KEN McCLURE
Życie przed życiem
Przekład
TOMASZ WILUSZ
Lepiej zapomnieć i radosnym być, Niż pamiętać i się smucić.
Pamiętaj
Christina Rossetti (1830 1894)
Prolog
Jerozolima Izrael Wrzesień 2000
Ignatius stał bez ruchu i czekał, aż Stroud zrobi zastrzyk.
Pacjent był już I pod wpływem silnych środków uspokajających i
nie mógł unieść powiek na dłużej niż kilka sekund. W gabinecie
panowała cisza, tylko z głębi budynku dochodziła stłumiona pieśń
religijna, kontrastująca z odległym nawoływaniem muezina
wzywającego muzułmanów do modlitwy na koniec kolejnego
długiego, upalnego dnia - odgłosy codziennego życia Jerozolimy.
- Możesz zaczynać - oznajmił Stroud.
- Powiedz, jak się nazywasz. - Głos Ignatiusa był spokojny,
hipnotyzujmy.
- Saul... Saul Abe.
- Czym się zajmujesz, Saulu?
- Jestem... kamieniarzem.
- Gdzie?
- W Jerozolimie.
- Co budujesz?
Mężczyzna zaczął rozpaczliwie łapać powietrze.
- Co się stało?
- Głaz!
- Jaki głaz?
- Spada mi na nogi! - Abe krzyknął z bólu.
- Co się stało? - powtórzył spokojny głos.
- Głaz stoczył się z wozu... nie zdążyłem się odsunąć...
zmiażdżył mi nogi. - Pod wpływem strasznego wspomnienia Abe na
chwilą jakby zapadł się w miłosierną nicość, po czym nagle drgnął.
- Co dzieje się teraz? - głos spytał cicho, ale stanowczo.
- Dwaj mężczyźni... próbują zdjąć głaz z moich... - Abe
znów krzyknął. Nie poczuł, jak druga igła wbija się w jego ramię.
Zastrzyk uspokoił go na chwilę. - Mam połamane nogi,
zakrwawione... mówią, że trzeba je będzie uciąć!
Saul Abe wstrzymał oddech na całe pół minuty i wybałuszył
z przerażenia oczy, przeżywając koszmar na nowo.
- Nie możemy utrzymywać go w tym stanie - powiedział
Stroud. - To niebezpieczne.
- Dobrze, zejdźmy głębiej - polecił Ignatius.
Po kolejnym zastrzyku Abe uspokoił się, jakby zapadał w
spokojny sen, ale zaraz znów się ożywił.
- Lea! Lea!
- Kto to jest Lea?
- Moja żona.
- Jak się nazywasz?
- Izaak... nie mogę znaleźć Lei! Gdzie ona jest?
- Kim jesteś, Izaaku? Co robisz?
- Jestem żołnierzem. Wróciłem do domu i nie wiem, gdzie
jest Lea!
- Gdzie byłeś, Izaaku?
- Walczyłem z Rzymianami. Przygotowaliśmy zasadzkę pod
Bet Hakem, ale ktoś zdradził. Tylko ja i mój brat uszliśmy z
życiem... Och, mój brat...
- Co z twoim bratem, Izaaku?
- Jest w rękach Rzymian.
- Opowiedz wszystko po kolei.
- Słyszę, jak krzyczy... Rzymianie go torturują. Wzywa
mnie, a ja nic nie robię! Leżę w rowie i udaję martwego. Ze strachu
nie mogę się ruszyć. Słońce przypieka mi kark. Mój brat mnie
potrzebuje, a ja mu nie pomagam!
- Bo nie możesz mu pomóc, Izaaku. Wrogów jest zbyt wielu.
To nie twoja wina. Dlaczego go torturują? Czego od niego chcą?
- Pytają, gdzie jest Nazareńczyk.
- Nazareńczyk? - spytał Ignatius lekko ochrypłym głosem. Z
podniecenia zaschło mu w gardle.
- Gdzie Lea? Czemu nie ma jej w domu?...
- Izaaku! - Co?
- Opowiedz mi o Nazareńczyku!
- Muszę znaleźć Leę.
- Posłuchaj mnie! Znasz go, prawda? Spotkałeś
Nazareńczyka.
- Czemu wszyscy tak się nim interesują? Nic, tylko gada, i to
samymi zagadkami. W świątyni pełno jest mówców. Nam potrzeba
wojowników.
- Znasz go czy nie?
- Lea, gdzie jesteś? Czemu nie przychodzisz?
- Spróbuj się odprężyć - powiedział głos.
- Lea! Lea!
- Za bardzo się denerwuje - stwierdził Stroud.
- Musimy wiedzieć więcej! - nalegał Ignatius.
- Zabijesz go!
- Opowiedz mi o Nazareńczyku, Izaaku.
- Lea... och, Lea, zabili cię. - Saul Abe zaczął dygotać na
całym ciele, jakby nagle zrobiło mu się zimno. Dreszcze, najpierw
lekkie, po chwili stały się tak gwałtowne, że nogi łóżka zaklekotały
o posadzkę.
- Dostał ataku! - zdenerwował się Stroud. - Ostrzegałem cię!
Ignatius spojrzał na drżące ciało; z jego twarzy nie dało się
wyczytać nic oprócz rozczarowania i irytacji.
Abe zesztywniał. Wszystkie mięśnie się naprężyły.
Wybałuszone, przerażone oczy stanęły w słup i znieruchomiał.
- Ostrzegałem - powtórzył Stroud.
- Ale to działa - odparł Ignatius.
1
Kansas City USA
Październik 2000
John Macandrew wstał z łóżka i podszedł boso do okna.
Uchylił żaluzje i zamrugał, oślepiony blaskiem porannego słońca.
Niebo było niebieskie, a liście na drzewach po drugiej stronie ulicy
wreszcie zmieniły barwę z zielonej na złocistą; ta transformacja
trwała trzy tygodnie i Macandrew śledził ją z narastającym
zadowoleniem. Latem w Kansas City bywało goręcej niż w piekle,
w zimie marzło się na kość, za to jesień była przyjemna.
Zwłaszcza w takie dni jak ten, kiedy słońce świeciło na
bezchmurnym niebie, a wiatr wstrzymał oddech. Miasto, siedząc
okrakiem na granicy Kansas i Missouri, może i nie należało do
najpiękniejszych, ale kiedy drzewa oblekały się barwami, a chodniki
przykrywał kobierzec liści, marzyciel mógł zmrużyć oczy i
wyobrazić sobie, że jest w Nowej Anglii, a nie na monotonnych
równinach Środkowego Zachodu.
Macandrew postanowił, że dziś zostawi samochód w garażu
i pójdzie do kliniki pieszo. Odwrócił się od okna, włączył radio i
poczłapał do kuchni zemleć kawę. Uśmiechnął się, kiedy spiker
poinformował, że Chiefs wygrali przedsezonowy mecz towarzyski, i
to ponad trzydziestoma punktami.
Przed przyjazdem do Kansas City Macandrew niezbyt
interesował się futbolem, ale teraz nie opuszczał żadnego meczu
Chiefsów na stadionie Arrowhead. W ten sposób odpoczywał.
Obserwacja dwóch drużyn toczących zaciekły bój, w którym
wygrywali szybsi i silniejsi, miała dla niego wartość terapeutyczną.
Mógł na jakiś czas zapomnieć o pracy, nieustannie wymagającej
nadzwyczajnej precyzji. Był neurochirurgiem, trudno o bardziej
stresujące zajęcie. Każdego dnia milimetry dzieliły go od klęski. W
jego fachu nie wolno było popełniać błędów. Panowało powszechne
przekonanie, że słabszy dzień może przytrafić się każdemu, tylko
nie chirurgom i może jeszcze pilotom. Tak, pilotom też.
Kiedy nalewał kawę, w radiu podali, że jest piętnaście po
siódmej. Zerknął na zegarek. Miał mnóstwo czasu; operacja była
zaplanowana na dziesiątą, a do kliniki szło się pół godziny. W
odróżnieniu od większości kolegów, którzy zadomowili się na
schludnych przedmieściach, świadomie zdecydował, że zostaje w
mieście. Może to i niemodne, ale uznał, że bez żony i dwójki dzieci
nie spełnia wymogów, by żyć zgodnie z marzeniami przeciętnego
Amerykanina. Inna sprawa, że nie przepadał za przedmieściami:
mieszkać tam to tak, jakby być podłączonym do aparatury
podtrzymującej życie - niby wygodnie, ale życie ledwo się tli.
Wynajął więc piętro starego domu w stylu kolonialnym na Cherry.
Dom pamiętał lepsze czasy i powoli zaczynał się rozsypywać, ale
stał niecałe trzy kilometry od kliniki, a właściciele - państwo
Jackson - nie byli uciążliwi. Większość czasu spędzali na
odwiedzaniu rozsianych po całym kraju wnucząt. Teraz byli w
Michigan u najmłodszej córki, mieli wrócić w środę.
Otworzył aktówkę i wyjął przezroczystą plastikową teczkę z
notatkami o pacjentce, którą miał operować tego ranka. Usiadł przy
oknie i przejrzał je, sącząc kawę. Jane Francini miała trzydzieści
cztery lata - była dwa lata młodsza od niego - i skarżyła się na silny
ból za oczami. Jej lekarz podejrzewał migrenę, ale kiedy
kilkutygodniowa kuracja nie przyniosła efektu, skierował ją do
szpitala. Przeprowadzone badania wykazały guz w szyszynce.
Macandrew miał go dziś usunąć.
W normalnych okolicznościach byłby to dość prosty zabieg,
ale Jane Francini niecałe trzy lata wcześniej przeszła operację serca.
Pojawiły się w związku z tym pewne wątpliwości, czyjej stan
zdrowia pozwala na przeprowadzenie poważnego zabiegu, ale miały
czysto teoretyczny charakter. Operacja była konieczna. Guz musiał
zostać usunięty.
Mąż Jane, Tony Francini, bogaty biznesmen, który
sprzedawał maszyny rolnicze na całym Środkowym Zachodzie,
nalegał, by zabieg przeprowadzono w jednej z renomowanych
klinik na Zachodnim Wybrzeżu, ale Saul Klinsman, ordynator
oddziału neurochirurgii, przekonał go, że tu, w Kansas City, też
sobie poradzą. Francini w końcu uległ, wcześniej jednak, gdy
dowiedział się, że to Macandrew ma przeprowadzić operację,
poddał go drobiazgowemu przesłuchaniu.
Na wieść o tym, że Macandrew studiował medycynę na
Uniwersytecie Columbia, a później pracował w kilku cenionych
szpitalach i klinikach, Francini uspokoił się i z właściwą sobie
bezpośredniością spytał: „To co pan tu, do cholery, robi?”
Mimo że Macandrew nie podzielał irracjonalnych uprzedzeń
swoich starszych kolegów po fachu, Francini działał mu na nerwy.
Mąż Jane był typowym przykładem człowieka, który uważa sukces
finansowy za wystarczającą rekompensatę kompletnego braku
manier i uroku osobistego. Macandrew doskonale wiedział, że
Środkowy Zachód nie cieszy się poważaniem reszty Ameryki;
panowało przekonanie, że skoro miejscowi słyną z wierności
staroświeckim zasadom, to ich nauka i sztuka muszą być równie
zacofane. I nie do końca się mylono, choć akurat klinika w Kansas
City była jedną z lepszych w kraju.
Pierwotny plan Macandrew był taki: przepracować trzy lata
na Wschodnim Wybrzeżu, a potem wyruszyć do Kalifornii w
poszukiwaniu dużych pieniędzy i słodkiego, miłego życia. Bez
żadnych sentymentów. Zadziwił samego siebie, gdy odpowiedział
na ofertę pracy z Kansas City, tłumacząc Kelly, swojej ówczesnej
dziewczynie, że pozwoli mu to lepiej poznać stan amerykańskiej
medycyny.
Prawdziwy powód był jednak nieco inny i ściśle wiązał się z
pochodzeniem Macandrew. Jego prapradziadek, szkocki emigrant,
osiedlił się na Środkowym Zachodzie w miejscowości o nazwie
Weston, w stanie Missouri. Macandrew nie wiedział dlaczego, ale
czuł, że musi podążyć jego śladem i zacieśnić więź z tym regionem.
Kelly jasno dała mu do zrozumienia, że Kansas to nie miejsce dla
niej, a wyjazd zaszkodziłby jej planowanej karierze w położnictwie.
Przez jakiś czas dzwonili do siebie i pisali listy, ale ostatnio
kontakty między nimi właściwie się urwały. Kelly dostała pracę w
klinice Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Nowym Jorku i ich drogi
rozeszły się na dobre.
Macandrew zobaczył na grafiku dyżurów, że
anestezjologiem asystującym mu przy zabiegu będzie Mike
Kellerman. Mike był obcesowy, ale dobry. Asystował już przy
wielu operacjach przeprowadzonych przez Macandrew i zawsze bez
trudu utrzymywał pacjenta w stabilnym stanie. Niczego więcej nie
można było od niego wymagać. Macandrew skończył przeglądać
notatki dotyczące Jane Francini i nie znalazł w nich nic nowego,
zresztą nawet na to nie liczył, chciał tylko upewnić się, że nic mu
nie umknęło.Odkładając kartki, zwrócił uwagę na głosy z radia.
