mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony394 345
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 180

Medeiros Teresa - Lennox Witch 2 - Uroki

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Medeiros Teresa - Lennox Witch 2 - Uroki.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 325 stron)

TERESA MEDEIROS

Prolog Tabitha Lennox była wściekła, że jest czarownicą. Tyl­ ko jedno było gorsze od bycia czarownicą: być bogatą czarownicą. Ale w tej materii miała bardzo niewiele albo zgoła nic do powiedzenia, bo urodziła się jako jedyna dzie­ dziczka zarówno wielomiliardowego imperium finansowego ojca, jak i nieprzewidywalnych, paranormalnych uzdolnień matki. Mama nadała jej imię Tabitha, twierdząc, że to solidne, porządne, purytańskie imię. Ojciec zgodził się bez oporów, a powód jego cichutkiego chichotu nie był dla niej w pełni zrozumiały, dopóki nie obejrzała Maratonu uroków Nicka i Nite. Wtedy o mało nie udusiła się ze złości. — Wiedzieliście, że ta bezczelna smarkula ma na imię Tabitha? - zapytała, odwołując się do Darrina i Samanthy Stevensów w sprawie pochopnie nadanego córce imienia. - Przepraszam, kochanie. Musiałem kompletnie stracić głowę. - Ojciec opuścił na kolana „Wall Street Journal" i spojrzał na nią znad okularów do czytania niewinnymi szarymi oczami. Zdradził go złośliwy uśmieszek. Matka Tabithy zaczęła gonić męża wokół komfortowego, wielkiego pokoju, okładając 7

TERESA MEDEIROS go puszystą poduszką z kanapy, dopóki nie upadli oboje na otomanę, zanosząc się od śmiechu. - Nie możesz mieć do mnie pretensji - wysapał jej tata, łaskocząc żonę, żeby się poddała. - Dałaś mi do wyboru to imię albo Chastity! Dziewictwo! Kiedy ich żartobliwa bijatyka została zakończona czułym pocałunkiem, siedmioletnia Tabitha przeniosła wzrok na tłus­ tego czarnego kota, leniwie wyciągniętego przy kominku, i zastanowiła się, dlaczego jej rodzice nie komunikują się za pomocą e-mailów albo swoich prawników, jak rodzice wszyst­ kich pozostałych dzieci ze szkoły Montessori. Od najwcześniejszego dzieciństwa Tabitha uporczywie domagała się spokojnej, nudnej, codziennej rutyny życia domowego, tak jak inne dzieci dopominają się o zabawki i słodycze. Kilkoro jej rówieśników jeździło do szkoły luksusowymi limuzynami o przyciemnianych szybach i organizowało przy­ jęcia urodzinowe w Czterech Porach Roku, ale żadne inne dziecko po powrocie ze szkoły nie zastawało domowego kota, który recytował Szekspira stojącym na półce zasłuchanym roślinom doniczkowym i trzem wyglądającym spomiędzy nich elfom. Mama Tabithy nie piekła zwyczajnych ciasteczek. Piekła tańczące ciasteczka, które miały denerwujący zwyczaj wskakiwania do ust dziewczynki, kiedy otwierała buzię, żeby się poskarżyć. Kiedyś Tabitha z dumą pochwaliła się pracą domową, odrobioną dzień wcześniej, niż to było konieczne, i zobaczyła, jak Jej praca rozwiewa się niczym dym w lekkim wieczornym powietrzu. Ojciec z entuzjazmem pomagał jej mnożyć ułamki, podczas gdy matka odmieniała francuskie czasowniki i przepraszała gorliwie za to, że nie zawsze panuję nad magią. I choć jej skrucha z powodu sprawionej córce przykrości była całkiem szczera, matka nigdy nie zdołała ukryć dumy, że dziewczynka odziedziczyła po niej ten niezwykły dar. 8

UROKI Tabitha nie uważała tego za dar. Uważała to za przekleń­ stwo. Dlatego właśnie, kiedy w jej trzynaste urodziny z pur­ purowego lukrowego napisu na urodzinowym torcie ode­ rwały się cukrowe kuleczki i zaczęły wirować wokół jej głowy jak aureola, poczuła nie zachwyt, tylko wielkie przera­ żenie. Ścigana przez rój purpurowych kulek, wbiegła po schodach i rzuciła się na pokryte koronkową narzutą łóżko, szlochając tak, jakby jej małe serce miało za chwilę pęknąć. Rodzice pospieszyli za nią, usiedli po obu stronach łóżka i wymienili bezradne spojrzenia ponad głową zanoszącej się od płaczu istotki. Ojciec gładził drżące ramiona córki, podczas gdy matka głaskała jej proste jak druty włosy. - Nie płacz, ma petite - wyszeptała mama. - Musisz nauczyć się traktować swoje zdolności jako dar od Boga. Już niedługo przyzwyczaisz się do myśli, że jesteś odmienna. - Nie rozumiesz! Ja nie chcę był odmienna! Chcę być zwyczajna! - wybuchła Tabitha, spazmatycznie łapiąc oddech. Przycisnęła do siebie Królewnę Śnieżkę, przytulankę, której zwykle nie znosiła. - Chcę, żebyście zaczęli na siebie krzyczeć, zamiast się bez przerwy całować. Chcę, żeby moje zabawki przestały gadać i żeby naczynia przestały uciekać razem ze sztućcami. Chcę mieszkać w przyczepie samochodowej i nosić ubrania z wyprzedaży. - Głos dziewczynki załamał się, a potem podniósł aż do krzyku. - I chcę mieć przyjęcie urodzinowe u McDonalda! Ta wstrząsająca deklaracja spowodowała wymianę jeszcze bardziej zdziwionych spojrzeń rodziców i grymas niesmaku na ustach ojca. Na przekór częstym i niejednokrotnie fatalnym w skutkach przejawom swych paranormalnych zdolności, Tabitha nadal kręciła swym drobnym noskiem na filmy Disneya z gadającymi czajnikami i śpiewającymi myszkami. Wolała solidne, ponure obrazy Ingmara Bergmana od tych głupich księżniczek zawsze 9

