Mroczne sekrety
Tłumacz Krzysztof Puławski
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Więzienie Tolbooth w Glasgow, 1810 rok
– Do Blackloch Hall? – Sir Henry Allordyce potrząsnął siwymi włosami, które okalały
łysinę. Na jego bladej twarzy pojawił się niepokój. Phoebe poczuła ukłucie w sercu na myśl o
tym, że ojciec, osadzony w tym strasznym, ponurym więzieniu, bardziej troszczy się o nią niż o
siebie. – Ależ sądziłem, że pani Hunter zerwała stosunki z synem. Że w ogóle nie chce go znać!
– To prawda, tato. W ciągu tych paru miesięcy, które spędziłam w jej towarzystwie, ani
ona, ani nikt z domowników nawet o nim nie wspomniał.
– Więc dlaczego nagle zdecydowała się na wyjazd do jego posiadłości?
– Wiesz przecież, że ostatnio dwukrotnie włamano się do jej domu przy Charlotte Street.
Za drugim razem złodzieje przeszukali wszystko. Przetrząsnęli nawet najbardziej osobiste rzeczy.
Jej sypialnię, toaletkę, a także… – Phoebe urwała i zakłopotana odwróciła wzrok. – Dosyć
powiedzieć, że niczego nie przeoczyli.
Straty nie były tak wielkie, ale pani Hunter zdecydowała się na remont całego mieszkania.
Nie chce, by cokolwiek przypominało jej o włamaniach. Wciąż nie może dojść do siebie i chce
spędzić trochę czasu z dala od miasta.
– A więc nie zatrzymano jeszcze tych złoczyńców! – odparł ojciec ze zgorszoną miną.
– I wygląda na to, że pozostaną bezkarni.
– Cóż to za czasy, kiedy wdowa nie może czuć się bezpiecznie we własnym domu – rzekł
z westchnieniem ojciec. –
Pani Hunter to dumna, ale uczynna kobieta. Cieszę się, że pozwoliła ci tu dziś przyjść.
Obawiam się, że inna dama kazałaby ci natychmiast ze sobą jechać.
– Prosiła mnie też o kilka sprawunków – powiedziała Phoebe z uśmiechem. – No i dała
mi pieniądze na bilet do Kingswell Inn, skąd mają mnie odebrać.
– To dobrze – rzekł, ale raz jeszcze westchnął ciężko i pokręcił głową.
– Nie martw się, tato. Pani Hunter mówiła, że z Glasgow jest tutaj niewiele ponad
trzydzieści kilometrów. Będę mogła przyjeżdżać do ciebie na cotygodniowe widzenia. Pani
Hunter jest dla mnie naprawdę bardzo dobra. – Ujęła jego dłoń, pogłaskała pomarszczoną,
chłodną skórę i próbowała ją ogrzać. – Często też pyta o twoje zdrowie.
– Och, moja droga! Tak bardzo żałuję! – W wyblakłych oczach pojawiły się niechciane
łzy. – A teraz sama musisz radzić sobie w świecie. W dodatku musisz kłamać, żeby uniknąć
skandalu. Nie możesz zdradzić tego, że jestem w więzieniu. Pani Hunter wciąż wierzy, że
znalazłem się w szpitalu?
Phoebe skinęła głową.
– I tak musi zostać. Zwolniłaby cię, gdyby poznała prawdę.
Zrobi wszystko, żeby uniknąć kolejnego skandalu. Biedna kobieta, wiele wycierpiała z
powodu syna.
– Znasz jej syna? O jakim skandalu mówisz?
Przez chwilę myślał, patrząc przed siebie, jakby szare mury nie ograniczały jego widoku.
Mijały chwile, a on w końcu opuścił wzrok i spojrzał na Phoebe tak, jakby podjął decyzję.
– Nie lubię plotek, często są dziełem diabła i niewiele w nich prawdy, ale… – Urwał na
chwilę, a Phoebe odniosła wrażenie, że ojciec szuka odpowiednich słów. – Lepiej będzie, jeśli
dowiesz się, kogo spotkasz, zanim tam pojedziesz.
Phoebe czekała na dalsze słowa z lekkim poczuciem niepokoju.
– Moja droga – ojciec zaczął poważnym tonem. – Sebastian Hunter miał w swoim czasie
opinię łajdaka. Dodam, że zasłużoną.
Mieszkał w Londynie i wydawał pieniądze ojca na hazard i kobiety. Stary Hunter bardzo
się o niego martwił… Podobno to właśnie jego śmierć zmieniła Sebastiana, ale… kto to wie. –
Sir Henry spojrzał w bok na współwięźnia zajmującego kąt celi i zniżył głos. – Mówiono o nim
bardzo złe rzeczy – szepnął.
– Co takiego?
Ojciec potrząsnął głową, jakby nie chciał tego zdradzić. Po chwili ponownie westchnął.
– Obiecaj, że będziesz się trzymać od niego z daleka.
Wzruszyła ramionami, zdziwiona niepokojem w głosie ojca.
– Oczywiście. Przecież jestem damą do towarzystwa pani Hunter. Pewnie zobaczę go raz
czy dwa razy i to wszystko.
– Jesteś zbyt młoda, moja droga, by wiedzieć, jak przebiegli potrafią być mężczyźni –
odparł ponuro. – Tak więc spełnij moją prośbę i uważaj na siebie.
– Tak, tato. Obiecuję.
Sir Henry pokiwał z zadowoleniem głową, a potem zerknął na sakwojaż, który spoczywał
u jej stóp.
– Masz spory bagaż. Czy pani Hunter nie mogła zabrać go swoim powozem?
Phoebe popatrzyła na wysłużoną skórzaną torbę, w której znajdowało się wszystko, co
miała.
– Ależ tato, przecież przyjedzie dopiero jutro. A ja musiałam wziąć swoje ulubione suknie
– powiedziała i uśmiechnęła się przekornie.
– Och, wy, kobiety, z tymi waszymi sukniami. – Ojciec potrząsnął głową.
Phoebe zaśmiała się, ale oczywiście nie mogła powiedzieć prawdy. W rzeczywistości
zostały jej tylko dwie suknie, sprzedała bowiem większość swoich rzeczy, by ojciec w więzieniu
nie musiał pracować.
– Zapłaciłam strażnikowi nawet więcej niż trzeba, więc przez tydzień powinieneś mieć
świece, koc, piwo i dobre jedzenie. W razie czego musisz się o to upomnieć.
Sir Henry spojrzał na córkę z troską.
– Ale czy ty sama masz dość pieniędzy?
– Oczywiście. – Uśmiechnęła się. Nie chciała, by zauważył, że kłamie. – Poza tym tak
niewiele potrzebuję. Przecież u pani Hunter mam wszystko, czego mi trzeba.
– Dziękuję, moje dziecko. Co ja bym bez ciebie zrobił?
Pod celą pojawił się strażnik i potrząsnął kluczami, co znaczyło, że czas wizyty dobiegł
końca.
– Pocałuj mnie na pożegnanie.
Ucałowała ojca w ziemisty, chłodny policzek.
– Przyjadę za tydzień, tato.
Strażnik otworzył drzwi.
Zawsze z trudem opuszczała ojca, zostawiając go samego w tej smutnej celi z kamienną
posadzką, wilgotnymi ścianami i jednym zakratowanym okienkiem.
– Będę czekał. I pamiętaj, co mówiłem o… o tym… – Nie skończył, ale Phoebe
wiedziała, że chodzi jej o Sebastiana Huntera.
– Tak, tato. – Skinęła głową.
Następnie odwróciła się i z ciężkim sercem wyszła z celi.
Przeszła korytarzem, nie oglądając się za siebie, i już po chwili znalazła się na zalanym
słońcem, ruchliwym Trongate.
Po prawej minęła hotel Tontine, ze stojącymi przed wejściem powozami pocztowymi, i
poszła dalej zatłoczoną Argyle Street.
Potem skręciła i weszła na nowy most, by po chwili znaleźć się po drugiej stronie rzeki
Clyde. Połowę pieniędzy od pani Hunter trzymała w sakiewce na następny tydzień. Resztę
przekazała strażnikowi z Tolbooth.
Wyszła na drogę, która prowadziła na południe na wrzosowiska. Phoebe przełożyła torbę
do drugiej ręki i wzięła głęboki oddech. Czekała ją długa droga do Blackloch Hall.
– Hunter, to ty, stary druhu? Nie widziałem cię całe wieki.
Nie byłeś w Londynie od… – Lord Bullford urwał nagle, a na jego twarzy pojawił się
wyraz zakłopotania. – Bardzo mi przykro z powodu twojego ojca.
Hunter milczał i popatrzył zimno na przybyłych, najpierw na stojącego nieco dalej
wicehrabiego Linwood, a następnie na Bullforda, który ściskał lewą dłonią jego ramię.
Chrząknął i odezwał się:
– Byłem z wizytą u Kelvina i spotkałem Linwooda.
Pomyślałem, że moglibyśmy zajrzeć do Blackloch, skoro już tu jesteśmy. Wszyscy się o
ciebie martwią. Zwłaszcza teraz…
– Niepotrzebnie – przerwał mu Hunter i spojrzał raz jeszcze na nich obu z jawną
niechęcią. – Poza tym goście nie są tu mile widziani.
Zauważył, że Bullford lekko zmrużył oczy, ale nie dał się tak łatwo zniechęcić.
– Kelvin zna świetne miejsce. Moglibyśmy się wyrwać…
– Nie, nie moglibyśmy – przerwał mu Hunter w połowie zdania i wykonał wymowny gest
ręką.
– Stawki są dość wysokie, ale tamtejsze kobiety… – Bullford popatrzył przed siebie
tęsknym wzrokiem. – Mówię ci, czysta rozkosz.
Hunter zrobił krok i złapał Bullforda za klapy surduta, a następnie pchnął go mocno na
ścianę.
– Powiedziałem, nie.
Sebastian wyczuł, że Linwood stężał i zbliżył się o krok do niego.
– Spokojnie, stary. – Na czole Bullforda pojawiły się krople potu. – Doskonale cię
rozumiemy.
– Za daleko się posuwasz, Hunter – wtrącił się Linwood.
Sebastian puścił Bullforda i spojrzał mrocznym wzrokiem na wicehrabiego.
– Naprawdę?
Linwood ustąpił i cofnął się, Hunter tymczasem ruszył do miejsca, gdzie przywiązał
swego karego konia. Rumak parsknął na widok pana, który odwiązał go i wskoczył na siodło.
Odjeżdżając, Sebastian usłyszał jeszcze, jak Bullford mówi do Linwooda: „…jest jeszcze gorszy,
niż słyszałem”.
Lipcowy dzień był ciepły i suchy. Phoebe z uśmiechem przechodziła przez kolejne wioski
znajdujące się na obrzeżach Glasgow. Nie było tu już takiego ruchu i zgiełku, otaczały ją
wzgórza i pola, na których pasły się krowy. Powietrze stało się czystsze i świeższe, a krajobraz
znacznie bardziej zielony. Czuła słodki zapach traw i wrzosów, słońce na plecach i lekki powiew
wiatru na twarzy.