Dwaj prezenterzy przedstawiali skrót wiadomości lokalnych.
Denerwowało go to, jak przekomarzali się ze sobą i zaśmiewali z
własnych dowcipów - więc chyba był spięty, no, ale to normalne
przed operacją.
Szedł do kliniki drogą biegnącą równolegle do Trzydziestej
Dziewiątej, trzymając się z daleka od głównej ulicy tak długo, jak
się dało. Chodniki były w kiepskim stanie, ale już do tego przywykł.
W Kansas City piechotą chodzili tylko ludzie biedni, którzy nie
mieli innego wyjścia, więc nie trzeba się było z nimi liczyć. Dzień
większości mieszkańców przebiegał według schematu dom-
samochód-biuro, biuro-samochód-dom. Jednocześnie pustymi
ulicami przyjemniej się spacerowało - choć co jakiś czas trzeba było
uskakiwać przed szarpiącymi się na smyczy psami.
Macandrew przeciął Trzydziestą Dziewiątą przy
skrzyżowaniu z Rainbow Boulevard i otworzył wahadłowe drzwi
kliniki. Zanim wszedł, zdjął palto, szykując się na uderzenie fali
ciepłego powietrza.
- Dzień dobry, doktorze - powiedziała z uśmiechem jedna z
pielęgniarek. - Panna Givens pana szuka.
- Dzięki - odparł Macandrew machinalnie, zerkając na zegar
ścienny. Było kilka minut po dziewiątej. Poszedł do rejestracji.
Pięćdziesięcioparoletnia kobieta w zsuniętych na czubek nosa
fantazyjnie zdobionych okularach uśmiechnęła się do niego i podała
mu kartkę wyrwaną z leżącego przed nią notesu.
- Pan Francini chciałby zamienić z panem parę słów,
doktorze - powiedziała tonem, który pięćdziesięciolatki w
dziwacznych okularach uważały za „kulturalny”.
Macandrew spojrzał na kartkę. Francini był w G4, jednym z
pokojów na parterze, gdzie krewni i znajomi pacjentów
przywiezionych przez pogotowie czekali na informacje o ich stanie.
Mijając G3, Macandrew zajrzał do środka przez małe okienko w
drzwiach i zobaczył zapłakaną Latynoskę z białą chusteczką
przyciśniętą do twarzy. Oby tylko Francini nie słyszał jej szlochu.
- Dzień dobry, panie Francini. Co mogę dla pana zrobić?
Francini wstał z krzesła i obiema dłońmi zaczesał lśniące
czarne włosy do tyłu. Jego garnitur, jedwabny krawat i buty od
Gucciego kontrastowały ze śniadą cerą włoskiego chłopa.
- Wiem, że Jane musi mieć tę operację, doktorze, ale
pomyślałem sobie, że przypomnę, coby pan był ostrożny. To jedyna
żona, jaką mam. - Francini zaśmiał się z własnego dowcipu, ale był
to wymuszony śmiech i jego oczy pozostały zimne.
- Oczywiście, panie Francini.
- Do cholery, nie wiem, jak wy to robicie. - Francini obnażył
w uśmiechu zęby, które musiały go kosztować fortunę. - Czyjeś
życie jest w pańskich rękach, a pan taki wyluzowany. Kurde, niezłe
z was numery, trzeba przyznać.
- Taką mam pracę - odparł Macandrew. - Tego mnie
nauczono. Ze sprzedażą kombajnów pewnie poszłoby mi gorzej.
Francini parsknął śmiechem.
- W Kansas to żadna sztuka opchnąć kombajn. Gorzej
mogłoby być w Bostonie... - Znów się roześmiał, Macandrew
uśmiechnął się i zerknął na zegarek. Dało to pożądany efekt.
- Nie będę pana dłużej zatrzymywał - oświadczył Francini. -
Niech pan pamięta, co powiedziałem, dobra?
- Nie zapomnę, obiecuję.
Macandrew odprowadził Franciniego do wyjścia i poszedł
na górę do swojego gabinetu. Zadzwonił do siostry przełożonej, by
upewnić się, że premedykacja Jane Francini przebiega zgodnie z
planem.
- Pacjentka będzie gotowa, kiedy pan przyjdzie, doktorze -
odparła pielęgniarka.
O wpół do dziesiątej Macandrew dopił kawę z papierowego
kubka i poszedł umyć się przed operacją. Mike Kellerman już na
niego czekał.
- Jak miewa się Mackie Majcher tego pięknego poranka? -
spytał z uśmiechem.
- Dobrze, Mike. A ty?
- Ledwo żyję - odparł Kellerman z udawaną powagą. - To,
co ta kobieta wyczyniała ze mną w nocy, powinno zostać zakazane.
I to ma być słaba płeć?
Macandrew uśmiechnął się, mydląc ręce.
- Sprawdźmy, co zapamiętałeś z notatek.
- Trzydziestoczteroletnia kobieta z niezidentyfikowanym
guzem szyszynki, chorowała na serce, waży sześćdziesiąt trzy kilo,
według wywiadu bez alergii. Zajrzałem do niej wczoraj po
południu.
- I jak?
- Wydaje się dostatecznie silna - odparł Kellerman. - Jak dla
mnie, nie ma powodu do niepokoju.
- To dobrze.- Mówiła, że jej mąż ma firmę sprzedającą
maszyny rolnicze. Myślisz, że możemy liczyć na premię, jeśli
dobrze się spiszemy?
- Myślę, że jeśli nawalimy, obudzimy się z głową konia w
łóżku - burknął Macandrew.
- Francini... no tak, Włoch. Teraz to będę uważał jak cholera.
- I dobrze. - Macandrew zakręcił kurki łokciem i wziął od
pielęgniarki sterylny ręcznik. - Chciałbym uwinąć się z tym jak
najszybciej.
- Chyba nie myślisz poważnie, że jej mąż jest z... Rodziny,
co? - spytał Kellerman, wycierając dłonie.
- Pan Francini sprzedaje traktory - odparł Macandrew z
uśmiechem. - I nie sądzę, by pisał wiersze czy był miłośnikiem
baletu.
- Stuprocentowy mężczyzna, co? - powiedział Kellerman
teatralnym barytonem. - No, to Kansas jest dla niego jak znalazł! -
Kellerman był Kalifornijczykiem.
- Jest trochę upierdliwy, fakt, ale trzeba go zrozumieć,
martwi się o żonę - zauważył Macandrew.
- Kto będzie nam asystował? - spytał Kellerman.
- Lucy Long.
- To dobrze. Bałem się, że padnie na moją „przyjaciółkę”.
Macandrew się uśmiechnął. „Przyjaciółką” Kellermana była Sylvia
Dorman, pielęgniarka operacyjna na neurochirurgii. Nie lubili się z
Kellermanem. Dorman była śmiertelnie poważna i traktowała swój
zawód jak boskie powołanie. Raził ją czarny humor Kellermana i on
doskonale o tym wiedział. Motywowało go to, by wspinać się na
wyżyny inwencji czy sięgać dna, jak kto woli. Macandrew nie lubił
pracować z nimi, gdy byli razem. Sala operacyjna to nie miejsce na
konflikty osobowości. Włożyli z Kellermanem fartuchy i z maskami
u szyi weszli do sali operacyjnej.
- No i jak? - spytał Macandrew, zwracając się do Lucy Long.
- Wszystko gotowe.
Macandrew przebiegł wzrokiem po tacach z narzędziami, a
Kellerman podłączył Jane Francini do urządzeń mających
monitorować jej stan podczas zabiegu. Pulsujące zielone punkciki
zaczęły mknąć po ekranie oscyloskopu przy wtórze piknięć
rozlegających się zgodnie z regularnym rytmem serca pacjentki.
Macandrew się odprężył. To był jego świat: wszystko, co widział i
słyszał, napełniało go spokojem. Pewnie tak samo czuli się
kierowcy ciężarówek, gdy siadali za kierownicą, i urzędnicy
wślizgujący się za swoje biurka. Nie ma to jak znaleźć się w dobrze
sobie znanym otoczeniu.
Szczególną uwagę zwrócił na oświetlenie. Standardowa,
bezcieniowa lampa w suficie tym razem była niewystarczająca;
ponieważ miał operować czaszkę pacjentki, światło musiało padać
na nią z boku. Przysunął więc do stołu statyw z dwoma reflektorami
pomocniczymi. Aby uzyskać dostęp do przysadki mózgowej i
szyszynki, najczęściej wywiercano otwór w kości między kątem oka
a nosem. Dzięki temu nie trzeba było golić pacjentowi głowy, a po
zabiegu zostawały tylko niewielkie, prawie niewidoczne blizny.
- Jak się trzyma? - spytał Kellermana.
- Lepiej niż ja - padła odpowiedź.
- Od razu mi ulżyło... śpi już wystarczająco mocno?
- Jak suseł.
Macandrew poprawił maskę, obejrzał czubek wiertła,
którego zamierzał użyć, i sprawdził silnik, napełniając salę
jazgotliwym bzyczeniem. Odłożył wiertło i poprosił o skalpel.
Kiedy już miał go w ręce, lekko skinął głową zespołowi i zrobił
pierwsze nacięcie.
- Zaczynamy.
Godzinę później szyszynka Jane Francini leżała już w
szklanym pojemniku obok uśpionej pacjentki. Normalnie miałaby
kształt szyszki, teraz jednak była zdeformowana przez guz niemal
tej samej wielkości.
- Paskudztwo - powiedział Kellerman. - Ale wygląda na to,
że wyciąłeś wszystko.
- Też tak myślę - odparł Macandrew. - Wszystko jak należy,
żadnych uszkodzeń. - Odwrócił się do jednej z pielęgniarek. -
Zanieś to na patologię, dobrze?
Dłonie w rękawiczkach zabrały pojemnik i Macandrew
przystąpił do ostatniego etapu operacji. - Nadal wszystko gra? -
spytał Kellermana. - Jak najbardziej.
- I o to chodzi. Czysta, szybka, zgrabna robota bez powikłań.
Raz, dwa, i po herbacie.
Ledwie wyszedł z sali operacyjnej, a już go wezwano. Od
dyżurnej dowiedział się, że Francini przez cały czas nie dawał
personelowi spokoju, natarczywie domagał się informacji o stanie
żony i powtarzał, że zaraz po operacji chce rozmawiać z
Macandrew.
- Już idę.
Francini zerwał się z krzesła na jego widok.- Co z nią,
doktorze? - spytał. - Wszystko w porządku, prawda? Macandrew
podniósł ręce w uspokajającym geście.
- Operacja przebiegła pomyślnie, panie Francini. Guz został
usunięty i oddany do analizy. Wyniki będą za kilka godzin. Pańska
żona dochodzi do siebie. Będzie pan ją mógł zobaczyć, jak tylko się
obudzi.
- Chwała Bogu! - krzyknął Francini. - Nie będę owijał w
bawełnę, doktorze, Jane jest dla mnie wszystkim.
- Domyśliłem się.
- Zostanie pan przy niej? - spytał Francini.
- To nie będzie konieczne, jest w dobrych rękach.
Pielęgniarki troskliwie się nią zaopiekują. A teraz proszę wybaczyć,
ale chciałbym się przebrać.
- Jasne, jasne. - Francini się cofnął. - Nic wiem, jak panu
dziękować, doktorze.
Macandrew poczuł się nieswojo.
- Panie Francini - zaczął ostrożnie - guz został usunięty, ale
jeszcze nie mamy wyników badań laboratoryjnych. Wiele od nich
zależy... zagrożenie jeszcze nie minęło.
- No tak, ale wyciął pan to cholerstwo? Całe?
- Tak myślę, tyle że...
- Wyciął pan, wyciął. Czuję to. Jane będzie zdrowa.
Macandrew wyszedł z kliniki. Udana operacja Jane Francini
i jasno świecące słońce wprawiły go w doskonały nastrój.
Pogwizdując, ruszył w stronę skrzyżowania Trzydziestej Dziewiątej
i Rainbow. Zastanawiał się, gdzie zjeść lunch. Do barku szpitalnego
nie zaglądał od dawna. Miał dość katowania się posiłkami - jeśli tak
można je nazwać - w wielkich instytucjach. Zdecydował się na
szybką kanapkę u Wendy; dzięki temu będzie miał dość czasu na
przyjemny spacer w słońcu.
Stojąc w kolejce, zauważył kątem oka, że ktoś się do niego
uśmiecha: Lucy Long, pielęgniarka z sali operacyjnej. Odwzajemnił
uśmiech i widząc, że jest sama, wziął tacę i przysiadł się do niej.
- Nie wiedziałam, że neurochirurdzy jadają hamburgery -
powiedziała Lucy.
- A myślałaś, że co?
- Ambrozję - odparła Lucy poważnie.