TERESA MEDEIROS wzydychających do książąt z bajki i czekających, aby przybyli na siwym koniu i zabrali je w siną dal. Tabitha Lennox nie miała wyjścia: musiała wierzyć w czary. Ale nie wierzyła w bajki. Ani w szczęśliwe zakończenia. Ani w książąt z bajki. Na razie.

Część pierwsza Oczarowanie Jakże pragnęła, aby niebiosa uczyniły ją takim mężczyzną. William Szekspir

1 Nowy Jork w chwilach takich jak ta Michael Copperfield najbardziej tęsknił za swym końskim ogonem. Od kiedy nie mógł go szarpać, w stanie najwyższego wzburzenia łamał ołówki na pół, żeby rozładować napięcie. - Chyba nie pojmujesz powagi sytuacji. Twoi rodzice znik­ nęli. Młoda kobieta opadła na skórzany fotel naprzeciwko jego biurka i nie zadała sobie nawet trudu, aby podnieść na niego wzrok sponad raportów, które studiowała. - To raczej nic niezwykłego, wujku Cop. Moi rodzice ciągle znikają. Z przyjęć. Z taksówek. Z zebrań akcjonariuszy. Raz, kiedy byłam w ostatniej klasie szkoły średniej, rozwiali się w powietrzu już w pierwszej sekundzie sztuki, w której grałam. - Rzuciła mu krótkie, kpiące spojrzenie i przewróciła stronicę raportu. - Szkoda, że to nie ty musiałeś się z tego tłumaczyć mojej nauczycielce sztuki dramatycznej. Lekceważenie, z jakim przyjęła przyniesione przez niego wieści, wyzwoliło w Copperfieldzie silną potrzebę przekonania jej. Wstał, obszedł biurko i zmusił dziewczynę, żeby spojrzała na jego zmartwioną twarz. - Tym razem to co innego. To nie zniknięcie na kilka minut 13

TERESA MEDEIROS dla dowcipu ani krótki wypad do Paryża na obiad. Tym razem zaginął ich samolot W Trójkącie Bermudzkim. Tabitha zerknęła na niego zza okularów jak sowa. - Odrzutowiec kompanii zaginął ponad szesnaście godzin temu, po prostu zniknął z radaru - perswadował z naciskiem Copperfield, - Flota wysłała samoloty i okręty w rejon zagi­ nięcia, ale nie udało im się odnaleźć śladów katastrofy. Oczywiś­ cie to nie pierwszy przypadek w tym rejonie. Staram się, aby informacje o tym nie przedostały się do mediów, przynajmniej dopóki flota nie zakończy poszukiwań. Ale zapewniam cię, że zaginięcia jednego z najbogatszych ludzi na świecie nie uda się zbyt długo utrzymać w tajemnicy. - A jaka jest twoja teoria, wujku Cop? - Tabitha zdobyła się na nieco wymuszony sceptyczny uśmiech. - Może zostali aresztowani przez jakiś obcy rząd? A może uprowadzeni przez organizację terrorystyczną? Albo porwani przez ko­ smitów? -Zagwizdała kilka taktów ścieżki dźwiękowej serialu Z archiwum X. - Obawiam się, że ich samolot wpadł do morza, - Copper- field opadł na fotel i poczuł się o wiele za staro jak na swoje pięćdziesiąt pięć lat. Sekundowa wskazówka obiegła tarczę stojącego na biurku zegara w absolutnej ciszy, która zapadła w biurze po tych słowach. Wreszcie dziewczyna roześmiała się głośno. - Nie bądź śmieszny! To tylko kolejny paranormalny wyczyn mojej mamy. Odrzutowiec pewnie pojawi się nagle dokładnie w tym samym miejscu, w którym zniknął, albo nieoczekiwanie podejdzie do lądowania na lotnisku La Guardia, przyprawiając kontrolerów lotu o kolejny atak nerwowy. - Tabitha podeszła do okna, odrzucając z oczu kosmyk jasnych włosów, jakby chciała uciec od ponurych domysłów Copperfielda. - Zapomi­ nasz, że Tristan i Arian Lennoxowie mają niesamowity dar wychodzenia obronną ręką z wszelkich kłopotów. Pamiętasz katastrofę Lamborghini? Wyszli z tego bez szwanku. I czy to 14