Krok po kroku zbliżała się do Blackloch i okalających posiadłość wrzosowisk. Coraz
rzadziej mijała domy, a coraz częściej pagórki, porośnięte krzakami pola, a także pastwiska, na
których pasły się owce. Wokół panował spokój i cisza przerywane tylko pojedynczymi
pobekiwaniami, bzyczeniem owadów i śpiewem ptaków. Owce odchodziły, gdy się do nich
zbliżała, jakby nieprzyzwyczajone do widoku ludzi. Niebo było błękitne i bezchmurne,
przesycone słonecznym światłem. Wszędzie latały pszczoły, niosąc pyłek z wrzosowiska do uli.
Ptaki ćwierkały, przysiadając co jakiś czas w ciernistych krzakach głogu i janowca.
Przez całą drogę minęły ją tylko dwa powozy. Im dalej szła, tym bardziej czuła się
samotna i wyzwolona – jakby na świecie nie było już ludzi. O tym, że jest inaczej, przypominały
jej tylko dwie figurki jeźdźców, widoczne na horyzoncie.
Zaczęła myśleć o synu pani Hunter i przestrogach ojca.
Pomyślała o tych „bardzo złych rzeczach”, które opowiadano o dziedzińcu Blackloch, i aż
zadrżała. Po chwili przełożyła torbę do drugiej ręki, gdyż zaczęła jej za bardzo ciążyć.
Zatrzymała się i pomasowała bolącą rękę.
„Jesteś zbyt młoda, by wiedzieć, jak przebiegli potrafią być mężczyźni”.
Westchnęła, ponownie pomyślała o występnym panu
Hunterze i dreszcz przebiegł jej po plecach. Wyobraziła go sobie: wielkiego, groźnego, ze
złowieszczym uśmiechem i czerwoną od nadużywania alkoholu twarzą. Mieszkał sam, z dala od
wszystkich. Duszę miął czarną jak najczarniejszy diabeł. Nic dziwnego, że matka go
wydziedziczyła. Phoebe znowu zadrżała, a potem złajała się w duchu za zbyt pochopny osąd.
Przeszła jeszcze dwa kilometry i zatrzymała się przy przełazie na pole. Torbę postawiła na
trawie, sama zaś z ulgą usiadła na drewnianych schodkach. Zaczęła rozcierać i rozmasowywać
ręce, starając się pozbyć pręg po paskach.
Następnie poluzowała wstążki od czepka i zsunęła go z głowy, by się ochłodzić. Dopiero
wtedy oparła się o ogrodzenie. Była zupełnie sama, otaczała ją tylko pełna spokoju sceneria.
Postanowiła chwilę odpocząć.
Trawy stłumiły odgłosy kopyt i Phoebe późno odkryła, że ktoś się zbliża. Zaalarmowało
ją dopiero pobrzękiwanie uprzęży oraz rżenie koni. Nie była sama.
Dwadzieścia metrów od niej zatrzymali się dwaj mężczyźni.
Nawet gdyby nie mieli chust na twarzach i zsuniętych na czoło starych, postrzępionych
kapeluszy, i tak domyśliłaby się, że nie są to dżentelmeni, tylko miejscowi rabusie. Mężczyźni
zeskoczyli z siodeł i ruszyli w jej stronę.
Phoebe wstała gwałtownie. Próba ucieczki na nic by się nie zdała. Bandyci byli już
blisko, a ona wiedziała, że im nie ucieknie, zwłaszcza z ciężką torbą podróżną. Podniosła
sakwojaż i spojrzała na nich groźnie.
– No, no, co tutaj mamy? – odezwał się wyższy z mężczyzn, z czarną chustą na twarzy.
Mówił z akcentem typowym dla biedoty z Glasgow.
Chociaż nie widziała ich twarzy, odniosła wrażenie, że obaj są młodzi. Może wskazywał
na to tembr ich głosów, a może sposób, w jaki się poruszali. Obaj nosili znoszone skórzane
spodnie do jazdy i takież same kurtki. Ich koszule dawno nie były prane, a długie buty pokrywał
kurz.
– Pannę, co pomocy potrzebuje – odpowiedział drugi, z twarzą osłoniętą czerwoną chustą.
– Poradzę sobie sama. Bardzo panom dziękuję – rzekła pewnie Phoebe. – Chciałam
trochę odpocząć przed dalszą podróżą.
– Ach tak? – zapytał ten w czarnej chuście. – Ta torba na cienżkom wygląda.
– Wręcz przeciwnie. Ta torba wcale nie jest ciężka. Prawie nic w niej nie ma. – Phoebe
posłała im pełne niepokoju spojrzenie i schowała sakwojaż za plecami.
– Nie no, nalegamy. Nie lubimy z kumplem patrzeć, jak panny się menczom, co? –
zwrócił się do kolegi.
– Nie lubimy – potwierdził ten drugi i ruszył w jej stronę.
Rabusie nie zamierzali ukrywać, kim tak naprawdę są.
– No dalej, oddawaj – dodał tamten po chwili.
Phoebe ścisnęła mocniej skórzaną rączkę. Serce biło jej gwałtownie, a ona sama nie
wiedziała, co robić.
– No już – dodał drugi i też się do niej zbliżył.
Phoebe uniosła w górę brodę. Była zła, że można ot tak kogoś bezkarnie obrabować w
biały dzień. W dodatku widziała, że obaj są rozbawieni całą sytuacją, co jeszcze podsycało jej
wściekłość.
– Nie oddam – powiedziała, mrużąc oczy. – I zapewniam, że nie mam nic, co mogłoby
panów zainteresować. Chyba że kobiece ubrania…
Bandyta z czarną chustką zaśmiał się krótko, zaś ten drugi wyjął pistolet i wycelował
prosto w jej pierś.
– Radzem usłuchać – warknął.
– Jim – odezwał się ten pierwszy, który był najwyraźniej hersztem. – Nie bońdź
niecierpliwy. Som inne sposoby, żeby przekonać panne. – A potem zwrócił się do Phoebe ze
złowrogim uśmiechem:
– Proszem wybaczyć koledze.
Nachalnie mierzył ją wzrokiem, a potem zatrzymał spojrzenie na ustach.
Phoebe poczuła mrowienie na plecach. Nagle zrozumiała, że musi oddać torbę, i rzuciła
im ją wprost pod nogi.
Bandyta w czarnej chustce uniósł ją i zważył w dłoni.
– Za cienżka dla takiego chucherka – mruknął, a ona poczuła, że uśmiecha się pod
chustką, i przestraszyła się jeszcze bardziej. –
Przeszukaj joł – rzucił do kolegi, ale sam nie spuszczał oczu z Phoebe. – Nie możemy
dopuścić, żeby chodziła z tak cienżkim bagażem.
Jim, jak nazwał go drugi bandyta, szybko otworzył sakwojaż i zaczął wprawnie
przeszukiwać wnętrze. Wiedziała, że nie znajdzie nic poza ubraniami i paroma przyborami
toaletowymi. Na szczęście, sakiewka z pieniędzmi spoczywała w kieszeni jej sukni.
Phoebe spojrzała ze wzgardą na bandytów.
– Nie mam pieniędzy czy klejnotów, jeśli o to wam chodzi.
– To prawda, nic tu nie ma – mruknął Jim i splunął na drogę.
– Sprawdź jeszcze – polecił bandyta w chustce. – Przecie widać, że to prawdziwa dama.
Musi mieć co cennego.
Jim wyrzucił wszystko z torby i przeciął podszewkę, jednak i to nic nie dało.
– Nic – oznajmił i splunął.
Phoebe modliła się o jakiś powóz, rozglądała się nerwowo, ale nikogo nie dostrzegała.
– Przecież mówiłam – rzekła z westchnieniem. – Pozwolicie panowie, że udam się w
dalszą drogę.
Trzymała głowę wysoko i mówiła pewnym tonem, chociaż cała drżała, a serce biło jej
mocno. Zrobiła krok w kierunku torby.
– Nie tak szybko. – Bandyta w czarnej masce chwycił ją i objął w pasie. – Za przejazd to
drogo trzeba zapłacić myto, a skoro nie masz pieniendzy i klejnotów, to… – Spojrzał na stanik jej
zakurzonej sukni, a potem jeszcze niżej i dopiero wtedy przeniósł wzrok ponownie na twarz.
Przez ciało Phoebe przeszła fala zimna.
– Nic wam nie dam i muszę już iść – powiedziała z uporem.
Bandyta zaśmiał się, słysząc te słowa.
– Masz, masz. – Raz jeszcze przyjrzał się Phoebe. – To bendzie całus. Taka jest moja
cena.
Bandyta pociągnął ją mocniej ku sobie, poczuła odór potu i kwaśnego piwa. Usłyszała,
jak Jim zachichotał gdzieś z boku.
– Nie masz co sie wstydzić. Nikogo tu nie ma.
– Jak pan śmie? Proszę mnie natychmiast puścić!
– Prosisz, mała. – Bandyta ściągnął czarną maskę i uśmiechnął się, ukazując
przebarwione, brudne zęby.
Phoebe starała się nie wpaść w panikę. Była przerażona i nie wiedziała, co robić.
Popatrzyła więc na niego tak, by wiedział, jak bardzo się nim brzydzi. Nie zrobiło to na nim
żadnego wrażenia, a kiedy jeszcze usłyszała szyderczy śmiech, kopnęła go swoim solidnym
butem.
W tym momencie odechciało mu się śmiać.
Zaklął głośno i rozluźnił uścisk na tyle, że zdołała mu się wyrwać, a następnie wzięła
suknię w dłonie i zaczęła uciekać, nie zważając na torbę i jej zawartość.
Bandyta zbyt prędko doszedł do siebie. Już po chwili usłyszała jego pospieszne kroki.
Phoebe biegła, ile sił w nogach.
Czuła, że za chwilę serce wyskoczy jej z piersi, ale mężczyzna był zbyt szybki. Przebiegła
najwyżej sto metrów, zanim ponownie ją złapał.
– Nie tak szybko – syknął. – Jeszcze nie skończyliśmy.
– Puść mnie, ty bandyto!
– Bandyto? – Przyciągnął ją mocno do siebie i poczuła na twarzy jego kwaśny oddech.
Na oślep waliła rękami, wierzgała nogami i krzyczała, gdy naraz usłyszała tętent końskich
kopyt, który z każdą sekundą stawał się coraz wyraźniejszy. Przestała bić na oślep i popatrzyła w
stronę zbliżającego się samotnego jeźdźca.
Na wzgórzu dostrzegła wielkiego karego konia, a na nim czarną sylwetkę jeźdźca.
Wyglądał ponuro i stanowił olbrzymi kontrast ze słońcem i zielenią krajobrazu. Mężczyzna
jechał
szybko, poły jego surduta unosiły się i łopotały na wietrze, a on sam wyglądał niczym
diabeł.
Bandyta trzymał ją mocno i zaciągnął do miejsca, gdzie stał jego kompan. Obaj ściągnęli
chustki tak, żeby nie można było powiedzieć, iż zasłaniają twarze. Jim wykręcił Phoebe rękę i
poczuła z boku coś ostrego.
– Jedno słówko, a pchne nożem. Zrozumiano – syknął Jim.
Skinęła głową i patrzyła, jak bandyta z czarną chustką robi krok do przodu, żeby ich
zasłonić. Pewnie liczył na to, że jeździec minie ich i pojedzie dalej.
Miała nadzieję, że jeździec zauważył, co się dzieje. Błagam, niech się zatrzyma! –
modliła się w duchu. I wtedy mężczyzna osadził gwałtownie konia tuż przed nimi. Phoebe
przyjrzała mu się dokładnie. Nie, to nie był diabeł, ale najprawdziwszy dżentelmen.