- Czym ja sobie na to zasłużyłem? - spytał Macandrew z
udawaną urazą.
- Ty niczym, Mac. Co innego niektórzy twoi
współpracownicy.
- Ważne, że są fachowcami - stwierdził Macandrew i lekko
uniósł dłonie na znak, że wolałby o tym nie rozmawiać.
- Może i tak - powiedziała Lucy. - Cóż, dobremu chirurgowi
można wybaczyć wszystko. Szkoda tylko, że nie zawsze przychodzi
to łatwo.
Macandrew uśmiechnął się i skinął głową. Wiedział, że
chirurdzy nie są łatwi w obejściu. By robić, co do nich należy,
często muszą zapomnieć o konwenansach. Ich praca wymaga, by
byli w stu procentach pewni swoich umiejętności, ale przez to
bywają zadufani w sobie i samolubni czy, jak ujęłaby to Lucy Long,
„upierdliwi”.
Ludzi sympatycznych w tym zawodzie jest niewielu,
ponieważ by cieszyć się sympatią, trzeba mieć dystans do samego
siebie i być otwartym na inne punkty widzenia. Chirurdzy zaś
muszą błyskawicznie podejmować decyzje, wierzyć w ich słuszność
i przystępować do działania bez obaw, że ktoś wyrazi sprzeciw - w
sali operacyjnej to się sprawdza, przy kolacji niekoniecznie.
Macandrew jako jeden z nielicznych zauważał ten problem.
Pewnością siebie nie ustępował innym chirurgom, ale poza salą
operacyjną wiedział, kiedy trzymać język za zębami. Dzięki temu
był w klinice powszechnie lubiany.
- Dobrze się dziś sprawiłeś - powiedziała Lucy. - Wszyscy
byli pod wrażeniem.
- Dzięki, ale to był podręcznikowy zabieg.
- Co ty robisz w Kansas City, Mac?
- I znowu to samo! - żachnął się Macandrew. - To dobry
szpital! Lucy wzruszyła ramionami.
- Tak, jasne, ale przecież pracowałeś w Bostonie.
Przyjeżdżając tutaj, nie zrobiłeś wielkiego kroku naprzód.
Macandrew się uśmiechnął.
- Zaczynałem się tam dusić. W Bostonie chodziłem do
szkoły, college’u, na studia medyczne. Mogłem w nim zostać do
końca życia, ale nie chciałem.
- Obudziła się w tobie cygańska dusza - powiedziała Lucy z
uśmiechem. Macandrew też się uśmiechnął.
- Czyli pewnego dnia odejdziesz?
- No pewnie. Kiedy przyjdzie właściwy moment, wyruszę na
zachód.
- Jak pionier. Macandrew skinął głową.
- Mam to w genach - powiedział. - Mój pradziadek
przyjechał do Stanów ze Szkocji i powędrował na zachód.
Wylądował w Missouri, w miejscowości o nazwie Weston.-
Domyślam się, że tam byłeś?
- Nawet znalazłem jego grób.
- To musiało być dziwne uczucie?
- Jakbym grał w jednym z odcinków Star Treka. Lucy
uśmiechnęła się i spojrzała na zegarek.
- Muszę już wracać. - Wytarła usta papierową serwetką. - A
ty? Macandrew potrząsnął głową.
- Idę na spacer - powiedział. - Do czwartej mam wolne.
O wpół do czwartej rześki wrócił do kliniki. Po przyjemnym
spacerze gotów był na konsylium zwołane przez Saula Klinsmana
na czwartą. Zostało mu akurat dość czasu, by wziąć prysznic i się
odświeżyć. Wchodząc do windy, by wjechać na górę, zauważył, że
pielęgniarka z rejestracji podniosła głowę i spojrzała na niego.
Uniosła rękę, jakby chciała go przywołać, ale drzwi się zamknęły,
zanim zdążył nacisnąć guzik. Kiedy wyszedł na korytarz na piętrze,
z głośników dobiegł dźwięk dzwonka i kobiecy głos poprosił, by
doktor John Macandrew niezwłocznie skontaktował się z doktorem
Saulem Klinsmanem.
Macandrew podniósł słuchawkę telefonu stojącego na biurku
i wybrał wewnętrzny Klinsmana.
- Co się stało?
- Mógłbyś przyjść do mojego gabinetu, Mac?
- Coś nie tak?
Połączenie zostało przerwane.
Macandrew był ciekaw, czym mógł się narazić
Klinsmanowi, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wjechał
windą na ostatnie piętro, gdzie mieściły się biura ordynatorów i
szefów administracji. Wykładzina na podłodze tłumiła kroki, co
sprawiało, że w porównaniu z innymi oddziałami panowała tu
nienaturalna cisza. Na tym jednym jedynym piętrze nie czuć było
środków znieczulających i odkażających, zamontowano tu bowiem
oddzielną instalację klimatyzacyjną. Macandrew wszedł do
poczekalni przed gabinetem Klinsmana.
- Cześć - powiedział do Diany French, sekretarki szefa. - Oto
znów staję przed tobą, twym pięknem onieśmielony.
Diana lekko pokręciła głową na znak, że nie pora na
pogaduszki.
- Wejdź, Mac, on już czeka.
Macandrew liczył, że dowie się od niej, o co chodzi, ale
Diana, nie patrząc na niego, wróciła do pracy przy komputerze.
Zapukał cicho do wypolerowanych mahoniowych drzwi z mosiężną
tabliczką i wszedł do środka.
- Jak poszła operacja Jane Francini? - spytał Klinsman bez
słowa wstępu.
- Jak z płatka. Czemu pytasz?
- Coś nie gra, Mac. Wybudzanie nie przebiega tak, jak
powinno.
- To znaczy?
- Pielęgniarki mówią, że jest oszołomiona i dziwnie się
zachowuje. Zdołały przekonać jej męża, że tak często bywa z
pacjentami wychodzącymi z głębokiej narkozy, i poprosiły, by
wrócił za parę godzin, ale prawda jest taka, że jej stan się nie
poprawia. Jesteś zupełnie pewien, że podczas operacji wszystko
było, jak należy?
- Oczywiście!
- Dobrze, dobrze, nie wściekaj się. - Klinsman uniósł dłonie.
- Ale chyba nie muszę ci mówić, że pan Francini zdenerwuje się,
jeśli się okaże, że z jego żoną jest coś nie tak.
- Lepiej tam pójdę. - Macandrew zerwał się z krzesła.
Klinsman chciał coś powiedzieć, ale przeszkodziły mu podniesione
głosy dochodzące z poczekalni. Drzwi rozwarły się na oścież.
- Przepraszam panów - powiedziała Diana French, czerwona
na twarzy. Tony Francini wcisnął się obok niej do gabinetu.
Przyskoczył do Macandrew, zaciskając pięści.
- Prosta sprawa, co? Rutynowy zabieg? Co ty sobie, dupku,
myślisz? Co zrobiłeś mojej żonie?
- Panie Francini, dosłownie przed chwilą wróciłem do
kliniki. Nie zaglądałem jeszcze do pańskiej żony, ale zapewniam, że
operacja siępowiodła. Nie wystąpiły żadne powikłania i daję słowo,
że cokolwiek pana niepokoi, jest tylko chwilową reakcją na środek
znieczulający.
Francini podszedł jeszcze bliżej i wbił palec wskazujący w
pierś Macandrew.
- A teraz ja coś panu powiem, doktorze - powiedział
groźnym tonem. - Obyś pan miał rację, bo właśnie byłem na dole i
kobieta w tym łóżku... nie jest moją żoną.
2
Tel Awiw Izrael
Październik 2000
Benny Zur wepchnął do ust ostatni kęs hamburgera i wytarł
dłonie w dżinsy. Sądząc z plam na nogawkach, zrobił to nie po raz
pierwszy. Rozejrzał się niespokojnie i ze zniecierpliwieniem tupnął
nogą. Za chwilę odjeżdżał ostatni autobus do Jerozolimy, a Eli
Aswar jeszcze się nie pojawił. Jeśli okaże się, że to wszystko żart,
Benny będzie wściekły, ale Eli na pewno nie wyciąłby mu takiego
numeru. Przyjaźnili się od dzieciństwa.
Jeśli z jakiegoś powodu Eli się nie pokaże, Benny tak czy
inaczej będzie musiał spędzić noc poza domem. Powiedział Szuli,
że wziął w fabryce nadgodziny, i teraz nie miał co wracać bez
dobrego wytłumaczenia. Sfrustrowany kopnął stertę starych
tekturowych pudeł piętrzącą się pod murem za autobusem.
Spłoszony szczur pomknął szukać innej kryjówki. Szczurom dobrze
się żyło na dworcu autobusowym; obrastały tu w tłuszcz. W
śmieciach nigdy nie brakowało wyrzuconych falafeli, miały więc co
jeść. Z nastaniem nocy, po odjeździe ostatniego autobusu, to one
przejmowały tu władzę.
Kierowca, który rozmawiał z dwoma kolegami po fachu na
sąsiednim stanowisku, odwrócił się i ruszył w stronę swojego
autobusu. Zatrzymał się, rzucił papierosa na ziemię, podciągnął
spodnie na tłusty brzuch i obiema rękami wepchnął za pas poły
koszuli. Spojrzał na Benny’ego pytająco i ponaglił go ruchem
głowy. Benny podrapał się nerwowo w zarośniętą brodę i niepewnie
wzruszył ramionami, zerkając ku wejściu na dworzec.
Wtedy zza rogu wybiegł Eli. W jednej ręce ściskał torbę w
paski, drugą przytrzymywał baseballówkę na głowie.
- Gdzieś ty, kurwa, był? - wybuchnął Benny.
- Nie mogłem się wyrwać - wyjaśnił zdyszany Eli. - Kepes
nie pozwolił zostawić zmywania na jutro, a w knajpie do wieczora
było pełno turystów.
- Turyści - mruknął Benny.
Silnik zaskoczył i z rury wydechowej buchnął kłąb sinego
dymu. Autobus zaczął drżeć od warkotu diesla, którego tłoki
zdawały się przeszkadzać sobie nawzajem, zamiast zgodnie
pracować. Kierowca rozejrzał się, policzył pasażerów i zapisał ich
liczbę na kartce, po czym schował ją do kieszonki na oparciu
brązowego plastikowego fotela. Pociągnął łyk wody z butelki pod
nogami, otarł usta grzbietem dłoni i zwolnił hamulec ręczny.
Autobus wyjechał z dworca i powoli, z mozołem ruszył pod
górę drogą do Jerozolimy. Rzęził tak głośno, że wydawało się, iż nie
da rady pokonać stromego wzniesienia. Benny rzucił swój
komentarz kierowcy, który zbył go machnięciem ręki.
Już spokojniejszy - wszystko znów przebiegało zgodnie z
planem - Benny Zur rozejrzał się po pasażerach. Większość miejsc
zajmowały Arabki, w szalach, z zakrytymi koszykami na kolanach,
ale była też para młodych europejskich turystów, chudy, zgarbiony
mężczyzna i blondynka w szortach. Pod nogami trzymali plecaki.
Kiedy Benny spojrzał na nich, odwrócili wzrok; z satysfakcją
powiedział sobie w duchu, że dziewczynę czeka w Jerozolimie
przykra niespodzianka. W Tel Awiwie może i było trzydzieści
stopni, ale wysoko na wzgórzach będzie o wiele zimniej. Jechać tam
w szortach to duży błąd.
Odwrócił się do Elego.
- Powiedz jeszcze raz, co mówił ten facet.
- Trzysta szekli, ot co. - Eli uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Na twarz?
- Tak. Sto razy ci już to mówiłem, stary.
- Po prostu lubię tego słuchać. - Benny obnażył w uśmiechu
zepsute zęby. - Ale dlaczego wybrał właśnie nas?
- Bo jesteśmy Izraelczykami, i to rodowitymi, nie Żydami,
którzy przyjechali z Rosji, Niemiec czy Ameryki, tylko
prawdziwymi Izraelczykami, których rodzice i dziadkowie się tu
urodzili.
- Dalej nic nie rozumiem.
- O rany, chce poznać naszą przeszłość, co robiliśmy, gdzie
mieszkaliśmy i tak dalej.
- Mówiłeś, że gość jest duchownym? Jakim?
- Ja tam ich nie rozróżniam. Takim chrześcijańskim, no
wiesz, ubranym na czarno, z krzyżem na szyi.
- Jak go poznałeś?
- W zeszłym tygodniu któregoś wieczoru był w restauracji.
Właśnie wynosiłem śmieci, kiedy wychodził. Zaczął ze mną
rozmawiać. Pytał, gdzie się urodziłem, skąd pochodzą moi rodzice,
czy całe życie mieszkam w Izraelu. Powiedziałem, że nigdy się stąd
nie ruszaliśmy. On stwierdził, że to świetnie się składa i że właśnie
szuka kogoś takiego, jak ja. Że jeśli chcę zarobić trochę pieniędzy,
mam się z nim spotkać po pracy, wtedy powie mi więcej.- No i
spotkaliście się?
