mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Mead Richelle - Czarna Łabędzica 1 - Córka burzy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Mead Richelle - Czarna Łabędzica 1 - Córka burzy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 17 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 377 stron)

Mead Richelle Czarna Łabędzica 01 Córka burzy Jest seksowna i niebezpieczna. Niepokonana w obliczu zła i bezradna wobec niepokojącej przepowiedni… i nieziemskiej namiętności. Eugenie Markham zarabia na życie wypędzaniem duchów i innych pozaziemskich szumowin nawiedzających świat śmiertelników. Teraz musi odnaleźć nastolatkę uprowadzoną w zaświaty. I staje się celem najgroźniejszych paranormali. Wprawdzie posługuje się z równą wprawą różdżką jak pistoletem, ale potrzebuje sojuszników – i znajduje ich: w uwodzicielskim czarowniku i olśniewająco przystojnym zmiennokształtnym. Lecz żaden z nich nie ocali jej przed największym niebezpieczeństwem - jakie kryje się w samej Eugenie. I w mrocznych mocach, które budzą się w niej do życia…

Widziałam już dziwniejsze rzeczy niż nawiedzony but, ale nie było ich wiele. Wyrób Nike, model Pegasus w łagodnych odcieniach szarości, bieli i pomarańczowego, stał spokojnie na biurku w gabinecie. But miał lekko poluzowane sznurowadła i przybrudzoną przyklejonym błotem podeszwę. Dla ścisłości: lewy but. Ja tymczasem byłam ubrana w płaszcz do kolan, który skrywał glocka kaliber 22 naładowanego nabojami z czegoś mocniejszego niż zwykła, legalna stal. Zapasowy wkład ze srebrnymi kulami spoczywał w kieszeni płaszcza. Na moim drugim biodrze znajdowała się pochwa z dwoma obosiecznymi sztyletami athame - jeden miał srebrne ostrze, a drugi żelazne Różdżkę trzymałam zatkniętą za pas; była wykonana z ręcznie rzeźbionego dębu i naładowana tyloma zaklęciami perełkami, że prawdopodobnie dałabym radę wysadzić nimi biurko w kącie. Stwierdzić, że byłam trochę za bardzo odstawiona, to byłoby pewne niedopowiedzenie. - W takim razie dlaczego sądzi pan, że pana but jest... hm... nawiedzony? - zapytałam, usiłując przybrać możliwie neutralny ton. Brian Montgomery, facet pod czterdziestkę, łysiejący, ale kompletnie jeszcze niepogodzony z tym faktem, zmierzył but nerwowym wzrokiem, po czym oblizał wargi. - Ciągle mnie przewraca, jak biegam. Za każdym razem. Poza tym sam się przestawia. To znaczy nigdy właściwie nie

widziałem, jak to robi, ale... no wie pani, na przykład zdejmuję buty przy drzwiach, a kiedy wracam, to ten właśnie znajduję pod łóżkiem czy gdzie indziej. A czasami... Czasami, gdy go dotykam, jest strasznie zimny... taki zimny jak... - Brian długo poszukiwał dobrego porównania, ale w końcu wybrał największy banał. - Jak lód. Przytaknęłam i bez słowa spojrzałam znowu na but. - Proszę posłuchać, panno... Odylio... czy jak tam pani się nazywa. Ja nie zwariowałem. Ten but jest nawiedzony. Zły. I musi pani coś z tym zrobić. Mam przed sobą start w maratonie, a do tej pory te buty przynosiły mi szczęście. Poza tym nie były zbyt tanie. To inwestycja. Brzmiało to dziwnie - a kiedy ja mówię, że coś jest dziwne, to to naprawdę coś znaczy - ale chciałam sprawdzić, co jest grane, skoro już tu się znalazłam. Sięgnęłam do kieszeni płaszcza - do tej, w której nie trzymałam amunicji - i wyciągnęłam wahadełko. Używałam prostego modelu, wykonanego z cienkiego srebrnego łańcuszka i niewielkiego kryształu kwarcu. Przeplotłam koniec łańcuszka przez palce i wyciągnęłam wyprostowaną dłoń. Przez chwilę trzymałam ją nad butem. Oczyściłam umysł, starając się nie kierować ruchem wahadła. Chwilę później kryształ sam z siebie zaczął się kołysać. - No niech mnie - wymamrotałam, wpychając wahadełko z powrotem do kieszeni. - W tym bucie naprawdę coś jest. - Odwróciłam się do Montgomery'ego z miną zdolnej do wszystkiego twardzielki, bo klienci z jakichś przyczyn zawsze czegoś podobnego oczekiwali. - Najlepiej byłoby, gdyby opuścił pan to pomieszczenie. Chodzi o pana bezpieczeństwo. Nie była to do końca prawda. Po prostu klienci pętający się pod nogami bardzo mnie irytowali. Zadawali głupie pytania, robili jeszcze głupsze rzeczy i przez to wszystko zagrażali bardziej mnie niż sobie. Brian nie zamierzał się ociągać. Ledwo wyszedł i zatrzasnął drzwi, wyciągnęłam słoik soli z torby na ramię i usypałam duży krąg na podłodze. Na środku położyłam but, po czym przywołałam cztery strony świata za pomocą srebrnego atha-

me. Chociaż nie zaszły żadne widoczne zmiany, poczułam lekkie migotanie mocy, jak gdyby właśnie wzięła krąg we władanie. Wyciągnęłam różdżkę, nie zmieniając pozycji sztyletu. Z trudem powstrzymywałam ziewanie. Jazda do Las Cruces zajęła mi cztery godziny, a ponieważ wcześniej trochę za mało spałam, podróż wydała mi się dwa razy dłuższa. Przesłałam przez różdżkę odrobinę woli. - Wychodź, wychodź, kimkolwiek jesteś - powiedziałam śpiewnym głosem, postukując różdżką o but. Przez chwilę nic się nie działo, po czym z buta wydobył się wysoki, męski głos. - Spadaj, suko-warknął. Wspaniale. Pyskaty but. - A co, masz już plany na wieczór? - Mam lepsze rzeczy do roboty, niż marnować czas na śmiertelniczkę. Uśmiechnęłam się. - Co ciekawego można robić w bucie? Rozumiem, że czasem jak bieda zajrzy w oczy, to trzeba zacisnąć pasa, ale ty chyba już przesadzasz. Przecież ten but nawet nie jest nowy. Chyba było cię stać na coś lepszego. - Ja przesadzam? - W głosie wciąż brzmiała niechęć. Nie groźba tylko zwykła irytacja spowodowana moim najściem. -Czy ty myślisz, że nie wiem, kim jesteś, Eugenie Markham? Czarna-Łabędzico-Zwana-Odylią? Jesteś zwykłym kundlem, zdradziłaś swoją krew. Pracujesz jako płatna morderczyni. Zabijasz dla pieniędzy. - Ostatnie słowo było jak splunięcie. - Ani moja, ani twoja rasa nie zna takich jak ty. Jesteś krwiożerczym cieniem. Zrobisz wszystko, jeśli tylko ktoś ci za to zapłaci. Nie da się ciebie nawet nazwać najemnikiem, jesteś zwykłą dziwką. Przybrałam znudzony wyraz twarzy. Większość z tego już kiedyś słyszałam. Właściwie wszystko... oprócz mojego imienia. To było coś nowego i wytrąciło mnie trochę z równowagi, ale nie zamierzałam się zdradzać.

