowieści, że gdzieś tam, z dala od jej wsi, ludzie próbują latać w powietrzu, jeżdżą koleją i automobilami, jakby konie już im nie wystarczały, jakby nie potrafiły dowieźć do celu. Kiedy pierwszy raz zobaczyła auto, przeżegnała się ze zgrozy. Tak samo by się przeżegnała na widok idących gościńcem portek bez chłopa w środku. Dlatego nie za bardzo lubiła, jak Felek próbował zainteresować ją światem. Stokroć bardziej podobały jej się opowieści o lesie i sadzeniu drzewek. To przynajmniej rozumiała. Las był od zawsze i był człowiekowi potrzebny. Słuchając Felka, nie za bardzo wychylała się ze swoim zdaniem. Milczała raczej, potakiwała, żeby nie wydać się zbyt głupią. Z tych rozmów, z wzajemnych obserwacji, zrodziło się w końcu coś więcej niż tylko zwykła znajomość. Był młodszy od Marcysi trzy lata, co w niczym nie przeszkadzało. Martwiło ją zupełnie coś innego. Felek nie pochodził z rolniczego stanu, nie miał ziemi i przyznawał, że nie zna się na gospodarowaniu. Pochodził spod Biłgoraja, mówił, że od dziecka ukochał las. Dorosłe życie rzuciło go w okolice Tomaszowa, gdzie aż do wojny pracował jako gajowy. - Ale pan Felek nie jest żadnym rewolucjonistą i w Boga wierzy? Przytaknął ze śmiechem. Rozbawiło go to, że Marcysia pojmowała słowo rewolucjonista jako straszną obelgę. Nie był rewolucjonistą, za wiele o sobie nie opowiadał, ale dobrze mu z oczu patrzyło, był pracowity i Marcysia przez skórę czuła, odgadywała wiedziona babską intuicją, że to dobry człowiek. Dobry, tylko biedny. Po wojnie chciał wrócić do swojej gajówki. 33 - A ładnie chociaż w tej pana Felka gajówce? Ładniej niż u nas? - Jak panna Marcysia wyjdzie za mnie, to sama się przekona, że ładniej nigdzie nie może być. Spojrzała, czy nie stroi sobie z żartów. Ale mówił całkiem poważnie i patrzył tak samo.

- A wyżyjemy razem z tej gajówki? Bez kawałka ziemi, cały czas na cudzym? - Wyżyjemy na pewno. Wielu ludzi żyje z pracy najemnej. Zresztą jak panna Marcysia zechce, kupimy kawałek ziemi. Dała mu słowo, że zostanie jego żoną. Nie był może dla niej, dla gospodarskiej córki, wymarzonym mężem, ale zdawała sobie sprawę, że lata lecą, a ona spędza życie samotnie, pracując na brata i bratową. Jeszcze rok, dwa i może już nie trafi się żaden kawaler. Felek był jej miły. Nie tak, jak kiedyś Franek, jednak właśnie to dobrze wróżyło na przyszłość. Klątwa Cyganiony mówiła o wielkim miłowaniu, więc Felka nie dotyczyła. Do załatwienia pozostawała jeszcze jedna, najważniejsza sprawa, mianowicie posag. Felek o nic nie pytał i niczego się nie domagał, co było mocno zastanawiające. Gospodarski syn tak by nie postąpił, chciałby wiedzieć, ile dziewka dostanie w ziemi, ile w sprzętach i żywinie. Co prawda Franek kiedyś też był inny. Marcysia pomyślała nawet, że ma szczęście do całkiem nietypowych kawalerów, nie wiedziała tylko, czy jest się z czego cieszyć. W każdym razie ona znała swoją wartość. Należało jej się z ojcowizny niemało, za lata ciężkiej harówki, zwłaszcza te ostatnie, kiedy wszystko było na jej głowie. To prawda, że przez wojnę gospodarka podupadła i pieniędzy brakowało, ale przy dobrej woli wszystko można załatwić choćby spłatami rozłożonymi na lata. Była już bardzo pełnoletnia, nie musiała prosić matuli o zgodę na zamążpójście, jednak posag wymagał poważnych rozmów. Dobrze wiedziała, że bez niej gospodarka mocno ucierpi, co więcej - wiedziała, że brat z bra- 34 tową i matula też o tym wiedzą. Nie licz -C^o i przyklasną jej decyzji, chociaż całkiem inac \,e; bie tę rozmowę. s< - Co jej się należy? Nic się nie należy! - к śniej ze wszystkich Staśka. - To, co się nak przez te lata. To Władka ziemia i moja! - Będziesz sobie na niej rządzić, jak ja stąd pój pierw muszę swoje dostać. A ty siedź cicho, Wlać niech gadają! Staśkę nie tak łatwo było uciszyć. Jak zebrało je. danie, nie umiała przestać. Zamilkła dopiero, kiea rąbnął pięścią w stół. Ogólnie zgadzał się z żoną, t miał jej piskliwego jazgotu. Uciszona Staśka zaczęła cie, jakby ją kto ukropem polał. Dobiegała do drzwi, ł znowu dobiegała. Widać było, że miała ochotę pędzić j. zurzychę, a jednocześnie lękała się zostawić męża, żeby w jej głupocie czegoś Marcysi nie obiecał. - Powiem tak - odezwał się wreszcie Władek. - Wzgai\ łaś oświadczynami gospodarza, a teraz chcesz iść za gołodi. ca. Ja na to swojej zgody nie daję. Nie po to żywiliśmy cię przt te wszystkie lata, żeby teraz samowolę znosić i obcego przy błędę dorabiać. - Ty mi żywieniem w oczy nie świeć. Zarobiłam na swoje i na wasze! Kto orał, jak ty z nogą leżałeś? Może Staśka? Twoja zgoda mi do niczego niepotrzebna, chcę się ugodzić, co do posagu. Władek drugi raz walnął pięścią w stół, bo mu przerwała i bał się wątek zgubić. - Z własnego wyboru przy nas siedziałaś. Nikt cię z chałupy nie wyrzucał i dalej nie wyrzuca. Zostań, jak chcesz, ino o posagu zapomnij. Jak na mułowatego chłopa całkiem nieźle sobie to wymyślił, ale Marcysia też nie była gapami karmiona. - Troje nas było u rodzicieli? Troje. Ty ziemię dostałeś, 35 - A ładnie chociaż w tej pana Felka gajówce? Ładniej niż u nas? - Jak panna Marcysia wyjdzie za mnie, to sama się przekona, że ładniej nigdzie nie może być. Spojrzała, czy nie stroi sobie z żartów. Ale mówił całkiem poważnie i patrzył tak samo. - A wyżyjemy razem z tej gajówki? Bez kawałka ziemi, cały czas na cudzym? - Wyżyjemy na pewno. Wielu ludzi żyje z pracy najemnej. Zresztą jak panna Marcysia zechce, kupimy kawałek ziemi. Dała mu słowo, że zostanie jego żoną. Nie był może dla niej, dla gospodarskiej córki, wymarzonym mężem, ale zdawała sobie sprawę, że lata lecą, a ona spędza życie samotnie, pracując na brata i bratową. Jeszcze rok, dwa i może już nie trafi się żaden kawaler. Felek był jej miły. Nie tak, jak kiedyś Franek, jednak właśnie to dobrze wróżyło na przyszłość. Klątwa Cyganichy mówiła o wielkim miłowaniu, więc Felka nie dotyczyła.