UROKI nie ty opowiadałeś mi kiedyś, jak przenieśli się w czasie do tysiąc sześćset osiemdziesiątego dziewiątego roku, żeby po­ krzyżować plany mego wrednego dziadka i po raz kolejny udowodnić, że prawdziwa miłość wszystko pokona? - A ty w to nie wierzysz? - zapytał zaskoczony cyniczną nutką w głosie dziewczyny. - To urocza hipoteza, wujku Cop, ale nie wolno ci zapo­ minać, że mamy dwudziesty pierwszy wiek. Prawdziwa mi­ łość nie jest już w modzie. Romanse zostały zastąpione cyberseksem z bezimiennymi i pozbawionymi twarzy nie­ znajomymi albo z hologramami ulubionych gwiazd z filmów wideo. - I to ci bardziej odpowiada? - parsknął ironicznie Cop. - Korzyści są oczywiste. - Tabitha wzruszyła ramionami. W szybie okiennej odbijała się jej melancholijna twarz, w której było o wiele mniej pewności niż w wypowiadanych przez nią słowach. - Żadnych związków, żadnej bliskości... żadnego ryzyka. Copperfield zmarszczył czoło, ale przypomniał sobie, że sprzeciw w tej kwestii musi odłożyć na później, bo w tej chwili ma o wiele ważniejszą sprawę do załatwienia. - Twoi rodzice mieli ogromne szczęście, że udało im się znaleźć prawdziwą miłość, kochanie, ale to jeszcze nie oznacza, że są nieśmiertelni - powiedział najdelikatniej, jak umiał. Tabitha odwróciła się od okna. Stała tuż przed wujem, trzymając ręce w kieszeniach workowatych tweedowych spodni. - Zapomniałeś, że moja mama urodziła się w tysiąc sześćset sześćdziesiątym szóstym roku? Może i nie jest nieśmiertelna, ale wygląda piekielnie dobrze jak na kobietę, która właśnie obchodziła trzysta pięćdziesiąte pierwsze urodziny. Copperfield westchnął ciężko, nauczony długim i bolesnym doświadczeniem, że jedynym skutkiem dyskutowania z kimś z rodziny Lennoxów jest rozsadzający czaszkę ból głowy. Uznał, że w zaistniałej sytuacji musi się posunąć do bardziej 15

TERESA MEDEIROS drastycznych metod. Wyjął z szuflady biurka kopertę i wręczył ją Tabicie. - Twoja mama prosiła, żebym ci to oddał na wypadek jej... —umilkł, zaciskając palce mocniej na kopercie. Wręczając tę kopertę, czuł się tak, jakby uznawał śmierć przyjaciół za przesądzoną. Tabitha patrzyła na kopertę przez dłuższą chwilę, zanim z pogodnym wyrazem twarzy wyjęła ją Copperfieldowi z ręki. - Będziesz zażenowany swoim melodramatycznym zacho­ waniem, kiedy moi rodzice wyskoczą z przewodów wysokiego napięcia na najbliższym walnym zgromadzeniu Lennox Enter­ prises. - Sięgnęła do metalowej klamry, żeby otworzyć kopertę, ale mężczyzna przykrył dłonią jej palce. - Arian mówiła, że powinnaś poczekać z otwarciem koperty, dopóki nie będziesz sama. Tabitha skrzywiła się, patrząc na kopertę. Choć starała się, żeby jej głos brzmiał lekko, wcale nie czuła się pewnie. - Co to jest? Dokumenty adopcyjne? Zawsze mówiłam rodzicom, że jestem tak całkowicie pozbawiona wyobraźni, iż nie mogę być ich rodzonym dzieckiem. Copperfield ujął dziewczynę pod brodę i zdjął jej okulary. Ciemnoszare oczy Tabithy spojrzały na niego niepewnie. Jej niezwykłe gęste sięgające do ramion blond włosy zostały dla wygody przycięte na pazia, ale puszysta grzywka spadała na oczy, ilekroć dziewczyna zapominała o trzymaniu fasonu. W wieku dwudziestu trzech lat Tabitha była niemal równie wysoka jak on i niemal równie kanciasta. Ten brak wdzięku budził dziwną czułość. Regularne rysy twarzy dziewczyny zdradzały żywą inteligencję, dzięki której wstąpiła na studia do M.I.T. - Massachusetts Institute of Technology - jako piętnastolatka, zanim ukończyła dwadzieścia lat, zrobiła dok­ torat z Technologii Wirtualnej i w ciągu trzech lat zdobyła stanowisko szefowej działu Rzeczywistości Wirtualnej w Len- nox Enterprises. Ale pod zewnętrznym płaszczykiem chłodnej 16