– Zostawcie tę kobietę i idźcie swoją drogą – powiedział Hunter spokojnie, ale tonem
nieznoszącym sprzeciwu.
– To moja żona, panie. Trocheśmy sie posprzeczali.
Zerknął na leżący na ziemi czepek, przyjrzał się mężczyznom z chustkami wokół szyi, a
potem spojrzał na kobietę, a właściwie dziewczynę, jak ocenił.
Była bardzo młoda. Miała bujne, rude włosy, które pięknie lśniły w słońcu. Musiał też
przyznać po stroju, że ma bardzo dobry gust, wskazujący na osobę dobrze urodzoną.
Wpatrywała się w niego, błagając wzrokiem o pomoc. Od razu odgadł, co jej grozi. Zsiadł
z konia.
– Nie jest twoją żoną. Powtórzę więc ostatni raz. Zostawcie ją i odjedźcie swoją drogą…
panowie.
Napastnicy wymienili spojrzenia, jakby nie dowierzali własnym uszom i szukali
nawzajem potwierdzenia.
– Jak pan uważa – powiedział wyższy bandyta i pchnął dziewczynę w jego kierunku,
jednocześnie sięgając po pistolet.
Nie zdążył. Hunter uderzył zbira tak mocno, że tamten ukląkł. Poprawił jeszcze
kopniakiem, żeby na pewno się nie podniósł, ale w tym samym momencie dostrzegł błysk ostrza
w powietrzu. Zablokował uderzenie ręką, wytrącając nóż z ręki napastnika.
Drugi rzezimieszek natarł na niego pięściami. Hunter zrobił krok w jego kierunku, nawet
nie podnosząc rąk. Niemal nie poczuł ciosu sierpowego na policzku, ale kiedy oddał, bandyta
uniósł się w powietrze i wylądował co najmniej dwa kroki dalej.
Wyższy mężczyzna, który zdążył już dojść do siebie, popatrzył błagalnie na Huntera.
– Błagam, niech pan nas puści – jęknął. – Nic byśmy pannie nie zrobili. Prosze, to
sakiewka.
Tamten wyjął z kieszeni woreczek z monetami, a Phoebe popatrzyła ze zdziwieniem,
zastanawiając się, kiedy ją wziął.
– Rzuć do mnie – rozkazał Hunter.
Bandyta posłuchał go, Sebastian złapał ją w locie, a następnie pokazał dziewczynie. Była
blada i przestraszona, ale spokojna i zachowywała się zupełnie przytomnie. Inna kobieta na jej
miejscu z pewnością wpadłaby w histerię, tymczasem ona podniosła nóż i stała gotowa do walki,
na wypadek gdyby okazało się to konieczne.
Hunter wciąż spoglądał na napastników groźnie, ale na ten widok w jego oczach
zapłonęły wesołe iskierki.
– To pani? – zwrócił się do Phoebe, podając sakiewkę.
Odprężyła się nieco i skinęła głową. Bandyta zapewne okradł ją podczas krótkiej
szarpaniny, pomyślała.
Dżentelmen w czerni warknął coś do bandytów, którzy pokornie zaczęli pakować rzeczy
Phoebe do jej podróżnej torby.
Hunter poruszył się, dopiero kiedy skończyli i postawili torbę u jego stóp.
– Dokąd pani zmierza? – zapytał oschłym tonem, dosiadając konia.
Phoebe popatrzyła niepewnie, a potem przeniosła wzrok na skruszonych bandytów.
– Do Kingswell Inn.
Tak, pomyślał Hunter, ta kobieta niewątpliwie pochodzi z klasy wyższej. Świadczył o tym
nie tylko jej czysty akcent, ale też i zachowanie. Poczuł coś dziwnego, jakby poruszenie serca;
coś, co od dawna było mu obce. Poprowadził parę kroków konia i zatrzymał go przed młodą
damą. Hunter wyciągnął dłoń w jej stronę.
Zawahała się i zagryzła wargę, jakby nie wiedziała, co robić.
– Proszę się dobrze zastanowić. Chce pani jechać do Kingswell czy zostać tutaj? –
Wiedział, że jego głos zabrzmiał zimno i wyniośle, ale wcale o to nie dbał.
Dziewczyna milczała, ale kiedy już miał odjechać, zatrzymała go.
– Proszę oprzeć stopę o strzemię – polecił, a sam bez najmniejszego wysiłku wciągnął ją
na konia. Zanim usadowił ją bokiem na siodle, Phoebe zdążyła jeszcze spojrzeć mu w oczy.
Natychmiast tego pożałowała, gdyż zatrzymali to spojrzenie na dłużej. Oboje bowiem
poczuli jakieś dziwne przyciąganie.
Hunter pierwszy zdołał odwrócić wzrok. Obiecał sobie, że już skończył z uwodzeniem
niewinnych kobiet, i nie chciał do tego wracać.
Dlatego właśnie nie patrząc na nią dłużej, wcisnął sakwojaż w jej dłonie, poruszył się na
siodle i cmoknął na Ajaksa, który ruszył stępa.
– Nic pani nie zrobili? – spytał po chwili nieco cieplejszym tonem.
Phoebe poczuła, że jej serce nagle zaczęło bić szybciej.
– Nie, nic – odparła. – W samą porę przyszedł mi pan z pomocą. Bardzo dziękuję.
Uśmiechnęła się, by ukryć zdenerwowanie. Sięgnęła po chusteczkę, którą mu podała.
Zmarszczenie brwi nie osłabiło w niczym wrażenia, jakie na niej zrobił, ale pozwoliło jej
przez chwilę nie myśleć o tym, jak bardzo jest poruszona. Jej serce wciąż biło szybko, a policzki
miała zaróżowione, choć mogła to tłumaczyć niecodziennością całej sytuacji. Słońce rozświetliło
jego ciemne włosy i podkreśliło jasność cery. Ciemne brwi tworzyły łuki nad oczami w kolorze
szmaragdów.
Nieznajomy przypominał jej jednego z greckich bogów, którego widziała w książce ojca.
Miał wyraźny, lekko wysunięty do przodu podbródek, pełne, zmysłowe usta i prosty, bardzo
męski nos. Na jednym z wysokich policzków znajdowało się niewielkie rozcięcie ze śladami
krwi.
Phoebe czuła wokół tego mężczyzny dziwną aurę mroku i tajemnicy, ale mimo to
wiedziała, że jest przy nim bezpieczna. W dodatku nie mogła oderwać od niego wzroku…
– Ma pan krew na policzku.
Wysunęła dłoń, a on przyjął bez słowa chusteczkę i wytarł policzek. Następnie włożył ją
do kieszeni swojego surduta.
Phoebe czuła ciepło jego ciała. Mężczyzna niemal ją obejmował, choć posadził ją bokiem
tak, by ich ciała się nie stykały. Być może nie zależało mu na podziękowaniach, ale Phoebe była
dobrze wychowana i wiedziała, co powinna teraz zrobić.
– Chciałam wyrazić panu moją głęboką wdzięczność. –
Ucieszyła się, że jej głos brzmi tak spokojnie. – Nie wiem, czy sama bym sobie z nimi
poradziła.
– Ale ja wiem – powiedział mężczyzna.
Kiedy na niego spojrzała, nie dostrzegła na twarzy kpiny.
Wręcz przeciwnie, mężczyzna skinął lekko głową, przyjmując podziękowanie.
– Ci ludzie chcieli mnie obrabować, a ten wyższy skraść mi jeszcze pocałunek.
– Sądzę, że na tym by się nie skończyło – odparł, zachowując całkowitą powagę.
Mówił bardzo silnym, dźwięcznym głosem i Phoebe poczuła na twarzy jego oddech. Był
bardzo blisko, zdecydowanie zbyt blisko…
Popatrzyła mu w oczy, pragnąc się upewnić, czy dobrze go rozumie. Widziała teraz
wyraźnie ich szmaragdową głębię, a także mocno zaznaczone brwi. Głos uwiązł jej na moment w
gardle.
– Jeśli nie chce się pani o tym przekonać, radzę nie podróżować więcej samotnie tą drogą
– dodał znacząco i przyspieszył tak, że nie mogli już rozmawiać.
Kiedy koń przeszedł w galop, Phoebe chwyciła się lewą ręką łęku, a prawym ramieniem
jeszcze mocniej przycisnęła do ciała torbę. Mężczyzna chwycił ją mocniej za talię; prawą pierś
miała wciśniętą w jego tors, a ich uda teraz się stykały. Serce znów przyspieszyło jej gwałtownie i to
nie z powodu jazdy, chociaż wielki czarny koń jadący z taką prędkością mógł przestraszyć
każdego. Przestała racjonalnie myśleć. Jazda dłużyła jej się nieskończenie, gdyż skupiała się na
każdym jego ruchu, każdym dotknięciu.
Zatrzymali się dopiero w zajeździe.
Wokół rozpościerały się bezkresne, ponure wrzosowiska.
Powietrze wydawało się chłodniejsze, wiał mocniejszy wiatr i śpiewało mniej ptaków.
Otaczała ich niemal całkowita cisza.
Kiedy pomógł Phoebe zejść i spojrzała w górę, żeby mu podziękować, słowa znowu
uwięzły jej w gardle. Mężczyzna wpatrywał się w nią tak intensywnie jak nikt dotąd. Niemal
czuła na skórze dotyk jego wzroku. Czas jakby się zatrzymał, a między nimi zaiskrzyło. Nie
wiedziała, co się z nią dzieje i dlaczego tak gwałtownie na niego reaguje. W końcu nieznajomy
odwrócił wzrok i bez słowa odjechał. Opuszczając dziedziniec, nawet się nie obejrzał, a potem
zobaczyła, jak puścił konia cwałem przez falujące od wiatru wrzosowisko.
Phoebe stała w zakurzonych podróżnych butach i poszarzałej niebieskiej sukni. W dłoni
wciąż ściskała rączkę podróżnej torby.
W końcu niewielka figurka zlała się z horyzontem, a ona wypuściła głośno powietrze,
chociaż wcześniej nie zdawała sobie sprawy z tego, że wstrzymuje oddech. Przypomniała sobie,
że mężczyzna się nie przedstawił i nie zapytał jej o nazwisko.
Odwróciła się z westchnieniem i podeszła do ławeczki ustawionej pod kamiennym
murem. Zegar, wiszący przed wejściem do zajazdu, wskazywał wpół do siódmej.
ROZDZIAŁ DRUGI
Zachodzące słońce ozłociło swoim blaskiem rozciągające się jak okiem sięgnąć
wrzosowisko. Sebastian Hunter stał bez ruchu przed wielkim oknem w swoim gabinecie w
Blackloch Hall i patrzył przed siebie. Wiatr poruszył ciężkie bordowe zasłony.
Stojący na kominku zegar wybił dziewiątą. Zakręcił kieliszkiem brandy, a następnie wypił
łyk, ciesząc się bogatym smakiem. Tylko jednym uchem słuchał Jeda McEwana siedzącego po
drugiej stronie biurka, choć Jed czuł, że ma obowiązek przedstawić wyczerpujący raport o stanie
majątku.
Sebastian jednak myślał o wydarzeniach minionego dnia, o spotkaniu z Bullfordem i
Linwoodem w Glasgow, a przede wszystkim o pięknej nieznajomej, którą uratował z rąk
bandytów.
Bezwiednie włożył dłoń do kieszeni surduta i dotknął białej chusteczki ze śladami krwi.