Do załatwienia pozostawała jeszcze jedna, najważniejsza sprawa, mianowicie posag. Felek o nic nie pytał i niczego się nie domagał, co było mocno zastanawiające. Gospodarski syn tak by nie postąpił, chciałby wiedzieć, ile dziewka dostanie w ziemi, ile w sprzętach i żywinie. Co prawda Franek kiedyś też był inny. Marcysia pomyślała nawet, że ma szczęście do całkiem nietypowych kawalerów, nie wiedziała tylko, czy jest się z czego cieszyć. W każdym razie ona znała swoją wartość. Należało jej się z ojcowizny niemało, za lata ciężkiej harówki, zwłaszcza te ostatnie, kiedy wszystko było na jej głowie. To prawda, że przez wojnę gospodarka podupadła i pieniędzy brakowało, ale przy dobrej woli wszystko można załatwić choćby spłatami rozłożonymi na lata. Była już bardzo pełnoletnia, nie musiała prosić matuli o zgodę na zamążpójście, jednak posag wymagał poważnych rozmów. Dobrze wiedziała, że bez niej gospodarka mocno ucierpi, co więcej - wiedziała, że brat z bra- 34 tową i matula też o tym wiedzą. Nie liczyła, że się ucieszą i przyklasną jej decyzji, chociaż całkiem inaczej wyobrażała sobie tę rozmowę. - Co jej się należy? Nic się nie należy! - krzyczała najgłośniej ze wszystkich Staśka. - To, co się należało, przejadła przez te lata. To Władka ziemia i moja! - Będziesz sobie na niej rządzić, jak ja stąd pójdę. Tylko najpierw muszę swoje dostać. A ty siedź cicho, Władko z matulą niech gadają! Staśkę nie tak łatwo było uciszyć. Jak zebrało jej się na gadanie, nie umiała przestać. Zamilkła dopiero, kiedy Władek rąbnął pięścią w stół. Ogólnie zgadzał się z żoną, ale dosyć miał jej piskliwego jazgotu. Uciszona Staśka zaczęła się kręcić, jakby ją kto ukropem polał. Dobiegała do drzwi, siadała, znowu dobiegała. Widać było, że miała ochotę pędzić po Ma-zurzychę, a jednocześnie lękała się zostawić męża, żeby w swojej głupocie czegoś Mareysi nie obiecał. - Powiem tak - odezwał się wreszcie Władek. - Wzgardziłaś oświadczynami gospodarza, a teraz chcesz iść za gołodup-ca. Ja na to swojej zgody nie daję. Nie po to żywiliśmy cię przez te wszystkie lata, żeby teraz samowolę znosić i obcego przybłędę dorabiać. - Ty mi żywieniem w oczy nie świeć. Zarobiłam na swoje i na wasze! Kto orał, jak ty z nogą leżałeś? Może Staśka? Twoja zgoda mi do niczego niepotrzebna, chcę się ugodzić, co do posagu. Władek drugi raz walnął pięścią w stół, bo mu przerwała i bał się wątek zgubić. - Z własnego wyboru przy nas siedziałaś. Nikt cię z chałupy nie wyrzucał i dalej nie wyrzuca. Zostań, jak chcesz, ino o posagu zapomnij. Jak na mułowatego chłopa całkiem nieźle sobie to wymyślił, ale Marcysia też nie była gapami karmiona. - Troje nas było u rodzicieli? Troje. Ty ziemię dostałeś, 35 щ . 0 dostał i nikt wam nie wymawiał tego, co zjedliście. Ja r^p. prawo do swojej części. Też jestem dzieckiem tych ^U ojców. Niech mama powie, jestem? ryłbyś poszła za Cholewę, nie byłoby swarów - odparła fja,, i to było wszystko, co miała do powiedzenia. ■г jyby ktoś wcześniej rzekł Marcysi, że własna rodzina ją ifdzi, a obcy człowiek będzie pocieszał w nieszczęściu, r^,jtf by nie uwierzyła. Ale tak właśnie było. Felek, jeszcze ', даа2 przecie, utulał ją w płaczu i tłumaczył, że są ludzie, wy mają jeszcze mniej od nich, jednak sobie radzą. Mógł mówić, bo nigdy niczego nie miał na własność i nie wie- Lj; jak ziemia bardzo przywiązuje. Żeby trochę Marcysię od ŁtkU oderwać, pokazał obrączki ślubne kupione w Zamo- Bu. Srebrne, cieniutkie, ale jej i tak oczy rozbłysły. Innych Б; chciała. Na ziemię trzeba było odkładać pieniądze, nie na łaskotki tracić. I - Chciałem Marcysi kupić pierścioneczek zaręczynowy -lyznał Felek - tylko nie wiedziałem, jaki się będzie podobał? I - Na co pierścionek? - krzyknęła spłoszona. I Spojrzała na swoje duże, spracowane ręce, nasmarowane ■raz sokiem rzewienia, aby straciły plamy po zielsku. To nie iły dłonie stworzone do pierścionka, choć dla Marcysi sta-Pwily powód do dumy. Ręce były miarą pracowitości wiejskiej [biety, jej wizytówką. Im bielsze i delikatniejsze, tym gorzej nadczyły o właścicielce.

Mnie nie trzeba pierścionka - powiedziała już nieco łagod- ^j. - Unie nic nie trzeba. Mam się w co ubrać, pod czym spać, Wszystko. Jak będziemy głupio pieniądze tracić, to ni- uis kupimy gruntu i do niczego nie dojdziemy. Felek mógł być dumny, że trafiła mu się taka rozsądna i go- M^na narzeczona. On jednak wydawał się lekko zawie- чэоУ Chciał coś dać swojej wybrance, a ona broniła się №d batami jak przed biciem. Niczego nie pragnęła poza zie- 36 Od czasu rozmowy o posagu Marcysia, poza tym, że nocowała w chałupie, palcem nie ruszyła w polu ani w obejściu. Najęła się do pcacy we dworze. Oprócz warzywniaka miała jeszcze pod opieką ogród kwiatowy i dworski sadek, położony tuż za domem. We dworze też zaszły spore zmiany. Dziedziczka Okulewiczowa leżała przykuta do łóżka, dziedzic budował tartak, a w gospodarstwie najwięcej do powiedzenia miała panienka Eleonora. Podobno skończyła jakieś kursą rolnicze, podobno się zaręczyła. Pamiętała Marcysię sprzed lat, natomiast z wielkim trudem przypomniała sobie lekcje alfabetu. - Mówisz, że nauczyłam cię czytać? - pytała zaskoczona. -I co, pewnie wszystko zapomniałaś? - Nie - pokręciła głową Marcysia. - Jak tylko miałam wolną chwilę, kreśliłam literki patykiem na ścieżce. - To co, może w prezencie ślubnym dam ci jakąś polską książkę? - Jak już panienka taka dobra, to wolałabym modlitewnik - szepnęła Marcysia. Przez skromność nie dodała ani słowa o skórzanych okładkach. Panienka Eleonora, podobnie jak jej matka, bardzo sobie ceniła pracę Marcysi. A że Felek też był przydatny w gospodarstwie, bo znał się trochę na ślusarce i maszynach, więc zrodziła się propozycja, żeby młodzi Mojtowie zamieszkali po ślubie przy dworze. Odmówili grzecznie i stanowczo. Felek jeździł już do Tomaszowa i od października miał obiecany powrót do swojej gajówki. A i Marcysia nie chciała zostawać w rodzinnej wsi, żeby nie patrzeć, jak ojcowizna popada w ruinę. Matula była już stara, Władek okulał, a Staśka umiała tylko jazgotać. Jazgotaniem nikt kaszy nie okrasi. Zwyczaj nakazywał, by wesele wyprawiła rodzina narzeczonej, jednak Władek nie poczuwał się do takiego obowiązku, matula zaś we wszystkim przytakiwała synowi. Za radą dziedziczki młodzi zgodzili się na cichy ślub i niewielki poczęstunek w dworskiej kuchni. Teraz tak się wszystko ułożyło, że 37 reszta dworskiej służby bliższa była Marcysi niż własna rodzina. Los widać chciał, żeby najważniejszy dzień swojego życia świętowała z obcymi. Wbrew jej obawom kościół wcale nie był pusty. Wieś się dowiedziała, że świadkiem Marcysi będzie dziedziczka Eleonora i nikt nie chciał