- Skończyłeś już jęczeć? Nie mam czasu wysłuchiwać tego ględzenia. - Nie płacą ci od godziny? - spytał złośliwie. - Cena jest zryczałtowana. - Ach tak. Przewróciłam oczami i znów przytknęłam różdżkę do buta. Tym razem skanalizowałam całą siłę woli, korzystając nie tylko z fizycznej energii ciała, ale i mocy kryjącej się w otoczeniu. - Dość tych gierek. Jeżeli wyjdziesz po dobroci, nie będę musiała robić ci krzywdy. Wyłaź. Nie mógł się oprzeć mojemu poleceniu i zawartej w nim mocy. But zadrżał, po czym zaczął się lekko dymić. O rany, pomyślałam, oby tylko się nie zapalił, Montgomery nie poradziłby sobie z taką traumą. Dym buchnął szerszą strugą i po chwili zgęstniał, zmieniając się w wielką, ciemną postać, wyższą ode mnie ponad pół metra. Po wszystkich tych uroczych żarcikach spodziewałam się, że zobaczę nieco pikantniejszą wersję elfa Świętego Mikołaja, ale zamiast niego ujrzałam mężczyznę o potężnie wyrzeźbionych ramionach i z małą trąbą powietrzną zamiast nóg. Gęstniejący dym przybrał już formę grafitowej, twardej skóry, więc zrozumiałam, że nie zostało mi wiele czasu na działanie. Błyskawicznie zamieniłam różdżkę na pistolet, jednym ruchem wyciągając go z kabury i usuwając poprzedni nabój. W tej samej chwili zostałam zaatakowana i musiałam przetoczyć się kawałek dalej, tak by nie wypaść z magicznego kręgu. To był keres. Co dziwne, keres płci męskiej. Spodziewałam się czegoś strzygowatego, co dałoby się zabić srebrnymi kulami, albo zjawy, do której w ogóle nie dałoby się strzelać. Kere-sy to starożytne duchy śmierci, które niegdyś były pozamykane w glinianych urnach, ale kiedy te z czasem zaczęły kruszeć, keresy musiały poszukać sobie nowych domostw. Niewiele z nich wciąż pętało się po tym świecie, a wkrótce zamierzałam jeszcze zmniejszyć to skromne grono.

Keres przyparł mnie do ziemi, więc odkroiłam mu spory kawałek ciała srebrnym ostrzem athame. Użyłam prawej dłoni, tej, na której nosiłam bransoletę z onyksu i obsydianu. Same kamienie zraniłyby takiego ducha, nie musiałabym nawet używać sztyletu. Zgodnie z moim przewidywaniem keres syk- nął z bólu i na chwilę przestał się poruszać. Wykorzystałam ten moment, by nabić pistolet srebrnym nabojem. Nie zdążyłam zakończyć manewru, bo znów zwalił się na mnie i uderzył potężnym ramieniem. Cios rzucił mnie na ścianę zaklętego kręgu. Chociaż była niewidzialna, czułam się, jak gdybym uderzyła o ceglany mur. Zamykanie duchów w kręgach ma jedną wadę: ja też znajduję się w tej pułapce. Większość siły uderzenia przyjęła moja głowa i lewe ramię. Ból przeniknął mnie jak kometa. Keres wydawał się bardzo zadowolony z siebie. Typowy błąd nadmiernie zadufanych w sobie rzezimieszków. - Jesteś tak silna, jak mówią, ale popełniłaś błąd, wypędzając mnie z tego buta. Trzeba było zostawić mnie w spokoju. - Głos keresa brzmiał teraz spokojniej, niemal grobowo. Pokręciłam głową zarówno po to, żeby zaprzeczyć, jak i żeby trochę się otrzeźwić. - To nie jest twój but. Wciąż nie dałam jeszcze rady wymienić tego cholernego naboju. Miałam obie ręce zajęte, a keres w każdej chwili znów mógł się na mnie rzucić. Nie mogłam ryzykować, że upuszczę którąkolwiek broń. Ruszył na mnie, ale znów go zraniłam. Chociaż były to tylko draśnięcia, to rany zadane przez athame działały jak trucizna. Z czasem musiały go osłabić - gdybym tylko dożyła tej chwili. Przesunęłam się, żeby ugodzić go jeszcze raz, ale zablokował cios, ściskając mi nadgarstek. Kiedy wykręcił mi rękę, nie wytrzymałam i krzyknęłam, wypuszczając athame. Bałam się, że połamał mi kości. Zadowolony z siebie keres chwycił mnie obiema rękami za ramiona i podniósł wysoko w górę, tak że znaleźliśmy się twarzą w twarz. Miał żółte oczy z czarnymi szparkami w miejscu źrenic, co nadawało mu wygląd węża.