– Dobrze. To wszystko, jeśli idzie o sprawy związane z majątkiem. Musimy jeszcze
omówić doroczny wyjazd pracowników nad morze. Wybierzesz się z nami, Hunter?
Ton, jakim McEwan zadał to pytanie, wskazywał, że oczekuje odpowiedzi.
– Co? Tak, oczywiście.
Coroczne wyjazdy z pracownikami stanowiły tradycję w ich rodzinie i Sebastian
postanowił być jej wierny, choć wcale nie miał na to ochoty.
– Wobec tego omówiliśmy już wszystko.
Hunter wziął butelkę, żeby dolać McEwanowi brandy, ale przyjaciel pokręcił głową i
zakrył kieliszek dłonią.
– Dziękuję, ale już wystarczy.
– Mairi robi ci wymówki? – spytał, dolewając sobie.
– Nie, ale już powinienem wracać. – McEwan uśmiechnął się na myśl o żonie, a Hunter
poczuł lekkie ukłucie zazdrości. Jednak ciemności, które panowały w jego duszy, nie pozwalały
na to, by obdarzyć jakąś kobietę uczuciem. – Wieczorem przyjeżdża do nas mój ojciec.
Sebastian mimowolnie zacisnął usta i znowu obrócił się w stronę okna, by przyjaciel nie
mógł tego zauważyć.
Przez otwarte okno w lekkim szumie wiatru od wrzosowiska dało się słyszeć turkot
jakiegoś odległego powozu. Hunter zmrużył oczy i wychylił się. Przez chwilę obserwował wijącą
się jedną jedyną drogę, która biegła do Blackloch.
– Kto, do diabła? – zaczął, przypominając sobie Bullforda i Linwooda.
– Ach, przepraszam, miałem ci powiedzieć wcześniej, ale było tyle spraw… – McEwan
pospieszył z wyjaśnieniami. – Po prostu zapomniałem. To zapewne dama do towarzystwa twojej
matki, panna Phoebe Allordyce. Pani Hunter wysłała Jamiego z kolaską, żeby odebrał ją z
Kingswell Inn.
Hunter zmarszczył brwi. Nie wiedział, że matka ma damę do towarzystwa. Prawdę
mówiąc, niespecjalnie interesował się jej życiem w Glasgow. Nie miał też pojęcia, dlaczego
zdecydowała się tutaj przyjechać, zwłaszcza po ich ostatnim spotkaniu.
Patrzył na drogę i zmierzającą do Blackloch kolaskę. Przez chwilę zastanawiał się, kim
jest owa dama do towarzystwa: jest stara czy młoda, ładna czy pospolita?
Pokręcił głową, przywołując się do porządku. Kiedyś mogło to mieć dla niego znaczenie,
ale w tej chwili zupełnie go to nie obchodziło. Ani to, jaka jest, ani to, czym się zajmuje.
Hunter odwrócił się od okna, spojrzał na zarządcę i powiedział:
– Wszystko jedno. Zupełnie mnie to nie interesuje.
McEwan pozostawił te słowa bez komentarza. Podszedł do drzwi i chwycił klamkę.
– Zatem do jutra – powiedział.
– Do jutra – odparł Sebastian i wbrew swej woli raz jeszcze zerknął przez okno.
– To właśnie jest Blackloch, proszę pani – powiedział z kozła młody lokaj i wskazał
batem masywny budynek. – A zaraz obok po lewej stronie samo Black Loch, prywatne jezioro
pana Huntera, którego nazwę nosi dom i wrzosowisko.
Phoebe zmrużyła oczy. Budowla wydała jej się potężna, wielka jak pałac. Wyglądała też
dość ponuro na tle zachodzącego słońca. Tuż obok dostrzegła ciemne wody jeziora. Kolaska
wzięła zakręt i wąska do tej pory droga stała się szersza, równiejsza i wiodła już do samego
domu. Trudno było powiedzieć, gdzie kończyło się wrzosowisko, a zaczynała posiadłość. Nie
było muru, żywopłotu czy ogrodu. Dom rósł w oczach. Był naprawdę wielki i przypominał
zamek. Miał nawet wieże, które wyglądały na obronne, oraz blanki.
Gdy się zbliżyli, Phoebe rozpoznała miejscowy ciemny wulkaniczny kamień, z którego
go zbudowano. Wszystkie okna były ciemne. W żadnym nie dostrzegła choćby płomienia świecy.
Wokół panowała cisza, nie słychać było nawet ptaków. Miejsce wyglądało na opuszczone.
Przejechali boczną bramą i znaleźli się na dziedzińcu przed stajnią na tyłach domu. Lokaj
pomógł jej zejść, a następnie wziął jej torbę.
– Bardzo dziękuję – powiedziała niepewnie.
Rozejrzała się dookoła. Dom wyglądał jak z jednego z gotyckich romansów pani Hunter.
Nic dziwnego, że ona sama zdecydowała się przenieść do Glasgow.
Chłopak popatrzył na nią tak, jakby spodziewał się jakiegoś komentarza.
– To naprawdę… niezwykły budynek – rzekła w końcu, bo nic lepszego nie przychodziło
jej do głowy.
Jamie skinął głową, a następnie poszedł przodem, pokazując drogę. Phoebe wzięła
głęboki oddech i ruszyła za nim. I znowu zaskoczyła ją ta cisza, w której tak wyraźnie słychać
było odgłosy ich kroków na żwirowej alejce.
Daleko z dachu dobiegło ich krakanie samotnej wrony.
Kątem oka dostrzegła, jak czarny ptak odlatuje w stronę wrzosowiska, i nagle pomyślała
o mężczyźnie, przed którym przestrzegał ją ojciec – o Sebastianie Hunterze – i znowu dreszcz
przebiegł jej po plecach. Musiała wziąć głęboki oddech i zebrać całą odwagę, by przekroczyć
próg Blackloch Hall.
Phoebe spotkała się z panią Hunter dopiero następnego dnia rano, w bawialni, która jej
zdaniem wyglądała raczej jak sala rycerska średniowiecznego zamku. Wisiał w nim wielki
żyrandol z kutego żelaza, a na jego obręczy stało dużo świec. Phoebe poczuła zapach pszczelego
wosku, który w dziwny sposób dodał jej otuchy.
Kamienne ściany zdobiły wyblakłe tapiserie, przedstawiające łowy, ale na kamiennej
posadzce nie było żadnego dywanu. Wielki kominek zajmował większą część ściany po lewej
stronie, a przed nim stały krzesła. Na palenisku leżało drewno, ale nikt tu chyba od dawna nie
palił, bo w całym pomieszczeniu było zimno. Z trzech wielkich okien z szybkami łączonymi
ołowiem rozciągał się wspaniały widok na wrzosowisko.
Wystrój wnętrza był niejednolity stylistycznie. Składały się na nie dwa włoskie pozłacane
taborety, prosta, ale praktyczna biblioteczka i pozłacany orzeł w nieokreślonym stylu, który wraz z
marmurowym blatem, opierającym się na jego skrzydłach, tworzył stolik do gry. Trochę
przypominało to neoklasyczne linie Sheratona, a na samym blacie ułożono szachownicę z
jaśniejszych i ciemniejszych kawałków marmuru z figurkami do gry z hebanu i kości słoniowej.
W komnacie była jeszcze wielka zielona sofa i stojące po jej obu stronach fotele od kompletu, a
w rogu stała zbroja.
Pani Hunter usadowiła się na sofie i nadzorowała przygotowywanie herbaty. Patrzyła
uważnie, kiedy Phoebe dodawała mleko i cukier do dwóch pięknych porcelanowych filiżanek.
– Jak czuje się twój ojciec, Phoebe?
– Trochę lepiej, dziękuję – odparła z poczuciem winy.
– No, to już coś. – Pani Hunter uśmiechnęła się, a następnie wzięła spodeczek wraz z
filiżanką. – Załatwiłaś wszystko to, o co cię prosiłam przed wizytą w szpitalu?
– Tak, proszę pani. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Pani Montgomery przyśle
zaproszenie tutaj, a nie na Charlotte Street. Oddałam książki panom Hudsonowi i Collierowi oraz
pani Murtrie. Jak pani przypuszczała, buty nie były jeszcze gotowe, ale szewc obiecał, że
skończy je do końca tygodnia.
– Bardzo dobrze.
– Odebrałam też puder od doktora Watta – ciągnęła Phoebe. –
I przekazałam wszystkim osobom z listy, że najbliższy miesiąc spędzi pani w Blackloch
Hall. Byłam też na poczcie.
– Doskonale. – Pani Hunter skinęła z aprobatą głową. – A jak podróż?
– Przebiegła bez problemów – skłamała, opuściwszy wzrok na filiżankę z herbatą, by nie
patrzeć na pracodawczynię.
– W powozie nie było zbyt tłoczno?
– Nie. Miałam dużo szczęścia. – To jedno przynajmniej było prawdą. Jak żywi stanęli jej
teraz przed oczami obaj bandyci i ciemnowłosy mężczyzna o zimnych, szmaragdowych oczach.
Zadrżała na to wspomnienie. Łyżeczka wypadła jej z dłoni i zadźwięczała o kamienną
posadzkę. Phoebe odstawiła spodeczek z filiżanką na stolik i schyliła się, by ją podnieść.
– Wysłałabym po ciebie Johna, ale nie chciałam zostać na tym odludziu bez powo… –
Urwała gwałtownie, gdyż otworzyły się drzwi i ktoś wszedł energicznie do bawialni. –
Sebastianie, cóż za zaszczyt – powiedziała pani Hunter tak jadowitym tonem, że Phoebe poczuła
się zaskoczona.
– Przepraszam, mamo, że nie przywitałem się z tobą wczoraj, ale w Glasgow zatrzymały
mnie ważne sprawy. – Głos mężczyzny był głęboki i czysty i… dziwnie znajomy.
Phoebe zamarła i ścisnęła mocno łyżeczkę. Serce zaczęło łomotać jej w piersi.
Nie, wykluczone, pomyślała, to nie może być on.
Podniosła się wolno i obróciła w stronę owego wcielenia zła.
Słuch jej jednak nie mylił.
Sebastian spojrzał na pannę do towarzystwa i nie wierzył własnym oczom. Wydawało mu
się jeszcze przed chwilą, że matka jest sama w pokoju, gdy nagle zobaczył płomiennowłosą
dziewczynę, którą zostawił wczoraj przed Kingswell Inn. Była blada i rozchyliła wargi jak
wyrzucona na brzeg ryba. Patrzyła szeroko otwartymi oczami, zdziwiona równie mocno jak on.
Zdziwiona, ale i przerażona…
Hunter podszedł do matki i ucałował ją chłodno w policzek.
Przyjęła ten gest z wyraźną niechęcią. Dlaczego, wobec tego, w ogóle zdecydowała się
tutaj przyjechać? – zastanowiła się Phoebe.
Przecież wcale jej nie zapraszał.
– Sebastianie, pragnę ci przedstawić moją towarzyszkę – powiedziała uprzejmym, ale
zimnym tonem. – Panna Phoebe Allordyce. Przyjechała tu wczoraj ostatnim powozem
pocztowym.
Moja droga, to mój syn, Sebastian Hunter.
Ostatnie słowa wypowiadała z wyraźną niechęcią.
– Bardzo mi miło – rzekła panna Allordyce głosem nasączonym wyraźnym niepokojem,
który Sebastian od razu wyczuł.
– Mnie również, panno Allordyce.
