Ken McClure
Strategia skorpiona
Przekład
Maciej Pintara
“... Zmienne szczęście. O niepewny losie, Oto twoje zdradzieckie
natarcie skorpiona!
Twa głowa cała w pochlebstwach, lecz zadać ból gotowa, Twój
ogon to śmierć, śmierć przez zatrucie.
O krucha radości, o jadzie słodki i nieznany, O potworze, co tak
chytrze sporządzasz twe dary I malujesz je wszystkimi barwami stałości,
By zwieść i usidlić mądrego człowieka...”
GEOFFREY CHAUCER
Opowieść kupca
PROLOG
Tel Awiw
Dexter zaparkował samochód i wygramolił się z niego z
niezdarnością świadczącą o tym, że jest przyzwyczajony do jeżdżenia
czymś większym niż ten zielony fiat. Ruszył wzdłuż ulicy Ben - Yehuda
wolnym, swobodnym krokiem, tak typowym dla
Amerykanów, których młodzieńczą wyobraźnią zawładnęły filmy z
Gary Cooperem i Johnem Waynem. Również wygląd Dextera był
typowy dla ludzi z jego pozycją. Fryzura, lekki, elegancki garnitur, zawsze
świeża koszula z rozpiętym kołnierzykiem - tak po prostu się przyjęło.
Pchnął drzwi biura linii lotniczych i znalazł się w jego chłodnYm,
klimatyzowanym wnętrzu. Rozejrzał się, poprawiając okulary. Przy
kontuarze tkwił jakiś klient. Dexter wziął do ręki ulotkę reklamową i zaczął
ją uważnie studiować. Gdy klient został załatwiony i drzwi się za nim
zamknęły, odłożył ulotkę.
- Słucham pana. W czym mogę pomóc? - spytał urzędnik.
- Interesuje mnie lot LH 703 - odrzekł Dexter.
- Nie ma lotu LH 703, sir.
- Niech pan to sprawdzi, dobrze?
- Proszę chwilkę zaczekać. - Urzędnik opuścił swoje stanowisko i
zniknął na zapleczu, by po chwili znów się pojawić.
- Szef pana oczekuje.
Dexter skinął głową. Nie miał zwyczaju prowadzić jałowej
konwersacji.
Przeszedł przez drzwi, które usłużnie przytrzymał urzędnik i skręcił
na prawo, w długi korytarz. Nie potrzebował wskazówek.
Doskonale znał drogę.
Przychodził tu dwa lub trzy razy do roku, by dostarczyć raport, lub
na specjalne wezwanie, jak dzisiejszego ranka.
Zatrzymał się przed niebieskimi drzwiami i nacisnął brzęczyk.
Musiał chwilę poczekać, żeby przyjrzała mu się kamera
umieszczona nad jego głową. Potem rozległ się dźwięk przypominający
odgłos zwarcia w instalacji elektrycznej, kilka metalicznych szczęknięć
elektronicznego zamka za trzy tysiące dolarów i wreszcie stalowe drzwi,
których nie pokonałby nawet ładunek materiału wybuchowego, stanęły
przed nim otworem.
- Dzień dobry, panie Dexter - powitała go uśmiechnięta dziewczyna
siedząca przy maszynie do pisania.
- Dzień dobry, panno Ling. - Gary Cooper był zawsze uprzejmy dla
dam.
- Szef prosił, żeby pan od razu wszedł, sir.
Dexter uśmiechnął się i pchnął drzwi prowadzące do gabinetu.
- Cieszę się, że cię widzę, J. D. - Odezwał się niski, szpakowaty
mężczyzna siedzący za biurkiem. - Polubiłeś już trochę
Tel Awiw?
- Nic a nic - odrzekł ponuro Dexter. - To najgorsza placówka w
mojej karierze.
- No cóż, nie mogą nas wysyłać tylko tam, dokąd byśmy chcieli -
roześmiał się szpakowaty mężczyzna.
- To prawda - przyznał Dexter, choć zupełnie nie rozumiał, dlaczego
nie.
- Rozchmurz się. Następnym razem może być Paryż!
- Przy moim cholernym szczęściu wyląduję raczej w La Paz.
- Szczęście nie ma tu nic do rzeczy. Kolejny przydział zależy od
efektywności, J. D.
- No to już jestem w La Paz - mruknął Dexter.
- Żadnych postępów, co?
- Niestety. Kompletnie nic.
- Może to coś zmieni. - Szpakowaty mężczyzna, podał Dexterowi
kartkę papieru. - Nadeszło z placówki londyńskiej z samego rana.
Odpowiedź na twoje pytanie, wysłane do wszystkich biur terenowych.
Facet nie żyje.
Czytając meldunek, Dexter rozpoznał styl panny Ling, która
rozkodowała tekst.
„DOTYCZY: Martin Klein. PRZEZNACZENIE: do wiadomości
placówki terenowej - Tel Awiw. TREŚĆ: Wyżej wymieniony zmarł w
Szpitalu św. Tomasza w Surrey, w Anglii. Przyczyna śmierci nieznana”.
Poniżej widniała data i dokładny czas. Dexter spojrzał na zegarek. Martin
Klein nie żył od sześciu godzin.
- Nigdy o nim nie słyszałem - stwierdził.
- Sprawdziliśmy go dla ciebie - odrzekł szpakowaty mężczyzna. -
Znalazł się na naszej liście, bo w tym roku przepracował dwa miesiące w
jednej z pracowni genetycznych na uniwersytecie w Tel Awiwie.
Dexter w zamyśleniu pokiwał głową.
- Może to daremny trud, ale nie zawadzi zapoznać się z wynikami
sekcji.
- Prosiłem już Londyn, żeby położył na tym rękę.
- Dzięki. - Dexter wstał i zapiął marynarkę.
Starszy mężczyzna wyciągnął się wygodnie w fotelu i założył ręce
za głowę.
- Podobno masz tam swojego człowieka.
- Owszem - odparł Dexter. - Ale niewiele osiągnął. Nasz obiekt
wciąż cieszy się reputacją niepokalaną jak świeży śnieg. - Pochylił się do
przodu i oparł końcami palców o blat biurka. - Czy na pewno ten facet jest
w to zamieszany?
- Zamieszany to nie jest właściwe słowo, J. D. On tym kręci.
Co więcej, jako naukowiec ma dostęp do wszystkiego, czego
potrzebuje. W porównaniu z tym pasztetem, mój przyjacielu, La Paz może
się okazać całkiem atrakcyjną perspektywą.
*1*
Czoło Johna Fearmana pokryło się kropelkami potu, gdy musiał
wycofać się po raz trzeci.
- Niech pani trzyma go nieruchomo, na litość Boską! - rzucił
gwałtownie.
Siostra Jane Long nie przywykła, by młodszy lekarz, w dodatku
rezydent odzywał się do niej w ten sposób, ale tym razem puściła to mimo
uszu. Wiedziała, pod jaką presją jest Fearman.
- Pacjent ma konwulsje, doktorze - odpowiedziała spokojnym,
monotonnym głosem. - Robię, co mogę.
Fearman zwrócił uwagę na jej ton.
- Przepraszam. Spróbujmy jeszcze raz.
- Chwileczkę... - Siostra Long przywołała na pomoc drugą
pielęgniarkę i obie przytrzymały pacjenta z całych sił.
Fearman zbliżył igłę do jego nagich pleców. Zamierzał wprowadzić
ją gładko między trzeci a czwarty kręg lędźwiowy i pobrać czystą próbkę
płynu mózgowo - rdzeniowego. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie teraz życzył
było to, żeby facet szarpnął się nagle z igłą tkwiącą w jego kanale
kręgowym.
Lekarz wstrzymał oddech i wkłuł się długą igłą aspiratora w
kręgosłup chorego. Upłynęły sekundy długie jak minuty, zanim dotarła do
właściwego miejsca i zbiornik aparatu wypełnił wypływający płyn, lekko
tylko zabarwiony krwią na skutek początkowego wahania Fearmana.
Lekarz wyciągnął igłę i odetchnął z ulgą. W tym samym momencie
ciałem pacjenta wstrząsnął potężny, mimowolny spazm.
Fearman musiał wytężyć wszystkie siły, by wraz z pielęgniarkami
utrzymać w miejscu rzucającego się mężczyznę. Wzdrygnął się na myśl, że
w plecach pacjenta mogła jeszcze tkwić igła.
Atak minął. Fearman spojrzał na zegar ścienny. Wskazywał
pierwszą czternaście w nocy. O pierwszej dwadzieścia sześć z pracowni
biochemicznej dotarły wyniki testów przeprowadzonych przez dyżurnego
laboranta.
Proteiny, glukoza, chlorki: wszystko w normie. Fearman nie wierzył
własnym oczom.
- Ależ to musi być zapalenie opon mózgowych - powiedział głośno.
- Występują typowe objawy.
- Z wyjątkiem normalnego składu płynu mózgowo – rdzeniowego -
zauważyła Jane Long.
- Widziała pani wiele przypadków zapalenia opon, siostro.
Polegam na pani opinii.
Jane Long była zadowolona. Fearman zrehabilitował się za
wcześniejsze niewłaściwe zachowanie.
- Zgadzam się z panem, doktorze, podręcznikowy przypadek
zapalenia opon mózgowych.
- Ale to mówi co innego - odrzekł Fearman, podnosząc do góry
wynik badań laboratoryjnych.
- Może zapalenie wirusowe?
- Może... Kto jest dyżurnym bakteriologiem?
- Doktor Anderson.
Fearman w duchu podziękował Bogu za ten szczęśliwy traf.
Neil Anderson dzielił z nim mieszkanie. Wzywanie innych lekarzy
przez rezydenta jest zawsze krępujące. Poza tym zbyt częste korzystanie z
konsultacji może przeszkodzić w karierze. Pomoc przyjaciół to co innego.
To się nie liczy.
- Neil? Jesteś mi potrzebny.
- W czym problem?
- Mam pacjenta z objawami ciężkiego bakteryjnego zapalenia opon
mózgowych, ale test biochemiczny wykazał, że jego PMR jest w normie.
- Może to zapalenie wirusowe?
- Nie wydaje mi się. Uważam, że to jednak klasyczny przypadek
zapalenia bakteryjnego. Mógłbyś spojrzeć na próbkę PMR?
Może coś znajdziesz?
- Zaraz będę.
Fearman wyszedł z sali szpitalnej, gdy zobaczył Andersona.
- Dzięki, Neil. Chodzi mi o to... - Wręczył koledze laboratoryjną
fiolkę z płynem mózgowo - rdzeniowym.
- Kto jest tym pacjentem?
- Martin Klein, dwadzieścia dwa lata, obywatel izraelski, jeden z
naszych studentów. Jego współlokator wezwał karetkę tuż przed pierwszą.
Stan chorego szybko się pogarsza:
- Wezwałeś Lennox - Adamsa?
- Jeszcze nie. Poczekam, aż to obejrzysz.
Anderson skinął głową.
- Więc lepiej się tym zajmę.
Opuścił ciepły szpital i pobiegł przez brukowany dziedziniec w
kierunku budynku akademii medycznej. Zimne, nocne powietrze
zaszczypało go w oczy. Kiedy wszedł do akademii, winda stała gdzieś na
jednej z wyższych kondygnacji. Była stara i poruszała się bardzo wolno,
więc postanowił wbiec na górę schodami. Dyszał ciężko, gdy dotarł do
Katedry Bakteriologii na trzecim piętrze.
Po omacku znalazł kontakt, jarzeniówki rozbłysły z pewnym
ociąganiem.
Umieścił fiolkę w wirówce i uruchomił maszynę. Jeśli w próbce
znajdowały się jakieś bakterie, powinny osiąść na dnie naczynia w
przeciągu kilku minut. W tym czasie przygotował szereg szkiełek do badań
mikroskopowych i pożywki dla bakterii.
Wirówka wyłączyła się samoczynnie, a po chwili zamarła w
bezruchu. Anderson wyjął fiolkę i uniósł ją do światła. Pomyślał, że niezbyt
dużo w niej osadu.
Umieścił kultury w inkubatorze, zaś szkiełka zabarwił nad zlewem
znajdującym się pod oknem, zanim zaczął oglądać je pod mikroskopem.
Powoli przesuwał statyw mikroskopu, badając próbkę od prawej do lewej
strony.