- Jesteś mała, Eugenie Markham - powiedział, a jego gorący oddech cuchnął odorem rozkładu. - Ale niezła z ciebie laska i masz ciepłe ciało. Może powinienem skorzystać z okazji i wziąć cię sam. Chętnie posłuchałbym twoich krzyków, leżąc na tobie. Auć. Czyżby to była jakaś propozycja? W dodatku znowu wypowiedział moje imię. Skąd mógł je znać? Nikt z nich nie wiedział, jak się nazywam. Dla nich byłam po prostu Odylią, która została tak nazwana na cześć czarnej łabędzicy z Jeziora łabędziego. Przezwisko wymyślił mi ojczym, kiedy zobaczył, jaki kształt najchętniej przyjmuje mój duch podczas podróży przez Tamten Świat. Chociaż imię to nie budziło specjalnej grozy, to przylgnęło do mnie na stałe. Nie sądziłam tylko, że którekolwiek ze stworzeń, z którymi walczyłam, mogło znać jego źródło. Balet nie był ich ulubioną rozrywką. Keres przyszpilił mi przedramiona - już widziałam te siniaki następnego dnia - ale ręce do łokci miałam wolne. Był tak pewny siebie i arogancki, że nie zwracał uwagi na moje wykręcające się dłonie. Prawdopodobnie uznał, że to beznadziejne starania, żeby się uwolnić. W ciągu kilku sekund wy- ciągnęłam właściwy magazynek i załadowałam pistolet. Udało mi się wystrzelić raz i niezbyt celnie. Brutalnie upuścił mnie na ziemię. Z trudem odzyskałam równowagę. Kule prawdopodobnie nie mogłyby go zabić, ale srebro prosto w klatkę piersiową musiało boleć. Zachwiał się, trochę oszołomiony. Byłam ciekawa, czy kiedykolwiek wcześniej w ogóle widział pistolet - a ten wystrzelił tymczasem jeszcze raz, a potem jeszcze i jeszcze, i jeszcze. Huknęło jak diabli, więc mogłam tylko mieć nadzieję, że Montgomery nie wpadnie na jakieś głupie pomysły i nie wpa-ruje do gabinetu z odsieczą. Keres zawył z oburzenia i bólu. Po każdym kolejnym strzale cofał się o jeden chwiejny krok, aż w końcu dotarł na granicę kręgu mocy. Zbliżyłam się, sięgając po sztylet athame, po czym paroma błyskawicznymi ruchami wycięłam na jego klatce piersiowej symbol śmierci, starając się omijać miejsca rozkrwawione od kul. Powietrze w obrębie

kręgu przeszył elektryczny impuls. Włoski na karku stanęły mi dęba i poczułam w powietrzu ozon, jak gdyby zbierało się na burzę. Keres wrzasnął, rzucając się naprzód niesiony wściekłością, adrenaliną czy czymś, skąd takie stworzenia czerpią energię. I tak było już dla niego za późno, został oznaczony i zraniony. Skończyłam tę pracę. Gdybym miała lepszy humor, może po prostu wysłałabym go do Tamtego Świata - starałam się nie zabijać, jeśli nie musiałam. Ale jego seksualne awanse to już była przesada. Naprawdę się wściekłam. Zamierzałam posłać go prosto do świata śmierci, do samej bramy Persefony. Wystrzeliłam raz jeszcze, żeby spowolnić atak. Lewą ręką wycelowałam trochę gorzej, ale i tak trafiłam. Zdążyłam już wymienić sztylet na różdżkę i tym razem nie zaczerpnęłam energii ze świata wokół. Z dobrze wyćwiczoną łatwością sięgnęłam do granicy Tamtego Świata - to łatwe przejście, co chwila to robię. Następny krok przedstawiał już więcej trudności, zwłaszcza teraz, kiedy byłam osłabiona bitwą, ale wciąż potrafiłam zrobić to automatycznie. Dbałam o to, by trzymać własnego ducha z daleka od krainy śmierci, ale jednak dotknęłam jej i przeniosłam to połączenie na różdżkę. Keres zaczął wsiąkać w różdżkę, jak gdyby coś go zasysało. Wykrzywił się z przerażenia. - To nie jest twój świat - powiedziałam niskim głosem, czując moc płonącą wokół mnie i płynącą do keresa za moim pośrednictwem. - To nie jest twój świat, więc mogę cię z niego wygnać, wysłać do czarnej bramy, do krainy śmierci, gdzie albo narodzisz się ponownie, albo rozpłyniesz się w nicości, albo też pochłoną cię płomienie piekieł. Mnie to naprawdę nie robi różnicy. Wynocha. Wrzasnął, ale został już pochwycony przez moc zaklęcia. Powietrze zadrżało od zwiększającego się ciśnienia, jednak po chwili nagle napór ustał, jak gdyby ktoś spuścił powietrze z balonu. Keres także zniknął, pozostawiając po sobie tylko deszcz szarych iskier, które wkrótce rozwiały się bez śladu.

Zapadła cisza. Osunęłam się na kolana, głęboko oddychając. Na chwilę przymknęłam oczy, rozluźniłam ciało i zaczekałam, aż moja świadomość powróci do tego świata. Czułam się wyczerpana, ale także zachwycona. Zabicie tego keresa przysporzyło mi frajdy, a nawet trochę uderzyło do głowy. Dostał to, na co sobie zasłużył, i to była moja zasługa. Kilka minut później powróciła mi część sił. Wstałam i otworzyłam krąg, bo nagle poczułam, że mnie dusi. Odłożyłam narzędzia i broń, po czym wyruszyłam na poszukiwanie Montgomery'ego. - But został oczyszczony - powiedziałam bez emocji. -Zabiłam ducha. - Nie było sensu tłumaczyć mu różnicy między keresem a prawdziwym duchem, bo i tak by nie zrozumiał. Powoli wszedł do pokoju i po chwili ostrożnie podniósł but. - Słyszałem strzały. Jak można strzelać do ducha? Wzruszyłam ramionami. Poczułam ból tam, gdzie keres mnie trzymał, gdy przyciskał mnie do ściany. - To był bardzo silny duch. Montgomery kołysał but w ramionach jak niemowlę, po czym popatrzył na podłogę z dezaprobatą. - Na dywanie jest krew. - Proszę przeczytać dokumenty, które pan podpisał. Nie biorę odpowiedzialności za ewentualne uszkodzenia pana osobistej własności. Montgomery pozrzędził trochę, ale zapłacił - w gotówce - i w końcu wyszłam. Naprawdę tak się przejął tym butem, że pewnie wybaczyłby mi, gdybym obróciła cały jego gabinet w gruzy. Już w samochodzie wyciągnęłam milky waya ze schowka na rękwiczki. Po takiej bitwie potrzebowałam natychmiastowej porcji cukru i kalorii. Wkładając sobie batonik w całości do ust, włączyłam komórkę. Przegapiłam telefon od Lary. Gdy już pożarłam drugi batonik i znalazłam się na 1-10 do Tucson, wykręciłam jej numer. - Hej - powiedziałam.