No tak, pomyślał Hunter. Dziewczyna zdecydowała się zatrzymać pieniądze, które matka
dała jej na powóz. Stąd brał się cały ten niepokój. Bała się, że ją zdradzi.
Zauważył też, że ma na sobie tę samą suknię co wczoraj, chociaż zniknął z niej cały
podróżny brud i kurz. Musiała ją umyć i wysuszyć w ciągu nocy. Włosy miała teraz starannie
uczesane i spięte, ale lśniły tym samym niezwykłym blaskiem. Popatrzył jeszcze na prosty nosek
i pełne wargi. Pamiętał też różany zapach, a także pożądanie, które poczuł na jej widok i nad
Margaret McPhee
Mroczne sekrety Tłumacz Krzysztof Puławski ROZDZIAŁ PIERWSZY Więzienie Tolbooth w Glasgow, 1810 rok – Do Blackloch Hall? – Sir Henry Allordyce potrząsnął siwymi włosami, które okalały łysinę. Na jego bladej twarzy pojawił się niepokój. Phoebe poczuła ukłucie w sercu na myśl o tym, że ojciec, osadzony w tym strasznym, ponurym więzieniu, bardziej troszczy się o nią niż o siebie. – Ależ sądziłem, że pani Hunter zerwała stosunki z synem. Że w ogóle nie chce go znać! – To prawda, tato. W ciągu tych paru miesięcy, które spędziłam w jej towarzystwie, ani ona, ani nikt z domowników nawet o nim nie wspomniał. – Więc dlaczego nagle zdecydowała się na wyjazd do jego posiadłości? – Wiesz przecież, że ostatnio dwukrotnie włamano się do jej domu przy Charlotte Street. Za drugim razem złodzieje przeszukali wszystko. Przetrząsnęli nawet najbardziej osobiste rzeczy. Jej sypialnię, toaletkę, a także… – Phoebe urwała i zakłopotana odwróciła wzrok. – Dosyć powiedzieć, że niczego nie przeoczyli. Straty nie były tak wielkie, ale pani Hunter zdecydowała się na remont całego mieszkania. Nie chce, by cokolwiek przypominało jej o włamaniach. Wciąż nie może dojść do siebie i chce spędzić trochę czasu z dala od miasta. – A więc nie zatrzymano jeszcze tych złoczyńców! – odparł ojciec ze zgorszoną miną. – I wygląda na to, że pozostaną bezkarni. – Cóż to za czasy, kiedy wdowa nie może czuć się bezpiecznie we własnym domu – rzekł z westchnieniem ojciec. – Pani Hunter to dumna, ale uczynna kobieta. Cieszę się, że pozwoliła ci tu dziś przyjść. Obawiam się, że inna dama kazałaby ci natychmiast ze sobą jechać.
– Prosiła mnie też o kilka sprawunków – powiedziała Phoebe z uśmiechem. – No i dała mi pieniądze na bilet do Kingswell Inn, skąd mają mnie odebrać. – To dobrze – rzekł, ale raz jeszcze westchnął ciężko i pokręcił głową. – Nie martw się, tato. Pani Hunter mówiła, że z Glasgow jest tutaj niewiele ponad trzydzieści kilometrów. Będę mogła przyjeżdżać do ciebie na cotygodniowe widzenia. Pani Hunter jest dla mnie naprawdę bardzo dobra. – Ujęła jego dłoń, pogłaskała pomarszczoną, chłodną skórę i próbowała ją ogrzać. – Często też pyta o twoje zdrowie. – Och, moja droga! Tak bardzo żałuję! – W wyblakłych oczach pojawiły się niechciane łzy. – A teraz sama musisz radzić sobie w świecie. W dodatku musisz kłamać, żeby uniknąć skandalu. Nie możesz zdradzić tego, że jestem w więzieniu. Pani Hunter wciąż wierzy, że znalazłem się w szpitalu? Phoebe skinęła głową. – I tak musi zostać. Zwolniłaby cię, gdyby poznała prawdę. Zrobi wszystko, żeby uniknąć kolejnego skandalu. Biedna kobieta, wiele wycierpiała z powodu syna. – Znasz jej syna? O jakim skandalu mówisz? Przez chwilę myślał, patrząc przed siebie, jakby szare mury nie ograniczały jego widoku. Mijały chwile, a on w końcu opuścił wzrok i spojrzał na Phoebe tak, jakby podjął decyzję. – Nie lubię plotek, często są dziełem diabła i niewiele w nich prawdy, ale… – Urwał na chwilę, a Phoebe odniosła wrażenie, że ojciec szuka odpowiednich słów. – Lepiej będzie, jeśli dowiesz się, kogo spotkasz, zanim tam pojedziesz. Phoebe czekała na dalsze słowa z lekkim poczuciem niepokoju. – Moja droga – ojciec zaczął poważnym tonem. – Sebastian Hunter miał w swoim czasie opinię łajdaka. Dodam, że zasłużoną.
Mieszkał w Londynie i wydawał pieniądze ojca na hazard i kobiety. Stary Hunter bardzo się o niego martwił… Podobno to właśnie jego śmierć zmieniła Sebastiana, ale… kto to wie. – Sir Henry spojrzał w bok na współwięźnia zajmującego kąt celi i zniżył głos. – Mówiono o nim bardzo złe rzeczy – szepnął. – Co takiego? Ojciec potrząsnął głową, jakby nie chciał tego zdradzić. Po chwili ponownie westchnął. – Obiecaj, że będziesz się trzymać od niego z daleka. Wzruszyła ramionami, zdziwiona niepokojem w głosie ojca. – Oczywiście. Przecież jestem damą do towarzystwa pani Hunter. Pewnie zobaczę go raz czy dwa razy i to wszystko. – Jesteś zbyt młoda, moja droga, by wiedzieć, jak przebiegli potrafią być mężczyźni – odparł ponuro. – Tak więc spełnij moją prośbę i uważaj na siebie. – Tak, tato. Obiecuję. Sir Henry pokiwał z zadowoleniem głową, a potem zerknął na sakwojaż, który spoczywał u jej stóp. – Masz spory bagaż. Czy pani Hunter nie mogła zabrać go swoim powozem? Phoebe popatrzyła na wysłużoną skórzaną torbę, w której znajdowało się wszystko, co miała. – Ależ tato, przecież przyjedzie dopiero jutro. A ja musiałam wziąć swoje ulubione suknie – powiedziała i uśmiechnęła się przekornie. – Och, wy, kobiety, z tymi waszymi sukniami. – Ojciec potrząsnął głową. Phoebe zaśmiała się, ale oczywiście nie mogła powiedzieć prawdy. W rzeczywistości zostały jej tylko dwie suknie, sprzedała bowiem większość swoich rzeczy, by ojciec w więzieniu nie musiał pracować.
– Zapłaciłam strażnikowi nawet więcej niż trzeba, więc przez tydzień powinieneś mieć świece, koc, piwo i dobre jedzenie. W razie czego musisz się o to upomnieć. Sir Henry spojrzał na córkę z troską. – Ale czy ty sama masz dość pieniędzy? – Oczywiście. – Uśmiechnęła się. Nie chciała, by zauważył, że kłamie. – Poza tym tak niewiele potrzebuję. Przecież u pani Hunter mam wszystko, czego mi trzeba. – Dziękuję, moje dziecko. Co ja bym bez ciebie zrobił? Pod celą pojawił się strażnik i potrząsnął kluczami, co znaczyło, że czas wizyty dobiegł końca. – Pocałuj mnie na pożegnanie. Ucałowała ojca w ziemisty, chłodny policzek. – Przyjadę za tydzień, tato. Strażnik otworzył drzwi. Zawsze z trudem opuszczała ojca, zostawiając go samego w tej smutnej celi z kamienną posadzką, wilgotnymi ścianami i jednym zakratowanym okienkiem. – Będę czekał. I pamiętaj, co mówiłem o… o tym… – Nie skończył, ale Phoebe wiedziała, że chodzi jej o Sebastiana Huntera. – Tak, tato. – Skinęła głową. Następnie odwróciła się i z ciężkim sercem wyszła z celi. Przeszła korytarzem, nie oglądając się za siebie, i już po chwili znalazła się na zalanym słońcem, ruchliwym Trongate. Po prawej minęła hotel Tontine, ze stojącymi przed wejściem powozami pocztowymi, i poszła dalej zatłoczoną Argyle Street. Potem skręciła i weszła na nowy most, by po chwili znaleźć się po drugiej stronie rzeki
Clyde. Połowę pieniędzy od pani Hunter trzymała w sakiewce na następny tydzień. Resztę przekazała strażnikowi z Tolbooth. Wyszła na drogę, która prowadziła na południe na wrzosowiska. Phoebe przełożyła torbę do drugiej ręki i wzięła głęboki oddech. Czekała ją długa droga do Blackloch Hall. – Hunter, to ty, stary druhu? Nie widziałem cię całe wieki. Nie byłeś w Londynie od… – Lord Bullford urwał nagle, a na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. – Bardzo mi przykro z powodu twojego ojca. Hunter milczał i popatrzył zimno na przybyłych, najpierw na stojącego nieco dalej wicehrabiego Linwood, a następnie na Bullforda, który ściskał lewą dłonią jego ramię. Chrząknął i odezwał się: – Byłem z wizytą u Kelvina i spotkałem Linwooda. Pomyślałem, że moglibyśmy zajrzeć do Blackloch, skoro już tu jesteśmy. Wszyscy się o ciebie martwią. Zwłaszcza teraz… – Niepotrzebnie – przerwał mu Hunter i spojrzał raz jeszcze na nich obu z jawną niechęcią. – Poza tym goście nie są tu mile widziani. Zauważył, że Bullford lekko zmrużył oczy, ale nie dał się tak łatwo zniechęcić. – Kelvin zna świetne miejsce. Moglibyśmy się wyrwać… – Nie, nie moglibyśmy – przerwał mu Hunter w połowie zdania i wykonał wymowny gest ręką. – Stawki są dość wysokie, ale tamtejsze kobiety… – Bullford popatrzył przed siebie tęsknym wzrokiem. – Mówię ci, czysta rozkosz. Hunter zrobił krok i złapał Bullforda za klapy surduta, a następnie pchnął go mocno na ścianę. – Powiedziałem, nie.