Potem przyjrzał się jej w odwrotnym kierunku. Ale bez rezultatu.
Nie dostrzegł ani śladu bakterii. Po szóstym podejściu zadzwonił do
Fearmana.
- Przykro mi, stary, ale niczego nie znalazłem.
- Cholera..:
- Przygotowałem do zbadania preparat ZN na wypadek, gdyby
okazało się, że mamy do czynienia z gruźliczym zapaleniem opon
mózgowych, w co jednak wątpię.
- Ja też. On umrze. Wezwałem Lennox - Adamsa.
- Zejdę na dół, gdy tylko skończę.
Kolejne badanie dało wynik negatywny. Anderson zgasił światło i
wrócił do szpitala. Gdy zbliżał się do sali, w której przebywał pacjent
Fearmana, usłyszał krzyk bólu. Chory walił wokół siebie rękami na oślep.
Jego przerażone oczy niemal wychodziły z orbit. Anderson rzucił się na
pomoc Fearmanowi i siostrze Long próbującym unieruchomić pacjenta.
Fakt, że Klein był dobrze zbudowanym, dwudziestodwu-letnim mężczyzną
nie ułatwiał zadania.
Anderson czuł, że przy każdym spazmie mięśnie Kleina twardnieją
jak stal.
Na jego szyi dostrzegł nabrzmiałe żyły. Zdawało się, że za chwilę
pękną od nadmiernego ciśnienia krwi. Z gardła pacjenta wydobywał się
skowyt bólu, którego potworność znał tylko on sam.
Fearmanowi i Andersonowi udało się właśnie opanować częściowo
sytuację, gdy rozległ się przerażony okrzyk siostry
Long.
- Jego język, doktorze! Jego język! - Nigdy jeszcze nie słyszeli w jej
głosie takiej desperacji.
Podczas kolejnego ataku gwałtownego bólu Klein zatopił zęby we
własnym języku. Anderson i Fearman, nie mogąc puścić ramion pacjenta,
patrzyli, jak zęby zagłębiają się coraz bardziej w jego języku. Krew
spływała mu po brodzie i szyi.
Jane Long rzuciła się na pomoc. Ponad plecami Fearmana
próbowała dosięgnąć szczęk Kleina i rozewrzeć je, ale bez rezultatu.:
- Niech pani użyje tępych końców kleszczy, siostro - zaproponował
Fearman.
- Wyłamię mu zęby.
- Bez zębów będzie mógł mówić - warknął Anderson.
Jane Long zrobiła, co jej polecono. Udało się jej wcisnąć kleszcze w
lukę pomiędzy zębami, tuż przy lewym kąciku ust Kleina.
- Co tu się dzieje, na Boga?! - ozwał się nagle z tyłu czyjś starannie
modulowany głos. Należał on do Nigela Lennox - Adamsa, lekarza -
konsultanta, którego wezwał Fearman. - Dlaczego ten człowiek nie dostał
środków uspokajających?
- Dostał - odpowiedział Fearman, zmagając się wciąż z pacjentem.
- Więc musi dostać więcej! - zagrzmiał Lennox - Adams, jakby miał
przed sobą idiotę.
- Dostał już maksymalną dawkę... - Zaoponował Fearman.
- Niech pan ją zwiększy. Na moją odpowiedzialność.
- Siostro, proszę przygotować zastrzyk - poprosił Fearman.
Jane Long z zawodowym spokojem przygotowała strzykawkę.
- Gotowe.
Fearman nie mógł się zdecydować, sięgnąć po nią, znaczyło puścić
ramię Kleina.
- Proszę mi to dać! - Lennox - Adams zrobił Kleinowi zastrzyk i
cisnął pustą strzykawkę do miski, którą trzymała siostra Long. - Zaraz
będziemy mieć tu porządek - powiedział, odstępując od łóżka pacjenta,
pewien pozytywnej reakcji.
Ale nie nastąpiła poprawa. Ciałem Kleina wciąż wstrząsały
konwulsje, jak gdyby poddawano go elektrowstrząsom. Strach w jego
oczach był tylko cieniem przerażenia, które opanowało jego umysł,
zaledwie śladem przeżywanego koszmaru. Lennox - Adams obserwował z
rosnącym niedowierzaniem kompletny brak reakcji pacjenta na zastrzyk.
Nadszedł kolejny spazm i plecy Kleina wygięły się w łuk, a mięśnie
napięły do ostateczności. Lekarze patrzyli bezradnie, jak twarz pacjenta
ściąga się coraz bardziej, odsłaniając zęby. Z gardła mężczyzny wydobyło
się rzężenie i nastąpił koniec agonii.
Klein nie żył.
- Dzięki Bogu... - powiedział cicho Lennox - Adams.
Pozostali milczeli.
Konsultant podszedł do łóżka i spojrzał z bliska na odrażającą,
śmiertelną maskę, jaką stała się teraz twarz Martina Kleina.
- Poproszę o szczegóły, Fearman.
Fearman zajrzał do notatek, by udzielić przełożonemu informacji.
- Pacjent Martin Klein, dwadzieścia dwa lata, obywatel izraelski,
studiował w naszym kraju medycynę.
- To jeden z naszych studentów?
- Tak. Był na trzecim roku.
- Proszę dalej.
- Zachorował wczoraj wczesnym wieczorem. Skarżył się na silne
bóle głowy, mdłości i sztywnienie karku. O północy dostał wysokiej
gorączki i stracił przytomność. Jego współlokator wezwał pogotowie i
Klein o pierwszej został przyjęty do szpitala.
Wszystko wskazywało na to, że ma ciężkie zapalenie opon
mózgowych.
- Czyim zdaniem?
- Moim.
- Proszę dalej.
- Przeprowadziłem nakłucie kręgosłupa i zażądałem analizy
biochemicznej płynu mózgowo - rdzeniowego.
- I...?
- Wszystko było w normie.
Lennox - Adams wyglądał na zaskoczonego, ale się nie odezwał.
- Wezwałem doktora Andersona, który ma dzisiejszej nocy dyżur
jako bakteriolog... - ciągnął Fearman - i poprosiłem go o zbadanie PMR
Kleina.
- Nie stwierdziłem obecności bakterii podczas mikroskopowego
badania rozmazu - powiedział Anderson. - Oczywiście istnieje możliwość,
że dowiemy się czegoś więcej, gdy wyrośnie kultura.
- Zdaję sobie z tego sprawę, doktorze - odrzekł Lennox - Adams
lodowato.
Odsunął prześcieradło przykrywające zwłoki Kleina. - Mówił pan,
że to Izraelczyk?
Fearman przytaknął, wymieniając spojrzenie z Andersonem.
Tymczasem Lennox - Adams przystąpił do szczegółowych oględzin
rąk i nóg denata. W końcu odszedł od łóżka i skinął na Jane Long, by
ponownie przykryła Kleina. - Szukałem śladów ugryzień. Widziałem
kiedyś zgon spowodowany wścieklizną - wyjaśnił. - Tamten przypadek
wyglądał podobnie.
Konsultant wyszedł, więc Jane Long wezwała dyżurnego
sanitariusza, by zabrał ciało Kleina do kostnicy.
- Chyba też już pójdę... - powiedział Anderson.
- Nie chcesz kawy? - zapytał Fearman.
- Prawdę mówiąc... nie byłem sam, kiedy zadzwoniłeś.
- Nie byłeś... Ach, rozumiem. Ktoś, kogo znam?
- Angela Donnington. Z siódemki.
- Wiem! Blondyna, elegancko się wyraża, ma ładne nogi.
- Jedliśmy spóźnioną kolację.
- No jasne, domyślam się... - Fearman rzucił koledze
porozumiewawcze spojrzenie. - Do zobaczenia rano.
Anderson wrócił do mieszkania. Angela drzemała. Spojrzał na jej
jasne włosy rozsypane na poduszce i części garderoby dziewczyny,
rozrzucone na podłodze.
Znaczyły trasę, którą przebyli wieczorem, przenosząc się z kanapy
do sypialni przy muzyce z albumu Carol King. Rozebrał się i wśliznął do
łóżka obok śpiącej postaci. Poruszyła się, gdy otoczył ją ramieniem.
- O, wróciłeś... - zamruczała sennie.
- Oczywiście... - odrzekł Anderson, mając nadzieję, że niski ton
jego głosu brzmi seksownie.;
Angela zachichotała i opuściła rękę, by pogłaskać go po udzie. W
tym momencie zadzwonił telefon. Anderson zaklął i zaczął się niezdarnie
gramolić, by dosięgnąć słuchawki.
- Neil? To ja, John.
- Robisz to specjalnie, Fearman! - wysyczał wściekle Anderson.
- Ależ nie! Naprawdę. Bardzo cię przepraszam, ale mam ważną
sprawę.
Przeszukiwałem rzeczy Martina Kleina i odkryłem, że był jednym
ze studentów, którzy zgłosili się na ochotnika do prób z galomycyną. Jesteś
w to zaangażowany, prawda?
- Owszem - odrzekł Anderson, łagodniejąc. - Dzięki, że mnie
zawiadomiłeś. - Odłożył słuchawkę i zapalił nocną lampkę.
Angela zmrużyła oczy.
- Co się stało? - zapytała z niezadowoleniem.
- Dziś w nocy zmarł jeden ze studentów medycyny. Uważa się, że to
zapalenie opon mózgowych. Na ochotnika brał udział w próbach z
galomycyną.
- Z galo...? Aaa... To ten nowy antybiotyk, który testują.
Anderson przytaknął.
- Chyba nie sugerujesz, że zabił go ten lek? – powiedziała Angela,
szeroko otwierając oczy.
- Oczywiście, że nie. Ale trzeba jak najszybciej ustalić przyczynę
śmierci, zanim ktoś pomyśli to, co ty przed chwilą.
- A po co bierze się ochotników? Żeby stwierdzić, czy lek jest
bezpieczny, czy też nie.
- O, Boże! Nie! - odparł Anderson. - Nowe leki muszą być uznane
za bezpieczne na długo przedtem, zanim trafią do szpitali.
Podajemy je ochotnikom z mniej dramatycznych powodów. Trzeba
sprawdzić, czy mają działanie uboczne. Jeśli poda się nowy lek choremu, a
ten zacznie mieć zawroty głowy, to nie można być pewnym, czy to z
powodu nowego leku, czy też jego choroby. Ale jeśli poda się lek dwunastu
młodym, zdrowym studentom i wszyscy nagle dostaną zawrotów głowy,
wtedy wszystko jest jasne. Należy również wypracować wielkość dawki
nowego leku. Wypróbowuje się ją na ochotnikach. Po zażyciu przez nich
leku pobiera się od nich próbki krwi i moczu, żeby ustalić, jaka ilość
specyfiku pozostała w ich organizmie.
- Neil... Wiesz...
- Tak?
- Zaczynasz mnie nudzić. Masz zamiar drążyć ten temat przez całą
noc?
Anderson zgasił światło i przytulił się w ciemności do Angeli.
Położył dłonie na jej pośladkach i przyciągnął ją do siebie.
- Na razie mam zamiar wydrążyć ciebie...
Angela zachichotała.
- To bardzo brzydki żart... Ale pomysł mi się podoba...
*
Anderson wszedł do laboratorium tuż po dziewiątej i natychmiast
sprawdził pożywki bakteriologiczne, które umieścił w inkubatorze ostatniej
nocy.
Mogły rzucić światło na przyczynę zgonu Kleina. Ale nie znalazł na
nich ani śladu wzrostu bakterii. Były wciąż jałowe. O
dziewiątej trzydzieści pocztą pneumatyczną dotarła dyrektywa
nakazująca wszystkim członkom personelu szpitalnego zaangażowanym w
program badawczy nowego antybiotyku - galomycyny - stawienie się
punktualnie o dziesiątej trzydzieści w gabinecie dyrektora do spraw
medycznych.
Ma zatem godzinę, żeby zająć się problemem, który obecnie
najbardziej go niepokoił. Dlaczego tak wielu zakażeń występujących w
szpitalu nie można wyleczyć, stosując rutynowe postępowanie? Tego ranka
w hodowlach badawczych wyrosły dwie nowe odmiany bakterii, oporne na
antybiotyki pierwszego rzutu.