- Cześć. Skończyłaś robotę dla Montgomery'ego? - Mhm. - Ten but naprawdę był opętany? - Mhm. - Aha. Kto by przypuszczał? Trochę to śmieszne, no wiesz, taki tramp nie z tego świata, w trampku... - Żenada - skarciłam ją. Lara może i była dobrą sekretarką, ale tego już chyba nie musiałam znosić. - Coś się stało? Czy dzwoniłaś, żeby się zameldować? - Dostałam dziwną propozycję. Zadzwonił jeden gość... Szczerze mówiąc, gadał trochę jak świr. Ale twierdził, że jego siostra została porwana przez czarowników, to jest szlachtę. Chce, żebyś ją uwolniła. Umilkłam, wpatrując się w autostradę i bezchmurne, błękitne niebo, chociaż nie widziałam ani jednego ani drugiego. Jakaś chłodna część mojego umysłu usiłowała przetrawić to, co właśnie usłyszałam. Rzadko trafiały mi się takie zlecenia. No dobra: nigdy. Ta sprawa wymagałaby, żebym fizycznie przeniosła się do Tamtego Świata. - Ja nie robię takich rzeczy. - I to właśnie mu powiedziałam. - W głosie Lary brzmiała niepewność. - No dobra. Co przede mną ukrywasz? - Chyba nic szczególnego. Sama nie wiem. Tylko... On powiedział, że tej siostry nie ma już od półtora roku. W momencie porwania miała czternaście lat. Trochę ścisnęło mnie w żołądku. Rany. Koszmarny los dla takiej młodej dziewczny. Obleśne propozycje keresa wydawały się przy tym zupełnie sympatyczne. - Wydawało się, że był mocno spanikowany. - Czy on w ogóle ma jakieś dowody, że ta dziewczyna została porwana? - Nie wiem. Nie wchodził w szczegóły. Gadał trochę jak paranoik, chyba myślał, że ktoś go podsłuchuje. Roześmiałam się. - Ale kto? Szlachta?

Szlachtą nazywałam osoby, które w zachodnich kulturach przeważnie określa się mianem czarownic i czarowników albo sidhe. Wyglądają jak ludzie, ale zamiast technologii używają magii. Uznali, że „czarownica" to uwłaczający termin, więc uszanowałam ich wolę - w jakimś stopniu - i używałam sło- wa, które dobrze kojarzyłoby się starym, angielskim chłopom. Szlachta. Dobrzy państwo, dobrzy sąsiedzi. To, czy oni faktycznie na takie określenie zasługiwali, było co najmniej wątpliwe. Szlachta wolałaby określenie „oświeceni", ale to brzmiało już zupełnie idiotycznie. Raczej nie zasłużyli na podobną nazwę. - Nie wiem - odparła Lara. - Mówiłam ci, że gadał trochę jak świr. Zapadło milczenie. Nie odkładając słuchawki, wyminęłam samochód jadący lewym pasem z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. - Eugenie! Chyba nie zamierzasz wziąć tej pracy. - Czternaście lat? - Zawsze mówiłaś, że to niebezpieczne. - Dorastająca dziewczyna? - Przestań. Wiesz, o czym mówię. O przechodzeniu tam. - Tak, wiem, o czym mówisz. Owszem, to było niebezpieczne. Cholernie niebezpieczne. Podróżowanie po Tamtym Świecie w postaci ducha też mogło kosztować życie, ale przynajmniej miało się dobre szanse na powrót do ziemskiego ciała. Kiedy zabrało się ciało ze sobą, wszystkie zasady ulegały zmianie. - To szaleństwo. - Umów mnie - powiedziałam. - Od samej rozmowy nic mi się nie stanie. Praktycznie widziałam, jak zagryza wargę, żeby stłumić protest. Ale to jednak ja wypłacałam pensję jej, a nie na odwrót. Lara zawsze to szanowała. Po kilku sekundach wypełniła ciszę informacjami o innych zleceniach, po czym przeszła do bardziej codziennych tematów: zrobili nową wyprzedaż w centrum handlowym, w tajemniczych okolicznościach zadrapała sobie karoserię...

W pogodnym szczebiotaniu Lary było coś takiego, co przyprawiało mnie o uśmiech, ale niepokoiło mnie, że większość mojego życia towarzyskiego wiąże się z osobą, której prawie nigdy nie widziałam na oczy. Ostatnio twarzą w twarz spotykałam się głównie z duchami i szlachtą. Dotarłam do domu już po porze obiadowej, więc mój współlokator Tim zdążył już zniknąć na wieczór. Prawdopodobnie wybrał się na jakiś wieczorek poetycki. Mimo polskiego pochodzenia w jakiś niewytłumaczalny sposób geny dały mu wygląd rodowitego Indianina. Właściwie bardziej przypominał czerwonoskórych niż niektórzy miejscowi. Tim uznał ten fakt za swój życiowy atut, zapuścił włosy i przyjął imię Timothy Czerwony Koń. Żył z publicznego czytania rzekomo indiań- skiej poezji i mamienia naiwnych turystów częstym używaniem wyrażeń w rodzaju „mój szczep" czy „Wielki Duch". Nie trzeba mówić, że było to kompletnie żałosne, ale zapewniało Timowi dużo darmowego seksu. Nie przyniosło natomiast pieniędzy, więc pozwalałam mu mieszkać u siebie za darmo, w zamian za wykonywanie prac domowych i sprzątanie. Mnie ten układ bardzo pasował - po całym dniu mordowania nieumarłych naprawdę nie miałam już siły na szorowanie wanny. Niestety, nie mogłam się wymigać od wyszorowania sztyletu, bo krew keresa mogła zostawić trwałe plamy. Potem zjadłam kolację, rozebrałam się i długo siedziałam w saunie. W moim małym domku na wzgórzach było wiele rzeczy, które lubiłam, ale sauna zajmowała czołową pozycję na liście. Być może budowanie sauny na pustyni może się wydawać fanaberią, ale w Arizonie zazwyczaj panowały suche upały, a ja najbardziej lubiłam dotyk wilgotnego i parnego powietrza na skórze. Oparłam się o drewnianą ścianę, rozkoszując się przyjemnością, jaką daje wypacanie stresu. Całe ciało mnie bolało - niektóre części bardziej, inne mniej - a ciepło pomagało mi rozluźnić mięśnie. Kojąco oddziaływała na mnie także samotność, która, chociaż trochę żałosna, była wyłącznie moją winą. Zawsze spędzałam dużo czasu sama i nigdy mi to nie przeszkadzało.