- W kawiarni na placu Atarim. Postawił mi parę piw i
powiedział, jak mogę mu pomóc w badaniach.
- Badaniach?
- Powiedział, że chce tylko, żebym odpowiedział na jego
pytania w „warunkach laboratoryjnych”, i że to nic takiego, ale będę
musiał pojechać do Jerozolimy i zostać tam na noc. A potem
powiedział ile. Trzysta szekli! Za to, że odpowiem na parę pytań i
się u niego przekimam!
- Wydawało mi się, że duchowni są biedni.
- E tam. Udają tylko. Miriam Cohen mówi, że to najbogatsza
organizacja na świecie. Spytałem, czy mogę przyprowadzić
znajomego. Najpierw trochę się krzywił, ale w końcu zgodził się
pod warunkiem, że ten ktoś i jego rodzina od zawsze mieszkają w
Izraelu. Powiedziałem, że znam mnóstwo takich ludzi, ale on
stwierdził, że jeden wystarczy, więc zaprosiłem ciebie, przyjacielu.
Benny uśmiechnął się zadowolony.
- Trzysta szekli - westchnął.
- Za jedną noc.
Po dłuższej chwili Benny’ego znów opadły wątpliwości.
Uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Cholera, przecież wiesz, że to bez sensu - mruknął do
Elego. - Ten facet interesuje się nami... sprzątaczem i
pomywaczem! I za to tylko zapłaci nam po trzysta szekli na twarz?
Pewnie zapomniał dodać, że tak naprawdę chodzi o nasze nerki.
- Wyluzuj - rzucił Eli. - Lepiej pomyśl, co zrobisz z tą forsą.
- Coś się za tym musi kryć - upierał się Benny. Eli
wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Daj spokój, zasługujemy na trochę fartu. I pomyśl, co
powie Szula, kiedy jej dasz trzysta szekli.
Benny nie odpowiedział. Eli uniósł brwi.
- Nie powiedziałeś jej?
- Powiedziałem, że wziąłem nadgodziny w fabryce - odparł
Benny, wiercąc się nerwowo.
- Ty cwany draniu! Zatrzymasz forsę dla siebie! -
zachichotał Eli.
- A ty nie?
Zamilkli. Autobus powoli przebijał się w ciemnościach
przez wzgórza Judei. Arabki patrzyły prosto przed siebie, jak w
transie, Europejczyk założył słuchawki, a blondynka oparła głowę
na jego ramieniu. Co jakiś czas, kiedy kierowca miał kłopoty ze
zmianą biegów i obroty silnika spadały, słychać było dobywające
się ze słuchawek niewyraźne, brzękliwe dźwięki muzyki.
Było tuż po wpół do jedenastej i księżyc wisiał wysoko nad
Górą Oliwną, kiedy autobus ze zgrzytem wtoczył się na dworzec i
pasażerowie wysypali się na chodnik. Blondynka objęła się
ramionami z zimna i zaczęła żalić się przyjacielowi. Benny
uśmiechnął się na ten widok i ruszyli z Elim w stronę murów
starego miasta.
- Kazał wejść w Bramę Jafską - powiedział Eli, kiedy mury
wyrosły przed nimi - a stamtąd iść do... - urwał i wyjął zmiętą
kartkę z wewnętrznej kieszeni skórzanego bezrękawnika -
...klasztoru Świętego Zbawiciela.
- Prawdziwi Izraelczycy, co? - spytał Benny, prężąc pierś.
Od jakiegoś czasu chodziły mu po głowie słowa wypowiedziane
wcześniej przez Elego. - Ma rację. Tu jest nasze miejsce. To nasza
ziemia i chrześcijanie o tym wiedzą. - Odwrócił się i uśmiechnął
promiennie do przyjaciela, rozbawionego jego nieustannymi
zmianami nastroju.
- Stać!
Zatrzymali się w pół kroku. Rozkaz padł z ciemności, ledwie
przeszli przez Bramę Jafską. Rozległ się trzask odbezpieczanego
karabinu i z mroku wyłonił się izraelski żołnierz, z palcem na
cynglu. Przywołał ich do siebie skinieniem lewej ręki. Podeszli bez
słowa sprzeciwu. Nie bali się; takie rzeczy działy się niemal co
dzień.
- Dokąd to? - spytał żołnierz.
Benny pospiesznie odpowiedział po hebrajsku i żołnierz się
odprężył, jakby dźwięk ojczystej mowy podziałał na niego
uspokajająco. Dał im znak lufą karabinu, że mogą odejść.
- Szalom - powiedział Benny.
- Szalom - odparł żołnierz i rozpłynął się w ciemnościach.
Klasztor Świętego Zbawiciela znajdował się w głębi
wąskiej, wybrukowanej kocimi łbami uliczki odchodzącej od Via
Dolorosa. Można go było poznać tylko dzięki zawieszonej na
ścianie drewnianej tabliczce, ledwo widocznej w słabym świetle
jedynej latarni umieszczonej wysoko na oddalonym o dwadzieścia
metrów murze. Pod tabliczką znajdowała się żelazna rączka
dzwonka. Eli pociągnął ją i w głębi budynku rozbrzmiał donośny
brzęk, zwielokrotniony echem. Po długiej chwili klapka w drzwiach
rozsunęła się i w otworze pojawił się kwadrat żółtego światła.
- Tak? - odezwał się kobiecy głos.- Ksiądz kazał nam tu
przyjść - odparł Eli.
Klapka się zaniknęła. Benny i Eli stali w uliczce przeszło
minutę, zanim rozległ się dźwięk odsuwanych rygli i drzwi powoli
się otworzyły.
- Wejdźcie - powiedziała zakonnica w bieli. Benny nie
potrafił odgadnąć, ile miała lat; jej twarz była czysta, bladoróżowa -
na widok ludzi o takiej cerze czuł się jakoś nieswojo - a włosy
skrywały się pod białym welonem. Nosiła sznurowane, za duże
buty: kiedy szła, zsuwały jej się z pięt i szurała podeszwami po
nierównej kamiennej podłodze. Poprowadziła Benny’ego i Elego
wąskim korytarzem do małej kaplicy, którą wypełniała intensywna
woń kadzidła. Tam zostawiła ich samych. Zapadła złowroga cisza.
- Nie podoba mi się to - szepnął Benny, skulił ramiona i
rozejrzał się nieufnie.
- Wszystkie ich świątynie tak wyglądają - odparł Eli. -
Chrześcijanie lubią ciemność.
Benny ze zmarszczonym czołem przyjrzał się obrazowi
przedstawiającemu mężczyznę w przepasce na biodra, z bokiem
przebitym strzałą. Z rany lała się krew, w górze dwa anioły dęły w
trąby. Eli delikatnie przesunął palcami po obrusie na ołtarzu i zaczął
gładzić stojący na nim złoty krzyż.
- Nie dotykaj tego - usłyszał. Zza jego pleców dobiegł głos,
spokojny, ale stanowczy.
Odwrócił się i zobaczył stojącego w drzwiach wysokiego
mężczyznę w sutannie.
- No i jesteśmy, jak obiecałem - powiedział Eli, szczerząc się
jak szympans. - A to mój przyjaciel Benny Zur.
Benny wykrzywił usta w sztucznym uśmiechu.
- Jestem Dom Ignatius. Urodziłeś się tu, jak twój przyjaciel?
- spytał ksiądz, patrząc na niego.
- Nie, w Hebronie - odparł Benny.
- A twoi rodzice?
- W Jerozolimie. Oboje.
- A dziadkowie?
- Rodzice matki pochodzili z Jafy. Dziadek miał łódź
rybacką. Zabierał mnie na ryby, kiedy byłem...
- A rodzice twojego ojca? - przerwał mu ksiądz.
- Nie jestem pewien - odparł Benny nerwowo,
zaniepokojony, że szansa na trzysta szekli przejdzie mu koło nosa. -
Nie znałem ich. Umarli, zanim się urodziłem. Chyba pochodzili z
jakiejś wsi na północy.
- Palestyńskiej?
- Izraelskiej.
- W rzeczy samej - powiedział Ignatius z lekkim
rozbawieniem i zaczerpnął powietrza. - Dobrze. Ja i mój
współpracownik doktor Stroud bylibyśmy wdzięczni, gdybyście
zgodzili się pomóc nam w badaniach dotyczących Ziemi Świętej.
Chcielibyśmy porozmawiać z wami o waszych rodzinach, ale
najpierw musicie się odpowiednio odprężyć.
Jego ostatnie słowa wzbudziły w Bennym niejasny niepokój,
taki sam, jaki poczuł, kiedy Eli wspomniał o „warunkach
laboratoryjnych”. Spojrzał na przyjaciela, a potem na księdza.
- Odpowiednio odprężyć? - powtórzył.
- Bez obaw, nie stanie się wam nic złego. Chcielibyśmy was
uśpić, zanim zaczniemy zadawać pytania. Wówczas łatwiej wam
będzie wszystko sobie przypomnieć.
Benny zrobił wielkie oczy.
- To znaczy, że zamierzacie nas zahipnotyzować? - oburzył
się.
- Coś w tym stylu - przytaknął ksiądz.
Benny potrząsnął głową. Eli też miał niepewną minę. Benny
odciągnął go na bok.
- Jak nas zahipnotyzują, będą mogli zrobić z nami wszystko.
Nawet nas zabić! - szepnął z niepokojem.
- Przecież to duchowni! - zaprotestował Eli. - Po co mieliby
chcieć naszej śmierci? Nie mamy nic, co warto ukraść! Nie mają
powodu, żeby nas zabić.
- Ani żeby nam płacić trzysta szekli - odparował Benny,
zerkając to na Ignatiusa, to na Elego. Ksiądz zorientował się, że z
nich dwóch to Benny jest bardziej nieufny.
- Naprawdę nie ma się czego bać - powiedział do niego
spokojnym głosem. - Może przedyskutujcie to w cztery oczy, a ja
poproszę siostrę Benedyktę, by przyniosła wam coś do jedzenia i
picia. Jeśli dojdziecie do wniosku, że chcecie zrezygnować,
zapomnimy o sprawie. Rzecz jasna, w takiej sytuacji nie będziemy
mogli wam zapłacić...
Ignatius wyszedł i Eli zaczął przekonywać Benny’ego.
- Nie stać nas na to, żeby zmarnować taką okazję - naciskał.
Jak często trafia się szansa, żeby za frajer dostać niezłą kasę?
- Dalej mi się to nie podoba - upierał się Benny. - Chciałbym
wiedzieć, o co w tym chodzi. Kiedy nas uśpią, będą mogli z nami
zrobić, co tylko zechcą.- Na przykład?
- Ukraść nam nerki. Ciągle się słyszy o... Benny urwał,
widząc drwiącą minę Elego.
- Co ty z tymi nerkami? Benny wzruszył ramionami.
- A jeśli wyciągną z nas wszystko, co chcą wiedzieć, a
potem zabiją, żeby nam nie płacić?
Eli podniósł dłonie z irytacją.
- Ten człowiek jest księdzem. To nie jakieś bandziory. Poza
tym, co zrobimy, jeśli zrezygnujemy? O tej porze nie mamy czym
wrócić do Tel Awiwu, a na hotel nas nie stać.
Zakonnica przyniosła metalową tacę z kanapkami i dzbanem
wina. Postawiła ją i wyszła bez słowa. Eli napełnił kieliszek i podał
go Benny’emu.
- Chociaż się napij - powiedział. - Może od tego rozjaśni ci
się w głowie.
Benny pociągnął łyk, a po chwili wychylił kieliszek do dna.
- Już lepiej. - Eli ugryzł kanapkę i mruknął z aprobatą: - Jak
sam mówiłeś, jesteśmy ważnymi ludźmi, prawdziwymi
Izraelczykami. Każdy dałby trzysta szekli za naszą pomoc.
Znów nalał Benny’emu. Wino już zaczynało działać. Jego
przyjaciel wyraźnie się rozluźnił, widać było po nim, że zaczyna
podchodzić do całej sprawy z dystansem.
- Może masz rację - powiedział Benny z uśmiechem. -
Pewnie nie chcą zrobić nam nic złego.
- I o to chodzi! - ucieszył się Eli. - Zaraz po kolacji powiemy
Ignatiusowi, że mu pomożemy.
Benny dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak przytulna i ciepła
jest ta kaplica. Spłynął na niego głęboki spokój. Dobrze zrobił, że tu
przyjechał.
Ignatius wrócił w towarzystwie mężczyzny, który był
jeszcze wyższy od niego, ale nie tak proporcjonalnie zbudowany.
Ignatius - szczupły, nieznajomy zaś przeraźliwie chudy; prawe
ramię opadało mu w jedną stronę, a głowa w drugą, jakby dla
równowagi. Ubrany był w lekki, lniany, gustowny garnitur, choć
kołnierzyk koszuli wydawał się o kilka numerów za duży.
- Jaką panowie podjęliście decyzję? - spyta! Ignatius, nie
przedstawiwszy swojego towarzysza.