W sumie w ciągu dwunastu dni wyrosło ich osiem. Powinien
przeprowadzić testy pozwalające na znalezienie alternatywnego sposobu
leczenia pacjentów.
Wyszedł z laboratorium dwadzieścia trzy po dziesiątej i przeciął
dziedziniec, kierując się do budynku szpitala. Idąc korytarzem, musiał
poruszać się slalomem, omijając pacjentów i wózki z zaopatrzeniem. Gdy
pokonał główną klatkę schodową, zatrzymał się, ktoś go wołał. Ujrzał Mary
Ryle, szpitalną farmaceutkę biegnącą w jego kierunku. Była szczupłą
kobietą około czterdziestki i zrezygnowała z życia osobistego, opiekując się
wiekową matką. Zdaniem Andersona, było to marnowaniem najlepszych
lat. Mary na jego widok odetchnęła z ulgą.
- Dzięki Bogu... - Zachichotała nerwowo. - A już myślałam, że
jestem spóźniona.
Anderson z trudem powściągnął uśmiech. Mary Ryle to ostatnia
osoba na świecie, która mogłaby się dokądkolwiek spóźnić.
- Mamy jeszcze kilka minut, panno Ryle.
- Muszę stwierdzić, że to wszystko jest bardzo zagadkowe -
powiedziała farmaceutka.
Anderson nie zawracał sobie głowy wyjaśnieniami, dlaczego
zwołano zebranie, bo właśnie wkroczyli do gabinetu dyrektora do spraw
medycznych. Siedziały tu już cztery inne osoby. James
Morton, czyli dyrektor we własnej osobie, Nigel Lennox - Adams,
internista - konsultant, John Kerr, konsultant - bakteriolog i jednocześnie
szef Andersona, oraz siostra Linda Vane, przełożona pielęgniarek na
oddziale, gdzie testowano galomycynę.
Linda Vane upewniła się, czy wszyscy dostali kawę, a potem
Lennox - Adams odchrząknął, wymuszając w ten sposób uwagę
zebranych.
- Nie będę niczego owijał w bawełnę - powiedział. - Jeden z
naszych studentów biorących na ochotnika udział w próbach z galomycyną
nie żyje... - przerwał, gdyż Mary Ryle wyrwał się okrzyk: „Och, jakie to
straszne!” Po chwili ciągnął dalej. - Naturalnie nic nie sugeruje, że
przyjmowanie galomycyny miało jakikolwiek związek z jego śmiercią, ale
uważam za absolutną konieczność jak najszybsze ustalenie przyczyny
zgonu.
- Czy to znaczy, że nie wiecie, dlaczego zmarł? – zapytał James
Morton.
Lennox - Adams wyjaśnił mu okoliczności śmierci Kleina.
- Więc w rozmazie nic pan nie znalazł? - dociekał Kerr, zwracając
się do Andersona.
- Właśnie.
- A co z kulturą bakterii?
- Wynik negatywny.
- Ustalił pan już termin sekcji zwłok? - Kerr spojrzał na Lennox -
Adamsa.
- Odbędzie się dziś o czternastej trzydzieści. Ale, szczerze mówiąc,
bardziej liczę na wyniki testów laboratoryjnych. Fearman mówił, że pacjent
miał typowe objawy bakteryjnego zapalenia opon mózgowych, kiedy
przyjmowano go do szpitala. Gdy ja go zobaczyłem, wyglądało to na
ostatnie stadium wścieklizny. Wniosek nasuwa się sam, jako internistom
trudno nam po prostu coś stwierdzić.
Anderson wyruszył w drogę powrotną do laboratorium w
towarzystwie Kerra.
Musiał przystanąć i poczekać, aż szef zapali fajkę. Po kilku
szybkich pyknięciach Kerr nabrał pewności, że tytoń się zajął i powiedział:
- Chciałbym, żeby wziął pan udział w sekcji zwłok Kleina.
Niech pan sam pobierze próbki. Wszystko, co tylko przyjdzie panu
do głowy.
- Dobrze - odrzekł Anderson bez wielkiego entuzjazmu.
Wiedział, że będzie musiał darować sobie zjedzenie lunchu.
Patologia mieściła się w podziemiach akademii medycznej. Jej
lokalizację uwzględniono w projekcie, więc kiedy stawiano budynek, od
razu miał tylne drzwi, pod które mogły podjeżdżać niewidoczne dla
ciekawskich oczu konne karawany.
Konie zniknęły, ale tylne drzwi wciąż były wykorzystywane z tego
samego powodu.
Anderson zapytał technika urzędującego przy wejściu o miejsce
sekcji zwłok Kleina.
- Pod piątką - rzucił mężczyzna, wskazując głową w lewo.
Anderson poszedł w tym kierunku i pchnął zielone, uchylne drzwi z
wymalowanym na nich białym numerem „5”. Znalazł się w pustej szatni,
ale z sali obok dochodziły czyjeś głosy. Sekcja już się zaczęła. Włożył
fartuch i gumowe obuwie ochronne, odczekał chwilę, żeby przygotować się
na to, co zaraz zobaczy i poczuje, i wszedł do prosektorium.
Patolog pochylony nad stołem spojrzał na niego przez połówki
okularów.
- Jestem Anderson z bakteriologii. Przyszedłem po próbki.
- Gelman - przedstawił się patolog.
Mężczyzna z obsługi ustawił dopływ wody spłukującej stół.
Spływała do kanałów odpływowych z jednostajnym bulgotem.
Anderson spojrzał na twarz trupa i ujrzał tę samą przerażającą
maskę, którą już widział kilka godzin temu. Ale teraz woskowy odcień
martwej skóry jeszcze potęgował upiorne wrażenie.
- Nieprzyjemna śmierć - stwierdził Gelman, widząc minę
Andersona. Po czym otworzył zwłoki Kleina jednym
zdecydowanym cięciem skalpela.
Usuwał z nich kolejne narządy wewnętrzne, oglądając je i ważąc na
dłoni, zanim nagrał swoje spostrzeżenia na taśmę magnetofonową. Od
czasu do czasu Anderson prosił go, by przerwał sekcję, i za pomocą
skalpela i pipety pobierał wycinki tkanek oraz próbki płynów ustrojowych,
które następnie umieszczał w małych, szklanych, wyjałowionych
buteleczkach, by zabrać je do laboratorium. Kiedy z pomocą trepanu
Gelman odciął pokrywę czaszki zmarłego, powietrze wypełnił swąd
przypalonych kości.
W końcu patolog odszedł od stołu i ściągnął rękawice.
- No cóż... - powiedział z lekką rezygnacją. - Mam nadzieję, że do
czegoś dojdziecie. Bo wygląda na to, iż właśnie pociąłem na kawałki
absolutnie zdrowego, dwudziestodwu-letniego faceta.
Anderson pobrał ostatnie próbki i podszedł do Gelmana myjącego
się nad zlewem.
- Doktor Lennox - Adams uważa, że to mogła być wścieklizna.
- Wątpię - odrzekł Gelman. - Nie znalazłem śladów ugryzień.
- Ale wścieklizna może mieć bardzo długi okres wylęgania,
prawda? - zapytał ostrożnie Anderson, nie chcąc podważać opinii starszego
kolegi.
- Zgadza się - przyznał Gelman, wycierając ręce. - Mimo to wątpię,
byśmy mieli do czynienia z takim przypadkiem. Zgon nastąpił zbyt szybko
po ataku choroby. Bardziej mi to przypomina wstrząs toksyczny.
- Więc należy brać pod uwagę zatrucie?
- Oczywiście, choć Bóg raczy wiedzieć, jakiego rodzaju. To robota
w sam raz dla was.
Anderson wrócił do laboratorium i długo szorował dłonie i
przedramiona, zanim uznał, że zmył z nich zapach prosektorium.
Spryskał twarz ciepłą wodą, potem wypłukał usta zimną.
- Chryste... - Mruknął pod nosem, zauważywszy, że papierowe
ręczniki znów zostały odwrotnie włożone do dozownika. - Ta kobieta ma
tylko dwie możliwości, a nigdy nie zrobi tego dobrze...
Poprosił jednego z młodszych laborantów, by zabrał część próbek
do pracowni wirologii, a potem zasiadł do własnych testów.
Zanim umieścił kultury w inkubatorze, dawno minęła siódma
wieczorem. Wychodząc, natknął się na Johna Kerra. Opuścili budynek jako
ostatni.
- Zdobył pan wszystko, czego pan potrzebował?
- Owszem.
- Jak rozumiem, mamy dwa nowe przypadki, nie poddające się
leczeniu na oddziałach - zauważył Kerr.
- To zagadkowa sprawa - odrzekł Anderson. - Pacjenci reagowali
prawidłowo na kurację, po czym nagle antybiotyki przestały skutkować i
nastąpił nawrót choroby.
- Znalazł pan sposób terapii zastępczej?
- Tak. Ale wciąż mam ochotę dowiedzieć się, co się, u diabła,
dzieje.
Kerr skinął głową.
- Nic panu nie przychodzi na myśl?
- Nie. A panu?
- Też nie. Musimy pogadać..
*
Minęło pięć dni, zanim grupa zaangażowana w próby z galomycyną
spotkała się znowu. Przez te pięć dni Andersonowi nie udało się znaleźć
żadnego dowodu zakażenia bakteryjnego w próbkach pobranych podczas
sekcji zwłok Martina Kleina. Wiedział, że pracowni wirologii też się nie
powiodło, choć tam przynajmniej wyeliminowano wściekliznę jako
przyczynę zgonu.
Lennox - Adams oświadczył z ledwo skrywanym rozdrażnieniem,
że równie nic nie wyjaśniające raporty otrzymał z patologii i biochemii.
- Pięć dni poszukiwań i nadal jesteśmy w punkcie zero. To cholernie
irytujące. Jeśli cokolwiek wynika z raportów laboratoryjnych, to jedynie
stwierdzenie, że przyczyną zgonu było prawdopodobnie zatrucie jakąś silną
toksyną. Ponieważ jednak biochemia nie potrafi jej zidentyfikować,
osobiście uważam, że od początku mamy do czynienia z zakażeniem
bakteryjnym.
Anderson ze zdziwieniem stwierdził, że konsultant gra do jego
bramki.
- Nie znalazłem na to dowodu, sir - odbił piłkę w, locie.
- Chce pan powiedzieć, że w ciele Kleina nie było w ogóle bakterii?
- zapytał Lennox - Adams z udawanym niedowierzaniem.
Anderson ugryzł się w język i spokojnie wyjaśnił:
- Nie, sir. Nie to chcę powiedzieć. Znalazłem takie organizmy, jakie
spodziewałem się znaleźć we wnętrznościach człowieka. Chodzi mi o to, że
nie stwierdziłem występowania żadnych bakterii chorobotwórczych.
- Może doktor Kerr powinien rzucić okiem na te kultury -
orzekł Lennox Adams, poprawiając okulary i zagłębiając się w
swoich papierach, jakby chcąc pokazać, że uważa sprawę za zamkniętą.
Anderson znów musiał ugryźć się w język.
- Mam pełne zaufanie do doktora Andersona - wtrącił Kerr.
- Mimo to...
- Mimo wszystko mam pełne zaufanie do doktora Andersona -
powtórzył chłodno Kerr.
- Ależ oczywiście... - Odrzekł Lennox - Adams z lekkim
uśmiechem, który nie wyglądał przekonująco. Zmienił temat, przechodząc
do podsumowania dotychczasowych wyników prób z galomycyną. - Do
dziś zastosowaliśmy nowy lek w trzydziestu sześciu przypadkach. U
wszystkich pacjentów dała się zauważyć wyraźna poprawa. Czy mam rację,
twierdząc, że nie zaobserwowaliśmy żadnych skutków ubocznych? - Uniósł
brwi i powiódł wzrokiem po zebranych.
- U jednego z pacjentów wystąpiła pleśniawka – powiedział Kerr. -
Ale to normalne podczas kuracji antybiotykowej.
- Doskonale... Badał pan skład krwi u ochotników, doktorze
Anderson?
- Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Myślę, że moglibyśmy
zmniejszyć dawki z pięciuset do, powiedzmy, dwustu pięćdziesięciu
miligramów.
- Bardzo słusznie. Niech pani tego dopilnuje, panno Ryle, dobrze?
