mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 797
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 882

McMahon Katharine - Córka alchemika

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

McMahon Katharine - Córka alchemika.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 401 stron)

KATHARINE MCMAHON CÓRKA ALCHEMIKA przełożyła Olga Siara insignis ■■■m ed i a

Tytuł oryginału THE ALCHEMIST'S DAUGHTER First published in Great Britain in 2006 by Weidenfeld & Nicolson An imprint of the Orion Publishing Group Orion House, 5 Upper St Martins Lane, London WC2H 9EA Copyright © KATHARINE MCMAHON, 2006 AU rights reserved The moral law of the author has been asserted Przekład OLGA SIARA Redakcja i korekta PIOTR MOCNIAK TOMASZ BRZOZOWSKI Skład i przygotowanie do druku TOMASZ BRZOZOWSKI Copyright © for this édition Insignis Media, Kraków 2010. Wszelkie prawa zastrzeżone. ISBN-13: 978-83-61428-19-0 insignis ■■■m ed i a Insignis Media ul. Sereno Fenna 6/10 31-143 Kraków telefon / fax +48 (12) 636 01 90 biuro@insignis.pl www.insignis.pl Druk i oprawa: www.opolgraf.com.pl Wyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk www.olesiejuk.pl Wydrukowano na papierze Ecco Book Cream 70 g, vol. 2.0 dostarczonym przez firme Map Polska Sp, z o.o. www.mappolska.pl

Dla Marka Lucasa

SPIS TREŚCI 1 Córka alchemika 9 2 Obłok dymu 31 3 Trzy litery pomiędzy 73 4 Podróż do domu 101 5 Filary i portyki 130 6 Opactwo westminsterskie 179 7 Szopa z piecem 211 8 Jarmark św. Edelburgi 244 9 Ogień i powietrze 276 10 Bruliony o Emilie 289 11 Poszukiwanie Sarah 333 12 Aurelie 378

ROZDZIAŁ PIERWSZY CÓRKA ALCHEMIKA 1. „Oto jest prawda bez kłamstwa, pewna i najprawdziwsza”. Pierwsze zdanie Tablicy szmaragdowej W jednym z moich najwcześniejszych wspomnień idę za oj- cem do szopy z piecem. Ma na sobie długi czarny płaszcz, który, ciągnąc się po ziemi, zbiera opadłe liście, a jego laska lekko skrzy- pi, gdy opiera się o ścieżkę. Mój fartuch jest tak ciężki, że obijam sobie o niego kolana, a na twarzy czuję przydymione jesienne po- wietrze. Nagle potykam się o krawędź jego płaszcza. Wpadam no- sem w starą wełnę. Ojciec zamiera. Serce mi wali, ale odzyskuję równowagę i idziemy dalej. Kiedy docieramy do szopy, nim mnie pochłonie, nabieram haust świeżego powietrza. W środku jest Gill; wrzuca łopatą węgiel do półokrągłego otworu pieca, rozżarzonego pomarańczowo. Palec ojca wyłania się z rękawa i wskazuje na metalowy ekran, który zrobił dla mnie Gill. Stoi za nim mały stołek, a w metalu na odpowiedniej wysokości wycięto parę otworów pokrytych siatką. Nie wolno mi się ruszyć z tego stołka, na wypadek jakiegoś wycie- ku albo wybuchu. Gotujemy całe kadzie uryny, by uzyskać gęsty syrop, który ostatecznie zamieni się w fosfor. Po pewnym czasie fetor siarki i amoniaku jest tak silny, że niemal strąca mnie z mo- jego stołka. Nie mogę normalnie oddychać, a w gardle czuję żar, 9

ale nie poddaję się i nie garbię pleców. Niczym czarny cień, Gill porusza się tam i z powrotem; skręt tułowia, zamach łopatą, skłon, po którym znika z widoku, kolejny zwrot, łoskot spadającego wę- gla, a potem płomienie buchają jeszcze ostrzej, aż wydaje mi się, że rozsadzą piec, a wtedy szopa, Selden, lasy i cały świat rozpadną się na kawałki. Ale ojciec się nie martwi, więc i ja czuję się bezpieczna. Stoi przy swoim wysokim biurku koło drzwi i, pisząc, przykłada lewą rękę do czoła. Jedynym fragmentem twarzy, widocznym zza jego peruki, jest haczykowaty nos. Ten czarno-pomarańczowy świat wypełnia milion rzeczy, które jemu są znane, a mnie nie. Chcę być taka jak on. Wkrótce taka się stanę, jeśli tylko będę uwa- żać i odpowiednio szybko się uczyć. 2. Nie mam żadnych wspomnień związanych z matką, ponieważ przez całe moje dzieciństwo jej ciało leżało już pod ziemią. Kiedy się urodziłam, ona umarła i chociaż doceniam symetrię tych wyda- rzeń, nie wystarcza mi to. Trudno dowiedzieć się o niej czegoś wię- cej, ponieważ nie wolno mi pytać ojca, a pani Gill, która się mną opiekuje, jest raczej małomówna. Jednak w dniu moich szóstych urodzin, 30 maja 1712 roku, jak zwykle pytam panią Gill, jaka była moja matka, a ona nagle wzdy- cha głęboko, odstawia niesiony przez siebie ogromny garnek - to tydzień gotowania kwiatów bzu - i zabiera mnie w długą wędrówkę poprzez dom. Mijamy Pokój Królowej, przechodzimy przez szereg małych drzwi i wspinamy się po wąskich schodach, aż w końcu docieramy do niskiego pokoju z wysokim oknem witrażowym i pochyłą podłogą. - Tu się urodziłaś - mówi. 10