- Chętnie panu pomożemy - odparł Eli ze sztucznym
uśmiechem. - Uważamy, że to nasz obowiązek jako mieszkańców
Izraela.
- Wspaniale. To doktor Stroud. Dopilnuje, by nie stało się
wam nic złego - zapewnił ksiądz.
Eli zauważył, że Stroud ma w ręku małą skórzaną torbę.
Zaniepokoił się bardziej od Benny’ego, który pod wpływem wina
najwyraźniej wyzbył się wszelkich wątpliwości. Przeszli obok
kolejnej małej kaplicy, skąd płynął śpiew grupy kilku zakonnic.
Łacińskie słowa nic Elemu nie mówiły, ale znał ich dźwięk od
urodzenia.
Ignatius powiódł ich ku wąskim kamiennym schodom w
głębi budynku i ruszyli w dół. Eli miał wrażenie, że ściany napierają
na niego. Weszli do piwnicy, schylając głowy pod sklepionym
kamiennym sufitem.
KEN McCLURE Życie przed życiem Przekład TOMASZ WILUSZ Lepiej zapomnieć i radosnym być, Niż pamiętać i się smucić. Pamiętaj Christina Rossetti (1830 1894) Prolog Jerozolima Izrael Wrzesień 2000 Ignatius stał bez ruchu i czekał, aż Stroud zrobi zastrzyk. Pacjent był już I pod wpływem silnych środków uspokajających i nie mógł unieść powiek na dłużej niż kilka sekund. W gabinecie panowała cisza, tylko z głębi budynku dochodziła stłumiona pieśń religijna, kontrastująca z odległym nawoływaniem muezina wzywającego muzułmanów do modlitwy na koniec kolejnego długiego, upalnego dnia - odgłosy codziennego życia Jerozolimy. - Możesz zaczynać - oznajmił Stroud. - Powiedz, jak się nazywasz. - Głos Ignatiusa był spokojny, hipnotyzujmy. - Saul... Saul Abe. - Czym się zajmujesz, Saulu? - Jestem... kamieniarzem. - Gdzie? - W Jerozolimie. - Co budujesz? Mężczyzna zaczął rozpaczliwie łapać powietrze. - Co się stało?
- Głaz! - Jaki głaz? - Spada mi na nogi! - Abe krzyknął z bólu. - Co się stało? - powtórzył spokojny głos. - Głaz stoczył się z wozu... nie zdążyłem się odsunąć... zmiażdżył mi nogi. - Pod wpływem strasznego wspomnienia Abe na chwilą jakby zapadł się w miłosierną nicość, po czym nagle drgnął. - Co dzieje się teraz? - głos spytał cicho, ale stanowczo. - Dwaj mężczyźni... próbują zdjąć głaz z moich... - Abe znów krzyknął. Nie poczuł, jak druga igła wbija się w jego ramię. Zastrzyk uspokoił go na chwilę. - Mam połamane nogi, zakrwawione... mówią, że trzeba je będzie uciąć! Saul Abe wstrzymał oddech na całe pół minuty i wybałuszył z przerażenia oczy, przeżywając koszmar na nowo. - Nie możemy utrzymywać go w tym stanie - powiedział Stroud. - To niebezpieczne. - Dobrze, zejdźmy głębiej - polecił Ignatius. Po kolejnym zastrzyku Abe uspokoił się, jakby zapadał w spokojny sen, ale zaraz znów się ożywił. - Lea! Lea! - Kto to jest Lea? - Moja żona. - Jak się nazywasz? - Izaak... nie mogę znaleźć Lei! Gdzie ona jest? - Kim jesteś, Izaaku? Co robisz? - Jestem żołnierzem. Wróciłem do domu i nie wiem, gdzie jest Lea! - Gdzie byłeś, Izaaku? - Walczyłem z Rzymianami. Przygotowaliśmy zasadzkę pod Bet Hakem, ale ktoś zdradził. Tylko ja i mój brat uszliśmy z życiem... Och, mój brat... - Co z twoim bratem, Izaaku? - Jest w rękach Rzymian. - Opowiedz wszystko po kolei.
- Słyszę, jak krzyczy... Rzymianie go torturują. Wzywa mnie, a ja nic nie robię! Leżę w rowie i udaję martwego. Ze strachu nie mogę się ruszyć. Słońce przypieka mi kark. Mój brat mnie potrzebuje, a ja mu nie pomagam! - Bo nie możesz mu pomóc, Izaaku. Wrogów jest zbyt wielu. To nie twoja wina. Dlaczego go torturują? Czego od niego chcą? - Pytają, gdzie jest Nazareńczyk. - Nazareńczyk? - spytał Ignatius lekko ochrypłym głosem. Z podniecenia zaschło mu w gardle. - Gdzie Lea? Czemu nie ma jej w domu?... - Izaaku! - Co? - Opowiedz mi o Nazareńczyku! - Muszę znaleźć Leę. - Posłuchaj mnie! Znasz go, prawda? Spotkałeś Nazareńczyka. - Czemu wszyscy tak się nim interesują? Nic, tylko gada, i to samymi zagadkami. W świątyni pełno jest mówców. Nam potrzeba wojowników. - Znasz go czy nie? - Lea, gdzie jesteś? Czemu nie przychodzisz? - Spróbuj się odprężyć - powiedział głos. - Lea! Lea! - Za bardzo się denerwuje - stwierdził Stroud. - Musimy wiedzieć więcej! - nalegał Ignatius. - Zabijesz go! - Opowiedz mi o Nazareńczyku, Izaaku. - Lea... och, Lea, zabili cię. - Saul Abe zaczął dygotać na całym ciele, jakby nagle zrobiło mu się zimno. Dreszcze, najpierw lekkie, po chwili stały się tak gwałtowne, że nogi łóżka zaklekotały o posadzkę. - Dostał ataku! - zdenerwował się Stroud. - Ostrzegałem cię! Ignatius spojrzał na drżące ciało; z jego twarzy nie dało się wyczytać nic oprócz rozczarowania i irytacji.
Abe zesztywniał. Wszystkie mięśnie się naprężyły. Wybałuszone, przerażone oczy stanęły w słup i znieruchomiał. - Ostrzegałem - powtórzył Stroud. - Ale to działa - odparł Ignatius. 1 Kansas City USA Październik 2000 John Macandrew wstał z łóżka i podszedł boso do okna. Uchylił żaluzje i zamrugał, oślepiony blaskiem porannego słońca. Niebo było niebieskie, a liście na drzewach po drugiej stronie ulicy wreszcie zmieniły barwę z zielonej na złocistą; ta transformacja trwała trzy tygodnie i Macandrew śledził ją z narastającym zadowoleniem. Latem w Kansas City bywało goręcej niż w piekle, w zimie marzło się na kość, za to jesień była przyjemna. Zwłaszcza w takie dni jak ten, kiedy słońce świeciło na bezchmurnym niebie, a wiatr wstrzymał oddech. Miasto, siedząc okrakiem na granicy Kansas i Missouri, może i nie należało do najpiękniejszych, ale kiedy drzewa oblekały się barwami, a chodniki przykrywał kobierzec liści, marzyciel mógł zmrużyć oczy i wyobrazić sobie, że jest w Nowej Anglii, a nie na monotonnych równinach Środkowego Zachodu. Macandrew postanowił, że dziś zostawi samochód w garażu i pójdzie do kliniki pieszo. Odwrócił się od okna, włączył radio i poczłapał do kuchni zemleć kawę. Uśmiechnął się, kiedy spiker poinformował, że Chiefs wygrali przedsezonowy mecz towarzyski, i to ponad trzydziestoma punktami. Przed przyjazdem do Kansas City Macandrew niezbyt interesował się futbolem, ale teraz nie opuszczał żadnego meczu Chiefsów na stadionie Arrowhead. W ten sposób odpoczywał. Obserwacja dwóch drużyn toczących zaciekły bój, w którym wygrywali szybsi i silniejsi, miała dla niego wartość terapeutyczną.
Mógł na jakiś czas zapomnieć o pracy, nieustannie wymagającej nadzwyczajnej precyzji. Był neurochirurgiem, trudno o bardziej stresujące zajęcie. Każdego dnia milimetry dzieliły go od klęski. W jego fachu nie wolno było popełniać błędów. Panowało powszechne przekonanie, że słabszy dzień może przytrafić się każdemu, tylko nie chirurgom i może jeszcze pilotom. Tak, pilotom też. Kiedy nalewał kawę, w radiu podali, że jest piętnaście po siódmej. Zerknął na zegarek. Miał mnóstwo czasu; operacja była zaplanowana na dziesiątą, a do kliniki szło się pół godziny. W odróżnieniu od większości kolegów, którzy zadomowili się na schludnych przedmieściach, świadomie zdecydował, że zostaje w mieście. Może to i niemodne, ale uznał, że bez żony i dwójki dzieci nie spełnia wymogów, by żyć zgodnie z marzeniami przeciętnego Amerykanina. Inna sprawa, że nie przepadał za przedmieściami: mieszkać tam to tak, jakby być podłączonym do aparatury podtrzymującej życie - niby wygodnie, ale życie ledwo się tli. Wynajął więc piętro starego domu w stylu kolonialnym na Cherry. Dom pamiętał lepsze czasy i powoli zaczynał się rozsypywać, ale stał niecałe trzy kilometry od kliniki, a właściciele - państwo Jackson - nie byli uciążliwi. Większość czasu spędzali na odwiedzaniu rozsianych po całym kraju wnucząt. Teraz byli w Michigan u najmłodszej córki, mieli wrócić w środę. Otworzył aktówkę i wyjął przezroczystą plastikową teczkę z notatkami o pacjentce, którą miał operować tego ranka. Usiadł przy oknie i przejrzał je, sącząc kawę. Jane Francini miała trzydzieści cztery lata - była dwa lata młodsza od niego - i skarżyła się na silny ból za oczami. Jej lekarz podejrzewał migrenę, ale kiedy kilkutygodniowa kuracja nie przyniosła efektu, skierował ją do szpitala. Przeprowadzone badania wykazały guz w szyszynce. Macandrew miał go dziś usunąć. W normalnych okolicznościach byłby to dość prosty zabieg, ale Jane Francini niecałe trzy lata wcześniej przeszła operację serca. Pojawiły się w związku z tym pewne wątpliwości, czyjej stan zdrowia pozwala na przeprowadzenie poważnego zabiegu, ale miały
czysto teoretyczny charakter. Operacja była konieczna. Guz musiał zostać usunięty. Mąż Jane, Tony Francini, bogaty biznesmen, który sprzedawał maszyny rolnicze na całym Środkowym Zachodzie, nalegał, by zabieg przeprowadzono w jednej z renomowanych klinik na Zachodnim Wybrzeżu, ale Saul Klinsman, ordynator oddziału neurochirurgii, przekonał go, że tu, w Kansas City, też sobie poradzą. Francini w końcu uległ, wcześniej jednak, gdy dowiedział się, że to Macandrew ma przeprowadzić operację, poddał go drobiazgowemu przesłuchaniu. Na wieść o tym, że Macandrew studiował medycynę na Uniwersytecie Columbia, a później pracował w kilku cenionych szpitalach i klinikach, Francini uspokoił się i z właściwą sobie bezpośredniością spytał: „To co pan tu, do cholery, robi?” Mimo że Macandrew nie podzielał irracjonalnych uprzedzeń swoich starszych kolegów po fachu, Francini działał mu na nerwy. Mąż Jane był typowym przykładem człowieka, który uważa sukces finansowy za wystarczającą rekompensatę kompletnego braku manier i uroku osobistego. Macandrew doskonale wiedział, że Środkowy Zachód nie cieszy się poważaniem reszty Ameryki; panowało przekonanie, że skoro miejscowi słyną z wierności staroświeckim zasadom, to ich nauka i sztuka muszą być równie zacofane. I nie do końca się mylono, choć akurat klinika w Kansas City była jedną z lepszych w kraju. Pierwotny plan Macandrew był taki: przepracować trzy lata na Wschodnim Wybrzeżu, a potem wyruszyć do Kalifornii w poszukiwaniu dużych pieniędzy i słodkiego, miłego życia. Bez żadnych sentymentów. Zadziwił samego siebie, gdy odpowiedział na ofertę pracy z Kansas City, tłumacząc Kelly, swojej ówczesnej dziewczynie, że pozwoli mu to lepiej poznać stan amerykańskiej medycyny. Prawdziwy powód był jednak nieco inny i ściśle wiązał się z pochodzeniem Macandrew. Jego prapradziadek, szkocki emigrant, osiedlił się na Środkowym Zachodzie w miejscowości o nazwie
Weston, w stanie Missouri. Macandrew nie wiedział dlaczego, ale czuł, że musi podążyć jego śladem i zacieśnić więź z tym regionem. Kelly jasno dała mu do zrozumienia, że Kansas to nie miejsce dla niej, a wyjazd zaszkodziłby jej planowanej karierze w położnictwie. Przez jakiś czas dzwonili do siebie i pisali listy, ale ostatnio kontakty między nimi właściwie się urwały. Kelly dostała pracę w klinice Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Nowym Jorku i ich drogi rozeszły się na dobre. Macandrew zobaczył na grafiku dyżurów, że anestezjologiem asystującym mu przy zabiegu będzie Mike Kellerman. Mike był obcesowy, ale dobry. Asystował już przy wielu operacjach przeprowadzonych przez Macandrew i zawsze bez trudu utrzymywał pacjenta w stabilnym stanie. Niczego więcej nie można było od niego wymagać. Macandrew skończył przeglądać notatki dotyczące Jane Francini i nie znalazł w nich nic nowego, zresztą nawet na to nie liczył, chciał tylko upewnić się, że nic mu nie umknęło.Odkładając kartki, zwrócił uwagę na głosy z radia. Dwaj prezenterzy przedstawiali skrót wiadomości lokalnych. Denerwowało go to, jak przekomarzali się ze sobą i zaśmiewali z własnych dowcipów - więc chyba był spięty, no, ale to normalne przed operacją. Szedł do kliniki drogą biegnącą równolegle do Trzydziestej Dziewiątej, trzymając się z daleka od głównej ulicy tak długo, jak się dało. Chodniki były w kiepskim stanie, ale już do tego przywykł. W Kansas City piechotą chodzili tylko ludzie biedni, którzy nie mieli innego wyjścia, więc nie trzeba się było z nimi liczyć. Dzień większości mieszkańców przebiegał według schematu dom- samochód-biuro, biuro-samochód-dom. Jednocześnie pustymi ulicami przyjemniej się spacerowało - choć co jakiś czas trzeba było uskakiwać przed szarpiącymi się na smyczy psami. Macandrew przeciął Trzydziestą Dziewiątą przy skrzyżowaniu z Rainbow Boulevard i otworzył wahadłowe drzwi kliniki. Zanim wszedł, zdjął palto, szykując się na uderzenie fali ciepłego powietrza.