Kiedy mój ojczym, Roland, zaczął mnie szkolić na szamankę, powiedział, że w wielu kulturach szamani mieszkali praktycznie poza granicami normalnej społeczności. Wówczas, na początku szkoły średniej, wydawało mi się to absurdalne, ale im bardziej dojrzewałam, tym lepiej rozumiałam, czemu tak jest. Nie byłam kompletnym mizantropem, ale często kontakty z ludźmi sprawiały mi trudność. Mówienie do paru osób naraz kompletnie mnie przerastało, a nawet rozmowy sam na sam nie zawsze szły gładko. Nie miałam ani zwierząt domowych, ani dzieci, o których mogłabym ględzić, a nie mogłam wprowadzać do pogawędek takich tematów, jak ostatnia sprawa z Las Cru-ces. No, tak, miałam dość ciężki dzień. Cztery godziny jazdy, potem walka z tysiącletnim złym duchem. Zadałam mu kilka ran sztyletem i kulami, po czym wymazałam go z tego świata i wysłałam do bram śmierci. Rany, wiecie co, oni naprawdę za mało mi płacą! Tu zachęcić do uprzejmego śmiechu. Po wyjściu z sauny dostałam kolejną wiadomość od Lary, która poinformowała mnie, że spotkanie z niestabilnym psychicznie bratem porwanej siostry zostało umówione na następny dzień. Zapisałam to w kalendarzu, wzięłam prysznic i wróciłam do pokoju, gdzie włożyłam czarną, jedwabną piżamę. Z różnych powodów eleganckie piżamy były jedyną odrobiną luksusu, na który pozwalałam sobie w dość spratańskim i krwawym życiu. Tego dnia wybór padł na zestaw z koszulką na ramiączkach i wyjątkowo głębokim dekoltem, na który z pewnością bym się nie odważyła, gdyby ktokolwiek mógł go podziwiać. Kiedy Tim był w pobliżu, zawsze chodziłam w powyciąganych workowatych ubraniach. Usiadłam przy biurku, po czym wysypałam z pudełka nowe puzzle, które dopiero co kupiłam. Obrazek przedstawiał leżącego na plecach kotka z kłębkiem włóczki w łapkach. Moja miłość do układanek była niemal równie wielkim dziwactwem jak to, że piżama była moim fetyszem, ale puzzle po prostu pozwalały mi zrelaksować umysł. Może dzięki temu, że były realne i namacalne. Można obracać fragmenty w dłoniach i jakoś dopasowywać je do siebie, czego nie dałoby się powie-

dzieć o tych wszystkich duchach, którymi zajmowałam się na co dzień. Układając puzzle, przez cały czas usiłowałam wyprzeć myśl o tym, że keres znał moje prawdziwe imię. Co to mogło znaczyć? Narobiłam sobie sporo wrogów w Tamtym Świecie i nie podobała mi się wizja, że oni mają dane, by mnie wytropić. Wolałam, by znali mnie wyłącznie jako Odylię. Anoni- mowość. Bezpieczeństwo. Prawdopodobnie nie było sensu się tym martwić, uznałam w końcu. Keres już nie żył i z pewnością z nikim więcej nie mógł porozmawiać. Dwie godziny później skończyłam układankę. Podziwiałam ją w milczeniu. Kotek miał brązowe, pręgowane futerko i niemal lazurowobłękitne oczy. Włóczka była czerwona. Wyjęłam cyfrowy aparat, pstryknęłam zdjęcie i połamałam układankę. Wrzuciłam wszystkie kawałki z powrotem do pudełka. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Ziewając, wśliznęłam się do łóżka. Tim nie zapomniał o praniu; pościel była czysta i krucha w dotyku. Nie ma nic przyjemniejszego niż zapach świeżego prześcieradła. Mimo wyczerpania nie mogłam zasnąć. Ironia losu. Na jawie mogłam wprowadzić się w trans jednym pstryknięciem palców. Mój duch potrafił opuszczać ciało i podróżować po innych światach. Jednak sen - z niepojętych powodów - wymykał się kontroli. Lekarze zapisywali mi wiele leków uspokajających, ale nie znosiłam ich zażywać. Chemia i alkohol zbyt mocno przywiązują ducha do tego świata, a chociaż czasem pozwala- łam sobie na te przyjemności, wolałam jednak w każdej chwili być gotowa do oderwania się od niego. Tego wieczoru wydawało mi się, że bezsenność ma coś wspólnego z pewną nastolatką... Ale nie, nie potrafiłam o tym myśleć. Jeszcze nie. Najpierw musiałam porozmawiać z jej bratem. Westchnęłam w poszukiwaniu innego tematu do rozważań. W końcu wbiłam wzrok w sufit, na którym błyszczały plastikowe gwiazdki, takie lśniące w ciemnościach. Zaczęłam je przeliczać, co robiłam już tyle razy, gdy nie mogłam zasnąć.

Było ich dokładnie trzydzieści trzy, tyle co zawsze. Nic jednak nie szkodziło sprawdzić. Rozdzial 2 Delaney miał dwadzieścia parę lat i jasnozłote włosy, którym przydałaby się wizyta u fryzjera. Cera Wiła przypominała kolorem pastę do zębów, a jego oprawki okularów były wykonane z cienkiego metalu. Gdy rano zjawiłam się w jego domu, przed otwarciem drzwi musiał odemknąć ze dwadzieścia zasuwek, a i wtedy uchylił je tylko na taką szerokość, na jaką pozwalał łańcuszek. - Tak? - powiedział podejrzliwie. - Jestem Odylia - powiedziałam, przybierając profesjonalny wyraz twarzy. - Lara umówiła nas na spotkanie. Przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu. - Jest pani młodsza, niż się spodziewałem. Chwilę później zamknął drzwi, odpiął łańcuszek, otworzył drzwi ponownie i wpuścił mnie do środka. Wchodząc, rozejrzałam się. Rzuciły mi się w oczy sterty książek i gazet - a także niedostatek światła. - Coś tu ciemno - stwierdziłam. - Nie mogę otworzyć okiennic - wyjaśnił. - Nigdy nie wiadomo, kto może nas obserwać. - Ach tak. Rozumiem. To może w takim razie włączymy światło? Pokręcił głową. - Żarówki i inne urządzenia elektryczne emitują niesłychaną ilość promieniowania. Zdziwiłaby się pani! To przez to rak pochłania tyle ofiar w naszym kraju. - Ach tak. Usiedliśmy przy stole w kuchni, gdzie wyjaśnił mi, dlaczego sądził, że jego siostra została uprowadzona przez szlach-