Jedynymi meblami w pokoju są niewyszukany kufer i wysokie łóżko spowite pościelą, któremu przyglądam się ze zdumieniem. Z pewnością jest zbyt małe i czyste na tak niechlujne wydarzenie jak poród. - Dlaczego? - pytam. - Ponieważ wszyscy muszą się gdzieś urodzić. - Dlaczego w tym pokoju, a nie w jakimś większym? - Ponieważ jest cichy i idealny. Pochyla się nad kufrem w ten charakterystyczny dla siebie spo- sób, nie zginając pleców ani kolan, tylko opuszczając tułów. Gdy unosi wieko, podchodzę bliżej i dostrzegam, że wnętrze wyłożone jest białym papierem, ale poza tym - niemal puste. Pachnie jak nic innego na świecie, zakurzoną słodyczą odłożonych rzeczy. Z kufra wyłania się kremowy szal, delikatny niczym pajęcza sieć, maleńka czapeczka, dziecinna koszulka nocna z zakładkami i zwój różowej wstążki, zabezpieczony z jednej strony szpilką, żeby się nie rozwi- nął. - To były twoje rzeczy, zrobiłam je dla ciebie - mówi, gładząc ubrania. - A to należało do twojej matki - podaje mi wstążkę, a ja pocieram ją i wącham. - Możesz ją zatrzymać, jeśli chcesz. A teraz idziemy na dół, te kwiaty bzu pewnie wygotowały się na wiór. Później opowiada mi historię małżeństwa moich rodziców. Mo- ja matka, Emilie De Lery, pochodziła z rodziny hugenockich tkaczy jedwabiu, którzy zostali wypędzeni z Francji w 1685 roku i osiedlili się w Londynie, w dzielnicy Spital Fields. Konkurencja na rynku jedwabiu była duża, ale mój dziadek, De Lery, postanowił, że modnemu Londynowi potrzeba kolorów, wybrał się więc do Towa- rzystwa Królewskiego sprawdzić, czy znajdzie tam kogoś, kto znał- by się na barwnikach. Kiedy Grandpère De Lery zapukał do drzwi Towarzystwa Kró- lewskiego, mój ojciec, sir John Selden, wygłaszał referat na temat 11

zielonego minerału, malachitu. Grandpère De Lery chłonął każde słowo, a potem osaczył mojego ojca i nalegał, by zjadł obiad en familie w Spital Fields. Tam John Selden poznał jego córkę, Emi- lie, która miała dwadzieścia dwa lata, przy jego czterdziestu dzie- więciu, a jej czarne oczy i nieśmiały uśmiech podbiły jego staroka- walerskie serce. Nie minęło pół roku, gdy rynek jedwabiu zalał nowy odcień, zieleń De Lery; nie minął rok, gdy mój ojciec porzu- cił swoje stanowisko w Trinity College w Cambridge i zabrał Emilie do swojego domu, dworu Selden w Buckinghamshire. Niestety, ich szczęście nie trwało długo. Moja matka zmarła dziewięć miesięcy później, w majowy poranek pełen kwiatów i śpiewu ptaków. Ona, Emilie starsza, została pochowana pod płytą na cmentarzu kościoła pod wezwaniem św. Marii i św. Edelburgi, podczas gdy mnie, Emilie młodszą, owinięto w pajęczynowy szal i powierzono opiece pani Gill, gospodyni. Mój ojciec nigdy nie wrócił do Cambridge, zamiast tego poświę- cił się własnym badaniom oraz mojej edukacji. Pani Gill powie- działa, że po śmierci mojej matki był tak smutny, iż spalił wszyst- kie jej rzeczy. Różowa wstążka ocalała, bo pani Gill uznała, że po- winnam mieć po niej coś na pamiątkę. 3. Do dziewiętnastego roku życia nie opuszczałam naszego ma- jątku, który obejmował hektary lasów, nieco porzuconych farm oraz dwie wsie: Selden Wick oraz Lower Selden. Seldenowie mieszkali w Buckinghamshire co najmniej od jedenastego wieku, kiedy to pierwszy sir John Selden został pochowany w północnym transepcie nowego kościoła św. M, i św. E. Dwór Selden był dłu- gim, niskim budynkiem - układanką z różnych materiałów, czę- ściowo z kamienia, częściowo z cegły, częściowo z muru pruskiego, 12