- Dzień dobry, doktorze - powiedziała z uśmiechem jedna z pielęgniarek. - Panna Givens pana szuka. - Dzięki - odparł Macandrew machinalnie, zerkając na zegar ścienny. Było kilka minut po dziewiątej. Poszedł do rejestracji. Pięćdziesięcioparoletnia kobieta w zsuniętych na czubek nosa fantazyjnie zdobionych okularach uśmiechnęła się do niego i podała mu kartkę wyrwaną z leżącego przed nią notesu. - Pan Francini chciałby zamienić z panem parę słów, doktorze - powiedziała tonem, który pięćdziesięciolatki w dziwacznych okularach uważały za „kulturalny”. Macandrew spojrzał na kartkę. Francini był w G4, jednym z pokojów na parterze, gdzie krewni i znajomi pacjentów przywiezionych przez pogotowie czekali na informacje o ich stanie. Mijając G3, Macandrew zajrzał do środka przez małe okienko w drzwiach i zobaczył zapłakaną Latynoskę z białą chusteczką przyciśniętą do twarzy. Oby tylko Francini nie słyszał jej szlochu. - Dzień dobry, panie Francini. Co mogę dla pana zrobić? Francini wstał z krzesła i obiema dłońmi zaczesał lśniące czarne włosy do tyłu. Jego garnitur, jedwabny krawat i buty od Gucciego kontrastowały ze śniadą cerą włoskiego chłopa. - Wiem, że Jane musi mieć tę operację, doktorze, ale pomyślałem sobie, że przypomnę, coby pan był ostrożny. To jedyna żona, jaką mam. - Francini zaśmiał się z własnego dowcipu, ale był to wymuszony śmiech i jego oczy pozostały zimne. - Oczywiście, panie Francini. - Do cholery, nie wiem, jak wy to robicie. - Francini obnażył w uśmiechu zęby, które musiały go kosztować fortunę. - Czyjeś życie jest w pańskich rękach, a pan taki wyluzowany. Kurde, niezłe z was numery, trzeba przyznać. - Taką mam pracę - odparł Macandrew. - Tego mnie nauczono. Ze sprzedażą kombajnów pewnie poszłoby mi gorzej. Francini parsknął śmiechem.
- W Kansas to żadna sztuka opchnąć kombajn. Gorzej mogłoby być w Bostonie... - Znów się roześmiał, Macandrew uśmiechnął się i zerknął na zegarek. Dało to pożądany efekt. - Nie będę pana dłużej zatrzymywał - oświadczył Francini. - Niech pan pamięta, co powiedziałem, dobra? - Nie zapomnę, obiecuję. Macandrew odprowadził Franciniego do wyjścia i poszedł na górę do swojego gabinetu. Zadzwonił do siostry przełożonej, by upewnić się, że premedykacja Jane Francini przebiega zgodnie z planem. - Pacjentka będzie gotowa, kiedy pan przyjdzie, doktorze - odparła pielęgniarka. O wpół do dziesiątej Macandrew dopił kawę z papierowego kubka i poszedł umyć się przed operacją. Mike Kellerman już na niego czekał. - Jak miewa się Mackie Majcher tego pięknego poranka? - spytał z uśmiechem. - Dobrze, Mike. A ty? - Ledwo żyję - odparł Kellerman z udawaną powagą. - To, co ta kobieta wyczyniała ze mną w nocy, powinno zostać zakazane. I to ma być słaba płeć? Macandrew uśmiechnął się, mydląc ręce. - Sprawdźmy, co zapamiętałeś z notatek. - Trzydziestoczteroletnia kobieta z niezidentyfikowanym guzem szyszynki, chorowała na serce, waży sześćdziesiąt trzy kilo, według wywiadu bez alergii. Zajrzałem do niej wczoraj po południu. - I jak? - Wydaje się dostatecznie silna - odparł Kellerman. - Jak dla mnie, nie ma powodu do niepokoju. - To dobrze.- Mówiła, że jej mąż ma firmę sprzedającą maszyny rolnicze. Myślisz, że możemy liczyć na premię, jeśli dobrze się spiszemy?
- Myślę, że jeśli nawalimy, obudzimy się z głową konia w łóżku - burknął Macandrew. - Francini... no tak, Włoch. Teraz to będę uważał jak cholera. - I dobrze. - Macandrew zakręcił kurki łokciem i wziął od pielęgniarki sterylny ręcznik. - Chciałbym uwinąć się z tym jak najszybciej. - Chyba nie myślisz poważnie, że jej mąż jest z... Rodziny, co? - spytał Kellerman, wycierając dłonie. - Pan Francini sprzedaje traktory - odparł Macandrew z uśmiechem. - I nie sądzę, by pisał wiersze czy był miłośnikiem baletu. - Stuprocentowy mężczyzna, co? - powiedział Kellerman teatralnym barytonem. - No, to Kansas jest dla niego jak znalazł! - Kellerman był Kalifornijczykiem. - Jest trochę upierdliwy, fakt, ale trzeba go zrozumieć, martwi się o żonę - zauważył Macandrew. - Kto będzie nam asystował? - spytał Kellerman. - Lucy Long. - To dobrze. Bałem się, że padnie na moją „przyjaciółkę”. Macandrew się uśmiechnął. „Przyjaciółką” Kellermana była Sylvia Dorman, pielęgniarka operacyjna na neurochirurgii. Nie lubili się z Kellermanem. Dorman była śmiertelnie poważna i traktowała swój zawód jak boskie powołanie. Raził ją czarny humor Kellermana i on doskonale o tym wiedział. Motywowało go to, by wspinać się na wyżyny inwencji czy sięgać dna, jak kto woli. Macandrew nie lubił pracować z nimi, gdy byli razem. Sala operacyjna to nie miejsce na konflikty osobowości. Włożyli z Kellermanem fartuchy i z maskami u szyi weszli do sali operacyjnej. - No i jak? - spytał Macandrew, zwracając się do Lucy Long. - Wszystko gotowe. Macandrew przebiegł wzrokiem po tacach z narzędziami, a Kellerman podłączył Jane Francini do urządzeń mających monitorować jej stan podczas zabiegu. Pulsujące zielone punkciki zaczęły mknąć po ekranie oscyloskopu przy wtórze piknięć
rozlegających się zgodnie z regularnym rytmem serca pacjentki. Macandrew się odprężył. To był jego świat: wszystko, co widział i słyszał, napełniało go spokojem. Pewnie tak samo czuli się kierowcy ciężarówek, gdy siadali za kierownicą, i urzędnicy wślizgujący się za swoje biurka. Nie ma to jak znaleźć się w dobrze sobie znanym otoczeniu. Szczególną uwagę zwrócił na oświetlenie. Standardowa, bezcieniowa lampa w suficie tym razem była niewystarczająca; ponieważ miał operować czaszkę pacjentki, światło musiało padać na nią z boku. Przysunął więc do stołu statyw z dwoma reflektorami pomocniczymi. Aby uzyskać dostęp do przysadki mózgowej i szyszynki, najczęściej wywiercano otwór w kości między kątem oka a nosem. Dzięki temu nie trzeba było golić pacjentowi głowy, a po zabiegu zostawały tylko niewielkie, prawie niewidoczne blizny. - Jak się trzyma? - spytał Kellermana. - Lepiej niż ja - padła odpowiedź. - Od razu mi ulżyło... śpi już wystarczająco mocno? - Jak suseł. Macandrew poprawił maskę, obejrzał czubek wiertła, którego zamierzał użyć, i sprawdził silnik, napełniając salę jazgotliwym bzyczeniem. Odłożył wiertło i poprosił o skalpel. Kiedy już miał go w ręce, lekko skinął głową zespołowi i zrobił pierwsze nacięcie. - Zaczynamy. Godzinę później szyszynka Jane Francini leżała już w szklanym pojemniku obok uśpionej pacjentki. Normalnie miałaby kształt szyszki, teraz jednak była zdeformowana przez guz niemal tej samej wielkości. - Paskudztwo - powiedział Kellerman. - Ale wygląda na to, że wyciąłeś wszystko. - Też tak myślę - odparł Macandrew. - Wszystko jak należy, żadnych uszkodzeń. - Odwrócił się do jednej z pielęgniarek. - Zanieś to na patologię, dobrze?
Dłonie w rękawiczkach zabrały pojemnik i Macandrew przystąpił do ostatniego etapu operacji. - Nadal wszystko gra? - spytał Kellermana. - Jak najbardziej. - I o to chodzi. Czysta, szybka, zgrabna robota bez powikłań. Raz, dwa, i po herbacie. Ledwie wyszedł z sali operacyjnej, a już go wezwano. Od dyżurnej dowiedział się, że Francini przez cały czas nie dawał personelowi spokoju, natarczywie domagał się informacji o stanie żony i powtarzał, że zaraz po operacji chce rozmawiać z Macandrew. - Już idę. Francini zerwał się z krzesła na jego widok.- Co z nią, doktorze? - spytał. - Wszystko w porządku, prawda? Macandrew podniósł ręce w uspokajającym geście. - Operacja przebiegła pomyślnie, panie Francini. Guz został usunięty i oddany do analizy. Wyniki będą za kilka godzin. Pańska żona dochodzi do siebie. Będzie pan ją mógł zobaczyć, jak tylko się obudzi. - Chwała Bogu! - krzyknął Francini. - Nie będę owijał w bawełnę, doktorze, Jane jest dla mnie wszystkim. - Domyśliłem się. - Zostanie pan przy niej? - spytał Francini. - To nie będzie konieczne, jest w dobrych rękach. Pielęgniarki troskliwie się nią zaopiekują. A teraz proszę wybaczyć, ale chciałbym się przebrać. - Jasne, jasne. - Francini się cofnął. - Nic wiem, jak panu dziękować, doktorze. Macandrew poczuł się nieswojo. - Panie Francini - zaczął ostrożnie - guz został usunięty, ale jeszcze nie mamy wyników badań laboratoryjnych. Wiele od nich zależy... zagrożenie jeszcze nie minęło. - No tak, ale wyciął pan to cholerstwo? Całe? - Tak myślę, tyle że... - Wyciął pan, wyciął. Czuję to. Jane będzie zdrowa.