takiego widoku stracić. Poza tym ludzie we wsi lubili Marcysię, cenili za pracowitość i całkiem głośno potępiali Władka, zwłaszcza zaś jego żonę. Sami często mieli na sumieniu całkiem podobne grzechy, zawszeć to przyjemniej jednak drugiego ganić, niż zastanawiać się nad sobą. Po ślubie Marcysia z Felkiem zamieszkali w dworskiej oficynie. Opuszczali wieś dopiero za miesiąc, więc nic nie stało na przeszkodzie, żeby trochę jeszcze we dworze popracowali, trochę pieniędzy zarobili. Dwa czy trzy dni po uroczystościach Marcysia poszła do rodzicielskiego domu po resztę swojej wyprawy. Władka w domu nie było, za to Staśka dreptała za nią krok w krok i patrzyła na ręce. Na pierzynę, dwie poduchy, skrzynię z ubraniami nic nie powiedziała, bo nie mogła. Matula osobiście wynosiła te dobra i oddawała córce. Uzbierała też dla niej trochę naczyń, garnków, drewnianych łyżek. Sznur korali wciąż wisiał na ścianie. - A to? - spytała Marcysia. - Do tego też nie mam prawa? - A nie masz, bo wszystko w izbie należy do pierworodnego! - krzyknęła Staśka. Matula odsunęła ją od ściany, zdjęła sznur i zawiesiła Marcysi na szyi. - Przy niektórych babach chłopy też babieją - powiedziała - ale nasz Władek nie taki, żeby w koralach paradował. Weź, Marcyś, bo to tobie obiecane. Marcysia z płaczem przychyliła się do rąk matki. Rzadko tuliły się do siebie, prawie wcale. Jednak to było pożegnanie na długo, Marcysia pomyślała, że może na zawsze. Z bratową w ogóle się nie pożegnała. Nawet mówiąc: „zostańcie z Bogiem", obróciła się tylko do matuli, nie do Staśki. Na nią by-

38 ła tak cięta, jak na nikogo innego. Załadowała skarby na ręczny wózek pożyczony ze dworu i odeszła, unosząc w sobie obraz rodzicielskiego domu, gdzie spędziła trzydzieści pracowitych lat. Widziała wysoki próg, przez który wchodziło się do sionki, widziała ściany sieni zawieszone przetakami i narzędziami. W kuchni królował wielki chlebowy piec, na środku stał stół, przy którym jadali, w rogu kredens malowany w pozacierane różyczki. Z kuchni wchodziło się do pokoju, gdzie na dwóch łóżkach piętrzyły się poduchy i pierzyny. Po lewej stronie było wejście do rodzicielskiego alkierzyka. Były we wsi domy dostatniejsze, ale tylko ten jeden miał dla Marcysi wagę skarbu. Jeszcze nie doszła do dworu, a już wiedziała, że najbardziej w życiu będzie tęsknić za tą właśnie chałupą. I jeżeli z czasem los pozwoli wybudować swoją własną, to będzie taka sama. Z wysokim progiem, małymi okienkami i z polepą. POD GÓRĘ W rodzinnym albumie Eleonora Nawada z domu Mojta zajmuje miejsce w drugim rzędzie, pod zdjęciem swojej matki Marcjanny, ale nieco na lewo, żeby zmieściła się jeszcze siostra Zofia. Dwie córki urodziła Marcjanna i jednego syna, który w albumie, owszem, pojawia się, jednak na pierwszą stronę sobie nie zasłużył. Pierwsza należy do kobiet po kądzieli. Od Eleonory poczynając, wszystkie zostały uwiecznione w wieku mniej więcej dwudziestu lat, żeby łatwiej było uchwycić różnice i podobieństwa. Eleonora ma okrągłą twarz, duże ciemne oczy i ciemny warkocz upięty na kształt korony wokół głowy. Czarną, a może brązową suknię zdobi mały kołnierzyk obszyty koronką. Jest poważna, śmiało patrzy przed siebie. W jej oczach widać charakter. „Żebym nie wiedziała, że to ty, pomyślałabym, że to ja w młodości!", mawiała matusia. Zaraz też dodawała, że córka tylko z gęby jest taka podobna, bo z figurą wdała się w ojca. I miała rację. Z wiekiem obie córki robiły się coraz pulchniej sze, gdy tymczasem ich matka do końca życia została szczuplutka jak panienka. * Z trojga dzieci Marcjanny tylko pierworodna Elcia pamiętała mieszkanie w gajówce, w środku lasu. Dom stał na polance. Po lewej stronie był duży zagon kartofli, po prawej też 40 coś było, a przed domem rosły kwiaty. Do izby wchodziło się przez ganek oplatany jakimiś krzakami. Izba była tylko jedna, za to z dwoma okienkami i podłogą z desek. - Czy to nie szkoda marnować desek na podłogi! - narzekała matusia. - Nie lepsza byłaby polepa? Elci podłoga się podobała, bo nigdy nie widziała tej lepszej polepy. Zaczynała więc matusia opowiadać, jak powinna wyglądać prawdziwa chata. Przede wszystkim powinna mieć obszerną sień, potem kuchnię z wielkim piecem chlebowym, no i izbę z alkierzykiem. I musowo wszędzie polepę, bo wygodna i łatwa w utrzymaniu. Matusia nie umiała dbać o podłogę, co tatko często jej wyrzucał. Sam namoczył łupiny cebuli w wodzie i wyszorował deski ryżową szczotką. Ale tylko raz, dla pokazania, jak to się powinno robić. Matusia nie była zadowolona. Jedno, co w gajówce chwaliła, to studnię z żurawiem na podwórku i ganek, na którym mogła sobie usiąść z modlitewnikiem, jak już zrobiła wszystko, co było do zrobienia. - Co tutaj za robota? - mówiła z niechęcią. - Prawdziwa robota jest w polu, przy żniwach, przy burakach. Kupimy ziemię, to sama zobaczysz. I zaczynała snuć przed Elcią niekończącą się opowieść o tym, jak szczęśliwie będą sobie żyli na własnej gospodarce, ile to kupią krów, koni, świń i kur. Nie podobało się matusi życie w lesie. Tęskniła za ludźmi, wspominała, jak wesoło biegły dni w jej rodzinnej chałupie, ile to sąsiadów przewijało się przez izbę. - A mnie się tu podoba - mówiła Elcia. - Bo nic innego nie znasz, nie wiesz, jak żyją ludzie na świecie! - fukała matusia i żeby choć trochę uzupełnić wiedzę córki, sięgała po stare opowieści zapamiętane z dzieciństwa. Mówiła o Wandzie, co nie chciała Niemca, o królu Popielu zżartym przez myszy, o Kraku i jego ukochanym synu Kazimierzu, co to go nazywali chłopskim królem. Elcia chłonęła te historie i wciąż domagała się nowych. Była ciekawa wszystkiego: jak 41 ptaszek wije gniazdko, jeśli nie ma rączek, skąd bociek wie, kiedy odlecieć, a kiedy przylecieć i dlaczego Bozia w swojej dobroci stworzyła wszy i pchły. Matusia nie za bardzo radziła sobie z odpowiedziami. „Bo tak jest i już! -