Sebastian wyczuł, że Linwood stężał i zbliżył się o krok do niego. – Spokojnie, stary. – Na czole Bullforda pojawiły się krople potu. – Doskonale cię rozumiemy. – Za daleko się posuwasz, Hunter – wtrącił się Linwood. Sebastian puścił Bullforda i spojrzał mrocznym wzrokiem na wicehrabiego. – Naprawdę? Linwood ustąpił i cofnął się, Hunter tymczasem ruszył do miejsca, gdzie przywiązał swego karego konia. Rumak parsknął na widok pana, który odwiązał go i wskoczył na siodło. Odjeżdżając, Sebastian usłyszał jeszcze, jak Bullford mówi do Linwooda: „…jest jeszcze gorszy, niż słyszałem”. Lipcowy dzień był ciepły i suchy. Phoebe z uśmiechem przechodziła przez kolejne wioski znajdujące się na obrzeżach Glasgow. Nie było tu już takiego ruchu i zgiełku, otaczały ją wzgórza i pola, na których pasły się krowy. Powietrze stało się czystsze i świeższe, a krajobraz znacznie bardziej zielony. Czuła słodki zapach traw i wrzosów, słońce na plecach i lekki powiew wiatru na twarzy. Krok po kroku zbliżała się do Blackloch i okalających posiadłość wrzosowisk. Coraz rzadziej mijała domy, a coraz częściej pagórki, porośnięte krzakami pola, a także pastwiska, na których pasły się owce. Wokół panował spokój i cisza przerywane tylko pojedynczymi pobekiwaniami, bzyczeniem owadów i śpiewem ptaków. Owce odchodziły, gdy się do nich zbliżała, jakby nieprzyzwyczajone do widoku ludzi. Niebo było błękitne i bezchmurne, przesycone słonecznym światłem. Wszędzie latały pszczoły, niosąc pyłek z wrzosowiska do uli. Ptaki ćwierkały, przysiadając co jakiś czas w ciernistych krzakach głogu i janowca. Przez całą drogę minęły ją tylko dwa powozy. Im dalej szła, tym bardziej czuła się samotna i wyzwolona – jakby na świecie nie było już ludzi. O tym, że jest inaczej, przypominały
jej tylko dwie figurki jeźdźców, widoczne na horyzoncie. Zaczęła myśleć o synu pani Hunter i przestrogach ojca. Pomyślała o tych „bardzo złych rzeczach”, które opowiadano o dziedzińcu Blackloch, i aż zadrżała. Po chwili przełożyła torbę do drugiej ręki, gdyż zaczęła jej za bardzo ciążyć. Zatrzymała się i pomasowała bolącą rękę. „Jesteś zbyt młoda, by wiedzieć, jak przebiegli potrafią być mężczyźni”. Westchnęła, ponownie pomyślała o występnym panu Hunterze i dreszcz przebiegł jej po plecach. Wyobraziła go sobie: wielkiego, groźnego, ze złowieszczym uśmiechem i czerwoną od nadużywania alkoholu twarzą. Mieszkał sam, z dala od wszystkich. Duszę miął czarną jak najczarniejszy diabeł. Nic dziwnego, że matka go wydziedziczyła. Phoebe znowu zadrżała, a potem złajała się w duchu za zbyt pochopny osąd. Przeszła jeszcze dwa kilometry i zatrzymała się przy przełazie na pole. Torbę postawiła na trawie, sama zaś z ulgą usiadła na drewnianych schodkach. Zaczęła rozcierać i rozmasowywać ręce, starając się pozbyć pręg po paskach. Następnie poluzowała wstążki od czepka i zsunęła go z głowy, by się ochłodzić. Dopiero wtedy oparła się o ogrodzenie. Była zupełnie sama, otaczała ją tylko pełna spokoju sceneria. Postanowiła chwilę odpocząć. Trawy stłumiły odgłosy kopyt i Phoebe późno odkryła, że ktoś się zbliża. Zaalarmowało ją dopiero pobrzękiwanie uprzęży oraz rżenie koni. Nie była sama. Dwadzieścia metrów od niej zatrzymali się dwaj mężczyźni. Nawet gdyby nie mieli chust na twarzach i zsuniętych na czoło starych, postrzępionych kapeluszy, i tak domyśliłaby się, że nie są to dżentelmeni, tylko miejscowi rabusie. Mężczyźni zeskoczyli z siodeł i ruszyli w jej stronę. Phoebe wstała gwałtownie. Próba ucieczki na nic by się nie zdała. Bandyci byli już blisko, a ona wiedziała, że im nie ucieknie, zwłaszcza z ciężką torbą podróżną. Podniosła
sakwojaż i spojrzała na nich groźnie. – No, no, co tutaj mamy? – odezwał się wyższy z mężczyzn, z czarną chustą na twarzy. Mówił z akcentem typowym dla biedoty z Glasgow. Chociaż nie widziała ich twarzy, odniosła wrażenie, że obaj są młodzi. Może wskazywał na to tembr ich głosów, a może sposób, w jaki się poruszali. Obaj nosili znoszone skórzane spodnie do jazdy i takież same kurtki. Ich koszule dawno nie były prane, a długie buty pokrywał kurz. – Pannę, co pomocy potrzebuje – odpowiedział drugi, z twarzą osłoniętą czerwoną chustą. – Poradzę sobie sama. Bardzo panom dziękuję – rzekła pewnie Phoebe. – Chciałam trochę odpocząć przed dalszą podróżą. – Ach tak? – zapytał ten w czarnej chuście. – Ta torba na cienżkom wygląda. – Wręcz przeciwnie. Ta torba wcale nie jest ciężka. Prawie nic w niej nie ma. – Phoebe posłała im pełne niepokoju spojrzenie i schowała sakwojaż za plecami. – Nie no, nalegamy. Nie lubimy z kumplem patrzeć, jak panny się menczom, co? – zwrócił się do kolegi. – Nie lubimy – potwierdził ten drugi i ruszył w jej stronę. Rabusie nie zamierzali ukrywać, kim tak naprawdę są. – No dalej, oddawaj – dodał tamten po chwili. Phoebe ścisnęła mocniej skórzaną rączkę. Serce biło jej gwałtownie, a ona sama nie wiedziała, co robić. – No już – dodał drugi i też się do niej zbliżył. Phoebe uniosła w górę brodę. Była zła, że można ot tak kogoś bezkarnie obrabować w biały dzień. W dodatku widziała, że obaj są rozbawieni całą sytuacją, co jeszcze podsycało jej wściekłość.
– Nie oddam – powiedziała, mrużąc oczy. – I zapewniam, że nie mam nic, co mogłoby panów zainteresować. Chyba że kobiece ubrania… Bandyta z czarną chustką zaśmiał się krótko, zaś ten drugi wyjął pistolet i wycelował prosto w jej pierś. – Radzem usłuchać – warknął. – Jim – odezwał się ten pierwszy, który był najwyraźniej hersztem. – Nie bońdź niecierpliwy. Som inne sposoby, żeby przekonać panne. – A potem zwrócił się do Phoebe ze złowrogim uśmiechem: – Proszem wybaczyć koledze. Nachalnie mierzył ją wzrokiem, a potem zatrzymał spojrzenie na ustach. Phoebe poczuła mrowienie na plecach. Nagle zrozumiała, że musi oddać torbę, i rzuciła im ją wprost pod nogi. Bandyta w czarnej chustce uniósł ją i zważył w dłoni. – Za cienżka dla takiego chucherka – mruknął, a ona poczuła, że uśmiecha się pod chustką, i przestraszyła się jeszcze bardziej. – Przeszukaj joł – rzucił do kolegi, ale sam nie spuszczał oczu z Phoebe. – Nie możemy dopuścić, żeby chodziła z tak cienżkim bagażem. Jim, jak nazwał go drugi bandyta, szybko otworzył sakwojaż i zaczął wprawnie przeszukiwać wnętrze. Wiedziała, że nie znajdzie nic poza ubraniami i paroma przyborami toaletowymi. Na szczęście, sakiewka z pieniędzmi spoczywała w kieszeni jej sukni. Phoebe spojrzała ze wzgardą na bandytów. – Nie mam pieniędzy czy klejnotów, jeśli o to wam chodzi. – To prawda, nic tu nie ma – mruknął Jim i splunął na drogę. – Sprawdź jeszcze – polecił bandyta w chustce. – Przecie widać, że to prawdziwa dama.
Musi mieć co cennego. Jim wyrzucił wszystko z torby i przeciął podszewkę, jednak i to nic nie dało. – Nic – oznajmił i splunął. Phoebe modliła się o jakiś powóz, rozglądała się nerwowo, ale nikogo nie dostrzegała. – Przecież mówiłam – rzekła z westchnieniem. – Pozwolicie panowie, że udam się w dalszą drogę. Trzymała głowę wysoko i mówiła pewnym tonem, chociaż cała drżała, a serce biło jej mocno. Zrobiła krok w kierunku torby. – Nie tak szybko. – Bandyta w czarnej masce chwycił ją i objął w pasie. – Za przejazd to drogo trzeba zapłacić myto, a skoro nie masz pieniendzy i klejnotów, to… – Spojrzał na stanik jej zakurzonej sukni, a potem jeszcze niżej i dopiero wtedy przeniósł wzrok ponownie na twarz. Przez ciało Phoebe przeszła fala zimna. – Nic wam nie dam i muszę już iść – powiedziała z uporem. Bandyta zaśmiał się, słysząc te słowa. – Masz, masz. – Raz jeszcze przyjrzał się Phoebe. – To bendzie całus. Taka jest moja cena. Bandyta pociągnął ją mocniej ku sobie, poczuła odór potu i kwaśnego piwa. Usłyszała, jak Jim zachichotał gdzieś z boku. – Nie masz co sie wstydzić. Nikogo tu nie ma. – Jak pan śmie? Proszę mnie natychmiast puścić! – Prosisz, mała. – Bandyta ściągnął czarną maskę i uśmiechnął się, ukazując przebarwione, brudne zęby. Phoebe starała się nie wpaść w panikę. Była przerażona i nie wiedziała, co robić. Popatrzyła więc na niego tak, by wiedział, jak bardzo się nim brzydzi. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia, a kiedy jeszcze usłyszała szyderczy śmiech, kopnęła go swoim solidnym
butem. W tym momencie odechciało mu się śmiać. Zaklął głośno i rozluźnił uścisk na tyle, że zdołała mu się wyrwać, a następnie wzięła suknię w dłonie i zaczęła uciekać, nie zważając na torbę i jej zawartość. Bandyta zbyt prędko doszedł do siebie. Już po chwili usłyszała jego pospieszne kroki. Phoebe biegła, ile sił w nogach. Czuła, że za chwilę serce wyskoczy jej z piersi, ale mężczyzna był zbyt szybki. Przebiegła najwyżej sto metrów, zanim ponownie ją złapał. – Nie tak szybko – syknął. – Jeszcze nie skończyliśmy. – Puść mnie, ty bandyto! – Bandyto? – Przyciągnął ją mocno do siebie i poczuła na twarzy jego kwaśny oddech. Na oślep waliła rękami, wierzgała nogami i krzyczała, gdy naraz usłyszała tętent końskich kopyt, który z każdą sekundą stawał się coraz wyraźniejszy. Przestała bić na oślep i popatrzyła w stronę zbliżającego się samotnego jeźdźca. Na wzgórzu dostrzegła wielkiego karego konia, a na nim czarną sylwetkę jeźdźca. Wyglądał ponuro i stanowił olbrzymi kontrast ze słońcem i zielenią krajobrazu. Mężczyzna jechał szybko, poły jego surduta unosiły się i łopotały na wietrze, a on sam wyglądał niczym diabeł. Bandyta trzymał ją mocno i zaciągnął do miejsca, gdzie stał jego kompan. Obaj ściągnęli chustki tak, żeby nie można było powiedzieć, iż zasłaniają twarze. Jim wykręcił Phoebe rękę i poczuła z boku coś ostrego. – Jedno słówko, a pchne nożem. Zrozumiano – syknął Jim. Skinęła głową i patrzyła, jak bandyta z czarną chustką robi krok do przodu, żeby ich zasłonić. Pewnie liczył na to, że jeździec minie ich i pojedzie dalej.