UROKI kompetencji kryła smutek, niespełnione marzenia i niewypo­ wiedziane tęsknoty. Copperfield wpatrywał się w twarz dziewczyny, którą kochał jak własną córkę, i nagle ogarnął go smutek. Tristan Lennox stał się dla niego kimś o wiele bliższym niż rodzony brat, kiedy jako dwaj mali chłopcy złożyli sobie nawzajem uroczystą przysięgę w bostońskim sierocińcu. Od tej pory byli przy- jaciółmi. - Och, jesteś jak najprawdziwszym dzieckiem swoich ro­ dziców - mruknął. - Czy mówiłem ci kiedyś, jaka jesteś podobna do ojca? Tabitha odebrała mu okulary, uśmiechnęła się słabo i włożyła je na nos. - Nie powinieneś mi dokuczać, wujku Cop. Matka zawsze powtarza to samo, co uważam za okrucieństwo.- Zanim zdążył zaprotestować, sięgnęła po swój wiszący na oparciu fotela kitel laboratoryjny. - Znałeś... - Zająknęła się, ale poprawiła się po chwili. - Znasz tatę lepiej niż ktokolwiek inny. Zawsze się uśmiecha, zawsze jest pogodny, umie zna­ leźć radość w najzwyklejszych rzeczach. Mimo pięćdziesięciu sześciu lat nadal jest pełen wdzięku i zabójczo przystojny. Jest kochany i szanowany przez wszystkich, którzy kiedykol­ wiek mieli szczęście z nim pracować. Jest kompletnie inny niż ja. Tabitha wsadziła kopertę pod pachę i obdarzyła Copperfielda niepewnym uśmiechem. Gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi, na których widniała plakietka MICHAEL COPPER­ FIELD, WICEPREZES. - Przekaż ucałowania cioci Cherie, Zadzwonię do ciebie, jeśli... ~ Spojrzała na niego z wyzwaniem w oczach. - Kiedy rodzice się do mnie odezwą. Kiedy drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem, Cop wrócił za biurko i opadł na fotel, niepewny, czy ma się śmiać, czy płakać. 17

TERESA MEDEIROS - Nie pozwoliłaś mi dokończyć, Tabitho - mruknął, pocie­ rając piekące oczy, - Przypominasz mi swojego ojca z czasów... zanim spotkał twoją matkę. Po wyjściu spod prysznica, jeszcze ociekając wodą, Tabitha wyciągnęła rękę po okulary. Potem dopiero sięgnęła po ręcznik. Większość współpracowników wyśmiewała się z niej za ple­ cami, że posługuje się czymś równie archaicznym, skoro już od niemal dziesięciu lat zabiegi korekcji rogówki zostały doprowadzone do perfekcji, ale dziewczyna wolała nosić chłod­ ne, solidne, metalowe oprawki niż zgodzić się, żeby jakiś obcy człowiek majstrował przy jej gałkach ocznych. Zresztą jej wzrok nie był w rzeczywistości taki słaby. Czasami sama podejrzewała, że nosi je bardziej z przyzwyczajenia niż z po­ trzeby. Porządnie wytarła gęste włosy, posmarowała twarz kremem, włożyła parę bawełnianych majtek i prostą piżamę, którą przed wejściem pod prysznic powiesiła na elektrycznej suszarce do ręczników. Nagrzana flanela otuliła ją jak niewidzialne ramiona. Z pełnym zadowolenia westchnieniem wsunęła stopy w ak­ samitne kapcie w kształcie wiewiórek ziemnych. To było jej jedyne ustępstwo na rzecz fantazji. Przeszła przez salon swego apartamentu do wygodnej kuchni, ostentacyjnie nie zwracając uwagi na kopertę, którą po powrocie ze spotkania z wujkiem Copem rzuciła na tapczan. Otworzyła lodówkę. Jej ręka zawisła w powietrzu - miała do wyboru mrożone danie z chudego mięsa, zawierające, według producenta, zero kalorii dzięki dodatkowi phatu, nowego substytutu tłuszczu, lub kubek lodów. Po kilku sekundach wahania z wyzwaniem w oczach sięgnęła po lody. I co z tego, że jej przeponę obciąży kilka funtów więcej? Workowate spodnie i fartuch laboratoryjny ukryją ten mały grzech. Przecież nikt nie będzie jej oglądał bez przyodziewku. 18