ze skrzydłami, dachami i kominami poutykanymi tu i ówdzie, gdy tylko nowe pokolenie stać było na pozostawienie po sobie śladu. Jako niemowlę, spotykałam na swej drodze zdarte nogi krzeseł, które przez stulecia dźwigały ciężar niespokojnych seldenowskich siedzeń oraz drzwi porysowane ostrogami mijających je butów. Moje palce chwytały grube tralki balustrady przy schodach i wo- dziły po rowkach rodzinnego motta, wyżłobionego wokół słupa balustradowego: Vide mira Domini - moje pierwsze zetknięcie z łaciną - „Oglądaj wspaniałe dzieła Pana”. Jako pięciolatka, na wysokości oczu miałam wysłużone nabio- drki zbroi, którą jeden z Johnów Seldenów miał na sobie podczas bitwy pod Bosworth. Seldenowie nie byli politykami, powiedział mój ojciec, na wojnie zawsze opowiadali się po stronie przegra- nych. Kiedy potrząsnęłam zardzewiałą rękawicą, chrzęst stawów sprawił, że podskoczyłam z zachwytu, a potem ssałam jej palce, by poczuć smak metalu. Pozostali przodkowie z rodziny Seldenów, każdy zastygły na portrecie, mieli zaledwie dwa wymiary. Kobiety z rodu Seldenów były zawieszone w niszach korytarzy na piętrze. Miały owalne twarze i półkola zamiast brwi. - Gdzie moja matka? - zapytałam panią Gill. - Nie było czasu, by ją namalować. - Jak długo maluje się portret? - Zbyt długo. - Dłużej niż dziewięć miesięcy? - Najprawdopodobniej. - A gdyby powstał jej portret, to jak by wyglądała? - Jak ty, oczywiście. Lustra były towarem deficytowym w Selden. Ojciec podarował mi kawałek wypolerowanego obsydianu i jeśli spojrzałam weń przy odpowiednim świetle, mogłam dostrzec cień mojej twarzy. Stare 13

zwierciadło wisiało też w jednej z nieużywanych sypialni, więc wspięłam się tam na krzesło i zobaczyłam małe, zniekształcone rysy twarzy: cienki nos, skośne czarne oczy pod gęstymi brwiami, włosy, które nie chciały leżeć gładko. Przeniosłam te rysy na jeden z wiszących na piętrze portretów i obdarzyłam matkę długą szyją i białym dekoltem; w uszach miała klejnoty, podobnie jak każda z pozostałych lady Selden. Ubrałam ją, rzecz jasna, w jedwab. W kościele widywałam żonę pewnego farmera, która niekiedy wkła- dała czarny jedwab, szeleszczący niczym wiatr w liściach, ale moja matka nie nosiła czerni, o nie, ona nosiła zieleń, piękną, mieniącą się zieleń, zieleń De Lery, która pasowała do szmaragdów na jej szyi. Mężczyźni z rodu Selden zawieszeni byli rzędem w Wielkiej Sa- li. Podobała mi się precyzja, z jaką oddano ich pofałdowane kryzy i wrzecionowate uda, a jeszcze bardziej podobało mi się to, że są częścią mnie. Mieli wydłużone oczy, pełne tajemnic i wiedzy. Pani Gill pokazała mi, jak na każdym portrecie odnaleźć symbol. Jeden Selden trzymał globus, drugi - zestaw kompasów, trzeci - egzo- tyczną roślinę. Te znaki świadczyły o tym, że Seldenów pasjonowa- ło dążenie do wiedzy. Niektórzy byli odkrywcami, inni astrono- mami, astrologami, uczonymi lub kolekcjonerami roślin. Lecz wszystkich Seldenów łączyło coś, czego nie było widać na ich por- tretach. Byli okultystami lub, jak powiedziałaby moja francuska matka, souffleurs - amatorami alchemii. Mój ojciec nie był żadnym amatorem, tylko prawdziwym al- chemikiem, chociaż otrzymał konwencjonalne wykształcenie w Trinity College i fascynowały go wszystkie gałęzie nauk przyrodni- czych. Został członkiem Towarzystwa Królewskiego dzięki ogrom- nej wiedzy na temat minerałów oraz badaniom nad naturą ognia, lecz mimo to jego powołaniem pozostała alchemia. Jak większość alchemików, był w dużej mierze samoukiem, choć utrzymywał potajemną korespondencję z innymi praktykami, szczególnie ze 14

swoim dawnym nauczycielem z Cambridge, Isaakiem Newtonem, obecnie prezesem Towarzystwa Królewskiego. Nie posiadając męskiego potomka, to mnie ojciec przekazywał każdy okruch swojej wiedzy. Bardzo niewiele dziewcząt w historii świata dostało taką szansę jak ja, powiedział. - Jesteś pustym naczyniem, a ja napełniam cię tak szybko, jak potrafię. Jesteś moją córką i ukształtuję cię na swoje podobień- stwo, jakbyś była moim synem. A na koniec każdego dnia zapiszę, jakie poczyniłaś postępy, żeby ludzie, kiedy zostaniesz wielką al- chemiczką, być może nawet większą, niż Maria Żydówka, wiedzie- li, jak to osiągnąłem. A kiedy pobłądzisz, zapiszę i to i postaram się odkryć, co spowodowało twoją słabość. Owe „Bruliony o Emilie” budziły we mnie ogromny niepokój. W Selden słowo pisane było świętością. Atrament odmierzano kropla po kropli, a papier trzymano w zamkniętej szufladzie. Słowo prze- lane na papier uważano za małą eksplozję energii. Miałam dostęp do brulionów o roślinach, minerałach i alchemii, ale nie do „Bru- lionów o Emilie”, spisywanych kiedy poszłam do łóżka i trzyma- nych pod kluczem w skrytce, której nigdy nie widziałam, skąd prześladowały mnie swoją nieuchwytną władzą. 4. Ludziom spoza Selden, na przykład córce kowala wychowanej po drugiej stronie bram oddzielających nasz dwór od wioski, nasze życie musiało wydawać się bardzo dziwne. Gdyby ta dziewczyna wetknęła głowę między pręty, żeby przyjrzeć się mu dokładniej, zobaczyłaby cichy dom, gdzie jedyną oznaką zmiany pór roku była różna ilość dymu, wydobywająca się z kominów. Wiem, że krążyły o nas w wiosce różne pogłoski, bo kiedy pani Gill zabierała mnie 15