tę. Z trudem ukrywałam wątpliwości. Oczywiście słyszałam o podobych wypadkach, ale chyba zaczynałam myśleć jak Lara. Facet zachowywał się jak świr. Wydawało mi się bardzo możliwe, że po prostu uroił sobie tę historię. - To ona - powiedział, pokazując mi fotografię o wymiarach dwadzieścia na piętnaście centymetrów. Przedstawiała jego w towarzytwie ładnej dziewczyny. Przytulali się delikatnie na tle jakiejś trawy. - Zrobiliśmy to zdjęcie tuż przed porwaniem. - Śliczna. I młoda. Mieszkacie razem... to znaczy mieszkaliście? Przytaknął. - Nasi rodzice umarli prawie pięć lat temu. Zostałem jej prawnym opiekunem, ale to właściwie wiele nie zmieniło. - Co ma pan na myśli? Na neurotycznej twarzy mojego klienta pojawił się wyraz goryczy. Bardzo dziwne zestawienie. - Nasz tata wiecznie jeździł w jakieś delegacje, a mama sypiała z kim popadnie. Zawsze właściwie trzymaliśmy się razem. Jasmine i ja. - I czemu sądzi pan, że siostra została porwana przez szla... czarowników? - Z powodu czasu, kiedy to nastąpiło. Znikła w Halloween noc Samhain. W tę noc zdarza się najwięcej porwań i nawiedzeń. Potwierdzają to dane statystyczne. Wtedy otwierają się wrota pomiędzy światami. Mówił, jak gdyby cytował jakiś podręcznik albo artykuł z Internetu. Czasem dochodziłam do wniosku, że dawanie ludziom dostępu do Internetu to jak wciskanie niemowlakom pistoletów. Starałam się nie przewracać oczami, słuchając tych bredni. Naprawdę nie potrzebowałam wykładu laika z zakresu podstaw prewencji. - Tak, tak, wiem. Ale z okazji Halloween na ulice wylęga również mnóstwo innych koszmarnych osób i są to zwykli ludzie. W inne dni zresztą także. Podejrzewam, że nie zgłosił pan sprawy na policję?

- Owszem, zgłosiłem. Nic nie ustalili, ale właściwie nie byli do niczego potrzebni. Wiedziałem, co się stało, bo znałem miejsce, z którego siostra znikła. To właśnie dlatego uznałem, że zabrali ją czarownicy. - Co to za miejsce? - Park. Siostra była na przyjęciu z kolegami ze szkoły. Rozpalili ognisko wśród drzew, po czym zobaczyli, że Jasmine gdzieś odchodzi. Policja odnalazła ślady jej stóp, które prowadziły na polanę, po czym nagle się urywały. I wie pani, co tam jeszcze było? - Popatrzył na mnie, by zwiększyć dramatyzm opowieści. - Pierścień czarowników. Idealny krąg utworzony z rosnących kwiatów. - To się zdarza. Kwiatki czasem rosną w kręgach. Zerwał się od stołu z niedwierzaniem na twarzy. - Pani mi nie wierzy! Z wielkim trudem zmyłam z twarzy wszelkie emocje, tak że wyglądała jak nowe, białe płótno, na którym można by namalować obraz. - Wierzę w to, co pan opisuje, ale wierzę również, że istnieją mniej niecodzienne wyjaśnienia tych faktów. Dziewczyna, która znalazła się sama w lesie, mogła zostać uprowadzona przez mnóstwo różnych stworzeń, w tym ludzi. - A mówili, że pani jest najlepsza - odparł, jak gdyby chciał się ze mną kłócić. - Że potrafi pani skopać dupę każdego ducha. Że w razie kłopotów z jakimś paranormalnym śmieciem to tylko pani da radę. - Nie ma znaczenia, co potrafię. Najpierw muszę się upewnić, że jesteśmy na właściwym tropie. Domaga się pan, żebym fizycznie odbyła podróż do Tamtego Świata. Prawie nigdy tego nie robię. To bardzo niebezpieczne. Wił usiadł z powrotem ze zrozpaczoną miną. - Proszę posłuchać, ja jestem gotowy na wszystko. Nie mogę pozwolić, by ona została tam z tymi... z tymi kreaturami. Niech pani poda cenę. Zapłacę tyle, ile tylko pani zechce. Rozejrzałam się ciekawie, obejmując wzrokiem kolekcję książek na temat UFO i yeti...

- Uhm... A czym właściwie pan się zajmuje? - Piszę blog. Czekałam na więcej, ale najwyraźniej to wyczerpywało listę zatrudnień mojego klienta. Coś mi mówiło, że zajęcie to przynosiło jeszcze mniej dochodów niż praca Aleksa. Grrr. Blogerzy. Naprawdę nie rozumiałam, czemu sto pięćdziesiąt procent ludzi uważa, że wszyscy chcą czytać o ich przemy- śleniach na temat... no właśnie, zazwyczaj o niczym. Gdybym chciała wchłonąć trochę bezwartościowej paplaniny, to włączyłabym jakiś reality show. Nie spuszczał ze mnie błagalnego wzroku, a miał wielkie, błękitne oczy jak jakiś szczeniak. Omal nie jęknęłam. Kiedy zrobił się ze mnie taki mięczak? Czy nie chciałam, żeby ludzie widzieli we mnie zimną i chciwą szamankę najemnicę? Dzień wcześniej zabiłam keresa. Dlaczego ta łzawa historyjka tak na mnie działała? . . Nagle zdałam sobie sprawę, że reagowałam silnie właśnie z powodu tego keresa. Jego idiotyczne wulgarne propozycje były tak odstręczające, że nie potrafiłam wymazać sprzed oczu obrazu małej Jasmine Delaney jako zabawki dla szlachty. Służyłaby im jako akcesorium erotyczne, ale tego nie mogłam powiedzieć Wilowi. Szlachta ceniła sobie kobiety. Nawet bardzo. - Czy może mnie pan zabrać do tego parku? - spytałam w końcu. - Będę mogła lepiej się zorientować, czy szlachta brała udział w porwaniu. Oczywiście wyszło na to, że to ja zabrałam tam jego, bo szybko zniechęciłam się do pomysłu, żeby ten facet gdziekolwiek mnie woził. Jako pasażer był wystarczająco nieznośny. Przez pierwszą połowę drogi nakładał na siebie strasznie grubą warstwę kremu przeciwsłonecznego. Zapewne jeśli się żyje w jaskini, to przed wyjściem na słońce trzeba podejmować szczególne środki ostrożności. - Rośnie liczba przypadków raka skóry - wyjaśnił. -Zwłaszcza w związku z degeneracją warstwy ozonowej. Solaria zabijają ludzi. Nikt nie powinien wychodzić na dwor bez ochrony, zwłaszcza tutaj.