mówiła, dodając czasem: - Nawet jak ci wytłumaczę, i tak tego nie pojmiesz". - Pierwej wytłumaczcie, a wtedy zobaczymy, czy nie pojmę - nie ustępowała Elcia. W takich sytuacjach matusi nie pozostawało nic innego, jak wynaleźć córce robotę, żeby zaprzestała swoich dociekań. Elcia, jak na małe dziecko, zajęć miała sporo. Początkowo matusia próbowała przyuczyć ją do prac w ogrodzie i przy kartoflach. Szybko jednak spostrzegła, że córka woli gospodarzyć w domu. Rwała się zwłaszcza do zajęć w kuchni. Raz o mało nie skończyło się tragedią, kiedy przystawiła do pieca stołeczek i próbowała przesunąć wielki sagan z wrzątkiem. Na szczęście zachowała się bardzo przytomnie, w samą porę odskoczyła i tylko trochę poparzyła nogi. Tatko nakrzyczał wtedy na matusię, że wyręcza się dzieckiem nie tam, gdzie potrzeba. Odtąd Elcia zajmowała się płaczącą Zośką, omiatała izbę, ale od kuchni miała się trzymać z daleka. Nie znaczy to jednak, że zaprzestała swoich pytań. Nurtowała ją zwłaszcza obecność robactwa w życiu ludzi. Nie chciała uwierzyć, że takie choćby wszy to kara za ludzkie grzechy. - Jaka kara, matusiu, jak ja nie grzeszę? - Każdy człowiek grzeszy, a Pan Bóg wszystko wie i widzi. - Jak sikam w lesie pod krzakiem, to też widzi? - spytała przerażona. - Musowo. Wszystko widzi. Elcia obiecała sobie, że od tej pory nie będzie obrażać świętych oczu widokiem gołego tyłka i o mały włos nie skończyło się skrętem kiszek. Tatko znowu nie był zadowolony i kazał zastanowić się matusi nad tym, co i jak tłumaczy dziecku. Matusia tłumaczyła, jak umiała. Elcia dość szybko jednak pojęła, że z wątpliwościami lepiej iść do tatki. On przynajmniej nie 42 mówił, że jest głupia i uparta. Tłumaczył czasem dość zawile, nie wszystko od razu rozumiała, więc uciekał się do przykładów bliskich Elciv- - Matusia mówiła, że jak kto stary, to umiera. Czego tak jest? - pytała na przykład. - Ano popatrz tylko na drzewka - mówił tatko. - Z drzewkami jest jak z ludźmi. To młode, silne długo postoi, a to choroba zżarła i się obaliło. - I poszło do nieba? - Niebo jest tylko dla dobrych ludzi. Od tej rozmowy Elci przestało zależeć na pójściu do nieba, bo nie wyobrażała sobie życia bez drzew, psa, kota i zajęcy, co tak śmiesznie smyrgały spod nóg. Bardzo lubiła wyprawy z tatką w las. Tatko o lesie wiedział wszystko, rozróżniał głosy ptaków, rozpoznawał ślady i tropy zwierza, uczył córkę, jakie grzyby wolno zbierać, a których nie należy tykać. Elcia niesłychanie polubiła zbieranie leśnych owoców. Biegała nie tylko na grzyby, które potem suszyły z matusią na sprzedaż. Znała miejsca, gdzie rosły czarne jagody i żurawiny, jesienią znosiła całe koszyczki orzechów laskowych. Matusia to wszystko targała do miasta, a pieniądze odkładała do lnianego woreczka. Mogli jeszcze długo i szczęśliwie żyć sobie w gajówce, gdyby Marcjannie nie było tak pilno do własnej ziemi. Zwłaszcza po urodzeniu Franka nie widziała już dla siebie i dzieci miejsca w lesie. - Co one tu mają, co widzą? - pytała męża każdego wieczoru. I sama sobie odpowiadała: - Zdziczeją w lesie, tak jak i ja zdziczałam. I ty też. A przecież musowo do szkoły trza je posłać, bo teraz taki obowiązek. Marcjanna nigdy wcześniej nie mówiła o szkole. To Feliks był wielkim zwolennikiem nauki. I czy to szkoła zaważyła, czy po uszy miał codziennego gderania, dość że wyjechali we dwoje na calutki dzień i Marcjanna wróciła całkiem odmieniona. 43 Trafiło im się podupadłe gospodarstwo z chałupą całkiem znośną i do zamieszkania choćby od zaraz. Dali zadatek, a ona już o niczym innym nie umiała rozmawiać, jak tylko o przeprowadzce. - Zobaczysz, Elciu, jak tam pięknie. Nie zamieszkamy w samej wsi, to i lepiej, tylko w kolonii, gdzie są grunty pod parcelację. Nasza chałupa, rozumiesz, stoi na górce, tuż przy zamojskiej szosie. Takiego widoku to ty jeszcze nie oglądałaś. W dole, kilometr dalej Wieprz płynie, a do dąbrowy czapką dorzucisz. Znowu będziesz miała swój las. Rzeczywistość okazała się nie tak piękna jak matusine opowieści. Chałupa stała na słowo honoru i wymagała naprawy. Nową słomę trzeba było na dachu kłaść, ściany ogacić, okna uszczelnić. Wreszcie Elcia zobaczyła, jak wygląda prawdziwa polepa i wcale nie była zachwycona. Tatko też nie był, jedynie matusia tryskała

energią. Patrzyła na porosłe chwastem pole i już widziała łan pszenicy, rzędy buraków, len, grykę i wszystko, co jej się zamarzyło. Sadek za chałupą też widziała, bo przecież ziemia była dobra, do rodzenia stworzona, tylko za mało, niecałe dwieście arów. Kombinowała więc, ile jeszcze powinni dokupić. - Obyś, kobieto, nie udławiła się tym, co masz! - krzyknął Feliks. - A co będzie, jak przez cztery lata kredytów nie spłacimy? Chcesz nas z torbami w świat wysłać? Ależ się Marcjanna zdenerwowała na to gadanie. Ziemi było tyle, co nic, a do roboty dwoje dorosłych ludzi. Elcia niedługo kończyła sześć lat i z powodzeniem mogła zająć się domem i młodszymi dziećmi, więc tak naprawdę było ich troje, to jak miało się nie udać? Nawet opłakany stan narzędzi rolniczych jej nie zniechęcił. Pogderała na poprzedniego właściciela, że trochę ich oszukał, ale przynajmniej konia zostawił dobrego i krowę nie najgorszą, choć starawą. - Rok, dwa jakoś się przebieduje, a potem już pójdzie z górki. Dzieci będą na swoim się chować, nie na cudzym. 44 Rodzice wychodzili z domu o pierwszym brzasku. W południe wpadali coś zjeść i znikali do wieczora. Elcia w tym czasie zajmowała się domem, szykowaniem strawy i młodszymi dziećmi. Od huśtania Franusia ręce jej odpadały. Zosia miała już trzy lata, ale nie umiała zająć się nawet sobą, co dopiero bratem. Wciąż napraszała się nowych piosenek i tylko śpiewanie miała w głowie. Na moment nie można jej było spuścić z oka, bo szła, gdzie popadło, zasłuchana w głosy ptaków, w szum drzew. Wszystko to świetnie słyszała, a nie docierał do niej ryk Franusia. Feliks ze trzy razy przymierzał się do załatania dziur w dachu, jednak Marcjannie szkoda było każdej chwili. Zadzierała głowę, patrzyła w niebo i pocieszała, że deszczu długo nie będzie. Jadła w biegu i męża poganiała. - Rozsiadać się będziesz w zimie - mówiła. - Teraz trza nam do roboty! W końcu jednak deszcz spadł, zalał chałupę, a nawet kołyskę Franka. Tatko przez trzy dni nie złaził z dachu, Elcia zaś suszyła zmoczone szmaty i pierzyny. Rok harowali na swoim. Końca roboty nie było widać, niczego się jeszcze nie dorobili, a Feliks z dnia na dzień zaczął tracić siły. Nie pomogła wiejska znachorka, choć bardzo się starała. Po prostu któregoś ranka nie wstał z łóżka i raz na zawsze przestał się śpieszyć. Pochowali go na wiejskim cmentarzu, wrócili do domu i nawet Marcjanna zwątpiła, czy im się uda wyżyć. Przelamentowała cały wieczór, rankiem zaś wstała skoro świt i poszła w pole. Elci przykazała, że ma robić wszystko tak, jak zawsze, jakby nic się nie stało. Ale przecież stało się i to coś bardzo złego. Elcia nawet z matusią nie odczuwała takiej bliskości jak z tatką. Teraz, kiedy go zabrakło, wyrzucała sobie, że Bozia ukarała ją tak srodze za nieposłuszeństwo. Matusia ostrzegała, że kara zawsze spada na tych, którzy zapominają przy pacierzach podziękować za chleb, zdrowie, dach nad głową i pracę dla rąk. Jej tak jakoś wycho- 45 dziło, że za pracę zapominała podziękować. Bodaj pierwszy raz w życiu doświadczyła, co to zagubienie i samotność. Franus się rozryczał, musiała wziąć go na ręce. Rozryczała się razem z nim, ale ulgi nie było. Po śmierci tatki Elcia bardzo posmutniała. Właściwie