- Ależ oczywiście, panie doktorze! Natychmiast się tym zajmę -
zapewniła Mary Ryle z taką miną, jakby za chwilę miała paść przed
Lennox - Adamsem na kolana, byle tylko mu się przypodobać.
Anderson wyszedł z zebrania razem z Johnem Kerrem.
- Dzięki, że wziął mnie pan w obronę - powiedział, gdy Kerr grzebał
w kieszeni, szukając zapałek.
- Nie ma sprawy... - odrzekł Kerr, kiedy wreszcie udało mu się
zapalić fajkę. - Ale chyba nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że
przyjrzę się tym kulturom?
Kiedy Anderson wszedł do mieszkania, Fearman gotował spaghetti.
- Chcesz trochę? - zapytał.
- Nie, dzięki. - Anderson opadł na fotel. - Chryste, co za dzień!
- Jakieś problemy?
- Żebyś wiedział... Czy ten Lennox - Adams już od urodzenia jest
takim sukinsynem, czy też to wynik wytrwałej pracy nad własnym
charakterem?
- A co ci zrobił?
- Zasugerował, żeby Kerr sprawdził moje wyniki! Jakbym był
jakimś pieprzonym... uczniakiem!
- O rany... - Westchnął Fearman, ledwo powstrzymując uśmiech i
zamieszał spaghetti.
- Kiedyś złamię mu to jego dwuczłonowe nazwisko na pół i wetknę
mu po połówce do dziurek od nosa!
- To mi się właśnie podoba w Szkotach. Co za łagodna nacja...
- Zatkaj się tym swoim spaghetti!
- Nie bierz tego do siebie - łagodził Fearman. - On tak traktuje
wszystkich, którzy w hierarchii stoją od niego niżej.
Anderson zamknął oczy i oparł głowę na zagłówku fotela.
- Może masz rację... - przyznał. - Na dodatek dzwoniło dziś do mnie
pół szpitala z pytaniem, co jest grane?
- To znaczy?
- Otóż zalecam pewien tryb leczenia. Trzy dni później u pacjenta
następuje nawrót choroby. Zakażenie okazuje się odporne na antybiotyk. I
tak dziesięć razy na przestrzeni ostatnich kilku tygodni.
- I nie wiesz dlaczego?
Anderson przecząco pokręcił głową.
- A co sądzi Kerr?
- Obaj błądzimy po omacku.
- No... - Powiedział Fearman, kończąc spaghetti i wstając od stołu z
talerzem w ręce - czas iść ratować ludzkie życie.
- Pracujesz dziś w nocy?
- Mam noce przez cały tydzień. A ty? Planujesz rozrywkowy
wieczór?
- Mógłbym zaprosić Angelę, skoro wychodzisz.
Anderson zrezygnował jednak z towarzystwa Angeli Donnington.
Problem pacjentów, u których występowały nawroty choroby, za
bardzo zaprzątał mu głowę. Postanowił nadrobić zaległości w lekturze pism
fachowych. Nalał sobie; whisky i usadowił się wygodnie z notesem i
długopisem w zasięgu ręki. Minęło mniej więcej pół godziny, gdy jego
uwagę przykuł artykuł zatytułowany „Plazmidy”. Autor, naukowiec
zajmujący się genetyką, sugerował wykorzystanie wyników swoich badań
w leczeniu szpitalnym pacjentów. Anderson wyczytał, że plazmidy
zakażają bakterie.
Dowiedział się, iż te maleńkie cząsteczki potrafią rozprzestrzeniać
się lotem błyskawicy wśród populacji bakterii i zmieniać cechy swych
żywicieli. Jedną z nowych właściwości, której nabycie bakterie
zawdzięczają plazmidom, jest odporność na działanie antybiotyków.
Anderson poczuł przypływ ożywczej nadziei. Może właśnie znalazł
rozwiązanie nurtującego go problemu. Jeśli w szpitalu
„grasował” plazmid, jego obecność wyjaśniałaby, dlaczego po kilku
dniach zmieniał się charakter niektórych infekcji i nie dawały się one
wyleczyć. Uznał, że potrzebuje więcej informacji.
Wynotował odnośne źródła, wymienione na końcu artykułu.
Wzmiankowane periodyki medyczne powinny znajdować się w
bibliotece akademickiej. Spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta
wieczorem. Mógłby udać się tam z samego rana... Nie! - postanowił nagle.
Pójdzie zaraz.
W ciągu pięcio-minutowej drogi do akademii Anderson zmagał się
z przenikliwym, zimnym wiatrem. Ulice świeciły pustkami, nie licząc
pijanego faceta, czepiającego się murów. Anderson wszedł do budynku
bocznym wejściem i wspiął się po kamiennych schodach.
Ich stopnie wyżłobiły stopy studentów medycyny, którzy od
pokoleń korzystali z tego skrótu do biblioteki.
Znalazł pisma i usiadł przy ledwo ciepłym grzejniku. System
grzewczy nadawał się już do lamusa, ale lepsze to niż nic.
Odszukanie i wynotowanie potrzebnych informacji zajęło
Andersonowi czterdzieści minut, ale teraz mógł już przeprowadzić
testy na obecność plazmidów. Odłożył periodyki na drewnianą półkę,
uważając, by nie pomylić ich właściwej kolejności i zgasił światło, Gdy
zamykał drzwi biblioteki, usłyszał odgłos tłukącego się szkła.
Zamarł, stojąc na szczycie schodów, ale dźwięk już się nie
powtórzył. Wokół znów panowała cisza. Dałby głowę, że odgłos dobiegł z
katedry patologii znajdującej się piętro niżej, ale nie przypominał sobie,
żeby widział w oknach światło, kiedy przechodził przez dziedziniec.
Anderson zszedł cicho po schodach i zatrzymał się przed ciężkimi,
dębowymi drzwiami, opatrzonymi tabliczką z napisem
Katedra Patologii Akademii Medycznej. Nacisnął mosiężną klamkę.
Drzwi były otwarte. Dziwne, pomyślał.
Ktoś musiał jeszcze pracować, ale z żadnej pracowni nie dochodziło
światło.
Wszedł do środka. Jego buty zapiszczały na wyfroterowanym
linoleum.
Ruszył korytarzem i dotarł do sali muzealnej, prostokątnego
pomieszczenia z posągiem sir Henryego Struthersa, założyciela katedry
patologii, ustawionym na samym środku. Wzdłuż ścian stały gabloty, gdzie
eksponowano ludzkie narządy i tkanki zakonserwowane w formalinie.
Ze szpitala znajdującego się po drugiej stronie podwórza przenikało
wystarczająco dużo poświaty, więc Anderson nie zapalił w sali światła.
Posuwał się wolno wzdłuż gablot i czytał umieszczone pod
eksponatami tabliczki informacyjne, zastanawiając się jednocześnie, czy
byłym właścicielom tych organów kiedykolwiek za życia przyśniło się
choćby w koszmarnym śnie, jaki rodzaj nieśmiertelności przypadnie im w
udziale. Czy „mężczyzna, lat 49”
mógł sobie wyobrazić, że pewnego dnia jego przeżarte rakiem płuca
zostaną zanurzone w formalinie i wystawione na widok publiczny?
Czy rodzice nie narodzonego dziecka, opisanego jako „płód -
uszkodzenia spowodowane różyczką” mogli przewidzieć, że ich odrażająco
zdeformowany potomek zostanie na wieki zamknięty w szklanym,
szczelnym słoju?
Kiedy mijał posąg sir Henryego, dostrzegł na podłodze w końcu sali
coś, co wyglądało na mokrą plamę. W kałuży odbijało się światło. W
pierwszej chwili Anderson pomyślał, że to woda deszczowa, która dostała
się tu przez wybitą szybę w oknie.
Jednak odrzucił to wyjaśnienie, okno znajdowało się zbyt daleko od
tego miejsca. Posuwając się wzdłuż półki z usuniętymi podczas sekcji
zwłok nowotworami pęcherza, odkrył źródło wcześniejszego hałasu.
Jeden ze szklanych pojemników spadł i roztrzaskał się, a jego
zawartość rozlała się po podłodze. Anderson przekrzywił głowę i przeczytał
napis na pływającej w cieczy tabliczce:
„Marskość wątroby. Mężczyzna, lat 59”.
Spojrzał tam, gdzie powinien stać eksponat. Dlaczego pojemnik
spadł? Jakaś wada technologiczna w szkle? Za słabe mocowanie? Ominął
ostrożnie kałużę i przesunął ręką po półce, szukając jakichś śladów. Słój
stał jako ostatni w rzędzie, w miejscu, gdzie półka skręcała i ginęła w
mroku...
Nagle z cienia wyskoczyła ciemna postać, odepchnęła
Andersona na bok i rzuciła się w kierunku drzwi. Anderson uderzył
plecami w gablotę ze szkieletem karła, tak zaskoczony i przestraszony, że
nawet nie dotarł do niego grzechot kości eksponatu. Opanował sięjednak
błyskawicznie i ruszył w pościg, ale poślizgnął się na mokrej podłodze,
stracił równowagę i upadając uderzył głową o kamienną stopę sir Henryego
Struthersa, Anderson ocenił, że utracił świadomość na dziesięć, może
piętnaście minut.
Czaszkę rozsadzał mu potworny ból, a prawa noga przecięta
kawałkiem szkła z rozbitego pojemnika krwawiła. Podniósł się wolno i
zapalił światło.
W sali muzealnej nie było telefonu, więc przestąpił próg drzwi
znajdujących się w niszy, z której wyskoczyła tajemnicza postać, i znalazł
się w sekretariacie katedry patologii, skąd zadzwonił do szpitalnej centrali.
Krótki czas oczekiwania na policję wypełniło mu poszukiwanie
śladów włamania. Bez rezultatu. Jednak pewna dziwna rzecz zwróciła jego
uwagę. W pomieszczeniu archiwum trzy biurowe lampy zostały ustawione
tuż obok siebie na małym stoliku obok szafek z dokumentami. Podszedł i
dotknął kloszy.
Były jeszcze ciepłe. Ktoś potrzebował dużo światła skupionego na
małej powierzchni.
Tylko po co? Anderson zauważył, że jedna z szuflad z aktami jest
częściowo wysunięta. Wyciągnął ją do końca i jego wzrok przykuł
skoroszyt wystający ponad inne, jak gdyby wsunięto go na miejsce w
pośpiechu. Kiedy już otworzył skoroszyt, znalazł w nim protokół z sekcji
zwłok Martina Kleina.
Anderson znów spojrzał na mały stolik. Ktoś czytał protokół.
Ale żeby aż pod trzema lampami? Czy aby na pewno czytał? A
może fotografował?
*2*
- Jeśli chce pan znać moje zdanie, to jakiś cholerny świr -
oświadczył detektyw w stopniu sierżanta, rozglądając się wokół z
wyraźnym niesmakiem.
- Pewnie ma pan rację - zgodził się Anderson. Nie zamierzał
zdradzać się ze swoimi podejrzeniami co do powodu włamania. Nie widział
takiej potrzeby.
Gdyby coś zasugerował, musiałby opowiedzieć wszystko o Martinie
Kleinie i okolicznościach jego śmierci. A to tylko opóźniłoby moment, w
którym wreszcie mógłby się położyć do łóżka.
Wiedział, że policja i tak nie będzie potrafiła wyjaśnić powodu, dla
którego komuś tak bardzo zależało na zapoznaniu się z treścią protokołu
sekcji zwłok.
- I twierdzi pan, że nic nie zginęło?
- Według mnie, nie. Ale jak już mówiłem, to nie mój oddział.
Musi pan zapytać profesora Flenleya.
- Wiem. Wysłaliśmy już po niego samochód - odrzekł sierżant.
- Czy moglibyśmy jeszcze raz prześledzić przebieg wypadków, sir?
- zapytał drugi policjant, podwładny sierżanta.
- Oczywiście... - Westchnął Anderson, starając się robić dobrą minę
do złej gry. Opowiedział policjantowi wszystko od początku, śledząc
mozolne ruchy długopisu, gdy tamten notował.
Wreszcie pojawił się kolejny funkcjonariusz i oznajmił, że właśnie
przybył profesor Flenley.
- Nie sądzę, byśmy musieli dłużej pana zatrzymywać - zdecydował
sierżant.
Anderson odetchnął z ulgą i poszedł do łazienki, żeby się umyć.