Z tym właściwie mogłam się zgodzić. - Owszem, też się smaruję. Zmierzył wzrokiem moją lekką opaleniznę. - Na pewno? - No, bez przesady, jesteśmy w Arizonie. Nie da się nie złapać trochę słońca. W końcu do skrzynki na listy czasem idę nienasmarowana. Ale zwykle staram się pamiętać o kremie. - Stara się pani? - zadrwił. - A czy on chroni przed promieniami UVB? - Nie wiem. To znaczy, chyba tak. Nigdy nie zdarzyło mi się poparzyć. I ładnie pachnie. - To nie wystarczy. Większość kremów chroni tylko przed promieniami UVA. Ale nawet jeśli to wystarczy, żeby się nie poparzyć, to promienie UVB wciąż mogą przenikać do skóry. A to one zabijają. Bez stosownej ochrony może panią spotkać przedwczesna śmierć na czerniaka albo inną odmianę raka skóry. - Ach tak. - Miałam nadzieję, że wkrótce dojedziemy na miejsce. Już prawie dotarliśmy do parku, kiedy w ostatniej chwili zmiana świateł zatrzymała nas pod wiaduktem. Ja przyjęłam to obojętnie, ale Wil zaczął kręcić się nerwowo. - Nigdy nie lubiłem zatrzymywać się w takich miejscach. Nie wiadomo, co by się mogło stać, gdyby nadeszło trzęsienie ziemi. Przez chwilę pracowałam nad zachowaniem neutralnej mimiki. - Wie pan... w tej okolicy już od jakiegoś czasu nic takiego się nie zdarzyło. - Nigdy nie wiadomo - przestrzegł mnie złowieszczo Wil. Nie wiem, co by się stało, gdyby ta podróż potrwała chociaż o sekundę dłużej. Park był zielony, zadrzewiony i stanowił żywy pomnik czyichś idiotycznych ambicji, żeby pokonać naturalny południowy klimat Arizony. Nawadnianie tego lasu prawdopodobnie kosztowało miasto fortunę. Wil poprowadził mnie wzdłuż trasy, która wiodła do miejsca zniknięcia Jasmi-

ne. Zbliżając się tam, zobaczyłam coś, co nagle spotęgowało moją wiarę w opowieść Wiła. Ścieżka przecinała się z inną dokładnie pod kątem prostym. Bramy do Tamtego Świata często mieszczą się na skrzyżowaniach dróg. Teraz w okolicy nie rósł żaden krąg kwiatów, ale przeczuwałam, że granica między naszym światem a tamtym jest tu nieco cieńsza. - Kto by pomyślał? - wymamrotałam, sprawdzając grubość murów siłą umysłu. Faktycznie, nie były one zbyt solidne w tym miejscu. Wątpiłam, czy obecnie cokolwiek mogłoby przekroczyć barierę między światami, ale w sabat, w święto takie jak Samhain... Tu naprawdę mogła się mieścić otwarta brama. Musiałam dać znać Rolandowi i sprawdzić to miejsce przy okazji kolejnego sabatu. - I co? - spytał Wil. - To taki międzyświatowy hot spot - przyznałam, kombinując jednocześnie, co właściwie powinnam zrobić. Wydawało się, że już drugi raz z rzędu źle obstawiłam, typując wiarygodność mojego klienta. Jednak zważywszy, że dziewięćdziesiąt procent moich zleceń okazywało się zwykłą podpuchą, mia- łam prawo zachować zdrową dozę sceptycyzmu. - Pomoże mi pani? - Jak już mówiłam, zwykle nie przyjmuję podobnych zleceń. A nawet jeśli uznamy, że została porwana do Tamtego Świata, nie mam pojęcia, gdzie jej szukać. Jest równie wielki jak nasz. - Przetrzymuje ją król o imieniu Ezon. Błyskawicznie przestałam wpatrywać się w skrzyżowanie i odwróciłam się w stronę Wiła. - Skąd do cholery może pan to wiedzieć? - Chochlik mi powiedział. - Chochlik. - Owszem. Kiedyś pracował dla tego Ezona, ale uciekł i teraz chce się zemścić. Dlatego sprzedał mi tę informację. - Sprzedał? - Potrzebował pieniędzy, żeby wpłacić kaucję za mieszkanie w Scottsdale.

Brzmiało to absurdalnie, ale już nie pierwszy raz słyszałam o stworzeniach z Tamtego Świata, które usiłowały prowadzić biznes u nas. Słyszałam też już o wariatach, którzy decydowali się na mieszkanie w Scottsdale. - Kiedy pan z nim rozmawiał? - Parę dni temu. - Facet powiedział to takim tonem, jak gdyby chodziło o wizytę kuriera z UPS. - Rozumiem. Naprawdę miał pan kontakt z chochlikiem i zapomniał pan o tym wspomnieć wcześniej? Wil wzruszył ramionami. Na jego brodzie lśniła odrobina kremu, której nie zdołał wetrzeć. Przypominało mi to smugi z pasty do zębów na twarzy przedszkolaka. - Przecież wiedziałem już wcześniej, że siostra została porwana przez czarowników. To tylko potwierdziło moje przypuszczenia. To właśnie ten chochlik wspomniał mi o pani. Powiedział, że zabiła pani jednego z jego kuzynów. Znalazłem też paru miejscowych, którzy potwierdzili tę historię. Przyglądałam się Wilowi z uwagą. Gdyby nie wydawał się taki beznadziejny, pewnie nie uwierzyłabym w ani jedno słowo. Ale od tej opowieści aż zalatywało prawdą. Nie mógł zmyślać. - Jak mnie nazwał? - Hm? - Jakie imię podał ten chochlik, kiedy panu o mnie opowiadał? - No... pani imię. Odylia. Ale powiedział coś jeszcze... Eunice? - Eugenie? - Właśnie. Coś takiego. Poirytowana przechadzałam się po łące. Już dwaj obywatele Tamtego Świata znali moje prawdziwe imię i dowiedziałam się o tym w ciągu zaledwie dwóch dni. To nie wyglądało dobrze. Zupełnie. Co więcej, jeden z tych stworów namawiał Wiła, żeby zwabił mnie do Tamtego Świata. A może to nie by- ła pułapka? Chochliki raczej nie cieszyły się sławą genialnych zbrodniczych intrygantów... Jeśli zabiłam mu kuzyna, to może