Miała nadzieję, że jeździec zauważył, co się dzieje. Błagam, niech się zatrzyma! – modliła się w duchu. I wtedy mężczyzna osadził gwałtownie konia tuż przed nimi. Phoebe przyjrzała mu się dokładnie. Nie, to nie był diabeł, ale najprawdziwszy dżentelmen. – Zostawcie tę kobietę i idźcie swoją drogą – powiedział Hunter spokojnie, ale tonem nieznoszącym sprzeciwu. – To moja żona, panie. Trocheśmy sie posprzeczali. Zerknął na leżący na ziemi czepek, przyjrzał się mężczyznom z chustkami wokół szyi, a potem spojrzał na kobietę, a właściwie dziewczynę, jak ocenił. Była bardzo młoda. Miała bujne, rude włosy, które pięknie lśniły w słońcu. Musiał też przyznać po stroju, że ma bardzo dobry gust, wskazujący na osobę dobrze urodzoną. Wpatrywała się w niego, błagając wzrokiem o pomoc. Od razu odgadł, co jej grozi. Zsiadł z konia. – Nie jest twoją żoną. Powtórzę więc ostatni raz. Zostawcie ją i odjedźcie swoją drogą… panowie. Napastnicy wymienili spojrzenia, jakby nie dowierzali własnym uszom i szukali nawzajem potwierdzenia. – Jak pan uważa – powiedział wyższy bandyta i pchnął dziewczynę w jego kierunku, jednocześnie sięgając po pistolet. Nie zdążył. Hunter uderzył zbira tak mocno, że tamten ukląkł. Poprawił jeszcze kopniakiem, żeby na pewno się nie podniósł, ale w tym samym momencie dostrzegł błysk ostrza w powietrzu. Zablokował uderzenie ręką, wytrącając nóż z ręki napastnika. Drugi rzezimieszek natarł na niego pięściami. Hunter zrobił krok w jego kierunku, nawet nie podnosząc rąk. Niemal nie poczuł ciosu sierpowego na policzku, ale kiedy oddał, bandyta uniósł się w powietrze i wylądował co najmniej dwa kroki dalej.
Wyższy mężczyzna, który zdążył już dojść do siebie, popatrzył błagalnie na Huntera. – Błagam, niech pan nas puści – jęknął. – Nic byśmy pannie nie zrobili. Prosze, to sakiewka. Tamten wyjął z kieszeni woreczek z monetami, a Phoebe popatrzyła ze zdziwieniem, zastanawiając się, kiedy ją wziął. – Rzuć do mnie – rozkazał Hunter. Bandyta posłuchał go, Sebastian złapał ją w locie, a następnie pokazał dziewczynie. Była blada i przestraszona, ale spokojna i zachowywała się zupełnie przytomnie. Inna kobieta na jej miejscu z pewnością wpadłaby w histerię, tymczasem ona podniosła nóż i stała gotowa do walki, na wypadek gdyby okazało się to konieczne. Hunter wciąż spoglądał na napastników groźnie, ale na ten widok w jego oczach zapłonęły wesołe iskierki. – To pani? – zwrócił się do Phoebe, podając sakiewkę. Odprężyła się nieco i skinęła głową. Bandyta zapewne okradł ją podczas krótkiej szarpaniny, pomyślała. Dżentelmen w czerni warknął coś do bandytów, którzy pokornie zaczęli pakować rzeczy Phoebe do jej podróżnej torby. Hunter poruszył się, dopiero kiedy skończyli i postawili torbę u jego stóp. – Dokąd pani zmierza? – zapytał oschłym tonem, dosiadając konia. Phoebe popatrzyła niepewnie, a potem przeniosła wzrok na skruszonych bandytów. – Do Kingswell Inn. Tak, pomyślał Hunter, ta kobieta niewątpliwie pochodzi z klasy wyższej. Świadczył o tym nie tylko jej czysty akcent, ale też i zachowanie. Poczuł coś dziwnego, jakby poruszenie serca; coś, co od dawna było mu obce. Poprowadził parę kroków konia i zatrzymał go przed młodą
damą. Hunter wyciągnął dłoń w jej stronę. Zawahała się i zagryzła wargę, jakby nie wiedziała, co robić. – Proszę się dobrze zastanowić. Chce pani jechać do Kingswell czy zostać tutaj? – Wiedział, że jego głos zabrzmiał zimno i wyniośle, ale wcale o to nie dbał. Dziewczyna milczała, ale kiedy już miał odjechać, zatrzymała go. – Proszę oprzeć stopę o strzemię – polecił, a sam bez najmniejszego wysiłku wciągnął ją na konia. Zanim usadowił ją bokiem na siodle, Phoebe zdążyła jeszcze spojrzeć mu w oczy. Natychmiast tego pożałowała, gdyż zatrzymali to spojrzenie na dłużej. Oboje bowiem poczuli jakieś dziwne przyciąganie. Hunter pierwszy zdołał odwrócić wzrok. Obiecał sobie, że już skończył z uwodzeniem niewinnych kobiet, i nie chciał do tego wracać. Dlatego właśnie nie patrząc na nią dłużej, wcisnął sakwojaż w jej dłonie, poruszył się na siodle i cmoknął na Ajaksa, który ruszył stępa. – Nic pani nie zrobili? – spytał po chwili nieco cieplejszym tonem. Phoebe poczuła, że jej serce nagle zaczęło bić szybciej. – Nie, nic – odparła. – W samą porę przyszedł mi pan z pomocą. Bardzo dziękuję. Uśmiechnęła się, by ukryć zdenerwowanie. Sięgnęła po chusteczkę, którą mu podała. Zmarszczenie brwi nie osłabiło w niczym wrażenia, jakie na niej zrobił, ale pozwoliło jej przez chwilę nie myśleć o tym, jak bardzo jest poruszona. Jej serce wciąż biło szybko, a policzki miała zaróżowione, choć mogła to tłumaczyć niecodziennością całej sytuacji. Słońce rozświetliło jego ciemne włosy i podkreśliło jasność cery. Ciemne brwi tworzyły łuki nad oczami w kolorze szmaragdów. Nieznajomy przypominał jej jednego z greckich bogów, którego widziała w książce ojca. Miał wyraźny, lekko wysunięty do przodu podbródek, pełne, zmysłowe usta i prosty, bardzo męski nos. Na jednym z wysokich policzków znajdowało się niewielkie rozcięcie ze śladami
krwi. Phoebe czuła wokół tego mężczyzny dziwną aurę mroku i tajemnicy, ale mimo to wiedziała, że jest przy nim bezpieczna. W dodatku nie mogła oderwać od niego wzroku… – Ma pan krew na policzku. Wysunęła dłoń, a on przyjął bez słowa chusteczkę i wytarł policzek. Następnie włożył ją do kieszeni swojego surduta. Phoebe czuła ciepło jego ciała. Mężczyzna niemal ją obejmował, choć posadził ją bokiem tak, by ich ciała się nie stykały. Być może nie zależało mu na podziękowaniach, ale Phoebe była dobrze wychowana i wiedziała, co powinna teraz zrobić. – Chciałam wyrazić panu moją głęboką wdzięczność. – Ucieszyła się, że jej głos brzmi tak spokojnie. – Nie wiem, czy sama bym sobie z nimi poradziła. – Ale ja wiem – powiedział mężczyzna. Kiedy na niego spojrzała, nie dostrzegła na twarzy kpiny. Wręcz przeciwnie, mężczyzna skinął lekko głową, przyjmując podziękowanie. – Ci ludzie chcieli mnie obrabować, a ten wyższy skraść mi jeszcze pocałunek. – Sądzę, że na tym by się nie skończyło – odparł, zachowując całkowitą powagę. Mówił bardzo silnym, dźwięcznym głosem i Phoebe poczuła na twarzy jego oddech. Był bardzo blisko, zdecydowanie zbyt blisko… Popatrzyła mu w oczy, pragnąc się upewnić, czy dobrze go rozumie. Widziała teraz wyraźnie ich szmaragdową głębię, a także mocno zaznaczone brwi. Głos uwiązł jej na moment w gardle. – Jeśli nie chce się pani o tym przekonać, radzę nie podróżować więcej samotnie tą drogą – dodał znacząco i przyspieszył tak, że nie mogli już rozmawiać.
Kiedy koń przeszedł w galop, Phoebe chwyciła się lewą ręką łęku, a prawym ramieniem jeszcze mocniej przycisnęła do ciała torbę. Mężczyzna chwycił ją mocniej za talię; prawą pierś miała wciśniętą w jego tors, a ich uda teraz się stykały. Serce znów przyspieszyło jej gwałtownie i to nie z powodu jazdy, chociaż wielki czarny koń jadący z taką prędkością mógł przestraszyć każdego. Przestała racjonalnie myśleć. Jazda dłużyła jej się nieskończenie, gdyż skupiała się na każdym jego ruchu, każdym dotknięciu. Zatrzymali się dopiero w zajeździe. Wokół rozpościerały się bezkresne, ponure wrzosowiska. Powietrze wydawało się chłodniejsze, wiał mocniejszy wiatr i śpiewało mniej ptaków. Otaczała ich niemal całkowita cisza. Kiedy pomógł Phoebe zejść i spojrzała w górę, żeby mu podziękować, słowa znowu uwięzły jej w gardle. Mężczyzna wpatrywał się w nią tak intensywnie jak nikt dotąd. Niemal czuła na skórze dotyk jego wzroku. Czas jakby się zatrzymał, a między nimi zaiskrzyło. Nie wiedziała, co się z nią dzieje i dlaczego tak gwałtownie na niego reaguje. W końcu nieznajomy odwrócił wzrok i bez słowa odjechał. Opuszczając dziedziniec, nawet się nie obejrzał, a potem zobaczyła, jak puścił konia cwałem przez falujące od wiatru wrzosowisko. Phoebe stała w zakurzonych podróżnych butach i poszarzałej niebieskiej sukni. W dłoni wciąż ściskała rączkę podróżnej torby. W końcu niewielka figurka zlała się z horyzontem, a ona wypuściła głośno powietrze, chociaż wcześniej nie zdawała sobie sprawy z tego, że wstrzymuje oddech. Przypomniała sobie, że mężczyzna się nie przedstawił i nie zapytał jej o nazwisko. Odwróciła się z westchnieniem i podeszła do ławeczki ustawionej pod kamiennym murem. Zegar, wiszący przed wejściem do zajazdu, wskazywał wpół do siódmej. ROZDZIAŁ DRUGI Zachodzące słońce ozłociło swoim blaskiem rozciągające się jak okiem sięgnąć
wrzosowisko. Sebastian Hunter stał bez ruchu przed wielkim oknem w swoim gabinecie w Blackloch Hall i patrzył przed siebie. Wiatr poruszył ciężkie bordowe zasłony. Stojący na kominku zegar wybił dziewiątą. Zakręcił kieliszkiem brandy, a następnie wypił łyk, ciesząc się bogatym smakiem. Tylko jednym uchem słuchał Jeda McEwana siedzącego po drugiej stronie biurka, choć Jed czuł, że ma obowiązek przedstawić wyczerpujący raport o stanie majątku. Sebastian jednak myślał o wydarzeniach minionego dnia, o spotkaniu z Bullfordem i Linwoodem w Glasgow, a przede wszystkim o pięknej nieznajomej, którą uratował z rąk bandytów. Bezwiednie włożył dłoń do kieszeni surduta i dotknął białej chusteczki ze śladami krwi. – Dobrze. To wszystko, jeśli idzie o sprawy związane z majątkiem. Musimy jeszcze omówić doroczny wyjazd pracowników nad morze. Wybierzesz się z nami, Hunter? Ton, jakim McEwan zadał to pytanie, wskazywał, że oczekuje odpowiedzi. – Co? Tak, oczywiście. Coroczne wyjazdy z pracownikami stanowiły tradycję w ich rodzinie i Sebastian postanowił być jej wierny, choć wcale nie miał na to ochoty. – Wobec tego omówiliśmy już wszystko. Hunter wziął butelkę, żeby dolać McEwanowi brandy, ale przyjaciel pokręcił głową i zakrył kieliszek dłonią. – Dziękuję, ale już wystarczy. – Mairi robi ci wymówki? – spytał, dolewając sobie. – Nie, ale już powinienem wracać. – McEwan uśmiechnął się na myśl o żonie, a Hunter poczuł lekkie ukłucie zazdrości. Jednak ciemności, które panowały w jego duszy, nie pozwalały na to, by obdarzyć jakąś kobietę uczuciem. – Wieczorem przyjeżdża do nas mój ojciec.