Obejrzawszy w lustrze swoją głowę, stwierdził, że rana nie wymaga
opatrunku.
Wystarczyło ją przemyć. Skaleczenia na nodze również okazały się
powierzchowne.
Kiedy wrócił do mieszkania, wziął proszek nasenny.
*
Anderson wszedł do laboratorium o siódmej piętnaście i zastał w
pokoju rekreacyjnym sprzątaczkę palącą papierosa. Na jego widok zerwała
się na równe nogi, pośpiesznie strzepując popiół z zielonego kombinezonu.
Anderson uśmiechnął się.
- Aha! Ranny ptaszek przyłapał kogoś na porannym papierosku, co?
Kobieta zarechotała.
- Pan to musi być Szkotem!
Pierwszy z wielu ciekawskich, którzy odwiedzili Andersona tego
przedpołudnia, przyszedł zaraz po dziewiątej. Do jedenastej
Ken McClure Strategia skorpiona Przekład Maciej Pintara
“... Zmienne szczęście. O niepewny losie, Oto twoje zdradzieckie natarcie skorpiona! Twa głowa cała w pochlebstwach, lecz zadać ból gotowa, Twój ogon to śmierć, śmierć przez zatrucie. O krucha radości, o jadzie słodki i nieznany, O potworze, co tak chytrze sporządzasz twe dary I malujesz je wszystkimi barwami stałości, By zwieść i usidlić mądrego człowieka...” GEOFFREY CHAUCER Opowieść kupca
PROLOG Tel Awiw Dexter zaparkował samochód i wygramolił się z niego z niezdarnością świadczącą o tym, że jest przyzwyczajony do jeżdżenia czymś większym niż ten zielony fiat. Ruszył wzdłuż ulicy Ben - Yehuda wolnym, swobodnym krokiem, tak typowym dla Amerykanów, których młodzieńczą wyobraźnią zawładnęły filmy z Gary Cooperem i Johnem Waynem. Również wygląd Dextera był typowy dla ludzi z jego pozycją. Fryzura, lekki, elegancki garnitur, zawsze świeża koszula z rozpiętym kołnierzykiem - tak po prostu się przyjęło. Pchnął drzwi biura linii lotniczych i znalazł się w jego chłodnYm, klimatyzowanym wnętrzu. Rozejrzał się, poprawiając okulary. Przy kontuarze tkwił jakiś klient. Dexter wziął do ręki ulotkę reklamową i zaczął ją uważnie studiować. Gdy klient został załatwiony i drzwi się za nim zamknęły, odłożył ulotkę. - Słucham pana. W czym mogę pomóc? - spytał urzędnik. - Interesuje mnie lot LH 703 - odrzekł Dexter. - Nie ma lotu LH 703, sir. - Niech pan to sprawdzi, dobrze? - Proszę chwilkę zaczekać. - Urzędnik opuścił swoje stanowisko i zniknął na zapleczu, by po chwili znów się pojawić. - Szef pana oczekuje. Dexter skinął głową. Nie miał zwyczaju prowadzić jałowej konwersacji. Przeszedł przez drzwi, które usłużnie przytrzymał urzędnik i skręcił na prawo, w długi korytarz. Nie potrzebował wskazówek. Doskonale znał drogę. Przychodził tu dwa lub trzy razy do roku, by dostarczyć raport, lub na specjalne wezwanie, jak dzisiejszego ranka. Zatrzymał się przed niebieskimi drzwiami i nacisnął brzęczyk. Musiał chwilę poczekać, żeby przyjrzała mu się kamera umieszczona nad jego głową. Potem rozległ się dźwięk przypominający
odgłos zwarcia w instalacji elektrycznej, kilka metalicznych szczęknięć elektronicznego zamka za trzy tysiące dolarów i wreszcie stalowe drzwi, których nie pokonałby nawet ładunek materiału wybuchowego, stanęły przed nim otworem. - Dzień dobry, panie Dexter - powitała go uśmiechnięta dziewczyna siedząca przy maszynie do pisania. - Dzień dobry, panno Ling. - Gary Cooper był zawsze uprzejmy dla dam. - Szef prosił, żeby pan od razu wszedł, sir. Dexter uśmiechnął się i pchnął drzwi prowadzące do gabinetu. - Cieszę się, że cię widzę, J. D. - Odezwał się niski, szpakowaty mężczyzna siedzący za biurkiem. - Polubiłeś już trochę Tel Awiw? - Nic a nic - odrzekł ponuro Dexter. - To najgorsza placówka w mojej karierze. - No cóż, nie mogą nas wysyłać tylko tam, dokąd byśmy chcieli - roześmiał się szpakowaty mężczyzna. - To prawda - przyznał Dexter, choć zupełnie nie rozumiał, dlaczego nie. - Rozchmurz się. Następnym razem może być Paryż! - Przy moim cholernym szczęściu wyląduję raczej w La Paz. - Szczęście nie ma tu nic do rzeczy. Kolejny przydział zależy od efektywności, J. D. - No to już jestem w La Paz - mruknął Dexter. - Żadnych postępów, co? - Niestety. Kompletnie nic. - Może to coś zmieni. - Szpakowaty mężczyzna, podał Dexterowi kartkę papieru. - Nadeszło z placówki londyńskiej z samego rana. Odpowiedź na twoje pytanie, wysłane do wszystkich biur terenowych. Facet nie żyje. Czytając meldunek, Dexter rozpoznał styl panny Ling, która rozkodowała tekst. „DOTYCZY: Martin Klein. PRZEZNACZENIE: do wiadomości placówki terenowej - Tel Awiw. TREŚĆ: Wyżej wymieniony zmarł w
Szpitalu św. Tomasza w Surrey, w Anglii. Przyczyna śmierci nieznana”. Poniżej widniała data i dokładny czas. Dexter spojrzał na zegarek. Martin Klein nie żył od sześciu godzin. - Nigdy o nim nie słyszałem - stwierdził. - Sprawdziliśmy go dla ciebie - odrzekł szpakowaty mężczyzna. - Znalazł się na naszej liście, bo w tym roku przepracował dwa miesiące w jednej z pracowni genetycznych na uniwersytecie w Tel Awiwie. Dexter w zamyśleniu pokiwał głową. - Może to daremny trud, ale nie zawadzi zapoznać się z wynikami sekcji. - Prosiłem już Londyn, żeby położył na tym rękę. - Dzięki. - Dexter wstał i zapiął marynarkę. Starszy mężczyzna wyciągnął się wygodnie w fotelu i założył ręce za głowę. - Podobno masz tam swojego człowieka. - Owszem - odparł Dexter. - Ale niewiele osiągnął. Nasz obiekt wciąż cieszy się reputacją niepokalaną jak świeży śnieg. - Pochylił się do przodu i oparł końcami palców o blat biurka. - Czy na pewno ten facet jest w to zamieszany? - Zamieszany to nie jest właściwe słowo, J. D. On tym kręci. Co więcej, jako naukowiec ma dostęp do wszystkiego, czego potrzebuje. W porównaniu z tym pasztetem, mój przyjacielu, La Paz może się okazać całkiem atrakcyjną perspektywą.
*1* Czoło Johna Fearmana pokryło się kropelkami potu, gdy musiał wycofać się po raz trzeci. - Niech pani trzyma go nieruchomo, na litość Boską! - rzucił gwałtownie. Siostra Jane Long nie przywykła, by młodszy lekarz, w dodatku rezydent odzywał się do niej w ten sposób, ale tym razem puściła to mimo uszu. Wiedziała, pod jaką presją jest Fearman. - Pacjent ma konwulsje, doktorze - odpowiedziała spokojnym, monotonnym głosem. - Robię, co mogę. Fearman zwrócił uwagę na jej ton. - Przepraszam. Spróbujmy jeszcze raz. - Chwileczkę... - Siostra Long przywołała na pomoc drugą pielęgniarkę i obie przytrzymały pacjenta z całych sił. Fearman zbliżył igłę do jego nagich pleców. Zamierzał wprowadzić ją gładko między trzeci a czwarty kręg lędźwiowy i pobrać czystą próbkę płynu mózgowo - rdzeniowego. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie teraz życzył było to, żeby facet szarpnął się nagle z igłą tkwiącą w jego kanale kręgowym. Lekarz wstrzymał oddech i wkłuł się długą igłą aspiratora w kręgosłup chorego. Upłynęły sekundy długie jak minuty, zanim dotarła do właściwego miejsca i zbiornik aparatu wypełnił wypływający płyn, lekko tylko zabarwiony krwią na skutek początkowego wahania Fearmana. Lekarz wyciągnął igłę i odetchnął z ulgą. W tym samym momencie ciałem pacjenta wstrząsnął potężny, mimowolny spazm. Fearman musiał wytężyć wszystkie siły, by wraz z pielęgniarkami utrzymać w miejscu rzucającego się mężczyznę. Wzdrygnął się na myśl, że w plecach pacjenta mogła jeszcze tkwić igła. Atak minął. Fearman spojrzał na zegar ścienny. Wskazywał pierwszą czternaście w nocy. O pierwszej dwadzieścia sześć z pracowni biochemicznej dotarły wyniki testów przeprowadzonych przez dyżurnego laboranta.
Proteiny, glukoza, chlorki: wszystko w normie. Fearman nie wierzył własnym oczom. - Ależ to musi być zapalenie opon mózgowych - powiedział głośno. - Występują typowe objawy. - Z wyjątkiem normalnego składu płynu mózgowo – rdzeniowego - zauważyła Jane Long. - Widziała pani wiele przypadków zapalenia opon, siostro. Polegam na pani opinii. Jane Long była zadowolona. Fearman zrehabilitował się za wcześniejsze niewłaściwe zachowanie. - Zgadzam się z panem, doktorze, podręcznikowy przypadek zapalenia opon mózgowych. - Ale to mówi co innego - odrzekł Fearman, podnosząc do góry wynik badań laboratoryjnych. - Może zapalenie wirusowe? - Może... Kto jest dyżurnym bakteriologiem? - Doktor Anderson. Fearman w duchu podziękował Bogu za ten szczęśliwy traf. Neil Anderson dzielił z nim mieszkanie. Wzywanie innych lekarzy przez rezydenta jest zawsze krępujące. Poza tym zbyt częste korzystanie z konsultacji może przeszkodzić w karierze. Pomoc przyjaciół to co innego. To się nie liczy. - Neil? Jesteś mi potrzebny. - W czym problem? - Mam pacjenta z objawami ciężkiego bakteryjnego zapalenia opon mózgowych, ale test biochemiczny wykazał, że jego PMR jest w normie. - Może to zapalenie wirusowe? - Nie wydaje mi się. Uważam, że to jednak klasyczny przypadek zapalenia bakteryjnego. Mógłbyś spojrzeć na próbkę PMR? Może coś znajdziesz? - Zaraz będę. Fearman wyszedł z sali szpitalnej, gdy zobaczył Andersona. - Dzięki, Neil. Chodzi mi o to... - Wręczył koledze laboratoryjną fiolkę z płynem mózgowo - rdzeniowym.