do kościoła albo w odwiedziny do domków, ludzie gapili się na mnie. Kościół nosił wezwanie świętej Edelburgi, która darzyła książki takim upodobaniem, że zbudowała całe opactwo, by jej bratanica mogła zdobyć w nim wykształcenie. Okno kaplicy w nawie bocznej zawierało witrażowy portret Edelburgi, która miała czarne brwi tak jak ja oraz, jak zakładałam, moja matka. Ławka Seldenów znajdowała się z przodu, pod amboną, więc miałam wspaniały wi- dok na podbródek i nozdrza wielebnego Gilberta i nabrałam wprawy w uchylaniu się przed drobinkami jego śliny. Po mszy po- dawał mi swoją wilgotną dłoń, a ja kwestionowałam jakąś tezę jego kazania. Ani ojciec, ani ja nie wierzyliśmy w Trójcę Świętą. Tylko Bóg był Bogiem, a Jezus i Duch Święty już nie, natomiast Gilbert nauczał o „jedności Trójcy”. Tymczasem wszyscy pozostali kręcili się wokół i słuchali. Wówczas sądziłam, że zdumiewa ich moja rozległa wiedza. W rzeczywistości musiałam być dziwacznym, czarnowłosym, bladym stworzeniem, pełnym długich słów, lecz całkiem pozbawionym dziewczęcego wdzięku. Czasem kościół mnie przygnębiał, ponieważ nie mogłam nie za- uważyć, że większość innych dzieci ma matki. Żona kowala trzy- mała jedno dziecko w ramionach, a kolejne opierała na biodrze, przedzierając się nawą wraz z resztą swojego potomstwa uwieszo- ną u jej spódnic. Zastanawiałam się, jakie to uczucie, mieć matkę, która pozwala ci zaplatać sobie włosy, trzyma w kieszeniach skórki od chleba, na wypadek gdyby złapał cię głód, podnosi cię z za- piaszczonej podłogi jeśli upadniesz, całuje twoją zapłakaną twarz i daje ci do zabawy swój sznur niebieskich paciorków? Moja matka leżała w rogu przykościelnego cmentarza. Czasem pani Gill i ja szłyśmy popatrzeć na jej grób. Moja wiedza anato- miczna pozwalała mi wyobrazić sobie układ jej kości i otwór w miednicy, wystarczająco szeroki, by prześlizgnęła się przezeń moja 16

dziecięca główka, ale do niej samej nie mogłam w żaden sposób dotrzeć. Byłam bardzo krytyczna wobec grobu matki. Wszystkich pozostałych Seldenów pochowano pod kamiennymi płytami w kościele lub mieli okazałe epitafia w ścianach. Ów Selden, który walczył pod Bosworth miał nawet grobowiec, na którym jego ka- mienna replika leżała z mieczem przy boku i książką w dłoni. Nie- które kobiety z rodu Selden miały małe owalne tabliczki pamiąt- kowe, dodane jakby po namyśle, ale przynajmniej leżały w środku, osłonięte przed deszczem. - Więc dlaczego ona leży tu, na zewnątrz? - zapytałam panią Gill. - Bóg jeden raczy wiedzieć. Pewnie dlatego, że kochała świeże powietrze. Ale ja wiedziałam, że pod ziemią nie ma wcale świeżego powie- trza. Kiedyś wygrzebałam kilka garści ziemi i odkryłam, że pachnie jak piwnice, a smakuje jak węgiel. Obserwowałam, jak gruby robak wije mi się na dłoni. - Czy miała na sobie jedwabną suknię, kiedy ją chowaliście? - zapytałam panią Gill. - Cóż by to było za marnotrawstwo - odparła. W drodze powrotnej do domu mijałyśmy zbitych w grupki wie- śniaków, a oni kłaniali się i uśmiechali. Sądziłam, że mi zazdrosz- czą. Sądziłam, że każda dziewczynka w wiosce z pewnością marzy, by być mną i spędzać dni tak jak ja, zajmując się destylacją, kalcy- nacją i nauką niezliczonych właściwości siarki, poznawaniem dzieł Maiera i Paracelsusa oraz Dwunastu kluczy Bazylego Walentyna. Tak czy inaczej, zwykle byłam zbyt zajęta, zbyt zafascynowana dramatycznymi zwrotami naszych badań, by poświęcać wiele uwa- gi światu zewnętrznemu. Moje myśli były tak wypełnione książ- kami, fermentacjami i hipotezami, że nie miałam czasu na anali- zowanie istot ludzkich pod innym kątem niż ich anatomia i krąże- nie krwi. 17