Sebastian mimowolnie zacisnął usta i znowu obrócił się w stronę okna, by przyjaciel nie mógł tego zauważyć. Przez otwarte okno w lekkim szumie wiatru od wrzosowiska dało się słyszeć turkot jakiegoś odległego powozu. Hunter zmrużył oczy i wychylił się. Przez chwilę obserwował wijącą się jedną jedyną drogę, która biegła do Blackloch. – Kto, do diabła? – zaczął, przypominając sobie Bullforda i Linwooda. – Ach, przepraszam, miałem ci powiedzieć wcześniej, ale było tyle spraw… – McEwan pospieszył z wyjaśnieniami. – Po prostu zapomniałem. To zapewne dama do towarzystwa twojej matki, panna Phoebe Allordyce. Pani Hunter wysłała Jamiego z kolaską, żeby odebrał ją z Kingswell Inn. Hunter zmarszczył brwi. Nie wiedział, że matka ma damę do towarzystwa. Prawdę mówiąc, niespecjalnie interesował się jej życiem w Glasgow. Nie miał też pojęcia, dlaczego zdecydowała się tutaj przyjechać, zwłaszcza po ich ostatnim spotkaniu. Patrzył na drogę i zmierzającą do Blackloch kolaskę. Przez chwilę zastanawiał się, kim jest owa dama do towarzystwa: jest stara czy młoda, ładna czy pospolita? Pokręcił głową, przywołując się do porządku. Kiedyś mogło to mieć dla niego znaczenie, ale w tej chwili zupełnie go to nie obchodziło. Ani to, jaka jest, ani to, czym się zajmuje. Hunter odwrócił się od okna, spojrzał na zarządcę i powiedział: – Wszystko jedno. Zupełnie mnie to nie interesuje. McEwan pozostawił te słowa bez komentarza. Podszedł do drzwi i chwycił klamkę. – Zatem do jutra – powiedział. – Do jutra – odparł Sebastian i wbrew swej woli raz jeszcze zerknął przez okno. – To właśnie jest Blackloch, proszę pani – powiedział z kozła młody lokaj i wskazał batem masywny budynek. – A zaraz obok po lewej stronie samo Black Loch, prywatne jezioro
pana Huntera, którego nazwę nosi dom i wrzosowisko. Phoebe zmrużyła oczy. Budowla wydała jej się potężna, wielka jak pałac. Wyglądała też dość ponuro na tle zachodzącego słońca. Tuż obok dostrzegła ciemne wody jeziora. Kolaska wzięła zakręt i wąska do tej pory droga stała się szersza, równiejsza i wiodła już do samego domu. Trudno było powiedzieć, gdzie kończyło się wrzosowisko, a zaczynała posiadłość. Nie było muru, żywopłotu czy ogrodu. Dom rósł w oczach. Był naprawdę wielki i przypominał zamek. Miał nawet wieże, które wyglądały na obronne, oraz blanki. Gdy się zbliżyli, Phoebe rozpoznała miejscowy ciemny wulkaniczny kamień, z którego go zbudowano. Wszystkie okna były ciemne. W żadnym nie dostrzegła choćby płomienia świecy. Wokół panowała cisza, nie słychać było nawet ptaków. Miejsce wyglądało na opuszczone. Przejechali boczną bramą i znaleźli się na dziedzińcu przed stajnią na tyłach domu. Lokaj pomógł jej zejść, a następnie wziął jej torbę. – Bardzo dziękuję – powiedziała niepewnie. Rozejrzała się dookoła. Dom wyglądał jak z jednego z gotyckich romansów pani Hunter. Nic dziwnego, że ona sama zdecydowała się przenieść do Glasgow. Chłopak popatrzył na nią tak, jakby spodziewał się jakiegoś komentarza. – To naprawdę… niezwykły budynek – rzekła w końcu, bo nic lepszego nie przychodziło jej do głowy. Jamie skinął głową, a następnie poszedł przodem, pokazując drogę. Phoebe wzięła głęboki oddech i ruszyła za nim. I znowu zaskoczyła ją ta cisza, w której tak wyraźnie słychać było odgłosy ich kroków na żwirowej alejce. Daleko z dachu dobiegło ich krakanie samotnej wrony. Kątem oka dostrzegła, jak czarny ptak odlatuje w stronę wrzosowiska, i nagle pomyślała o mężczyźnie, przed którym przestrzegał ją ojciec – o Sebastianie Hunterze – i znowu dreszcz
przebiegł jej po plecach. Musiała wziąć głęboki oddech i zebrać całą odwagę, by przekroczyć próg Blackloch Hall. Phoebe spotkała się z panią Hunter dopiero następnego dnia rano, w bawialni, która jej zdaniem wyglądała raczej jak sala rycerska średniowiecznego zamku. Wisiał w nim wielki żyrandol z kutego żelaza, a na jego obręczy stało dużo świec. Phoebe poczuła zapach pszczelego wosku, który w dziwny sposób dodał jej otuchy. Kamienne ściany zdobiły wyblakłe tapiserie, przedstawiające łowy, ale na kamiennej posadzce nie było żadnego dywanu. Wielki kominek zajmował większą część ściany po lewej stronie, a przed nim stały krzesła. Na palenisku leżało drewno, ale nikt tu chyba od dawna nie palił, bo w całym pomieszczeniu było zimno. Z trzech wielkich okien z szybkami łączonymi ołowiem rozciągał się wspaniały widok na wrzosowisko. Wystrój wnętrza był niejednolity stylistycznie. Składały się na nie dwa włoskie pozłacane taborety, prosta, ale praktyczna biblioteczka i pozłacany orzeł w nieokreślonym stylu, który wraz z marmurowym blatem, opierającym się na jego skrzydłach, tworzył stolik do gry. Trochę przypominało to neoklasyczne linie Sheratona, a na samym blacie ułożono szachownicę z jaśniejszych i ciemniejszych kawałków marmuru z figurkami do gry z hebanu i kości słoniowej. W komnacie była jeszcze wielka zielona sofa i stojące po jej obu stronach fotele od kompletu, a w rogu stała zbroja. Pani Hunter usadowiła się na sofie i nadzorowała przygotowywanie herbaty. Patrzyła uważnie, kiedy Phoebe dodawała mleko i cukier do dwóch pięknych porcelanowych filiżanek. – Jak czuje się twój ojciec, Phoebe? – Trochę lepiej, dziękuję – odparła z poczuciem winy. – No, to już coś. – Pani Hunter uśmiechnęła się, a następnie wzięła spodeczek wraz z filiżanką. – Załatwiłaś wszystko to, o co cię prosiłam przed wizytą w szpitalu? – Tak, proszę pani. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Pani Montgomery przyśle
zaproszenie tutaj, a nie na Charlotte Street. Oddałam książki panom Hudsonowi i Collierowi oraz pani Murtrie. Jak pani przypuszczała, buty nie były jeszcze gotowe, ale szewc obiecał, że skończy je do końca tygodnia. – Bardzo dobrze. – Odebrałam też puder od doktora Watta – ciągnęła Phoebe. – I przekazałam wszystkim osobom z listy, że najbliższy miesiąc spędzi pani w Blackloch Hall. Byłam też na poczcie. – Doskonale. – Pani Hunter skinęła z aprobatą głową. – A jak podróż? – Przebiegła bez problemów – skłamała, opuściwszy wzrok na filiżankę z herbatą, by nie patrzeć na pracodawczynię. – W powozie nie było zbyt tłoczno? – Nie. Miałam dużo szczęścia. – To jedno przynajmniej było prawdą. Jak żywi stanęli jej teraz przed oczami obaj bandyci i ciemnowłosy mężczyzna o zimnych, szmaragdowych oczach. Zadrżała na to wspomnienie. Łyżeczka wypadła jej z dłoni i zadźwięczała o kamienną posadzkę. Phoebe odstawiła spodeczek z filiżanką na stolik i schyliła się, by ją podnieść. – Wysłałabym po ciebie Johna, ale nie chciałam zostać na tym odludziu bez powo… – Urwała gwałtownie, gdyż otworzyły się drzwi i ktoś wszedł energicznie do bawialni. – Sebastianie, cóż za zaszczyt – powiedziała pani Hunter tak jadowitym tonem, że Phoebe poczuła się zaskoczona. – Przepraszam, mamo, że nie przywitałem się z tobą wczoraj, ale w Glasgow zatrzymały mnie ważne sprawy. – Głos mężczyzny był głęboki i czysty i… dziwnie znajomy. Phoebe zamarła i ścisnęła mocno łyżeczkę. Serce zaczęło łomotać jej w piersi. Nie, wykluczone, pomyślała, to nie może być on. Podniosła się wolno i obróciła w stronę owego wcielenia zła.
Słuch jej jednak nie mylił. Sebastian spojrzał na pannę do towarzystwa i nie wierzył własnym oczom. Wydawało mu się jeszcze przed chwilą, że matka jest sama w pokoju, gdy nagle zobaczył płomiennowłosą dziewczynę, którą zostawił wczoraj przed Kingswell Inn. Była blada i rozchyliła wargi jak wyrzucona na brzeg ryba. Patrzyła szeroko otwartymi oczami, zdziwiona równie mocno jak on. Zdziwiona, ale i przerażona… Hunter podszedł do matki i ucałował ją chłodno w policzek. Przyjęła ten gest z wyraźną niechęcią. Dlaczego, wobec tego, w ogóle zdecydowała się tutaj przyjechać? – zastanowiła się Phoebe. Przecież wcale jej nie zapraszał. – Sebastianie, pragnę ci przedstawić moją towarzyszkę – powiedziała uprzejmym, ale zimnym tonem. – Panna Phoebe Allordyce. Przyjechała tu wczoraj ostatnim powozem pocztowym. Moja droga, to mój syn, Sebastian Hunter. Ostatnie słowa wypowiadała z wyraźną niechęcią. – Bardzo mi miło – rzekła panna Allordyce głosem nasączonym wyraźnym niepokojem, który Sebastian od razu wyczuł. – Mnie również, panno Allordyce. No tak, pomyślał Hunter. Dziewczyna zdecydowała się zatrzymać pieniądze, które matka dała jej na powóz. Stąd brał się cały ten niepokój. Bała się, że ją zdradzi. Zauważył też, że ma na sobie tę samą suknię co wczoraj, chociaż zniknął z niej cały podróżny brud i kurz. Musiała ją umyć i wysuszyć w ciągu nocy. Włosy miała teraz starannie uczesane i spięte, ale lśniły tym samym niezwykłym blaskiem. Popatrzył jeszcze na prosty nosek i pełne wargi. Pamiętał też różany zapach, a także pożądanie, które poczuł na jej widok i nad