UROKI Kiedy sięgnęła do szuflady kredensu po łyżkę, poczuła, że aksamitny łebek otarł się o jej nogę. - Witaj, mała Lucy - mruknęła pieszczotliwie Tabitha i kuc- nęła, żeby włożyć łyżkę lodów do kociej miseczki. - Tęskniłaś za mamusią, kiedy była w pracy? Małego czarnego kociaka dostała w prezencie od rodziców na dwudzieste trzecie urodziny. W obawie, że córka będzie niepocieszona po stracie Lucyfera, który był członkiem rodziny przez niebywale jak na kota długi okres dwudziestu dwóch lat, ojciec Tabithy kazał swego czasu zamrozić spermę kocura az do czasu, kiedy będzie potrzebna. Od kiedy problem nadmier­ nego rozmnażania zwierząt został ostatecznie rozwiązany, sprawdzone genetycznie kociaki z probówki stały się ostatnim krzykiem mody. Nadal omijając wzrokiem tapczan, Tabitha zatrzymała się przy ściennej klawiaturze domowego komputera, żeby wybrać muzykę. Włączyła Poproszą trocką cukru do mojej miseczki Niny Simone. Dźwięki piosenki wywołały lekki uśmiech na ustach dziewczyny. Pomyślała, że już ma w miseczce swoją odrobinę słodyczy. Włożyła do ust pełną łyżeczkę lodów i spojrzała na płatki śniegu wirujące za szklaną taflą zajmującego całą północną ścianę okna. Jak miło być w ciepłym, przytulnym mieszkaniu, kiedy za oknem szaleje zimowa zawierucha. W ciągu ostatnich kilku miesięcy czuła się w swoim apartamencie jak w niebie - tylko tutaj była naprawdę bezpieczna. Wiedziała, że zraniła uczucia rodziców, kiedy się tu prze­ prowadziła natychmiast po uzyskaniu dyplomu w M.I.T. Przed laty Tristan i Arian wyprowadzili się z tego przestronnego mieszkania na szczycie Lennox Tower, poczytując sobie za zaszczyt możność zamieszkania w rozwalającym się wiktoriań­ skim domu bez klimatyzacji, za to z oknami, które wpuszczały do wnętrza zarówno słońce, jak i deszcz, Tabitha zawsze czuła się w tamtym domu jak intruz. Chociaż 19

TERESA MEDEIROS rodzice ze wszystkich sił starali się wciągnąć ją w swój świat, dziewczyna uparcie stała z boku, zbyt onieśmielona, aby przyjąć zaproszenie. Nigdy nie złamałaby ich serca wyznaniem, że o wiele bliżsi niż oni wydawali się jej anonimowi przechod­ nie, zmagający się ze śnieżycą na ulicach miasta u stóp wieży, w której mieszkała. Postawiła miseczkę na dywanie - natychmiast znalazła się przy niej Lucy, która wylizała naczynko do czysta. Tabithą wstrząsnął dreszcz. Zachmurzyła się, wpatrując się w zapadający mrok. Czym innym było odrzucenie idyllicznego stylu życia rodziców, kiedy się wiedziało, że są gdzieś w pobliżu i kochają ją pomimo oddalenia. Jednakże myśl, że kiedyś może zabraknąć ich śmiechu i ich czułości względem siebie oraz względem niej, przeszyła jej serce jak lodowate ostrze. Czuła, że za moment ogarnie ją panika. Powoli odwróciła twarz w stronę tapczanu. Koperta leżała tam, gdzie ją rzuciła. Kiedy wzięła ją do ręki, przeszył ją dreszcz przerażenia. Rozumiała niechęć wujka Copa do wręczenia jej tego listu. Nadał prześladowały ją jego słowa. „Mama prosiła, żebym ci to oddał na wypadek jej...". - Przestań być taka podejrzliwa - mruknęła, przywołując siebie do porządku. - To koperta, na litość boską, a nie puszka Pandory. Próbując dzielnie stawić czoło swoim lękom, szybkim,. gwałtownym ruchem rozdarła kopertę i wyjęła jej zawartość. Srebrny krążek potoczył się po szklanej płycie stolika do kawy. Tabithą rozpoznała kompakt wideo. Włożyła płytę do stacji dysków, modląc się, żeby nie była to jedna ze sztampowych propozycji, zachwalanych przez przedsiębior­ ców pogrzebowych, na których żałośnie zawodzące skrzypce niemal całkowicie zagłuszały ostatnie słowa drogiego zmar­ łego. Czterdziestopięciocaiowy ścienny ekran ożył. 20

UROKI Tabitha ujrzała matkę, siedzącą na stołku z figlarnym wdzię­ kiem elfa, który przysiadł na kapelusiku grzyba. Miała na sobie kostium od Chanel w kolorze czerwonego wina, do którego idealnie dobrała kolor szminki. Zanim została zmuszona do niemiłosiernego wzięcia w karby swej wyobraźni, Tabitha uważała mamę za piękną księżniczkę. Delikatna i drobna Arian Lennox miała nieziemski urok, którego nawet wiek nie zdołał przytłumić. Srebrzyste nitki, których matka z uporem nie chciała ufarbować, tylko podkreś­ lały niezwykłą urodę jej wspaniałych, lśniących, czarnych włosów. Drobniutkie zmarszczki spowodowane śmiechem oka­ lały jej pełne usta i błyszczące oczy. To nie była wina mamy, źe Tabitha czuła się przy niej zawsze jak niezgrabna słonica. I że skrycie marzyła, aby odziedziczyć urodę po mamie, a zdolności po ojcu, a nie na odwrót. Dziewczyna stłumiła westchnienie i wcisnęła guzik, ak­ tywujący obraz wideo. - Witaj, najdroższa Tabby-kiciu. Tabitha odniosła wrażenie, że matowy głos matki ogrzał pokój. Ogarnęła ją nostalgia na dźwięk tego głosu o galijskim zaśpiewie. Mama nie używała tego pieszczotliwego zdrobnienia od lat, od kiedy Tabitha dobitnie stwierdziła, że to miano zdecydowanie nie pasuje do dojrzałej, młodej siedmioletniej damy. Zapiekły ją oczy. Za wiele godzin spędzam, gapiąc się w ekran wideo, stwierdziła, mrugając gwałtownie. Lucy wsko- ożyła jej na kolana, domagając się pieszczot Matka obejrzała się przez ramię z wyrazem winy wypisanym na twarzy, potem usiadła prosto i uśmiechnęła się do kamery. - Twój ojciec nigdy by mi nie wybaczył, gdyby się dowiedział, co robię. - I tu się bardzo mylisz, mamo - mruknęła Tabitha. - Ojciec wybaczyłby ci wszystko i zawsze. Ale kiedy olśniewający uśmiech matki zgasł, zastąpiony 21