miał nadzieję, że dopadnie mnie jakieś inne stworzenie, które też żywi do mnie urazę. - I co? Czy teraz mogę liczyć na pani pomoc? - Nie wiem. Muszę to przemyśleć i posprawdzać kilka rzeczy. - Przecież... przecież wszystko pani pokazałem i powiedziałem wszystko, co wiem! Czy pani nie widzi, że to prawda? Musi mi pani pomóc. Ona ma tylko piętnaście lat, na litość boską. - Wil, ja ci wierzę - powiedziałam spokojnie. - Ale to nie jest takie proste. Mówiłam zupełnie szczerze. To nie było takie proste, chociaż chciałabym, by było inaczej. Przestępców z Tamtego Świata, wdzierających się do naszego świata, nienawidziłam bardziej niż kogokolwiek innego. A porwanie nastolatki to najohydniej-sza zbrodnia z możliwych. Chciałam, żeby winni za to zapłacili. Chciałam, żeby cierpieli. Ale nie mogłam po prostu wkroczyć do Tamtego Świata, strzelając na oślep z pistoletu. Gdybym dała się zabić, to nikomu by to specjalnie nie pomogło. Potrzebowałam więcej informacji, żeby ułożyć jakiś plan. - Musisz... - Nie - warknęłam i tym razem nie dbałam o zachowanie obojętnego tonu. - Ja nic nie muszę, zrozumiano? To ja tu decyduję i ja wybieram zlecenia, które przyjmuję. Jest mi bardzo przykro z powodu porwania twojej siostry, ale nie wezmę tej sprawy tak po prostu. Jak Lara pewnie już ci tłumaczyła, zazwyczaj nie podejmuję się zadań, które trzeba załatwiać w Tamtym Świecie. Jeśli zdecyduję się pomóc, to tylko po przemyśleniu i ustaleniu wielu faktów. A jeśli się nie zdecyduję, to nie wezmę tej sprawy, i koniec. Kropka. Rozumiemy się? Przełknął ślinę i przytaknął, ujarzmiony wściekłością, która pobrzmiewała w moim głosie. Podobnie radziłam sobie z duchami i miałam nieduże wyrzuty sumienia, stosując tę samą sztuczkę na Wilu. Musiał być przygotowany na bardzo prawdopodobną możliwość, że nie przyjmę jego zlecenia, cho- ciaż oboje bardzo nie chcieliśmy, by tak się stało.

Po drodze do domu wpadłam do mamy, żeby pogadać z Rolandem. Czerwonopomarańczowe światło zachodzącego słońca pobłyskiwało na ścianach, a powietrze wypełniał aromat kwiatów z ogrodu. Znałam ten zapach - kojarzył mi się z dzieciństwem i poczuciem bezpieczeńśtwa. Wchodząc do kuchni, nie zauważyłam, by mama była w pobliżu, co trochę mnie ucieszyło. Zawsze się denerwowała, kiedy rozmawiałam z Rolandem o pracy. Mój ojczym siedział przy stole, sklejając model samolotu. Śmiałam się, gdy Roland postanowił podjąć takie hobby, gdy przeszedł na emeryturę i zarzucił szamanizm, ale ostatnio uświadomiłam sobie, że modelarstwo wcale nie tak bardzo różniło się od układania puzzli. Bóg jeden wiedział, jakie hobby czekało mnie na emeryturze. Niepokoiła mnie myśl, że w moim wypadku mogło paść na haft krzyżykowy. Na mój widok przeorana zmarszczkami twarz Rolanda, którą tak kochałam, wygładziła się w uśmiechu. Miał jasne, srebrzystosiwe włosy i udało mu się zachować ich całkiem sporo. Chociaż mój wzrost - sto siedemdziesiąt centymetrów - nie był szczególnie imponujący, mój ojczym przerastał mnie tylko o parę centymetrów. Mimo niskiej postury, mógł się pochwalić solidną budową i nie stracił mięśni z wiekiem. Może i przekroczył sześćdziesiątkę, ale czułam, że wciąż mógłby być całkiem groźnym przeciwnikiem. Roland zerknął na mnie i wskazał mi krzesło. - Nie przyjechałaś po to, żeby zapytać, dlaczego Idaho -powiedział. Skądinąd naprawdę nie rozumiałam, co ich skłoniło do wyboru takiego miejsca na urlop, ale nie robiło mi to różnicy. Ucałowałam go i przytrzymałam w objęciach na krótką chwilę. Nie kochałam wielu ludzi na tym świecie, ale za Rolanda oddałabym życie. - No, faktycznie. Nie po to. Ale skoro już o Idaho mowa, to jak było? - Przyjemnie. Nieważne. Co się stało?

Uśmiechnęłam się. Cały Roland. Zawsze gotów do walki. Gdyby tylko mama mu pozwoliła, to podejrzewam, że wciąż jeszcze by pracował, najlepiej w zespole ze mną. - Właśnie dostałam zlecenie. Bardzo dziwne. Opowiedziałam Rolandowi o Wilu i Jasmine, a także o dowodach, które znalazłam. Dodałam informację od Wiła na temat Ezona. - Słyszałem o nim - odparł Roland. - I co wiesz? - Niewiele. Nigdy go nie poznałem, nigdy z nim nie walczyłem. Ale jest silny, tyle mogę powiedzieć na pewno. - Coraz lepiej. - Zamierzasz wziąć tę sprawę? - spytał, mierząc mnie wzrokiem. Nie spuściłam oczu. - Może. - To zły pomysł, Eugenie. Bardzo zły. W głosie Rolanda zabrzmiał mroczny ton, który mnie zaskoczył. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby ojczym wycofywał się przed niebezpieczeństwem, zwłaszcza gdy stawką było życie niewinnej osoby. - Ona jest jeszcze dzieckiem. - Wiem, a oboje wiemy, że szlachta co roku porywa kobiety i co roku im się upieką. Większości tych dziewczyn nigdy nie udaje się odzyskać. To zbyt wielkie ryzyko. Nic się nie da poradzić. Poczułam, że potężnieje we mnie gniew. To aż dziwne, jak czasem wystarczy, że ktoś zacznie nas do czegoś zniechęcać, żebyśmy postanowili właśnie to zrobić. - Tę dziewczynę możemy sprowadzić do domu. Wiemy, gdzie jest. Roland przetarł oczy, pokazując tatuaże, które pokrywały mu całe ramiona. Moje tatuaże przedstawiały boginie, jego - wiry, krzyże i ryby. Roland miał własny zestaw bogów, a właściwie uznawał tylko jednego Boga. Każdy z nas inaczej postrzegał sferę tego co ponadludzkie.