Dwór Selden stanowił tygiel, w którym mieszkaliśmy razem, oj- ciec, Gillowie i ja. Zaglądam teraz do środka z tą samą pełną sza- cunku ostrożnością, z którą nauczono mnie podchodzić do każde- go ulotnego eksperymentu. Szukam dnia, który zobrazowałby na- sze życie przed rokiem 1725, kiedy to wszystko się zmieniło. A w odróżnieniu od córki kowala, jestem ekspertem w dziedzinie ob- serwacji. Wiem, czego szukam - bąbelków gazu, wzrostu tempera- tury, zmiany faktury - małych symptomów zmian chemicznych, świadczących o tym, że dzieje się coś ważnego. 5. Jest październik 1721 roku. Mam piętnaście lat i jesteśmy z oj- cem na samym początku naszej fazy flogistonowej. Budzę się o świcie, a do pokoju przenika z zewnątrz korzenny zapach lasów. Zegar na wieży kościelnej wybija szóstą, co oznacza, że jestem spóźniona. Wyskakuję z łóżka i kucam nad nocnikiem. W Selden wciąż bardzo interesujemy się uryną. Gill używa jej do użyźniania grządek z ziołami swojej żony oraz jako czynnika nawilżającego przy wyrobie cementowych wyściółek do naczyń alchemicznych, które muszą być odporne na wysokie temperatury. Następnie szukam na ciele objawów ospy. Tydzień temu ojciec powiedział mi, że odkrył metodę, by na zawsze ustrzec mnie przed tą chorobą. - Wszczepię ci ropę pobraną z wysypki dziecka z bardzo łagodną odmianą ospy. Prawdopodobnie źle się poczujesz, ale to będzie wszystko. Później już zawsze będziesz odporna na infekcję. Wi- działem, jak wypróbowano tę metodę na sześciu skazanych na śmierć w zeszłym roku. Każdemu wszczepiono chorobę, po czym wszyscy wyzdrowieli i zostali ułaskawieni. Zaoferuję tę metodę 18

każdemu w wiosce, kto się na nią zdecyduje. Kazał mi podwinąć rękaw, drasnął moją skórę igłą i wkropił na rankę żółtawy płyn z fiolki. Później bolało mnie ramię, ale jak do- tąd nie wydarzyło się nic gorszego. Ustaliwszy, że nie mam ospy, wkładam pękatą wełnianą suknię uszytą przez panią Gill, a na nią płócienny fartuch. Kiedy upchnę włosy pod czepek, jestem gotowa wyruszyć w podróż do kuchni, gdzie na stole czeka moje śniadanie. Pani Gill i ja chrząkamy do siebie. Ma badawcze spojrzenie, gu- zowaty nos i cienką różową skórę, ciasno opinającą policzki i czoło. Pachnie bawełną, ciastem, potem, a przede wszystkim wonią swo- jego domku, fermentujących ziół i suchych kwiatów. Jest nie tylko gospodynią w Selden, lecz także lokalną akuszerką i zielarką. Kie- dy to sobie uświadomiłam, początkowo nie byłam zbyt zachwyco- na. Sądziłam, że należy do mnie, że jej ręce istnieją wyłącznie na moje potrzeby, by zanurzać mi twarz w miednicy, gotować dla mnie obiady, opróżniać mój nocnik, a jej chatka stoi głównie po to, żebym miała dokąd pójść, kiedy ojciec się rozgniewa albo wyjedzie. Ale jestem już na tyle duża, że pogodziłam się z jej podwójnym życiem. Poza tym, już prawie jej nie potrzebuję. Życie w domu toczy się jesiennym rytmem i muszę być w labo- ratorium o wpół do siódmej, więc znów wyruszam w mych człapią- cych filcowych pantoflach, z powrotem, wyłożonym kamiennymi płytami korytarzem, do cichych pomieszczeń we frontowej części domu: galerii, wielkiej sali i biblioteki, z której wchodzi się do la- boratorium. Na przeciwległej do wejścia ścianie, podwójnej grubo- ści altembasowa kotara przesłania drzwi. Za nimi znajduje się niewielka wnęka, a dalej kolejne drzwi, które otwierają się do środka, do laboratorium. Zamykam je za sobą delikatnie. Promienie słońca przeświecają przez kratki dwupoziomowego, wykuszowego okna, a w powietrzu 19

wiruje złoty pył. Teraz, kiedy wróciłam, mam wrażenie, że godziny spędzone gdzie indziej były stratą czasu. Jestem w centrum świata, równocześnie podekscytowana i przerażona. Mój ojciec siedzi za swoim biurkiem, a jego peruka, ogromna i kędzierzawa, wisi już na oparciu krzesła. Pomaga mu myśleć; nosi ją również po to, by mógł ją zerwać, gdy owładną nim emocje. Li- czy sobie sześćdziesiąt cztery lata, ale wciąż ma mnóstwo srebrzys- tych włosów, które od czasu do czasu gładzi lewą ręką. Zajmuje bardzo niewiele miejsca, ale bije od niego taki żar, że wystarczy, by uniósł palec, a wszystko się zmienia. W moich oczach on jest słoń- cem, a ja - małą planetą, utrzymywaną w miejscu siłą jego intelek- tu. Dla Towarzystwa Królewskiego pisze referat pod tytułem Natu- ra ognia. Nikt na świecie nie wie, czym jest ogień, ani nawet, czy jest to stan, czy substancja. Ojciec koresponduje z sir Isaakiem Newtonem, który twierdzi, że ogień wywoływany jest przez wibra- cję eterycznego ośrodka w gorących ciałach. Nam jednak nie po- doba się to wyjaśnienie, ponieważ nie potrafimy go udowodnić. Siedzę przy moim biurku, które jest przysunięte blisko biurka ojca i otwieram traktat, który zadał mi do czytania: Nowe ekspe- rymenty fizyczno-mechaniczne, poruszające kwestię sprężystości powietrza i jej skutków Roberta Boylea. Znam już dociekania Boy- lea na temat próżni i jego analizę powietrza, ale nie przeszkadza mi ta powtórka, bo fascynuje mnie wszystko, co wiąże się z powie- trzem i ogniem. Czytając, zwracam baczną uwagę na wszystko, co dzieje się w laboratorium. Słyszę tykanie naszych trzech zegarów - wszystko precyzyjnie mierzymy, również czas - oraz szamotaninę myszy w ich klatkach. Mój ojciec ciężko oddycha, zwłaszcza przy wdechu, a jego pióro skrzypi. Czuję zapach starej wełny i tytoniu. Za nim roz- ciąga się pokój wypełniony rzeczami, które bardzo dobrze znam. 20