podtrzymywała ją na duchu tylko jedna myśl, że od jesieni pójdzie wreszcie do szkoły i trochę sobie odpocznie. O szkole wiedziała prawie wszystko od Hanki, córki Kłaków, najbliższych sąsiadów. Pasąc krowy, gadały sobie o różnych rzeczach i Hanka mocno wyrzekała na szkołę. Choć przeszła już do trzeciego oddziału, nie zdołała polubić nauki. - Jak to jest? - pytała Elcia. - Siedzicie w ławkach, nic nie robicie, pani wam różne rzeczy opowiada, a ty mówisz, że to źle? - Głupiaś! Teraz też siedzę na miedzy, no nie? W szkole saganów nie myjesz, krowy nie pasiesz, ale masz dużo gorzej, bo musisz czytać i rachować. Ja to tylko lubię ćwiczenia cielesne i śpiew. Elcia była przekonana, że polubi także inne przedmioty. Na przykład religia od razu była do polubienia, polski i rachunki tak samo. Wielkie zainteresowanie budziły roboty ręczne, cieszyła się na śpiew i ćwiczenia cielesne. Najmniej nadziei wiązała z rysunkami, natomiast całej reszty nie mogła się doczekać. Odkąd zabrakło tatki, nie znajdowała odpowiedzi na wiele pytań, liczyła więc po cichu, że szkoła zaspokoi jej ciekawość. Trochę, tylko trochę, bała się trudnej sztuki czytania i rachowania, ale wierzyła, że nie słysząc Franusiowego

skrzeczenia nad uchem, poradzi sobie i z jednym, i z drugim. Marcjanna nie podzielała zachwytów córki. Nie patrzyła na naukę tak niechętnie jak kiedyś jej tatulo, zżymała się jednak bardzo na nowe przepisy, które za nią decydowały, kiedy ma posłać Elcię do szkoły. Uważała, że szkoła nie zając, na pewno nie ucieknie, a pierwsze są zawsze obowiązki wobec rodziny. Elcia musiała pilnować dzieci, chałupy, krowy i nie mogła 46 znikać na wiele godzin. Za rok, dwa, kiedy Zosia zmądrzeje i weźmie na siebie część obowiązków, to owszem, czemu nie, jeżeli jest taki mus. Na razie, choć Zosia skończyła cztery lata, nie było z niej nawet połowy tej wyręki, co z Elci w jej wieku. Tylko by chodziła i śpiewała, robotę miała za nic. Od razu widać było, że siostra siostrze nierówna, choć z jednych rodziców poczęte. W tej sytuacji Marcjanna spróbowała przechytrzyć twarde prawo. Nie poszła, nie zapisała córki do szkoły i była pewna, że nikt się nie doliczy jednej małej dziewczy-niny. - Nic się nie stanie, jak dłużej posiedzisz w domu - mówiła do zapłakanej córki. - Bystrość wzięłaś po mnie i raz dwa nauczysz się literek. Na co ci marnować cztery lata na naukę? Kalkulacje na nic się nie zdały. Prawo, które próbowała ominąć, mówiło, że dzieci niezgłoszone przez rodziców do zapisu w szkole są zapisywane z urzędu, i to bez pytania rodzi-cieli o przyzwolenie. Musiała ustąpić, jeśli nie chciała płacić kary. Skąd niby miała wziąć pieniądze na karę, skoro cały zysk z gospodarki szedł na podatki i spłatę kredytu? W chałupie rozpanoszyła się już nie bieda, lecz najprawdziwsza nędza, mimo że Marcjanna wciąż miała niespożyte siły i harowała od rana do nocy. Coraz częściej też napomykała, że jak uzbiera trochę grosza, to najmie zdatnego parobka, żeby nie korzystać wciąż z sąsiedzkiej pomocy. Sąsiedzi, owszem, pomagali, jak się ich poprosiło, lecz nie z serca, tylko za odrobek, a ona roz-dwoić się nie mogła, żeby opielać buraki u siebie i u sąsiadów. Kłopotów miała więcej, niż zdołała unieść i jeszcze, jak na złość, wyskoczyły te z Elcią. Co było robić, wysłała córkę od września do szkoły, ale bez zeszytu, książki, tabliczki z rysikiem, bez niczego. Elcia poszła tak jak stała, boso, w burej spódnicy, w lnianej koszuli. Poszła i nie zginęła. Miesiąc nie minął, jak nauczycielka, pani Kumosińska, nie mogła się nachwalić nowej uczennicy i przy każdej okazji stawiała ją za wzór innym dzieciom. El- 47 cia nie tylko chwytała w lot wszystko, czego uczył się pierwszy oddział, lecz zapamiętywała też to, czego głośno uczył się drugi. Jej odpowiedzi były rezolutne, jej ciekawość całkiem uzasadniona. W nagrodę za pilność szkoła (a może sama nauczycielka) kupiła Elci to, co w pierwszym oddziale było niezbędne do nauki. Matusi nawet to nie rozpogodziło. Na widok głowy pochylonej nad książką natychmiast zaczynała gotować się w środku, nie mogła znieść, że chłopska córka, niczym dziedziczka, czas marnuje. - Ja nauczyłam się literek przy pieleniu, bez odrywania się od roboty, a ty o bożym świecie zapominasz! Naczerp wody, wy-myj sagany, ucisz Franusia! Nie było wyjścia, musiała Elcia jakoś sobie radzić, więc po łebkach zamiatała, po łebkach myła garnki i pieliła też po łebkach, żeby zyskać trochę wolnego czasu. Z nastaniem zimy było jeszcze gorzej. Matusia więcej siedziała w chałupie i choć często wyręczała Elcię w domowych zajęciach, to oszczędzała naftę i zaganiała dzieci spać razem z kurami. Zima była trudna do przeżycia, ale bodaj lepsza od wakacji. Dla Elci szkoła była odpoczynkiem. Nauka sama wchodziła jej do głowy, matusia nie gderała nad uchem, a te dwie, trzy, czasem cztery godziny spędzone w klasie należały wyłącznie do niej. Przychodziły wakacje i na dwa miesiące traciła wszystko dobro, w zamian nie zyskiwała nic prócz dodatkowej roboty. Swoją pierwszą cenzurkę z piątkami od góry do dołu odebrała z wielkim płaczem, co w innych dzieciach wzbudziło szaloną wesołość. Myślały, że nie dostała promocji do drugiego oddziału i radowały się całkiem bezinteresownie. Pani ukróciła tę wesołość. - Eleonorka (pani nigdy nie mówiła „Elcia"), jako najlepsza uczennica w szkole dostaje w nagrodę książkę „Janko Muzykant" - powiedziała. Dzieci przestały się śmiać. Nie zazdrościły Elci wyróżnienia, bo kto by tam chciał dostawać książki w nagrodę. Może

48 tylko Jasiek Adamczak albo Jędrek Surdyk, którzy też nieźle się uczyli. Nim pani rozdała cenzurki, Elcia znała już treść uroczystego wpisu: „Nagroda dla najlepszej uczennicy, Eleonory Mojty za wielką pilność i staranie. Wychowawczyni - Adela Kumo-sińska. Czerwiec, 1927 rok". Łzy Elci momentalnie wyschły. Była bardzo szczęśliwa z wyróżnienia i nazwania jej „najlepszą uczennicą". To więcej niż mogła oczekiwać. Wetknęła książkę pod koszulę na piersi i biegnąc do domu, zastanawiała się, gdzie schowa swój skarb. Matusia wystarczająco mocno gderała na widok szkolnego podręcznika, żeby bez protestu przyjąć do domu jakąś inną książkę, która w dodatku nie była modlitewnikiem od dziedziczki Okulewiczowej. Rozłożysta lipa obok chałupy nieraz już dawała Elci schronienie przed matusią i rodzeństwem. Ile się czasem matusia nakrzyczała: „Elcia, Elcia!", a ona była tuż, tuż, tylko wysoko. Siedziała w rozwidleniu konarów z podręcznikiem w ręku i złaziła, dopiero jak nikt nie widział. Wiosną odkryła pod rozwidleniem małą, pustą dziuplę, w sam raz do przechowywania skarbów. Dotąd dziupla wciąż była pusta, teraz miało się to zmienić. Wdrapała się na lipę zwinnie jak kot, i równie zwinnie zeskoczyła. Wieczorem pokazała matusi samą cenzurkę. Z pierwszych wakacji Elcia zapamiętała dość częste wizyty sąsiada ze wsi, niejakiego Gawrończuka. Wstępował zwykle wieczorami, kiedy matusia wracała z pola. Głośno litował się nad niedolą sąsiadki i opowiadał o swoim wdowieństwie. Matusia chyba nie za bardzo go lubiła. - Czego Gawrończuk tak do nas przychodzi i przychodzi? - spytała kiedyś Elcia. - A ja wiem? Może żenić się z tobą będzie? Elcia nie pamiętała już matusi tak roześmianej. - Ja za mała, prędzej z wami! - odpaliła rezolutnie. Matusia otarła załzawione oczy i całkiem spoważniała. 