Macandrew wyszedł z kliniki. Udana operacja Jane Francini i jasno świecące słońce wprawiły go w doskonały nastrój. Pogwizdując, ruszył w stronę skrzyżowania Trzydziestej Dziewiątej i Rainbow. Zastanawiał się, gdzie zjeść lunch. Do barku szpitalnego nie zaglądał od dawna. Miał dość katowania się posiłkami - jeśli tak można je nazwać - w wielkich instytucjach. Zdecydował się na szybką kanapkę u Wendy; dzięki temu będzie miał dość czasu na przyjemny spacer w słońcu. Stojąc w kolejce, zauważył kątem oka, że ktoś się do niego uśmiecha: Lucy Long, pielęgniarka z sali operacyjnej. Odwzajemnił uśmiech i widząc, że jest sama, wziął tacę i przysiadł się do niej. - Nie wiedziałam, że neurochirurdzy jadają hamburgery - powiedziała Lucy. - A myślałaś, że co? - Ambrozję - odparła Lucy poważnie. - Czym ja sobie na to zasłużyłem? - spytał Macandrew z udawaną urazą. - Ty niczym, Mac. Co innego niektórzy twoi współpracownicy. - Ważne, że są fachowcami - stwierdził Macandrew i lekko uniósł dłonie na znak, że wolałby o tym nie rozmawiać. - Może i tak - powiedziała Lucy. - Cóż, dobremu chirurgowi można wybaczyć wszystko. Szkoda tylko, że nie zawsze przychodzi to łatwo. Macandrew uśmiechnął się i skinął głową. Wiedział, że chirurdzy nie są łatwi w obejściu. By robić, co do nich należy, często muszą zapomnieć o konwenansach. Ich praca wymaga, by byli w stu procentach pewni swoich umiejętności, ale przez to bywają zadufani w sobie i samolubni czy, jak ujęłaby to Lucy Long, „upierdliwi”. Ludzi sympatycznych w tym zawodzie jest niewielu, ponieważ by cieszyć się sympatią, trzeba mieć dystans do samego siebie i być otwartym na inne punkty widzenia. Chirurdzy zaś muszą błyskawicznie podejmować decyzje, wierzyć w ich słuszność
i przystępować do działania bez obaw, że ktoś wyrazi sprzeciw - w sali operacyjnej to się sprawdza, przy kolacji niekoniecznie. Macandrew jako jeden z nielicznych zauważał ten problem. Pewnością siebie nie ustępował innym chirurgom, ale poza salą operacyjną wiedział, kiedy trzymać język za zębami. Dzięki temu był w klinice powszechnie lubiany. - Dobrze się dziś sprawiłeś - powiedziała Lucy. - Wszyscy byli pod wrażeniem. - Dzięki, ale to był podręcznikowy zabieg. - Co ty robisz w Kansas City, Mac? - I znowu to samo! - żachnął się Macandrew. - To dobry szpital! Lucy wzruszyła ramionami. - Tak, jasne, ale przecież pracowałeś w Bostonie. Przyjeżdżając tutaj, nie zrobiłeś wielkiego kroku naprzód. Macandrew się uśmiechnął. - Zaczynałem się tam dusić. W Bostonie chodziłem do szkoły, college’u, na studia medyczne. Mogłem w nim zostać do końca życia, ale nie chciałem. - Obudziła się w tobie cygańska dusza - powiedziała Lucy z uśmiechem. Macandrew też się uśmiechnął. - Czyli pewnego dnia odejdziesz? - No pewnie. Kiedy przyjdzie właściwy moment, wyruszę na zachód. - Jak pionier. Macandrew skinął głową. - Mam to w genach - powiedział. - Mój pradziadek przyjechał do Stanów ze Szkocji i powędrował na zachód. Wylądował w Missouri, w miejscowości o nazwie Weston.- Domyślam się, że tam byłeś? - Nawet znalazłem jego grób. - To musiało być dziwne uczucie? - Jakbym grał w jednym z odcinków Star Treka. Lucy uśmiechnęła się i spojrzała na zegarek. - Muszę już wracać. - Wytarła usta papierową serwetką. - A ty? Macandrew potrząsnął głową.
- Idę na spacer - powiedział. - Do czwartej mam wolne. O wpół do czwartej rześki wrócił do kliniki. Po przyjemnym spacerze gotów był na konsylium zwołane przez Saula Klinsmana na czwartą. Zostało mu akurat dość czasu, by wziąć prysznic i się odświeżyć. Wchodząc do windy, by wjechać na górę, zauważył, że pielęgniarka z rejestracji podniosła głowę i spojrzała na niego. Uniosła rękę, jakby chciała go przywołać, ale drzwi się zamknęły, zanim zdążył nacisnąć guzik. Kiedy wyszedł na korytarz na piętrze, z głośników dobiegł dźwięk dzwonka i kobiecy głos poprosił, by doktor John Macandrew niezwłocznie skontaktował się z doktorem Saulem Klinsmanem. Macandrew podniósł słuchawkę telefonu stojącego na biurku i wybrał wewnętrzny Klinsmana. - Co się stało? - Mógłbyś przyjść do mojego gabinetu, Mac? - Coś nie tak? Połączenie zostało przerwane. Macandrew był ciekaw, czym mógł się narazić Klinsmanowi, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wjechał windą na ostatnie piętro, gdzie mieściły się biura ordynatorów i szefów administracji. Wykładzina na podłodze tłumiła kroki, co sprawiało, że w porównaniu z innymi oddziałami panowała tu nienaturalna cisza. Na tym jednym jedynym piętrze nie czuć było środków znieczulających i odkażających, zamontowano tu bowiem oddzielną instalację klimatyzacyjną. Macandrew wszedł do poczekalni przed gabinetem Klinsmana. - Cześć - powiedział do Diany French, sekretarki szefa. - Oto znów staję przed tobą, twym pięknem onieśmielony. Diana lekko pokręciła głową na znak, że nie pora na pogaduszki. - Wejdź, Mac, on już czeka. Macandrew liczył, że dowie się od niej, o co chodzi, ale Diana, nie patrząc na niego, wróciła do pracy przy komputerze.
Zapukał cicho do wypolerowanych mahoniowych drzwi z mosiężną tabliczką i wszedł do środka. - Jak poszła operacja Jane Francini? - spytał Klinsman bez słowa wstępu. - Jak z płatka. Czemu pytasz? - Coś nie gra, Mac. Wybudzanie nie przebiega tak, jak powinno. - To znaczy? - Pielęgniarki mówią, że jest oszołomiona i dziwnie się zachowuje. Zdołały przekonać jej męża, że tak często bywa z pacjentami wychodzącymi z głębokiej narkozy, i poprosiły, by wrócił za parę godzin, ale prawda jest taka, że jej stan się nie poprawia. Jesteś zupełnie pewien, że podczas operacji wszystko było, jak należy? - Oczywiście! - Dobrze, dobrze, nie wściekaj się. - Klinsman uniósł dłonie. - Ale chyba nie muszę ci mówić, że pan Francini zdenerwuje się, jeśli się okaże, że z jego żoną jest coś nie tak. - Lepiej tam pójdę. - Macandrew zerwał się z krzesła. Klinsman chciał coś powiedzieć, ale przeszkodziły mu podniesione głosy dochodzące z poczekalni. Drzwi rozwarły się na oścież. - Przepraszam panów - powiedziała Diana French, czerwona na twarzy. Tony Francini wcisnął się obok niej do gabinetu. Przyskoczył do Macandrew, zaciskając pięści. - Prosta sprawa, co? Rutynowy zabieg? Co ty sobie, dupku, myślisz? Co zrobiłeś mojej żonie? - Panie Francini, dosłownie przed chwilą wróciłem do kliniki. Nie zaglądałem jeszcze do pańskiej żony, ale zapewniam, że operacja siępowiodła. Nie wystąpiły żadne powikłania i daję słowo, że cokolwiek pana niepokoi, jest tylko chwilową reakcją na środek znieczulający. Francini podszedł jeszcze bliżej i wbił palec wskazujący w pierś Macandrew.
- A teraz ja coś panu powiem, doktorze - powiedział groźnym tonem. - Obyś pan miał rację, bo właśnie byłem na dole i kobieta w tym łóżku... nie jest moją żoną. 2 Tel Awiw Izrael Październik 2000 Benny Zur wepchnął do ust ostatni kęs hamburgera i wytarł dłonie w dżinsy. Sądząc z plam na nogawkach, zrobił to nie po raz pierwszy. Rozejrzał się niespokojnie i ze zniecierpliwieniem tupnął nogą. Za chwilę odjeżdżał ostatni autobus do Jerozolimy, a Eli Aswar jeszcze się nie pojawił. Jeśli okaże się, że to wszystko żart, Benny będzie wściekły, ale Eli na pewno nie wyciąłby mu takiego numeru. Przyjaźnili się od dzieciństwa. Jeśli z jakiegoś powodu Eli się nie pokaże, Benny tak czy inaczej będzie musiał spędzić noc poza domem. Powiedział Szuli, że wziął w fabryce nadgodziny, i teraz nie miał co wracać bez dobrego wytłumaczenia. Sfrustrowany kopnął stertę starych tekturowych pudeł piętrzącą się pod murem za autobusem. Spłoszony szczur pomknął szukać innej kryjówki. Szczurom dobrze się żyło na dworcu autobusowym; obrastały tu w tłuszcz. W śmieciach nigdy nie brakowało wyrzuconych falafeli, miały więc co jeść. Z nastaniem nocy, po odjeździe ostatniego autobusu, to one przejmowały tu władzę. Kierowca, który rozmawiał z dwoma kolegami po fachu na sąsiednim stanowisku, odwrócił się i ruszył w stronę swojego autobusu. Zatrzymał się, rzucił papierosa na ziemię, podciągnął spodnie na tłusty brzuch i obiema rękami wepchnął za pas poły koszuli. Spojrzał na Benny’ego pytająco i ponaglił go ruchem głowy. Benny podrapał się nerwowo w zarośniętą brodę i niepewnie wzruszył ramionami, zerkając ku wejściu na dworzec. Wtedy zza rogu wybiegł Eli. W jednej ręce ściskał torbę w paski, drugą przytrzymywał baseballówkę na głowie.
- Gdzieś ty, kurwa, był? - wybuchnął Benny. - Nie mogłem się wyrwać - wyjaśnił zdyszany Eli. - Kepes nie pozwolił zostawić zmywania na jutro, a w knajpie do wieczora było pełno turystów. - Turyści - mruknął Benny. Silnik zaskoczył i z rury wydechowej buchnął kłąb sinego dymu. Autobus zaczął drżeć od warkotu diesla, którego tłoki zdawały się przeszkadzać sobie nawzajem, zamiast zgodnie pracować. Kierowca rozejrzał się, policzył pasażerów i zapisał ich liczbę na kartce, po czym schował ją do kieszonki na oparciu brązowego plastikowego fotela. Pociągnął łyk wody z butelki pod nogami, otarł usta grzbietem dłoni i zwolnił hamulec ręczny. Autobus wyjechał z dworca i powoli, z mozołem ruszył pod górę drogą do Jerozolimy. Rzęził tak głośno, że wydawało się, iż nie da rady pokonać stromego wzniesienia. Benny rzucił swój komentarz kierowcy, który zbył go machnięciem ręki. Już spokojniejszy - wszystko znów przebiegało zgodnie z planem - Benny Zur rozejrzał się po pasażerach. Większość miejsc zajmowały Arabki, w szalach, z zakrytymi koszykami na kolanach, ale była też para młodych europejskich turystów, chudy, zgarbiony mężczyzna i blondynka w szortach. Pod nogami trzymali plecaki. Kiedy Benny spojrzał na nich, odwrócili wzrok; z satysfakcją powiedział sobie w duchu, że dziewczynę czeka w Jerozolimie przykra niespodzianka. W Tel Awiwie może i było trzydzieści stopni, ale wysoko na wzgórzach będzie o wiele zimniej. Jechać tam w szortach to duży błąd. Odwrócił się do Elego. - Powiedz jeszcze raz, co mówił ten facet. - Trzysta szekli, ot co. - Eli uśmiechnął się z zadowoleniem. - Na twarz? - Tak. Sto razy ci już to mówiłem, stary. - Po prostu lubię tego słuchać. - Benny obnażył w uśmiechu zepsute zęby. - Ale dlaczego wybrał właśnie nas?
- Bo jesteśmy Izraelczykami, i to rodowitymi, nie Żydami, którzy przyjechali z Rosji, Niemiec czy Ameryki, tylko prawdziwymi Izraelczykami, których rodzice i dziadkowie się tu urodzili. - Dalej nic nie rozumiem. - O rany, chce poznać naszą przeszłość, co robiliśmy, gdzie mieszkaliśmy i tak dalej. - Mówiłeś, że gość jest duchownym? Jakim? - Ja tam ich nie rozróżniam. Takim chrześcijańskim, no wiesz, ubranym na czarno, z krzyżem na szyi. - Jak go poznałeś? - W zeszłym tygodniu któregoś wieczoru był w restauracji. Właśnie wynosiłem śmieci, kiedy wychodził. Zaczął ze mną rozmawiać. Pytał, gdzie się urodziłem, skąd pochodzą moi rodzice, czy całe życie mieszkam w Izraelu. Powiedziałem, że nigdy się stąd nie ruszaliśmy. On stwierdził, że to świetnie się składa i że właśnie szuka kogoś takiego, jak ja. Że jeśli chcę zarobić trochę pieniędzy, mam się z nim spotkać po pracy, wtedy powie mi więcej.- No i spotkaliście się? - W kawiarni na placu Atarim. Postawił mi parę piw i powiedział, jak mogę mu pomóc w badaniach. - Badaniach? - Powiedział, że chce tylko, żebym odpowiedział na jego pytania w „warunkach laboratoryjnych”, i że to nic takiego, ale będę musiał pojechać do Jerozolimy i zostać tam na noc. A potem powiedział ile. Trzysta szekli! Za to, że odpowiem na parę pytań i się u niego przekimam! - Wydawało mi się, że duchowni są biedni. - E tam. Udają tylko. Miriam Cohen mówi, że to najbogatsza organizacja na świecie. Spytałem, czy mogę przyprowadzić znajomego. Najpierw trochę się krzywił, ale w końcu zgodził się pod warunkiem, że ten ktoś i jego rodzina od zawsze mieszkają w Izraelu. Powiedziałem, że znam mnóstwo takich ludzi, ale on stwierdził, że jeden wystarczy, więc zaprosiłem ciebie, przyjacielu.