TERESA MEDEIROS pełnym namysłu zmarszczeniem czoła, nawet Tabitha poczuła dreszcz wątpliwości Wydało jej się nagle, że zniknęła niewi­ dzialna kamera. Matka przyjrzała się córce badawczo. - Rodzice mają bardzo niewielki wpływ na to, jakie cechy przejmą od nich ich dzieci, kochanie. Niekiedy są to szare oczy, duże stopy i nadmierne zamiłowanie do lodów. Tabitha obrzuciła pustą miseczkę pełnym skruchy spoj­ rzeniem, - Albo, jak powiedziałby twój ojciec - Arian wyprostowała się i poprawiła na nosie nieistniejące okulary ruchem do złudzenia przypominającym Tristana Lennoxa - zdolność ma­ nipulacji continuum czasoprzestrzeni i przemiany energii in­ telektualnej w materią. - Tu matka mrugnęła konspiracyjnie. - Ja wolą nazywać to magią. Tabitha odpowiedziała uśmiechem na uśmiech matki. - Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie było mi przykro, iż zawsze uważałaś to dziedzictwo bardziej za przekleństwo niż za dar. Ale nie mogą cię za to winić. Tak bardzo sią starałaś być grzeczną dziewczynką Nigdy nie zapomną, jak strasznie płakałaś tego dnia, kiedy dyrektorka szkoły odesłała cię do domu, bo wierzyłaś, że zdołasz odeprzeć wszelkie przejawy niechęci. Myślałam, że serce mi pąknie. Policzki Tabithy zapłonęły na wspomnienie tego upokarza­ jącego incydentu i setek mu podobnych. Na przykład jak zatrzymała się przed sklepem, podziwiając sukienkę na wy­ stawie, i nagle odkryła, że stoi kompletnie naga na środku ulicy, otoczona zaśmiewającymi się koleżankami Albo kiedy chłopak, w którym się podkochiwała, poprosił ją wreszcie 0 spotkanie i zmienił się w żabę podczas ich pierwszego pocałunku. Na bal absolwentów poszła z nim potem Viveca Winslow, a Tabitha od tego czasu już nigdy nie odważyła się pocałować żadnego innego chłopca. Jakby przewidując, w jakim kierunku pobiegną myśli córki, matka pochyliła się w stronę kamery. 22

UROKI - Twój ojciec i ja jesteśmy bardzo zaniepokojeni że tak uciekasz od świata. Oboje nie jesteśmy w stanie patrzeć na to, że zamknęłaś się w swoim mieszkaniu jak księżniczka w wieży. Tabitha pociągnęła nosem i skrzyżowała stopy, zmieszana poczuciem winy, jakie dostrzegła w brązowych oczach matki. Och, mamo! Księżniczka nosząca kapcie w kształcie wie­ wiórek ziemnych i obżerająca się lodami! Zawsze byłaś niepo­ prawną romantyczką. - Po długim zastanowieniu doszłam do wniosku, że może przestałabyś uważać swoje zdolności za przekleństwo, gdybyś zdobyła nad mmi choć odrobinę kontroli. Tym razem to Tabitha pochyliła się do przodu, zelek­ tryzowana jednym kuszącym słowem. Kontrola. - Dlatego postanowiłam podzielić się z tobą jedyną tajem­ nicą, jaką trzymałam zawsze w sekrecie przed twoim ojcem. Dziewczyna otworzyła usta. Wielkie nieba! Czyżby miała się zaraz dowiedzieć, że została poczęta przez listonosza?! Opowieść, która teraz nastąpiła, była jednak o wiele bardziej zadziwiająca. Przechodząc chwilami na francuski, Arian snuła opowieść o magicznych urokach, czarownikach i wiejskich wiedźmach, dopóki Tabicie nie zakręciło się w głowie z wysiłku, gdy próbowała nadążyć za zadziwiającymi meandrami myśli matki. Jej skłonność do obchodzenia tematu należała do mniej uroczych cech charakteru. Kiedy Arian przerwała dla zaczerp­ nięcia tchu, Tabitha doszła do wniosku, że matka albo stroi sobie z niej żarty, albo gwałtownie potrzebuje psychoterapii. Ale w oczach Arian było tyle czułości, że dziewczyna musiała zmienić zdanie. - Rozumiesz teraz, dlaczego pozwoliłam twojemu ojcu wie- rzyć, że już przed laty zniszczyłam ten amulet. Tabitha zmarszczyła czoło, bardziej zdezorientowana niż do tej pory. - Wierzę, że będziesz go używać mądrze, kochanie, żeby 23