49 - Niedoczekanie jego! O pomocy gada, jakbym nie wiedziała, co w trawie piszczy. Mógł nie przepisywać ziemi na najstarszego, to miałby gdzie siedzieć z trójką drobiazgu. Chce mi dołożyć trzy gęby do wyżywienia, a swoją czwartą, i to ma być pomoc!? Grochowinami niech się wypcha z taką pomocą. Ja mam dla kogo na posag zbierać. O was muszę myśleć, bo taka moja rodzicielska powinność. Rozumiesz? Elcia zrozumiała każde słowo, choć miała dopiero osiem lat. Zaraz też bardzo pożałowała swoich ucieczek na lipę. To nie było w porządku, że urywała się dla przyjemności, kiedy matusia harowała na jej posag. Postanowiła, że jak tylko doczyta do końca „Janka Muzykanta", więcej na lipę nie wlezie. Rok, w którym Elcia skończyła pierwszy oddział i odniosła naukowy sukces, był wyjątkowo trudny dla rodziny. Za niezapłaconą ratę bank zagroził komornikiem i Marcjanna ze zgryzoty traciła głowę. Zawiódł ją nawet sznur korali, który dostała w posagu. W jej rodzinnym domu mówiono, że za taki jeden sznur mleczną krowę można kupić. Złotnik w Tomaszowie dawał równowartość dwóch kur i jeszcze zawodził, że własna dobroć go zgubi. Wróciła do domu, zamknęła korale w skrzyni, a że tonący chwyta się brzytwy, pomyślała o bracie Władku. Raz dwa zdecydowała się na odwiedziny. Młodsze dzieci zostawiła na jeden dzień u sąsiadów i ruszyła z Elcią w drogę. Piechotą poszły. Koń trochę kulał ostatnio i nie chciała go przed żniwami nadwerężać. Wyszły jeszcze przed świtem, bo miały do przejścia coś około dwudziestu pięciu kilometrów. Dzień był ciepły, słoneczny, aż za piękny na taką wyprawę. - Nie może tak być, żeby zawsze pchać się pod górę - powiedziała matusia. - Przecie idziemy po równym, żadnej góry tu nie ma. - Ty mówisz o drodze, a ja o życiu. To są słowa Cyganichy, one ciebie też dotyczą. - Ta Cyganicha mnie znała? - Nie, ale przeklęła mnie, ciebie, naszą Zosię, wasze córki 50 i córki waszych córek. Nigdy nie poślubimy tych, których pokochamy, i całe życie będziemy iść pod górę. Mnie się wszystko sprawdziło. • - Nie kochaliście tatki? W rozmowie z Elcią trzeba było uważać na każde słowo, o czym matusia czasem zapominała. Teraz też, zakryła ręką usta i przez chwilę ważyła odpowiedź. - Klątwa dotyczy tylko pierwszego pokochanego kawalera, następnych już nie - wyjaśniła. - Miałam coś z siedemnaście roków, jak spodobał mi się jeden i to o

niego chodziło. Wy z Zosią też będziecie musiały dobrze baczyć, kogo sobie wybierzecie na męża, ale mam nadzieję, że Bóg pozwoli mi dożyć tej chwili, bo zawsze to lepiej, jak rodziciele decydują o zamąż-pójściu. - Nie martwcie się matusiu, ja mogę wcale za mąż nie iść, bylebym mogła się uczyć. A z nauką nie mam pod górę. - Uczyć! Ty wciąż o jednym. Trza patrzeć na to, z czego się chleb je. Dużo ci tam z nauki przyjdzie. Słońce było bardzo wysoko na niebie, kiedy wreszcie matusia pokazała palcem na rzekę i krzyknęła, że to Łabuńka. Były prawie na miejscu. Elcia jeszcze w gajówce nasłuchała się wspaniałych opowieści o domostwie dziadków i teraz rozglądała się ciekawie tylko po najładniejszych zabudowaniach. Matusia jednak uparcie szła dalej. Mijały różne chaty, w końcu zatrzymały się przy najpaskudniejszej. Była bodaj gorsza od ich własnej. Ściany od lat niebielone, strzecha rozerwana, komin przekrzywiony. Brud w oknach pewnie całe światło zasłaniał. - To nie może być tu, matusiu! - wykrzyknęła, nie kryjąc rozczarowania. - Pamiętaj tylko, żeby wuja w rękę pocałować! - upomniała ostro matusia. - Wujenkę też? - Obejdzie się. Co oni zrobili przez te dziewięć lat, co zrobili? - chlipnęła bezradnie. 51 Przez chwilę stały w obejściu zupełnie same, nie licząc kundla szalejącego na łańcuchu. Marcjanna z wrażenia nie mogła kroku zrobić. Kręciła tylko głową na prawo i na lewo. Wreszcie skrzypnęły drzwi gdzieś w szopie i na podwórko wyszła kobieta. Była chuda i mocno przygarbiona. Osłoniła oczy ręką, żeby lepiej przypatrzyć się obcym. - No, no! - zaciągnęła śpiewnie. - Kto nas zaszczycił? W kominie nowinę zapisać. - Śpiewny ton niespodziewanie nabrał agresywności. - Po co żeśta przyszli? Kąty przeglądać? Marcjanna szarpnęła się do przodu jak dźgnięta sierpem. Widać było, że z trudem panuje nad sobą. - Nie trza mi kątów przeglądać, bo i bez tego widzę, że nie dorobiliście się na mojej krzywdzie. Ale nie do was przyszłam, jeno do swoich, do matki i Władka. - Jak do matki, to na cmentarzyk lećta, a jak do Władka, to szkoda czekać, bo wyjechał i przed nocą nie wróci. Uwagę Elci przykuły niewiarygodnie szerokie stopy kobiety. Kształtem i kolorem do złudzenia przypominały dwa krowie placki. Nie słuchała, co tamta mówi, nie chwytała ironii w głosie, tylko patrzyła jak urzeczona. Ocknęła się, kiedy matusia szarpnęła ją za rękę. - Nic tu po nas, trza wracać! Elcia była zmęczona, chciałaby gdzieś przysiąść, łyknąć wody, ale nie odważyła się zaprotestować. Zgarbiona kobieta o płaskich jak krowie placki stopach nie zachęcała do spoczynku, nie proponowała szklanki zimnego mleka. Zniknęła w sieni w samą porę, żeby nie zobaczyć łez matusi i ust zaciśniętych tak mocno, że tworzyły cienką nitkę. Tak samo zaciskała usta na pogrzebie tatki. Przez chwilę szły w milczeniu. - Miałyśmy zajść do dworu - przypomniała nieśmiało Elcia. - We dworze też nic po nas! - mruknęła matusia. Widać jednak żal jej się zrobiło umęczonego dziecka, bo skręciła z traktu i pociągnęła córkę ku bramie zdobionej po bokach wielkimi kulami z kamienia. 52 Elcia pierwszy raz widziała kuchnię większą niż cała ich chałupa. Kto wie, czy z wrażenia nie rozdziawiła buzi. Takich dostatnich sprzętów, takiego stołu i wielkich, błyszczących saganów też nigdy nie widziała. Oczywiście wszędzie pod nogami była drewniana podłoga, taka jak ta, którą zapamiętała z gajówki. - Ludzie, toć to przecie Marcysia od Patoków, co za sezonowego poszła! - krzyknęła największa i najgrubsza z kobiet w kuchni. Rzuciła się ku matusi i mało nie rozdusiła jej w objęciach. Inne kobiety też biegły się witać, chociaż już nie tak wylewnie. Elcia pozwoliła wycałować się obcym, duszkiem wypiła dwie szklanki wody z sokiem, zjadła słodką bułkę, a jeszcze gruba kucharka obiecała obiad. Wypytywała o szkołę, kazała powiedzieć wierszyk. Elcia zaśpiewała: „Idą, idą dzieci drogą, siostrzyczka i brat. I nadziwić się nie mogą, jaki piękny świat". Dalej nie miała już siły śpiewać. Kucharka bardziej zajęła się matusią niż słuchaniem piosenki, więc przysiadła na