Pod koniec piętnastego wieku, pewien Selden, który uwielbiał się modlić - co dość niezwykłe dla naszej rodziny - wybudował to pomieszczenie z przeznaczeniem na kaplicę, ale jego syn miał inne pomysły, więc wyburzył ściany i sufity i urządził w nim laborato- rium. Jest tu mnóstwo przedmiotów, które nie pozwalają mi się skupić: duże i małe piece, ławki, półki, baryłki, kadzie, pudełka, globus, barometry, wagi, wybór miechów i naczyń każdego kształ- tu, retorty i alembiki. Niektórych z tych rzeczy używamy codzien- nie, inne zaś są zbyt rzadkie i cenne - wykorzystujemy je tylko na najbardziej zaawansowanych etapach alchemii. Najnowszym członkiem naszej małej menażerii jest sowa pło- mykówka, którą Gill znalazł na strychu. Skaleczyła sobie skrzydła, uderzając nimi o futrynę okna. Gill sądzi, że to ptak z pary, która gnieździ się w wieży kościelnej. Trzymamy ją w laboratorium do czasu, aż będzie zdrowa, żeby zbadać jej zwyczaje, ku niezadowo- leniu myszy, które jedna po drugiej stają się jej pożywieniem. Mo- gę ją dostrzec z mojego biurka. Chyba śpi. Czytam dalej tekst Boylea o cząsteczkowej teorii materii. Użył on swojej pompy próżniowej do zbadania hipotezy, że istnieje sub- stancja zwana eterem, wypełniająca przestrzenie między cząstecz- kami powietrza, takiego rodzaju, jak opisana przez Kartezjusza... Sowa otworzyła swoje czarne oczy. Wpatruje się we mnie. Od- powiadam tym samym. - Emilie. Podskakuję zaskoczona. - Powtórz wers, który właśnie przeczytałaś. Nie potrafię. Zagubiłam się w sowim spojrzeniu. - Nie jesteś wystarczająco skoncentrowana. Dlaczego? - Przypuszczam, że przez sowę. - Byłaś lepszym uczniem w wieku pięciu lat. Opuszczasz się. - Opuszczam, ojcze? 21

- Odnotuję to w brulionie. Zegar wybija półgodzinę. Ojciec osusza swoją pracę, zdejmuje okulary i nakłada perukę. Jego twarz kurczy się, aż zostaje z niej sam nos i błyszczące oczy. - Gill powiada, że powinniśmy wypuścić sowę - oznajmia. - Za- niesiemy ją na dach po kolacji. Nauczył mnie, że nie należy żywić uczuć do jakiegokolwiek zwierzęcia, więc nie odpowiadam. Sowa zamknęła oczy. - Flogiston - mówi. - Nowy kierunek, Emilie. Dziś odtworzymy eksperyment Mayowa z gazami, wedle opisu w Tractatus Medico- Physico - jego głos, podobnie jak wszystko inne w nim, wydaje się sfatygowany. Przystępuję do działania, chociaż wciąż jest mi przy- kro z powodu sowy. W laboratorium zawsze dokądś zmierzamy, a ja usiłuję nadą- żyć. Nerwy mam napięte jak postronki. Nie dość, że mam za zada- nie przyswoić wszystko, czego ojciec mnie uczy, co już wie, to do- datkowo muszę być na bieżąco z naszymi nowymi eksperymenta- mi. Alchemia zajmuje nam mniej niż sześć miesięcy w roku, a w pozostałym czasie rygorystycznie przestrzegamy w naszej pracy metody eksperymentalnej Isaaca Newtona. Nie wolno mi niczego zepsuć. Nie wolno mi powiedzieć żadnego głupstwa. Nie wolno mi zapomnieć tego, czego już się nauczyłam. Nie wolno mi zadawać głupich pytań. A przede wszystkim, nie wolno mi płakać. Jeśli zro- bię którąś z tych rzeczy, ojciec wpada w gniew, a wtedy przestaje się odzywać. W zależności od wykroczenia, cisza może trwać go- dzinami, a nawet całymi dniami, kiedy to siedzi przy swym biurku, podpierając czoło opuszkami lewej dłoni, dopóki nie jest gotów opisać w brulionie tego, co zrobiłam. Właśnie wrócił ze swej dorocznej wyprawy do Londynu. Co ro- ku spędza tam cztery tygodnie, żeby kupić najnowsze książki i sprzęt oraz wygłosić lub wysłuchać wykładów w Towarzystwie Kró- lewskim, gdzie cieszy się wielkim poważaniem. Ma teraz mnóstwo 22