TERESA MEDEIROS rozwinąć i opanować swoją niezwykłą moc. - Mama dotknęła ust dwoma palcami i przesłała pocałunek w stronę kamery, wpatrując się w córkę oczami, w których była jednocześnie i gorycz, i słodycz. -Nieważne, co przyniesie przyszłość, i tak jestem z ciebie niezwykle dumna. Au revoir, ma cherie. Obraz zastygł na ekranie. Tabitha opadła na fotel, bezwiednie mocniej tuląc do siebie kotkę. Lucy zamiauczała w proteście. - Do następnego spotkania, kochanie - powiedziała matka. Nie: do widzenia ani: żegnaj. Do następnego spotkania. Te słowa uspokoiły Tabithę. Rodzice błagali ją, żeby z nimi pojechała na wakacje na Karaiby, ale ona, jak zwykle, wymówiła się nawałem pracy, twierdząc, że jej obecność w departamencie jest niezbędna. Gdyby przyjęła zaproszenie, znalazłaby się wraz z nimi na pokładzie tego samolotu. Dobry Boże, a jeśli oni naprawdę odeszli? Jej słodka, czarująca mama? Jej ukochany tatuś - mężczyzna, na którego zawsze patrzyła z mieszaniną adoracji i szacunku? Oślepiona łzami, których nie była już w stanie ukrywać, wyciągnęła rękę w stronę obrazu matki na ekranie. — Och, mamo — szepnęła. - Chciałabym... Słowo zamarło jej na ustach, zdławione przez gorycz. Nie wolno jej niczego pragnąć. Musi sobie tego odmówić. Bo ani pieniądze, ani czary nie zdołają jej uchronić przed żałosnymi skutkami marzeń. Tabitha wcisnęła wyłącznik programu. Zapomniała przy tym wyłączyć wybrany wcześniej program muzyczny, więc kiedy obraz maiki znikał z ekranu, w pokoju rozległy się pierwsze takty Dzikiego wiatru Niny Simone.

Tabitha uciekła w sen. Zakopała się na prawie trzy godziny w pościel od Laury Ashley w nadziei, że po powrocie z Ka­ raibów rodzice zdrowo się uśmieją z jej niepotrzebnych obaw. Starała się zająć umysł próbami uporządkowania chaotycznej opowieści mamy o czarownikach i magicznych talizmanach. W tej gmatwaninie ciągle pojawiały się trzy słowa. Kontrola, Opanowanie, Skupienie. Porywające idee dla kogoś, kto przez całe dojrzałe życie uważał się za obiekt jakichś ponurych, kosmicznych żartów. Zegar na nocnym stoliczku przy łóżku wskazywał 3:02, kiedy Tabitha postanowiła wreszcie opuścić swoją kryjówkę i odrzuciła na bok prześcieradła. Zwinięty przy jej stopach kociak zamiauczał w proteście. - Nie martw się, Lucy - szepnęła, sięgając po szklankę - Już minęła godzina duchów i czarownic. Zmęczenie sprawiało, że stawała się uszczypliwa. Wsunęła stopy w kapcie i ruszyła do łazienki. Przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Z potarganymi włosami i wysmarowaną kremem twarzą wyglądała jak mim o dzikich oczach. Podniosła głowę i rozejrzała się po eleganckiej łazience, starając się spojrzeć na nią oczami matki. Arian zdecydowanie zaprotes- 25