ławie w kąciku i poczuła, że płynie, unosi się nad wielkim stołem, lada moment wyfrunie przez okno. Szarpnięcie matusi sprowadziło ją na ziemię. - Dygnij, przywitaj się ładnie! Przed nią stała jeszcze jedna obca kobieta. Tyle ich się przewinęło przez kuchnię, że już straciła rachubę. Uśmiechnęła się i dygnęła. - Śliczna z ciebie dziewuszka! - powiedziała kobieta. - Jak masz na imię? - Eleonora. Wołają mnie Elcia. - Też mam na imię Eleonora. - Ja dostałam swoje imię na pamiątkę po panience Okule-wiczowej - wyjaśniła Elcia. - Ty głupia, przecież to właśnie panienka Okulewiczowa! -zawołała matusia, na co panienka zaprotestowała ze śmiechem, że już panienką nie jest od dawna. 53 - Przed drogą wstąpcie do mnie - poprosiła i pogładziła El-cię po głowie. Równie dobrego obiadu Elcia nie jadła nigdy w życiu. Matusia nie była rozmiłowana w kuchni i gotowała najprostsze potrawy: ziemniaki z koperkiem do zsiadłego mleka, kapuścianą zupę zwaną dziadem, prażuchę, a od wielkiego święta piekła knysze nadziewane kaszą gryczaną albo serem. Na żadne wspaniałości nie było ani pieniędzy, ani czasu. Przy obiedzie, do którego zasiadło dużo ludzi, matusia trochę się rozruszała, może nawet zapomniała o wizycie u wuja. W drodze powrotnej też o nim nie rozmawiały, bo co innego miały na głowie. Panienka Okułewiczowa dała Elci tobołek z ubraniami po swoich dziewczynkach i wcisnęła matusi do ręki jakieś pieniądze z przykazaniem, że to dla córki na świąteczną sukienkę. - My, Eleonory, musimy się popierać choćby z tego względu, że jest nas mało - powiedziała z uśmiechem i znowu pogładziła Elcię po włosach. Głaskała całkiem jak pani Kumo-sińska, tak leciutko i pieszczotliwie. Nikt inny tak nie gładził Elci. Matusia może i miałaby ochotę, co z tego, jeśli nigdy nie miała czasu. Teraz też, ledwie podziękowała za dary, już ciągnęła Elcię do wyjścia, nie dała popatrzeć na piękny pokój za niedomkniętymi drzwiami. Elcia zdążyła tylko zauważyć mały stoliczek z serwetą całą w koronkach, krzesło wyłożone materiałem i podłogę tak błyszczącą, jakby kto jabłko wytarł rękawem do połysku. Śpieszyły się bardzo. Kiedy opuszczały dwór, słońce było już nisko. Po drodze matusia zatrzymała się tylko raz, żeby przeliczyć pieniądze. - Prawie wystarczy na zaległą ratę! - wykrzyknęła z ulgą. - Panienka powiedziała, że to dla mnie na sukienkę - zaprotestowała Elcia. - Skąd niby panienka mogła wiedzieć, że rata niezapłacona? Duża jesteś, o rodzinie musisz myśleć, nie o sobie. 54 - Tylko ja mam na imię Eleonora. Panienka powiedziała, że to prezent za imię - upierała się Elcia coraz bliższa łez. Matusia wetknęła pieniądze za koszulę, sprawdziła, czy bezpiecznie siedzą, i dopiero spojrzała na córkę. - Kto ci to imię wybrał? Ja wybrałam, to teraz ja postanowię, co zrobić z pieniędzmi. Zapamiętaj sobie, że rodzina zawsze najważniejsza. W tym momencie sukienka wydawała się Elci dużo bliższa niż rodzina. Nie chciała się rozpłakać, ale łzy same poleciały po policzkach. - Nie becz, głupia! - powiedziała matusia. - W tym tobołku znajdzie się niejedna sukienka dla ciebie. - Może zajrzymy do środka? - spytała z nadzieją w głosie. Matusia też była mocno ciekawa, z natury nawet ciekawsza od Elci, zwyciężył jednak rozsądek. Było już późno, czekała je długa droga i musiały mocno wyciągać nogi, żeby jak najkrócej wędrować po nocy. Dopóki tobołek był solidnie zapakowany i owiązany sznurkiem, żaden łach nie wyleciał, a nie wiadomo, jak by to było potem. Przez resztę drogi Elcia wyobrażała sobie wspaniałości ukryte pod szarym papierem. Widziała kolorowe spódniczki, haftowane zapaski, sznurowane buty. I tyle było jej, co sobie pomarzyła. Na miejscu okazało się, że są to rzeczy niezbyt znoszone, niektóre nawet bardzo ładne, ale w sam raz dla Zosi. Dla niej miała być ta sukienka, którą poświęciła dla dobra rodziny. Długo nie mogła przeboleć swojej straty. Przy Zosi wystrojonej w różową sukienkę z falbankami wyglądała teraz jak kocmołuch. Zwłaszcza spódniczka była do niczego: wypchana na kolanach i pupie, dołem postrzępiona, bez koloru i fasonu. Leżąc w łóżku, Elcia zaczęła marzyć, że sama uszyje sobie spódniczkę. To było bardzo proste: brała dwa kawałki materiału i zszywała ściegiem za igłą,

dokładnie tak, jak pani uczyła na robotach ręcznych. W myślach trwało to jedną chwilę. Igiełka błyskała w palcach, raz-dwa-pięć można było podszyć dół, 55 przeciągnąć sznurek w pasie i wystroić się w nowiutką spódnicę. Usypiała w przekonaniu, że poradzi sobie ze wszystkim, przecież nie na darmo była najlepszą uczennicą w szkole i z robót miała piątkę. Rano wyciągnęła ze skrzyni cienką, wełnianą chustę, którą matusia nazywała turecką mazanichą. Była rzeczywiście piękna: pomarańczowa, rdzawa, brązowa z przetkaną gdzieniegdzie czarną nitką. Piękna i stara. Matusia rzadko ją nosiła, ale za każdym razem przypominała, że to prezent od jej tatula. Elcia nigdy nie czuła sentymentu do starych rzeczy. Najpierw obcięła frędzle, potem na oko wykroiła dwa równe kawałki, które pracowicie zaczęła zszywać ściegiem za igłą. Biedziła się do obiadu, zaniedbała wszystkie obowiązki, a kiedy matusia wróciła z pola, chusty już nie było, spódniczki zaś miało nigdy nie być. - Ta, coś ty najlepszego zrobiła?! - Marcjanna załamała ręce i zamiast przetrzepać Elci tyłek, ryknęła wielkim płaczem. Ten płacz był gorszy od solidnego lania. Matusia wyznawała świętą zasadę swoich ojców, że bez bicia nie wychowa się dzieci, więc jeśli tylko zachodziła konieczność, wymierzała sprawiedliwą karę. Tym razem, patrząc na kupkę bezużytecznych skrawków, jakie zostały z mazanichy, nawet Elcia nie miała wątpliwości, że zasłużyła na lanie. Dlaczego więc matusia płakała, i to bodaj pierwszy raz od śmierci tatki? Prawdę mówiąc, solidne klapsy byłoby lepsze od łez, w każdym razie bardziej zrozumiałe. Elcia obiecała sobie, że nigdy więcej nawet nie pomyśli o szyciu. Wytrwała w postanowieniu tydzień, może miesiąc. Była ambitna i jedna porażka nie mogła jej zniechęcić na trwałe. Zaczęła przemyśliwać nad czymś zupełnie innym, a mianowicie nad wymyśleniem czegoś, co pozwoliłoby zakryć goły tyłek. Prowadząc krowę z pastwiska, korzystała czasem z rzadkich chwil swobody i razem z innymi dzieciakami wdrapywała się na dzikie wiśnie albo grusze. Zawsze wtedy