nowin, nie tylko o szczepieniach na ospę, lecz także o Bawarczyku, Georgu Stahlu, i flogistonie. Przez Statila musimy ponowić wszystkie nasze doświadczenia dotyczące natury ognia, żeby sprawdzić, czy teoria flogistonu jest trafna. Zawieszamy niewielką płytkę z kamforą nad zapaloną świecą umieszczoną w rynience z wodą, a na górze umieszczamy odwró- coną kolbę. Używam syfonu, by odciągnąć powietrze z wnętrza kolby, dopóki poziom wody w środku i na zewnątrz nie zrówna się, a potem ostrożnie wyciągam rurkę syfonu. Zgodnie z naszymi przewidywaniami, świeczka pali się przez pewien czas, a potem płomień zaczyna pełgać i gaśnie. Poziom wody wewnątrz kolby podnosi się. Stahl twierdzi, że świeczka gaśnie, bo powietrze nasy- ca się flogistonem (od greckiego phlŏgistón - „podpalać”), uwal- nianym przez palący się wosk. Potem przenoszę cały eksperyment do okna. Próbuję zapalić kamforę, używając szkła powiększającego, by skupić promienie słoneczne. Nie pali się, ponieważ, zdaniem Stahla, powietrze w szklanym naczyniu wypełniło się już flogistonem. Ojciec zaciska dłonie na stole laboratoryjnym. Jest podekscytowany tą nową teo- rią i cicho cmoka. Jego ręce skrywają rękawy płaszcza z grubej, ciemnoszarej wełny, przesianego na łokciach i siedzeniu. Płaszcz ma głęboki kołnierz i z przodu sięga za kolana, a z tyłu niemal do podłogi. Pod nim ojciec nosi zestaw kamizelek, koszul i szelek we wszystkich odcieniach brązu i szarości. Usta ma wywinięte do we- wnątrz, z dolną wargą schowaną pod górną - ułożyły je tak tysiące wypalonych przezeń fajek - a oczy utkwione w świeczce. - Sądzę - mówi ojciec - że w tej teorii flogistonu jest coś, co mo- że rzucić światło na wiele kwestii zachowania metali podczas ogrzewania lub spalania. W następnej kolejności przeprowadzimy to samo doświadczenie na żelazie i ołowiu. Sporządź listę - zdziera perukę, rzuca ją na ławkę i znowu wkłada na głowę. 23

Piszę to, co dyktuje, ale nie podoba mi się koncepcja flogistonu. Uważam, że wyniki naszego doświadczenia w pewnym stopniu popierają teorię Stahla, ale jej nie dowodzą. Chciałabym wydobyć powietrze z wnętrza kolby i przeprowadzić na nim dalsze ekspe- rymenty, żeby sprawdzić, jak w rzeczywistości różni się jakościowo od tego, co Stahl nazwałby zdeflogistonowanym powietrzem wokół nas, ale nic o tym ojcu nie mówię. Robię to, co mi każe, i po pew- nym czasie znów czuję spokój. Uwielbiam, jak atrament z mojego pióra płynie po papierze, uwielbiam zapach siarki i kamfory, zaku- rzonej peruki i tytoniu i uwielbiam czuć satysfakcję z obserwowa- nia eksperymentu, który przebiega zgodnie z przewidywaniami. Kątem oka dostrzegam, że ręce ojca drżą bardziej niż kiedykolwiek i uginają się pod nim kolana, więc przysiada na stołku. O pierwszej wracam do kuchni na obiad. Ojciec je sam w jadal- ni, a potem odpoczywa, podczas gdy ja się uczę. 6. Późnym popołudniem wychodzimy na zewnątrz, poznawać świat przyrody. Ojciec założył trikorn, który wcisnął głęboko na perukę, oraz ciągnący się po ziemi płaszcz, który przygniata źdźbła trawy. Oboje włożyliśmy mocne buty przysłane z Buckingham, a ja niosę skórzaną teczkę i słoik z korkowym deklem, na wypadek, gdybyśmy znaleźli coś godnego zainteresowania. Jego laska ma gładką mosiężną rączkę, a on wywija nią przed sobą, jakby musiał torować sobie drogę przez powietrze. Jak dla mnie, idzie za wolno - muszę się pilnować, by trzymać się jeden krok za nim. Postawiliśmy sobie za cel zgromadzenie i sklasyfikowanie drobnych organizmów - stworzeń, które można dostrzec wyłącznie przez soczewkę naszego najnowszego mikroskopu, przyrządu tak 24

cennego, że boję się choćby musnąć go powieką. Docieramy do okrągłego stawu otoczonego podmokłym pierścieniem drzew i pochylam się by zaczerpnąć próbkę. Przezroczysty skorupiak wije się w błotnistej wodzie. - Chorocephalus - mówię. Woda w słoiku się trzęsie, kiedy trzyma go mój ojciec. - Powiedz mi, Emilie, co zobaczymy, kiedy umieścimy to stwo- rzenie pod mikroskopem? Ale nagle tracę zainteresowanie. Myślę o godzinach, jakie będę musiała spędzić na rysowaniu i opisywaniu tego małego nieszczę- snego skorupiaka i mam ochotę roztrzaskać słoik o kamień. Widzę, jak maleńkie stworzenie przywiera do szkła i wydaje mi się, że po- trafię dostrzec czarną niczym sadza plamkę jego oka. - Przepraszam, ojcze - pocieram dłonią brzuch. - Sądzę, że je- stem... muszę. Rzuca mi chłodne spojrzenie i odwraca się. Panuje między nami niepisana umowa, że moje dojrzewające kobiece ciało ma właści- wości, których nie mogę z nim omawiać i wiem, że ich nie aprobu- je. Biegnę, przedzierając się miedzą wśród drzew, do dębu, na któ- ry Gill nauczył mnie wchodzić. Podciągam spódnice, wspinam się jak po drabinie, siadam okrakiem na gałęzi i patrzę, jak liście uno- szą się i opadają pode mną. Każdy jest nakrapiany cieniem kolej- nego. Snop słonecznego światła rozgrzewa mi nadgarstek i zaczy- nam myśleć o cieple. Czy to stan, czy substancja? W jaki sposób przenosi się z jednego obiektu, słońca, na drugi, moją rękę? Wiatr porusza liście. W powietrzu zachodzi ruch. Powietrze się rusza. Powietrze nie jest stanem, tylko substancją. W uszach słyszę tętniącą w moich żyłach krew. Ogarnia mnie spokój. Moje miejsce jest tu, na tym drzewie, w lasach Selden, na tej wirującej planecie, która odbywa swą eliptyczną podróż wokół 25