- Kto jest tym pacjentem? - Martin Klein, dwadzieścia dwa lata, obywatel izraelski, jeden z naszych studentów. Jego współlokator wezwał karetkę tuż przed pierwszą. Stan chorego szybko się pogarsza: - Wezwałeś Lennox - Adamsa? - Jeszcze nie. Poczekam, aż to obejrzysz. Anderson skinął głową. - Więc lepiej się tym zajmę. Opuścił ciepły szpital i pobiegł przez brukowany dziedziniec w kierunku budynku akademii medycznej. Zimne, nocne powietrze zaszczypało go w oczy. Kiedy wszedł do akademii, winda stała gdzieś na jednej z wyższych kondygnacji. Była stara i poruszała się bardzo wolno, więc postanowił wbiec na górę schodami. Dyszał ciężko, gdy dotarł do Katedry Bakteriologii na trzecim piętrze. Po omacku znalazł kontakt, jarzeniówki rozbłysły z pewnym ociąganiem. Umieścił fiolkę w wirówce i uruchomił maszynę. Jeśli w próbce znajdowały się jakieś bakterie, powinny osiąść na dnie naczynia w przeciągu kilku minut. W tym czasie przygotował szereg szkiełek do badań mikroskopowych i pożywki dla bakterii. Wirówka wyłączyła się samoczynnie, a po chwili zamarła w bezruchu. Anderson wyjął fiolkę i uniósł ją do światła. Pomyślał, że niezbyt dużo w niej osadu. Umieścił kultury w inkubatorze, zaś szkiełka zabarwił nad zlewem znajdującym się pod oknem, zanim zaczął oglądać je pod mikroskopem. Powoli przesuwał statyw mikroskopu, badając próbkę od prawej do lewej strony. Potem przyjrzał się jej w odwrotnym kierunku. Ale bez rezultatu. Nie dostrzegł ani śladu bakterii. Po szóstym podejściu zadzwonił do Fearmana. - Przykro mi, stary, ale niczego nie znalazłem. - Cholera..:
- Przygotowałem do zbadania preparat ZN na wypadek, gdyby okazało się, że mamy do czynienia z gruźliczym zapaleniem opon mózgowych, w co jednak wątpię. - Ja też. On umrze. Wezwałem Lennox - Adamsa. - Zejdę na dół, gdy tylko skończę. Kolejne badanie dało wynik negatywny. Anderson zgasił światło i wrócił do szpitala. Gdy zbliżał się do sali, w której przebywał pacjent Fearmana, usłyszał krzyk bólu. Chory walił wokół siebie rękami na oślep. Jego przerażone oczy niemal wychodziły z orbit. Anderson rzucił się na pomoc Fearmanowi i siostrze Long próbującym unieruchomić pacjenta. Fakt, że Klein był dobrze zbudowanym, dwudziestodwu-letnim mężczyzną nie ułatwiał zadania. Anderson czuł, że przy każdym spazmie mięśnie Kleina twardnieją jak stal. Na jego szyi dostrzegł nabrzmiałe żyły. Zdawało się, że za chwilę pękną od nadmiernego ciśnienia krwi. Z gardła pacjenta wydobywał się skowyt bólu, którego potworność znał tylko on sam. Fearmanowi i Andersonowi udało się właśnie opanować częściowo sytuację, gdy rozległ się przerażony okrzyk siostry Long. - Jego język, doktorze! Jego język! - Nigdy jeszcze nie słyszeli w jej głosie takiej desperacji. Podczas kolejnego ataku gwałtownego bólu Klein zatopił zęby we własnym języku. Anderson i Fearman, nie mogąc puścić ramion pacjenta, patrzyli, jak zęby zagłębiają się coraz bardziej w jego języku. Krew spływała mu po brodzie i szyi. Jane Long rzuciła się na pomoc. Ponad plecami Fearmana próbowała dosięgnąć szczęk Kleina i rozewrzeć je, ale bez rezultatu.: - Niech pani użyje tępych końców kleszczy, siostro - zaproponował Fearman. - Wyłamię mu zęby. - Bez zębów będzie mógł mówić - warknął Anderson. Jane Long zrobiła, co jej polecono. Udało się jej wcisnąć kleszcze w lukę pomiędzy zębami, tuż przy lewym kąciku ust Kleina.
- Co tu się dzieje, na Boga?! - ozwał się nagle z tyłu czyjś starannie modulowany głos. Należał on do Nigela Lennox - Adamsa, lekarza - konsultanta, którego wezwał Fearman. - Dlaczego ten człowiek nie dostał środków uspokajających? - Dostał - odpowiedział Fearman, zmagając się wciąż z pacjentem. - Więc musi dostać więcej! - zagrzmiał Lennox - Adams, jakby miał przed sobą idiotę. - Dostał już maksymalną dawkę... - Zaoponował Fearman. - Niech pan ją zwiększy. Na moją odpowiedzialność. - Siostro, proszę przygotować zastrzyk - poprosił Fearman. Jane Long z zawodowym spokojem przygotowała strzykawkę. - Gotowe. Fearman nie mógł się zdecydować, sięgnąć po nią, znaczyło puścić ramię Kleina. - Proszę mi to dać! - Lennox - Adams zrobił Kleinowi zastrzyk i cisnął pustą strzykawkę do miski, którą trzymała siostra Long. - Zaraz będziemy mieć tu porządek - powiedział, odstępując od łóżka pacjenta, pewien pozytywnej reakcji. Ale nie nastąpiła poprawa. Ciałem Kleina wciąż wstrząsały konwulsje, jak gdyby poddawano go elektrowstrząsom. Strach w jego oczach był tylko cieniem przerażenia, które opanowało jego umysł, zaledwie śladem przeżywanego koszmaru. Lennox - Adams obserwował z rosnącym niedowierzaniem kompletny brak reakcji pacjenta na zastrzyk. Nadszedł kolejny spazm i plecy Kleina wygięły się w łuk, a mięśnie napięły do ostateczności. Lekarze patrzyli bezradnie, jak twarz pacjenta ściąga się coraz bardziej, odsłaniając zęby. Z gardła mężczyzny wydobyło się rzężenie i nastąpił koniec agonii. Klein nie żył. - Dzięki Bogu... - powiedział cicho Lennox - Adams. Pozostali milczeli. Konsultant podszedł do łóżka i spojrzał z bliska na odrażającą, śmiertelną maskę, jaką stała się teraz twarz Martina Kleina. - Poproszę o szczegóły, Fearman. Fearman zajrzał do notatek, by udzielić przełożonemu informacji.
- Pacjent Martin Klein, dwadzieścia dwa lata, obywatel izraelski, studiował w naszym kraju medycynę. - To jeden z naszych studentów? - Tak. Był na trzecim roku. - Proszę dalej. - Zachorował wczoraj wczesnym wieczorem. Skarżył się na silne bóle głowy, mdłości i sztywnienie karku. O północy dostał wysokiej gorączki i stracił przytomność. Jego współlokator wezwał pogotowie i Klein o pierwszej został przyjęty do szpitala. Wszystko wskazywało na to, że ma ciężkie zapalenie opon mózgowych. - Czyim zdaniem? - Moim. - Proszę dalej. - Przeprowadziłem nakłucie kręgosłupa i zażądałem analizy biochemicznej płynu mózgowo - rdzeniowego. - I...? - Wszystko było w normie. Lennox - Adams wyglądał na zaskoczonego, ale się nie odezwał. - Wezwałem doktora Andersona, który ma dzisiejszej nocy dyżur jako bakteriolog... - ciągnął Fearman - i poprosiłem go o zbadanie PMR Kleina. - Nie stwierdziłem obecności bakterii podczas mikroskopowego badania rozmazu - powiedział Anderson. - Oczywiście istnieje możliwość, że dowiemy się czegoś więcej, gdy wyrośnie kultura. - Zdaję sobie z tego sprawę, doktorze - odrzekł Lennox - Adams lodowato. Odsunął prześcieradło przykrywające zwłoki Kleina. - Mówił pan, że to Izraelczyk? Fearman przytaknął, wymieniając spojrzenie z Andersonem. Tymczasem Lennox - Adams przystąpił do szczegółowych oględzin rąk i nóg denata. W końcu odszedł od łóżka i skinął na Jane Long, by ponownie przykryła Kleina. - Szukałem śladów ugryzień. Widziałem
kiedyś zgon spowodowany wścieklizną - wyjaśnił. - Tamten przypadek wyglądał podobnie. Konsultant wyszedł, więc Jane Long wezwała dyżurnego sanitariusza, by zabrał ciało Kleina do kostnicy. - Chyba też już pójdę... - powiedział Anderson. - Nie chcesz kawy? - zapytał Fearman. - Prawdę mówiąc... nie byłem sam, kiedy zadzwoniłeś. - Nie byłeś... Ach, rozumiem. Ktoś, kogo znam? - Angela Donnington. Z siódemki. - Wiem! Blondyna, elegancko się wyraża, ma ładne nogi. - Jedliśmy spóźnioną kolację. - No jasne, domyślam się... - Fearman rzucił koledze porozumiewawcze spojrzenie. - Do zobaczenia rano. Anderson wrócił do mieszkania. Angela drzemała. Spojrzał na jej jasne włosy rozsypane na poduszce i części garderoby dziewczyny, rozrzucone na podłodze. Znaczyły trasę, którą przebyli wieczorem, przenosząc się z kanapy do sypialni przy muzyce z albumu Carol King. Rozebrał się i wśliznął do łóżka obok śpiącej postaci. Poruszyła się, gdy otoczył ją ramieniem. - O, wróciłeś... - zamruczała sennie. - Oczywiście... - odrzekł Anderson, mając nadzieję, że niski ton jego głosu brzmi seksownie.; Angela zachichotała i opuściła rękę, by pogłaskać go po udzie. W tym momencie zadzwonił telefon. Anderson zaklął i zaczął się niezdarnie gramolić, by dosięgnąć słuchawki. - Neil? To ja, John. - Robisz to specjalnie, Fearman! - wysyczał wściekle Anderson. - Ależ nie! Naprawdę. Bardzo cię przepraszam, ale mam ważną sprawę. Przeszukiwałem rzeczy Martina Kleina i odkryłem, że był jednym ze studentów, którzy zgłosili się na ochotnika do prób z galomycyną. Jesteś w to zaangażowany, prawda? - Owszem - odrzekł Anderson, łagodniejąc. - Dzięki, że mnie zawiadomiłeś. - Odłożył słuchawkę i zapalił nocną lampkę.
Angela zmrużyła oczy. - Co się stało? - zapytała z niezadowoleniem. - Dziś w nocy zmarł jeden ze studentów medycyny. Uważa się, że to zapalenie opon mózgowych. Na ochotnika brał udział w próbach z galomycyną. - Z galo...? Aaa... To ten nowy antybiotyk, który testują. Anderson przytaknął. - Chyba nie sugerujesz, że zabił go ten lek? – powiedziała Angela, szeroko otwierając oczy. - Oczywiście, że nie. Ale trzeba jak najszybciej ustalić przyczynę śmierci, zanim ktoś pomyśli to, co ty przed chwilą. - A po co bierze się ochotników? Żeby stwierdzić, czy lek jest bezpieczny, czy też nie. - O, Boże! Nie! - odparł Anderson. - Nowe leki muszą być uznane za bezpieczne na długo przedtem, zanim trafią do szpitali. Podajemy je ochotnikom z mniej dramatycznych powodów. Trzeba sprawdzić, czy mają działanie uboczne. Jeśli poda się nowy lek choremu, a ten zacznie mieć zawroty głowy, to nie można być pewnym, czy to z powodu nowego leku, czy też jego choroby. Ale jeśli poda się lek dwunastu młodym, zdrowym studentom i wszyscy nagle dostaną zawrotów głowy, wtedy wszystko jest jasne. Należy również wypracować wielkość dawki nowego leku. Wypróbowuje się ją na ochotnikach. Po zażyciu przez nich leku pobiera się od nich próbki krwi i moczu, żeby ustalić, jaka ilość specyfiku pozostała w ich organizmie. - Neil... Wiesz... - Tak? - Zaczynasz mnie nudzić. Masz zamiar drążyć ten temat przez całą noc? Anderson zgasił światło i przytulił się w ciemności do Angeli. Położył dłonie na jej pośladkach i przyciągnął ją do siebie. - Na razie mam zamiar wydrążyć ciebie... Angela zachichotała. - To bardzo brzydki żart... Ale pomysł mi się podoba... *
Anderson wszedł do laboratorium tuż po dziewiątej i natychmiast sprawdził pożywki bakteriologiczne, które umieścił w inkubatorze ostatniej nocy. Mogły rzucić światło na przyczynę zgonu Kleina. Ale nie znalazł na nich ani śladu wzrostu bakterii. Były wciąż jałowe. O dziewiątej trzydzieści pocztą pneumatyczną dotarła dyrektywa nakazująca wszystkim członkom personelu szpitalnego zaangażowanym w program badawczy nowego antybiotyku - galomycyny - stawienie się punktualnie o dziesiątej trzydzieści w gabinecie dyrektora do spraw medycznych. Ma zatem godzinę, żeby zająć się problemem, który obecnie najbardziej go niepokoił. Dlaczego tak wielu zakażeń występujących w szpitalu nie można wyleczyć, stosując rutynowe postępowanie? Tego ranka w hodowlach badawczych wyrosły dwie nowe odmiany bakterii, oporne na antybiotyki pierwszego rzutu. W sumie w ciągu dwunastu dni wyrosło ich osiem. Powinien przeprowadzić testy pozwalające na znalezienie alternatywnego sposobu leczenia pacjentów. Wyszedł z laboratorium dwadzieścia trzy po dziesiątej i przeciął dziedziniec, kierując się do budynku szpitala. Idąc korytarzem, musiał poruszać się slalomem, omijając pacjentów i wózki z zaopatrzeniem. Gdy pokonał główną klatkę schodową, zatrzymał się, ktoś go wołał. Ujrzał Mary Ryle, szpitalną farmaceutkę biegnącą w jego kierunku. Była szczupłą kobietą około czterdziestki i zrezygnowała z życia osobistego, opiekując się wiekową matką. Zdaniem Andersona, było to marnowaniem najlepszych lat. Mary na jego widok odetchnęła z ulgą. - Dzięki Bogu... - Zachichotała nerwowo. - A już myślałam, że jestem spóźniona. Anderson z trudem powściągnął uśmiech. Mary Ryle to ostatnia osoba na świecie, która mogłaby się dokądkolwiek spóźnić. - Mamy jeszcze kilka minut, panno Ryle. - Muszę stwierdzić, że to wszystko jest bardzo zagadkowe - powiedziała farmaceutka.