Benny uśmiechnął się zadowolony. - Trzysta szekli - westchnął. - Za jedną noc. Po dłuższej chwili Benny’ego znów opadły wątpliwości. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Cholera, przecież wiesz, że to bez sensu - mruknął do Elego. - Ten facet interesuje się nami... sprzątaczem i pomywaczem! I za to tylko zapłaci nam po trzysta szekli na twarz? Pewnie zapomniał dodać, że tak naprawdę chodzi o nasze nerki. - Wyluzuj - rzucił Eli. - Lepiej pomyśl, co zrobisz z tą forsą. - Coś się za tym musi kryć - upierał się Benny. Eli wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Daj spokój, zasługujemy na trochę fartu. I pomyśl, co powie Szula, kiedy jej dasz trzysta szekli. Benny nie odpowiedział. Eli uniósł brwi. - Nie powiedziałeś jej? - Powiedziałem, że wziąłem nadgodziny w fabryce - odparł Benny, wiercąc się nerwowo. - Ty cwany draniu! Zatrzymasz forsę dla siebie! - zachichotał Eli. - A ty nie? Zamilkli. Autobus powoli przebijał się w ciemnościach przez wzgórza Judei. Arabki patrzyły prosto przed siebie, jak w transie, Europejczyk założył słuchawki, a blondynka oparła głowę na jego ramieniu. Co jakiś czas, kiedy kierowca miał kłopoty ze zmianą biegów i obroty silnika spadały, słychać było dobywające się ze słuchawek niewyraźne, brzękliwe dźwięki muzyki. Było tuż po wpół do jedenastej i księżyc wisiał wysoko nad Górą Oliwną, kiedy autobus ze zgrzytem wtoczył się na dworzec i pasażerowie wysypali się na chodnik. Blondynka objęła się ramionami z zimna i zaczęła żalić się przyjacielowi. Benny uśmiechnął się na ten widok i ruszyli z Elim w stronę murów starego miasta.
- Kazał wejść w Bramę Jafską - powiedział Eli, kiedy mury wyrosły przed nimi - a stamtąd iść do... - urwał i wyjął zmiętą kartkę z wewnętrznej kieszeni skórzanego bezrękawnika - ...klasztoru Świętego Zbawiciela. - Prawdziwi Izraelczycy, co? - spytał Benny, prężąc pierś. Od jakiegoś czasu chodziły mu po głowie słowa wypowiedziane wcześniej przez Elego. - Ma rację. Tu jest nasze miejsce. To nasza ziemia i chrześcijanie o tym wiedzą. - Odwrócił się i uśmiechnął promiennie do przyjaciela, rozbawionego jego nieustannymi zmianami nastroju. - Stać! Zatrzymali się w pół kroku. Rozkaz padł z ciemności, ledwie przeszli przez Bramę Jafską. Rozległ się trzask odbezpieczanego karabinu i z mroku wyłonił się izraelski żołnierz, z palcem na cynglu. Przywołał ich do siebie skinieniem lewej ręki. Podeszli bez słowa sprzeciwu. Nie bali się; takie rzeczy działy się niemal co dzień. - Dokąd to? - spytał żołnierz. Benny pospiesznie odpowiedział po hebrajsku i żołnierz się odprężył, jakby dźwięk ojczystej mowy podziałał na niego uspokajająco. Dał im znak lufą karabinu, że mogą odejść. - Szalom - powiedział Benny. - Szalom - odparł żołnierz i rozpłynął się w ciemnościach. Klasztor Świętego Zbawiciela znajdował się w głębi wąskiej, wybrukowanej kocimi łbami uliczki odchodzącej od Via Dolorosa. Można go było poznać tylko dzięki zawieszonej na ścianie drewnianej tabliczce, ledwo widocznej w słabym świetle jedynej latarni umieszczonej wysoko na oddalonym o dwadzieścia metrów murze. Pod tabliczką znajdowała się żelazna rączka dzwonka. Eli pociągnął ją i w głębi budynku rozbrzmiał donośny brzęk, zwielokrotniony echem. Po długiej chwili klapka w drzwiach rozsunęła się i w otworze pojawił się kwadrat żółtego światła. - Tak? - odezwał się kobiecy głos.- Ksiądz kazał nam tu przyjść - odparł Eli.
Klapka się zaniknęła. Benny i Eli stali w uliczce przeszło minutę, zanim rozległ się dźwięk odsuwanych rygli i drzwi powoli się otworzyły. - Wejdźcie - powiedziała zakonnica w bieli. Benny nie potrafił odgadnąć, ile miała lat; jej twarz była czysta, bladoróżowa - na widok ludzi o takiej cerze czuł się jakoś nieswojo - a włosy skrywały się pod białym welonem. Nosiła sznurowane, za duże buty: kiedy szła, zsuwały jej się z pięt i szurała podeszwami po nierównej kamiennej podłodze. Poprowadziła Benny’ego i Elego wąskim korytarzem do małej kaplicy, którą wypełniała intensywna woń kadzidła. Tam zostawiła ich samych. Zapadła złowroga cisza. - Nie podoba mi się to - szepnął Benny, skulił ramiona i rozejrzał się nieufnie. - Wszystkie ich świątynie tak wyglądają - odparł Eli. - Chrześcijanie lubią ciemność. Benny ze zmarszczonym czołem przyjrzał się obrazowi przedstawiającemu mężczyznę w przepasce na biodra, z bokiem przebitym strzałą. Z rany lała się krew, w górze dwa anioły dęły w trąby. Eli delikatnie przesunął palcami po obrusie na ołtarzu i zaczął gładzić stojący na nim złoty krzyż. - Nie dotykaj tego - usłyszał. Zza jego pleców dobiegł głos, spokojny, ale stanowczy. Odwrócił się i zobaczył stojącego w drzwiach wysokiego mężczyznę w sutannie. - No i jesteśmy, jak obiecałem - powiedział Eli, szczerząc się jak szympans. - A to mój przyjaciel Benny Zur. Benny wykrzywił usta w sztucznym uśmiechu. - Jestem Dom Ignatius. Urodziłeś się tu, jak twój przyjaciel? - spytał ksiądz, patrząc na niego. - Nie, w Hebronie - odparł Benny. - A twoi rodzice? - W Jerozolimie. Oboje. - A dziadkowie?
- Rodzice matki pochodzili z Jafy. Dziadek miał łódź rybacką. Zabierał mnie na ryby, kiedy byłem... - A rodzice twojego ojca? - przerwał mu ksiądz. - Nie jestem pewien - odparł Benny nerwowo, zaniepokojony, że szansa na trzysta szekli przejdzie mu koło nosa. - Nie znałem ich. Umarli, zanim się urodziłem. Chyba pochodzili z jakiejś wsi na północy. - Palestyńskiej? - Izraelskiej. - W rzeczy samej - powiedział Ignatius z lekkim rozbawieniem i zaczerpnął powietrza. - Dobrze. Ja i mój współpracownik doktor Stroud bylibyśmy wdzięczni, gdybyście zgodzili się pomóc nam w badaniach dotyczących Ziemi Świętej. Chcielibyśmy porozmawiać z wami o waszych rodzinach, ale najpierw musicie się odpowiednio odprężyć. Jego ostatnie słowa wzbudziły w Bennym niejasny niepokój, taki sam, jaki poczuł, kiedy Eli wspomniał o „warunkach laboratoryjnych”. Spojrzał na przyjaciela, a potem na księdza. - Odpowiednio odprężyć? - powtórzył. - Bez obaw, nie stanie się wam nic złego. Chcielibyśmy was uśpić, zanim zaczniemy zadawać pytania. Wówczas łatwiej wam będzie wszystko sobie przypomnieć. Benny zrobił wielkie oczy. - To znaczy, że zamierzacie nas zahipnotyzować? - oburzył się. - Coś w tym stylu - przytaknął ksiądz. Benny potrząsnął głową. Eli też miał niepewną minę. Benny odciągnął go na bok. - Jak nas zahipnotyzują, będą mogli zrobić z nami wszystko. Nawet nas zabić! - szepnął z niepokojem. - Przecież to duchowni! - zaprotestował Eli. - Po co mieliby chcieć naszej śmierci? Nie mamy nic, co warto ukraść! Nie mają powodu, żeby nas zabić.
- Ani żeby nam płacić trzysta szekli - odparował Benny, zerkając to na Ignatiusa, to na Elego. Ksiądz zorientował się, że z nich dwóch to Benny jest bardziej nieufny. - Naprawdę nie ma się czego bać - powiedział do niego spokojnym głosem. - Może przedyskutujcie to w cztery oczy, a ja poproszę siostrę Benedyktę, by przyniosła wam coś do jedzenia i picia. Jeśli dojdziecie do wniosku, że chcecie zrezygnować, zapomnimy o sprawie. Rzecz jasna, w takiej sytuacji nie będziemy mogli wam zapłacić... Ignatius wyszedł i Eli zaczął przekonywać Benny’ego. - Nie stać nas na to, żeby zmarnować taką okazję - naciskał. Jak często trafia się szansa, żeby za frajer dostać niezłą kasę? - Dalej mi się to nie podoba - upierał się Benny. - Chciałbym wiedzieć, o co w tym chodzi. Kiedy nas uśpią, będą mogli z nami zrobić, co tylko zechcą.- Na przykład? - Ukraść nam nerki. Ciągle się słyszy o... Benny urwał, widząc drwiącą minę Elego. - Co ty z tymi nerkami? Benny wzruszył ramionami. - A jeśli wyciągną z nas wszystko, co chcą wiedzieć, a potem zabiją, żeby nam nie płacić? Eli podniósł dłonie z irytacją. - Ten człowiek jest księdzem. To nie jakieś bandziory. Poza tym, co zrobimy, jeśli zrezygnujemy? O tej porze nie mamy czym wrócić do Tel Awiwu, a na hotel nas nie stać. Zakonnica przyniosła metalową tacę z kanapkami i dzbanem wina. Postawiła ją i wyszła bez słowa. Eli napełnił kieliszek i podał go Benny’emu. - Chociaż się napij - powiedział. - Może od tego rozjaśni ci się w głowie. Benny pociągnął łyk, a po chwili wychylił kieliszek do dna. - Już lepiej. - Eli ugryzł kanapkę i mruknął z aprobatą: - Jak sam mówiłeś, jesteśmy ważnymi ludźmi, prawdziwymi Izraelczykami. Każdy dałby trzysta szekli za naszą pomoc.
Znów nalał Benny’emu. Wino już zaczynało działać. Jego przyjaciel wyraźnie się rozluźnił, widać było po nim, że zaczyna podchodzić do całej sprawy z dystansem. - Może masz rację - powiedział Benny z uśmiechem. - Pewnie nie chcą zrobić nam nic złego. - I o to chodzi! - ucieszył się Eli. - Zaraz po kolacji powiemy Ignatiusowi, że mu pomożemy. Benny dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak przytulna i ciepła jest ta kaplica. Spłynął na niego głęboki spokój. Dobrze zrobił, że tu przyjechał. Ignatius wrócił w towarzystwie mężczyzny, który był jeszcze wyższy od niego, ale nie tak proporcjonalnie zbudowany. Ignatius - szczupły, nieznajomy zaś przeraźliwie chudy; prawe ramię opadało mu w jedną stronę, a głowa w drugą, jakby dla równowagi. Ubrany był w lekki, lniany, gustowny garnitur, choć kołnierzyk koszuli wydawał się o kilka numerów za duży. - Jaką panowie podjęliście decyzję? - spyta! Ignatius, nie przedstawiwszy swojego towarzysza. - Chętnie panu pomożemy - odparł Eli ze sztucznym uśmiechem. - Uważamy, że to nasz obowiązek jako mieszkańców Izraela. - Wspaniale. To doktor Stroud. Dopilnuje, by nie stało się wam nic złego - zapewnił ksiądz. Eli zauważył, że Stroud ma w ręku małą skórzaną torbę. Zaniepokoił się bardziej od Benny’ego, który pod wpływem wina najwyraźniej wyzbył się wszelkich wątpliwości. Przeszli obok kolejnej małej kaplicy, skąd płynął śpiew grupy kilku zakonnic. Łacińskie słowa nic Elemu nie mówiły, ale znał ich dźwięk od urodzenia. Ignatius powiódł ich ku wąskim kamiennym schodom w głębi budynku i ruszyli w dół. Eli miał wrażenie, że ściany napierają na niego. Weszli do piwnicy, schylając głowy pod sklepionym kamiennym sufitem.