Słońca. Jestem Emilie, jestem częścią planu. Ale kiedy bujam się na drzewie, myślę o skorupiaku i o tym, że ojciec kontroluje moją wiedzę i każdy mój ruch przez cały dzień. Chcę wiedzieć dużo wię- cej, niż on mi kiedykolwiek powie. Co roku błagam, by zabrał mnie do Londynu, żebym mogła usłyszeć inną muzykę, niż fałszywe akordy kościelnych organów i ciche piszczałki minstreli na do- rocznym jarmarku. Chcę wiedzieć, jak wyglądają ludzie z innych światów niż mój, ale on nie chce mi ich pokazać. A przede wszyst- kim chcę się dowiedzieć więcej o tej innej kobiecie, mojej matce, która - podobnie jak ja - krwawiła, miała piersi i delikatną skórę na wewnętrznej stronie ud. Jestem pewna, że ona zrozumiałaby te wszystkie pragnienia i komplikacje, które wiążą się z byciem mną. Im jestem starsza, tym bardziej marzę, by ją zobaczyć. Wystarczy- łoby mi choćby przelotne spojrzenie w jej twarz, szelest spódnic, jeden szept. Wyobrażenia już mnie nie satysfakcjonują. Ale kiedy pytam o nią ojca, odwraca głowę i tak to się kończy. 7. Wieczorem, kiedy wspólnie, ojciec i ja, jemy kolację przy ko- minku w bibliotece, popołudniowa udręka idzie w niepamięć. Póź- niej klęczę przy jego krześle, by napełnić mu fajkę. Wyjmuje skó- rzany kapciuch z kieszeni i podaje mi go - skóra, jeszcze ciepła, jest stara i poorana zmarszczkami, jak jego własna, ale wewnątrz tkwi wilgotny i aromatyczny tytoń. Chwytam szczyptę między palec wskazujący i kciuk i wrzucam kilka nitek do główki fajki. - Emilie... - A więc, ojcze, zastanawiałam się nad teorią flogistonu w świe- tle dociekań Boylea oraz naszych dzisiejszych doświadczeń. 26

Jego oczy nabierają ciepłego wyrazu. Te małe wydechy przez nos, to w jego wydaniu najbliższy odpowiednik chichotu. Nie mogę zmarnować choćby nitki tytoniu, więc nie spieszę się z nabijaniem fajki. - Z jednej strony, teoria Stahla jest cudownie prosta, ponieważ pozwala nam przyjąć starożytny pogląd, że powietrze jest stanem niezmiennym, stałym. Nasze doświadczenie wspiera teorię Stahla. Flogiston uwalnia się z wosku świecy podczas spalania, dopóki powietrze się nim nie nasyci. Później, kiedy próbowaliśmy podpa- lić kawałek kamfory, nie udało się nam, chociaż wiemy, że zapali- łaby się poza kolbą, ponieważ kamfora jest łatwopalna, lub, jak powiedziałby Stahl, bogata we flogiston. Nie spuszcza wzroku z mojej twarzy, kiedy podpalam cienką świeczkę od ognia, podaję mu fajkę i przyglądam się, jak zasysa powietrze, dopóki tytoń się nie zajmie. - Ale nie jestem jeszcze gotowa odrzucić tez Mayowa i Boyle'a. Mayów twierdzi, że płomień gaśnie, ponieważ zużyte zostają czą- steczki nitro-powietrzne - coś, co Boyle nazwałby eterem - i mimo że w kolbie pozostaje mnóstwo powietrza, to właśnie te cząsteczki są potrzebne do zapłonu. - Sir Isaac również przychyla się do tego poglądu - wtrąca mój ojciec. Głaszcze wargą cybuch fajki i wypuszcza idealne kółko dy- mu, to pewna oznaka zadowolenia. - Nie satysfakcjonuje mnie teoria Stahla, mimo jej prostoty. Z pewnością może być słuszna, pod warunkiem, że substancje pod- czas spalania stają się lżejsze o wagę flogistonu. Ale my wiemy, że metale w wyniku spalania stają się cięższe. Kiwa głową i lekko czka - kocha dyskusje, o ile są dobrze uar- gumentowane i prowadzą do dalszych doświadczeń. - A skoro powietrze nasyciło się flogistonem, to dlaczego po- ziom wody w kolbie się podniósł? - pytam. - Rano spiszemy te wszystkie pytania i nie spoczniemy, nim się z nimi nie uporamy. 27