Anderson nie zawracał sobie głowy wyjaśnieniami, dlaczego zwołano zebranie, bo właśnie wkroczyli do gabinetu dyrektora do spraw medycznych. Siedziały tu już cztery inne osoby. James Morton, czyli dyrektor we własnej osobie, Nigel Lennox - Adams, internista - konsultant, John Kerr, konsultant - bakteriolog i jednocześnie szef Andersona, oraz siostra Linda Vane, przełożona pielęgniarek na oddziale, gdzie testowano galomycynę. Linda Vane upewniła się, czy wszyscy dostali kawę, a potem Lennox - Adams odchrząknął, wymuszając w ten sposób uwagę zebranych. - Nie będę niczego owijał w bawełnę - powiedział. - Jeden z naszych studentów biorących na ochotnika udział w próbach z galomycyną nie żyje... - przerwał, gdyż Mary Ryle wyrwał się okrzyk: „Och, jakie to straszne!” Po chwili ciągnął dalej. - Naturalnie nic nie sugeruje, że przyjmowanie galomycyny miało jakikolwiek związek z jego śmiercią, ale uważam za absolutną konieczność jak najszybsze ustalenie przyczyny zgonu. - Czy to znaczy, że nie wiecie, dlaczego zmarł? – zapytał James Morton. Lennox - Adams wyjaśnił mu okoliczności śmierci Kleina. - Więc w rozmazie nic pan nie znalazł? - dociekał Kerr, zwracając się do Andersona. - Właśnie. - A co z kulturą bakterii? - Wynik negatywny. - Ustalił pan już termin sekcji zwłok? - Kerr spojrzał na Lennox - Adamsa. - Odbędzie się dziś o czternastej trzydzieści. Ale, szczerze mówiąc, bardziej liczę na wyniki testów laboratoryjnych. Fearman mówił, że pacjent miał typowe objawy bakteryjnego zapalenia opon mózgowych, kiedy przyjmowano go do szpitala. Gdy ja go zobaczyłem, wyglądało to na ostatnie stadium wścieklizny. Wniosek nasuwa się sam, jako internistom trudno nam po prostu coś stwierdzić.
Anderson wyruszył w drogę powrotną do laboratorium w towarzystwie Kerra. Musiał przystanąć i poczekać, aż szef zapali fajkę. Po kilku szybkich pyknięciach Kerr nabrał pewności, że tytoń się zajął i powiedział: - Chciałbym, żeby wziął pan udział w sekcji zwłok Kleina. Niech pan sam pobierze próbki. Wszystko, co tylko przyjdzie panu do głowy. - Dobrze - odrzekł Anderson bez wielkiego entuzjazmu. Wiedział, że będzie musiał darować sobie zjedzenie lunchu. Patologia mieściła się w podziemiach akademii medycznej. Jej lokalizację uwzględniono w projekcie, więc kiedy stawiano budynek, od razu miał tylne drzwi, pod które mogły podjeżdżać niewidoczne dla ciekawskich oczu konne karawany. Konie zniknęły, ale tylne drzwi wciąż były wykorzystywane z tego samego powodu. Anderson zapytał technika urzędującego przy wejściu o miejsce sekcji zwłok Kleina. - Pod piątką - rzucił mężczyzna, wskazując głową w lewo. Anderson poszedł w tym kierunku i pchnął zielone, uchylne drzwi z wymalowanym na nich białym numerem „5”. Znalazł się w pustej szatni, ale z sali obok dochodziły czyjeś głosy. Sekcja już się zaczęła. Włożył fartuch i gumowe obuwie ochronne, odczekał chwilę, żeby przygotować się na to, co zaraz zobaczy i poczuje, i wszedł do prosektorium. Patolog pochylony nad stołem spojrzał na niego przez połówki okularów. - Jestem Anderson z bakteriologii. Przyszedłem po próbki. - Gelman - przedstawił się patolog. Mężczyzna z obsługi ustawił dopływ wody spłukującej stół. Spływała do kanałów odpływowych z jednostajnym bulgotem. Anderson spojrzał na twarz trupa i ujrzał tę samą przerażającą maskę, którą już widział kilka godzin temu. Ale teraz woskowy odcień martwej skóry jeszcze potęgował upiorne wrażenie. - Nieprzyjemna śmierć - stwierdził Gelman, widząc minę
Andersona. Po czym otworzył zwłoki Kleina jednym zdecydowanym cięciem skalpela. Usuwał z nich kolejne narządy wewnętrzne, oglądając je i ważąc na dłoni, zanim nagrał swoje spostrzeżenia na taśmę magnetofonową. Od czasu do czasu Anderson prosił go, by przerwał sekcję, i za pomocą skalpela i pipety pobierał wycinki tkanek oraz próbki płynów ustrojowych, które następnie umieszczał w małych, szklanych, wyjałowionych buteleczkach, by zabrać je do laboratorium. Kiedy z pomocą trepanu Gelman odciął pokrywę czaszki zmarłego, powietrze wypełnił swąd przypalonych kości. W końcu patolog odszedł od stołu i ściągnął rękawice. - No cóż... - powiedział z lekką rezygnacją. - Mam nadzieję, że do czegoś dojdziecie. Bo wygląda na to, iż właśnie pociąłem na kawałki absolutnie zdrowego, dwudziestodwu-letniego faceta. Anderson pobrał ostatnie próbki i podszedł do Gelmana myjącego się nad zlewem. - Doktor Lennox - Adams uważa, że to mogła być wścieklizna. - Wątpię - odrzekł Gelman. - Nie znalazłem śladów ugryzień. - Ale wścieklizna może mieć bardzo długi okres wylęgania, prawda? - zapytał ostrożnie Anderson, nie chcąc podważać opinii starszego kolegi. - Zgadza się - przyznał Gelman, wycierając ręce. - Mimo to wątpię, byśmy mieli do czynienia z takim przypadkiem. Zgon nastąpił zbyt szybko po ataku choroby. Bardziej mi to przypomina wstrząs toksyczny. - Więc należy brać pod uwagę zatrucie? - Oczywiście, choć Bóg raczy wiedzieć, jakiego rodzaju. To robota w sam raz dla was. Anderson wrócił do laboratorium i długo szorował dłonie i przedramiona, zanim uznał, że zmył z nich zapach prosektorium. Spryskał twarz ciepłą wodą, potem wypłukał usta zimną. - Chryste... - Mruknął pod nosem, zauważywszy, że papierowe ręczniki znów zostały odwrotnie włożone do dozownika. - Ta kobieta ma tylko dwie możliwości, a nigdy nie zrobi tego dobrze...
Poprosił jednego z młodszych laborantów, by zabrał część próbek do pracowni wirologii, a potem zasiadł do własnych testów. Zanim umieścił kultury w inkubatorze, dawno minęła siódma wieczorem. Wychodząc, natknął się na Johna Kerra. Opuścili budynek jako ostatni. - Zdobył pan wszystko, czego pan potrzebował? - Owszem. - Jak rozumiem, mamy dwa nowe przypadki, nie poddające się leczeniu na oddziałach - zauważył Kerr. - To zagadkowa sprawa - odrzekł Anderson. - Pacjenci reagowali prawidłowo na kurację, po czym nagle antybiotyki przestały skutkować i nastąpił nawrót choroby. - Znalazł pan sposób terapii zastępczej? - Tak. Ale wciąż mam ochotę dowiedzieć się, co się, u diabła, dzieje. Kerr skinął głową. - Nic panu nie przychodzi na myśl? - Nie. A panu? - Też nie. Musimy pogadać.. * Minęło pięć dni, zanim grupa zaangażowana w próby z galomycyną spotkała się znowu. Przez te pięć dni Andersonowi nie udało się znaleźć żadnego dowodu zakażenia bakteryjnego w próbkach pobranych podczas sekcji zwłok Martina Kleina. Wiedział, że pracowni wirologii też się nie powiodło, choć tam przynajmniej wyeliminowano wściekliznę jako przyczynę zgonu. Lennox - Adams oświadczył z ledwo skrywanym rozdrażnieniem, że równie nic nie wyjaśniające raporty otrzymał z patologii i biochemii. - Pięć dni poszukiwań i nadal jesteśmy w punkcie zero. To cholernie irytujące. Jeśli cokolwiek wynika z raportów laboratoryjnych, to jedynie stwierdzenie, że przyczyną zgonu było prawdopodobnie zatrucie jakąś silną toksyną. Ponieważ jednak biochemia nie potrafi jej zidentyfikować, osobiście uważam, że od początku mamy do czynienia z zakażeniem bakteryjnym.
Anderson ze zdziwieniem stwierdził, że konsultant gra do jego bramki. - Nie znalazłem na to dowodu, sir - odbił piłkę w, locie. - Chce pan powiedzieć, że w ciele Kleina nie było w ogóle bakterii? - zapytał Lennox - Adams z udawanym niedowierzaniem. Anderson ugryzł się w język i spokojnie wyjaśnił: - Nie, sir. Nie to chcę powiedzieć. Znalazłem takie organizmy, jakie spodziewałem się znaleźć we wnętrznościach człowieka. Chodzi mi o to, że nie stwierdziłem występowania żadnych bakterii chorobotwórczych. - Może doktor Kerr powinien rzucić okiem na te kultury - orzekł Lennox Adams, poprawiając okulary i zagłębiając się w swoich papierach, jakby chcąc pokazać, że uważa sprawę za zamkniętą. Anderson znów musiał ugryźć się w język. - Mam pełne zaufanie do doktora Andersona - wtrącił Kerr. - Mimo to... - Mimo wszystko mam pełne zaufanie do doktora Andersona - powtórzył chłodno Kerr. - Ależ oczywiście... - Odrzekł Lennox - Adams z lekkim uśmiechem, który nie wyglądał przekonująco. Zmienił temat, przechodząc do podsumowania dotychczasowych wyników prób z galomycyną. - Do dziś zastosowaliśmy nowy lek w trzydziestu sześciu przypadkach. U wszystkich pacjentów dała się zauważyć wyraźna poprawa. Czy mam rację, twierdząc, że nie zaobserwowaliśmy żadnych skutków ubocznych? - Uniósł brwi i powiódł wzrokiem po zebranych. - U jednego z pacjentów wystąpiła pleśniawka – powiedział Kerr. - Ale to normalne podczas kuracji antybiotykowej. - Doskonale... Badał pan skład krwi u ochotników, doktorze Anderson? - Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Myślę, że moglibyśmy zmniejszyć dawki z pięciuset do, powiedzmy, dwustu pięćdziesięciu miligramów. - Bardzo słusznie. Niech pani tego dopilnuje, panno Ryle, dobrze?