ogarniał ją lęk, żeby nie łysnąć golizną. Dziewczynom często się to zdarzało i za każdym razem chłopaki mieli wielką 56 uciechę, a one wielki wstyd. Elcia była zwinna jak wiewiórka i tylko Jasiek Adamczak właził od niej wyżej. Jakby się uparła, też by wlazła, ale wstyd trzymał ją na niższych gałęziach. - Chłopaki mają lepiej od nas - powiedziała kiedyś matusi. - W portkach chodzą. Też bym tak chciała. - W imię Ojca i Syna! - wykrzyknęła Marcjanna. - Wypluj te słowa. W przepowiedni Nostradama powiedziano, że jak baby zaczną w portkach chodzić, koniec świata nastanie! - To czego chłopaki mogą? - Chłopom wolno więcej niż babom, tak zawsze było i nic na to nie poradzisz. - Czego tak jest? - Abo to kto wie? - zamyśliła się matusia. - Stworzyciel też był chłopem, może to stąd! A ty mi o portkach nawet nie myśl, bo nieszczęście na ludzisków ściągniesz. Elci ani w głowie było przysparzanie cierpień całej ludzkości, a już na pewno nie sobie. Wiadomo, że gdyby wybrała się na pole w męskich portkach, wstyd byłby na całą wieś i grzech wielki. Co innego krótkie porteczki, w całości skryte pod spódnicą, o których nikt by nie wiedział. Ze dwie noce medytowała, jakby je skroić i uszyć, może nawet znowu spróbowałaby swoich sił, gdyby matusia nie zamknęła przed nią skrzyni. Wiadomo, bez szmaty nawet dobra krawcowa niczego nie wyczaruje. Przez cztery lata największą radością Elci była szkoła. W trzecim oddziale doszły całkiem nowe przedmioty: przyroda, geografia i historia. To dopiero była nauka! Elcia szczególnie rozmiłowała się w geografii. Jeździła palcem po mapce, czytała WARSZAWA i wydawało jej się, że jest w stolicy. Widziała domy całkiem takie same jak w Tomaszowie, niektóre murowane, inne drewniane, podcienia jak te w rynku, tylko trochę większe, i zabłocone ulice, gdzieniegdzie pokryte brukiem. Potem jechała palcem do Krakowa i znowu było to samo, bo wszystkie miasta w Polsce wyglądały jak Toma- 57 szów. Góry z kolei wyrastały z płaskiej równiny i do złudzenia przypominały kopki siana ustawione na polu. Jeszcze trudniej było wyobrazić sobie morze. Jej morze zawsze miało ten drugi brzeg, choćby nie wiadomo jak bardzo starała się go

ukryć za linią horyzontu. Było takie jak Wieprz, tylko szersze. W każdym razie geografia bardzo poruszała wyobraźnię Elci, czego nie można powiedzieć o historii. Oczywiście uczyła się pilnie także historii, żeby nie sprawić zawodu pani Kumosińskiej, jednak stare dzieje nie za bardzo ją pociągały. Powtarzała sobie: było, minęło, po co to komu pamiętać o królach. Trochę ją zaskoczyło, że wśród panujących nie ma Popiela ani Kraka, o których matusia z całą powagą opowiadała w gajówce. Któregoś dnia, pod koniec czwartej klasy, pani Kumosiń-ska odwiedziła matusię, żeby porozmawiać o przyszłości Elci. Najchętniej widziałaby ją w Tomaszowie w siedmioklasowej szkole, a potem dalej w gimnazjum. - To bardzo zdolne dziecko - mówiła. - Aż grzech marnować taki talent. Ona może naprawdę daleko zajść, odmienić swoje i pani życie. - Wszystkie nauczycielkami nie będą - burknęła matusia i tą niezbyt grzeczną uwagą zakończyła rozmowę o najbliższej przyszłości Elci. Wieczorem oderwała się na moment od swoich zajęć, przysiadła na progu, co rzadko się zdarzało i przygarnęła córkę do siebie, co zdarzało się jeszcze rzadziej. - Widzisz, Elciu, każdy człowiek ma swoje miejsce w życiu i musi go pilnować - tłumaczyła. - Jakby Pan Bóg chciał, żebyś była nauczycielką albo i dziedziczką, to umieściłby cię w innej rodzinie, nie w chłopskiej. A ty myślisz odciąć się od pnia, iść swoją drogą. Patrz na te gałęzie, com je do spalenia przygotowała. Oderwały się od pni i zginą w ogniu. Chcesz i ty w ogniu zginąć, przeciwstawić się matusi i Bogu, który cię ukochał i wie, co dla ciebie najlepsze? 58 Ełcia sama jeszcze nie wiedziała, czy chce się przeciwstawić i czy ma na to dość siły. Nie mogła też pojąć, dlaczego Bóg, który ją ukochał, najpierw zabrał jej tatka, a teraz nie pozwala iść do szkoły. Zresztą gdyby tatko żył, to i z Bogiem by się jakoś ułożyło, i z matusią też. Tylko tatko mógł matusię przekonać, nikt więcej. Z wielkim ociąganiem obiecała posłuszeństwo i poszła łapać Franusia. Zbliżała się pora mycia. Matusia, choć zagoniona bardzo, nie miała nic przeciwko wieczornemu myciu. To ona nauczyła Elcię, żeby rano naczerpać wody ze studni do cebrzyka i poczekać do wieczora, aż się zagrzeje w słońcu. Sama mogła się ochlapać lodowatą, prosto ze studni, dla dzieci robiła wyjątek. Elcia najpierw pluskała dwójkę młodszych, potem siebie, na koniec przepierała co brud-niejsze łachy i wieszała na sznurku. Na wsi z higieną różnie bywało, raczej źle niż dobrze, i Marcjanna, goniąc dzieci do mycia, stanowiła chlubny wyjątek. Mniej się przejmowała wietrzeniem chałupy, zwłaszcza zimą, kiedy szkoda było uciekającego ciepła. Natomiast pani w szkole wietrzyła klasę po każdej lekcji, nawet zimą. Od brudnych ubrań, od przepoconych ciał powietrze w pięć minut robiło się tak gęste, że siekierę można było powiesić. To samo w kościele. Widać dla ludzi ze wsi czystość duszy i czystość dziewicza były stokroć ważniejsze od czystej szyi, chociaż z duszami i z dziewictwem podobno też różnie bywało. Inaczej skąd by się brały znajduchy? Matusia utrzymywała Elcię w przekonaniu, że nie ma gorszego wstydu dla dziewczyny, jak urodzenie znąjducha. Wytykała palcem latawice, które przed ślubem poszły na swawolę i utraciły swój największy skarb, a mianowicie cnotę. Można utracić łachy, nawet oko czy rękę, przekonywała matusia, ale cnoty trzeba bronić, bo od tego zależy dobre imię panny i honor rodziny. Pod tym względem matusia świeciła Elci najlepszym przykładem. Nienaruszona dostała się w mężowskie ręce, a kiedy mąż zmarł, nie zaznała rozkoszy z żadnym innym mężczyzną, choć wielu się do niej umizgiwało. 59 - Całkiem nie wiem, czego ludzie nazywają to rozkoszą -tłumaczyła Elci. - Jaka tam rozkosz! Nic więcej jeno mus i obowiązek małżeński, żeby utrzymać ród ludzki. - A co to jest rozkosz? Matusia spąsowiała. Choć w robocie traktowała Elcię jak dorosłą, ewentualnie prawie jak dorosłą, to przecież nie zapominała o jej dziewczęcej niewinności. Gadając o tym i owym, powierzała córce swoje przemyślenia i przy okazji uczyła ją życia. Czasem tylko zapominała, że Elcia lubiła wszystko wiedzieć bardzo dokładnie, nawet to, czego nie powinna. W każdym razie na pewno nie powinna usłyszeć z matczynych ust słowa tak nieprzyzwoitego jak rozkosz. A skoro już usłyszała, należało mądrze naprawić tę niezręczność. - Jak jesz dojrzałą gruszkę - powiedziała po dłuższym zastanowieniu - tę choćby klapsę, co rośnie za naszą chałupą, to w gębie czujesz rozkosz. I to jest