- Ależ oczywiście, panie doktorze! Natychmiast się tym zajmę - zapewniła Mary Ryle z taką miną, jakby za chwilę miała paść przed Lennox - Adamsem na kolana, byle tylko mu się przypodobać. Anderson wyszedł z zebrania razem z Johnem Kerrem. - Dzięki, że wziął mnie pan w obronę - powiedział, gdy Kerr grzebał w kieszeni, szukając zapałek. - Nie ma sprawy... - odrzekł Kerr, kiedy wreszcie udało mu się zapalić fajkę. - Ale chyba nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że przyjrzę się tym kulturom? Kiedy Anderson wszedł do mieszkania, Fearman gotował spaghetti. - Chcesz trochę? - zapytał. - Nie, dzięki. - Anderson opadł na fotel. - Chryste, co za dzień! - Jakieś problemy? - Żebyś wiedział... Czy ten Lennox - Adams już od urodzenia jest takim sukinsynem, czy też to wynik wytrwałej pracy nad własnym charakterem? - A co ci zrobił? - Zasugerował, żeby Kerr sprawdził moje wyniki! Jakbym był jakimś pieprzonym... uczniakiem! - O rany... - Westchnął Fearman, ledwo powstrzymując uśmiech i zamieszał spaghetti. - Kiedyś złamię mu to jego dwuczłonowe nazwisko na pół i wetknę mu po połówce do dziurek od nosa! - To mi się właśnie podoba w Szkotach. Co za łagodna nacja... - Zatkaj się tym swoim spaghetti! - Nie bierz tego do siebie - łagodził Fearman. - On tak traktuje wszystkich, którzy w hierarchii stoją od niego niżej. Anderson zamknął oczy i oparł głowę na zagłówku fotela. - Może masz rację... - przyznał. - Na dodatek dzwoniło dziś do mnie pół szpitala z pytaniem, co jest grane? - To znaczy? - Otóż zalecam pewien tryb leczenia. Trzy dni później u pacjenta następuje nawrót choroby. Zakażenie okazuje się odporne na antybiotyk. I tak dziesięć razy na przestrzeni ostatnich kilku tygodni.
- I nie wiesz dlaczego? Anderson przecząco pokręcił głową. - A co sądzi Kerr? - Obaj błądzimy po omacku. - No... - Powiedział Fearman, kończąc spaghetti i wstając od stołu z talerzem w ręce - czas iść ratować ludzkie życie. - Pracujesz dziś w nocy? - Mam noce przez cały tydzień. A ty? Planujesz rozrywkowy wieczór? - Mógłbym zaprosić Angelę, skoro wychodzisz. Anderson zrezygnował jednak z towarzystwa Angeli Donnington. Problem pacjentów, u których występowały nawroty choroby, za bardzo zaprzątał mu głowę. Postanowił nadrobić zaległości w lekturze pism fachowych. Nalał sobie; whisky i usadowił się wygodnie z notesem i długopisem w zasięgu ręki. Minęło mniej więcej pół godziny, gdy jego uwagę przykuł artykuł zatytułowany „Plazmidy”. Autor, naukowiec zajmujący się genetyką, sugerował wykorzystanie wyników swoich badań w leczeniu szpitalnym pacjentów. Anderson wyczytał, że plazmidy zakażają bakterie. Dowiedział się, iż te maleńkie cząsteczki potrafią rozprzestrzeniać się lotem błyskawicy wśród populacji bakterii i zmieniać cechy swych żywicieli. Jedną z nowych właściwości, której nabycie bakterie zawdzięczają plazmidom, jest odporność na działanie antybiotyków. Anderson poczuł przypływ ożywczej nadziei. Może właśnie znalazł rozwiązanie nurtującego go problemu. Jeśli w szpitalu „grasował” plazmid, jego obecność wyjaśniałaby, dlaczego po kilku dniach zmieniał się charakter niektórych infekcji i nie dawały się one wyleczyć. Uznał, że potrzebuje więcej informacji. Wynotował odnośne źródła, wymienione na końcu artykułu. Wzmiankowane periodyki medyczne powinny znajdować się w bibliotece akademickiej. Spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta wieczorem. Mógłby udać się tam z samego rana... Nie! - postanowił nagle. Pójdzie zaraz.
W ciągu pięcio-minutowej drogi do akademii Anderson zmagał się z przenikliwym, zimnym wiatrem. Ulice świeciły pustkami, nie licząc pijanego faceta, czepiającego się murów. Anderson wszedł do budynku bocznym wejściem i wspiął się po kamiennych schodach. Ich stopnie wyżłobiły stopy studentów medycyny, którzy od pokoleń korzystali z tego skrótu do biblioteki. Znalazł pisma i usiadł przy ledwo ciepłym grzejniku. System grzewczy nadawał się już do lamusa, ale lepsze to niż nic. Odszukanie i wynotowanie potrzebnych informacji zajęło Andersonowi czterdzieści minut, ale teraz mógł już przeprowadzić testy na obecność plazmidów. Odłożył periodyki na drewnianą półkę, uważając, by nie pomylić ich właściwej kolejności i zgasił światło, Gdy zamykał drzwi biblioteki, usłyszał odgłos tłukącego się szkła. Zamarł, stojąc na szczycie schodów, ale dźwięk już się nie powtórzył. Wokół znów panowała cisza. Dałby głowę, że odgłos dobiegł z katedry patologii znajdującej się piętro niżej, ale nie przypominał sobie, żeby widział w oknach światło, kiedy przechodził przez dziedziniec. Anderson zszedł cicho po schodach i zatrzymał się przed ciężkimi, dębowymi drzwiami, opatrzonymi tabliczką z napisem Katedra Patologii Akademii Medycznej. Nacisnął mosiężną klamkę. Drzwi były otwarte. Dziwne, pomyślał. Ktoś musiał jeszcze pracować, ale z żadnej pracowni nie dochodziło światło. Wszedł do środka. Jego buty zapiszczały na wyfroterowanym linoleum. Ruszył korytarzem i dotarł do sali muzealnej, prostokątnego pomieszczenia z posągiem sir Henryego Struthersa, założyciela katedry patologii, ustawionym na samym środku. Wzdłuż ścian stały gabloty, gdzie eksponowano ludzkie narządy i tkanki zakonserwowane w formalinie. Ze szpitala znajdującego się po drugiej stronie podwórza przenikało wystarczająco dużo poświaty, więc Anderson nie zapalił w sali światła. Posuwał się wolno wzdłuż gablot i czytał umieszczone pod eksponatami tabliczki informacyjne, zastanawiając się jednocześnie, czy byłym właścicielom tych organów kiedykolwiek za życia przyśniło się
choćby w koszmarnym śnie, jaki rodzaj nieśmiertelności przypadnie im w udziale. Czy „mężczyzna, lat 49” mógł sobie wyobrazić, że pewnego dnia jego przeżarte rakiem płuca zostaną zanurzone w formalinie i wystawione na widok publiczny? Czy rodzice nie narodzonego dziecka, opisanego jako „płód - uszkodzenia spowodowane różyczką” mogli przewidzieć, że ich odrażająco zdeformowany potomek zostanie na wieki zamknięty w szklanym, szczelnym słoju? Kiedy mijał posąg sir Henryego, dostrzegł na podłodze w końcu sali coś, co wyglądało na mokrą plamę. W kałuży odbijało się światło. W pierwszej chwili Anderson pomyślał, że to woda deszczowa, która dostała się tu przez wybitą szybę w oknie. Jednak odrzucił to wyjaśnienie, okno znajdowało się zbyt daleko od tego miejsca. Posuwając się wzdłuż półki z usuniętymi podczas sekcji zwłok nowotworami pęcherza, odkrył źródło wcześniejszego hałasu. Jeden ze szklanych pojemników spadł i roztrzaskał się, a jego zawartość rozlała się po podłodze. Anderson przekrzywił głowę i przeczytał napis na pływającej w cieczy tabliczce: „Marskość wątroby. Mężczyzna, lat 59”. Spojrzał tam, gdzie powinien stać eksponat. Dlaczego pojemnik spadł? Jakaś wada technologiczna w szkle? Za słabe mocowanie? Ominął ostrożnie kałużę i przesunął ręką po półce, szukając jakichś śladów. Słój stał jako ostatni w rzędzie, w miejscu, gdzie półka skręcała i ginęła w mroku... Nagle z cienia wyskoczyła ciemna postać, odepchnęła Andersona na bok i rzuciła się w kierunku drzwi. Anderson uderzył plecami w gablotę ze szkieletem karła, tak zaskoczony i przestraszony, że nawet nie dotarł do niego grzechot kości eksponatu. Opanował sięjednak błyskawicznie i ruszył w pościg, ale poślizgnął się na mokrej podłodze, stracił równowagę i upadając uderzył głową o kamienną stopę sir Henryego Struthersa, Anderson ocenił, że utracił świadomość na dziesięć, może piętnaście minut.
Czaszkę rozsadzał mu potworny ból, a prawa noga przecięta kawałkiem szkła z rozbitego pojemnika krwawiła. Podniósł się wolno i zapalił światło. W sali muzealnej nie było telefonu, więc przestąpił próg drzwi znajdujących się w niszy, z której wyskoczyła tajemnicza postać, i znalazł się w sekretariacie katedry patologii, skąd zadzwonił do szpitalnej centrali. Krótki czas oczekiwania na policję wypełniło mu poszukiwanie śladów włamania. Bez rezultatu. Jednak pewna dziwna rzecz zwróciła jego uwagę. W pomieszczeniu archiwum trzy biurowe lampy zostały ustawione tuż obok siebie na małym stoliku obok szafek z dokumentami. Podszedł i dotknął kloszy. Były jeszcze ciepłe. Ktoś potrzebował dużo światła skupionego na małej powierzchni. Tylko po co? Anderson zauważył, że jedna z szuflad z aktami jest częściowo wysunięta. Wyciągnął ją do końca i jego wzrok przykuł skoroszyt wystający ponad inne, jak gdyby wsunięto go na miejsce w pośpiechu. Kiedy już otworzył skoroszyt, znalazł w nim protokół z sekcji zwłok Martina Kleina. Anderson znów spojrzał na mały stolik. Ktoś czytał protokół. Ale żeby aż pod trzema lampami? Czy aby na pewno czytał? A może fotografował? *2* - Jeśli chce pan znać moje zdanie, to jakiś cholerny świr - oświadczył detektyw w stopniu sierżanta, rozglądając się wokół z wyraźnym niesmakiem. - Pewnie ma pan rację - zgodził się Anderson. Nie zamierzał zdradzać się ze swoimi podejrzeniami co do powodu włamania. Nie widział takiej potrzeby. Gdyby coś zasugerował, musiałby opowiedzieć wszystko o Martinie Kleinie i okolicznościach jego śmierci. A to tylko opóźniłoby moment, w którym wreszcie mógłby się położyć do łóżka.
Wiedział, że policja i tak nie będzie potrafiła wyjaśnić powodu, dla którego komuś tak bardzo zależało na zapoznaniu się z treścią protokołu sekcji zwłok. - I twierdzi pan, że nic nie zginęło? - Według mnie, nie. Ale jak już mówiłem, to nie mój oddział. Musi pan zapytać profesora Flenleya. - Wiem. Wysłaliśmy już po niego samochód - odrzekł sierżant. - Czy moglibyśmy jeszcze raz prześledzić przebieg wypadków, sir? - zapytał drugi policjant, podwładny sierżanta. - Oczywiście... - Westchnął Anderson, starając się robić dobrą minę do złej gry. Opowiedział policjantowi wszystko od początku, śledząc mozolne ruchy długopisu, gdy tamten notował. Wreszcie pojawił się kolejny funkcjonariusz i oznajmił, że właśnie przybył profesor Flenley. - Nie sądzę, byśmy musieli dłużej pana zatrzymywać - zdecydował sierżant. Anderson odetchnął z ulgą i poszedł do łazienki, żeby się umyć. Obejrzawszy w lustrze swoją głowę, stwierdził, że rana nie wymaga opatrunku. Wystarczyło ją przemyć. Skaleczenia na nodze również okazały się powierzchowne. Kiedy wrócił do mieszkania, wziął proszek nasenny. * Anderson wszedł do laboratorium o siódmej piętnaście i zastał w pokoju rekreacyjnym sprzątaczkę palącą papierosa. Na jego widok zerwała się na równe nogi, pośpiesznie strzepując popiół z zielonego kombinezonu. Anderson uśmiechnął się. - Aha! Ranny ptaszek przyłapał kogoś na porannym papierosku, co? Kobieta zarechotała. - Pan to musi być Szkotem! Pierwszy z wielu ciekawskich, którzy odwiedzili Andersona tego przedpołudnia, przyszedł zaraz po dziewiątej. Do jedenastej