TERESA MEDEIROS towała, kiedy Tabitha chciała zmienić wystrój pomieszczenia. Może miała jeszcze jakiś powód, poza sentymentalnym - utrzymywała, że dwadzieścia cztery lata temu ukrywała się tutaj. Czując się całkiem idiotycznie, Tabitha stanęła na czwóra- kach, przykrywając się od chłodu ręcznikiem. Nic. Poczuła się jeszcze bardziej głupio, kiedy podniosła porcelanową pokrywę i zerknęła do zbiornika spłuczki. Miałabym szczęście, gdyby udało mi się znaleźć rodzinną kryjówkę w toalecie, pomyślała ponuro, Ale znów nic. Kiedy Tabitha uważnie lustrowała pomieszczenie, uświado­ miła sobie, dlaczego tak bardzo chciała zmienić wystrój tego wnętrza. Łazienka apartamentu, z wpuszczoną w podłogę jacuzzi i szeregiem aksamitnych ręczników, została zaprojek­ towana z myślą o zmysłowych przyjemnościach. Dwie bliź­ niacze umywalki na podwyższeniu uświadomiły jej z pełnym okrucieństwem te wszystkie drobne, ale intymne czynności, których ona nigdy nie pozwoliła sobie z nikim dzielić. Z pew­ nością nie potrzebowała dwóch armatur do prysznica, zwłaszcza że jedna nieustannie jej zawadzała. Tabitha zmarszczyła czoło. Wiedziona przeczuciem otwo­ rzyła wykonane z oszronionego szkła drzwi do kabiny prysz­ nicowej i rozwinęła wąż dodatkowej armatury. Krzyknęła ze zdumienia, kiedy na jej wyciągniętą dłoń upadł długi łańcuszek. - O, do licha - szepnęła do siebie. Zacisnęła w dłoni matowy skarb. Pod wpływem wilgoci delikatny łańcuszek skorodował, ale szmaragd, osadzony w sta­ rożytnej oprawie, był niemal nienaruszony. Tabitha cofnęła się. Czy to tylko wyobraźnia, czy też naprawdę lśniący klejnot mrugnął do mej? - Jestem całkowicie pozbawiona wyobraźni - przypomniała sobie sucho, choć po takim dniu jak dzisiejszy mogła bez trudu zobaczyć różowego słonia. Przyszło jej do głowy, że poczuje się lepiej, nosząc na sercu coś, co należało do matki, i zaczęła wkładać łańcuszek 26

UROKI przez głowę. Nagle ogarnął ją lęk i zawahała się. Przecież Arian mówiła, że ten naszyjnik to amulet, talizman, magiczny urok. Czy naprawdę tego chcę? - zastanawiała się. A jeśli tak, to z jakiego powodu? Żeby uwolnić się od pokusy pragnień? Zachichotała piskliwie, co uświadomiło jej, że jest na skraju histerii. Postanowiła stanowczo zachowywać się, jak przystało na rozsądnego naukowca, a nie idiotkę, pomaszerowała do salonu i uruchomiła sterowany głosem komputer. Dzięki cudom współ­ czesnej technologii nie musiała czekać do jutra, żeby udowodnić, że szmaragd jest tylko i wyłącznie ładnym kamykiem. Jej domowy modem połączył ją z pełnym aprobaty piśnięciem z siecią komputerów laboratorium Lennox Enterprises. Tabitha ułożyła naszyjnik na płytce do analiz. Jej palce biegały po klawiaturze, wysyłając polecenie przeprowadzenia analizy struktury szmaragdu. Lucy wskoczyła na kolana swojej pani i zaczęła polować na plastikową mysz, która kontrolowała migający kursor. Tabitha miała wątpliwości, czy kociak wie­ działby, co zrobić z prawdziwą myszą. Na monitorze pojawił się obraz naszyjnika, każdy segment był podzielony na oznaczone różnymi kolorami przekroje. Tabitha pochyliła się do przodu, niemal dotykając nosem ekranu, kiedy zobaczyła zdumiewającą tajemnicę szmaragdu. - Powiększyć - poleciła. Komputer usłuchał, wyświetlając sam klejnot. Tabitha zdjęła okulary, przetarła zmęczone oczy i ponownie włożyła szkła. Na ekranie nadał widniał oszałamiający obraz. Wewnątrz szmaragdu krył się splątany labirynt mikroob- wodów, nieprawdopodobnie skomplikowany nawet przy dzisiej­ szym stanie technologii, a dawniej absolutnie niemożliwy do skonstruowania, jeśli wziąć pod uwagę prymitywny poziom rozwoju tej dziedziny niemal ćwierć wieku temu. Matka nie Przesadzała. Dla ścisłego umysłu Tabithy to była prawdziwa 27

TERESA MEDEIROS magia, o wiele bardziej zadziwiająca od tych wszystkich spełniających się wbrew jej woli życzeń czy wiszącego w po­ wietrzu złotego pyłu. Cudowna plątanina drucików i złączy, połączonych ze sobą w czarnoksięski sposób, mogła zostać wymyślona i zrealizowana tylko przez najgenialniejszy z in­ telektów, Tabitha tylko raz w życiu spotkała człowieka ob­ darzonego tak błyskotliwą inteligencją. - Tatuś? - szepnęła. Dotknęła czubkiem palca ekranu, jakby w ten sposób mog­ ła dotknąć nieobecnego ojca. Ale chłodne szkło uświadomiło jej tylko, że nie ma pojęcia, gdzie jest jej ojciec i czy jesz­ cze żyje. Z ciężkim westchnieniem opadła znowu na krzesło. Jej umysł także z niejednym dawał radę i Tabitha przysięgła sobie, że rozwiąże zagadkę szmaragdu. Zdolności badawcze oprog­ ramowania laboratorium rzeczywistości wirtualnej Lennox Enterprises zdecydowanie przekraczały przestarzałe zdolności badawcze ludzkiego mózgu. Dziewczyna mogła w nieskoń­ czoność powiększać i powiększać obraz, aż była już w stanie opisać i zbadać każde złącze maleńkiego mikroprocesora. Przyjrzała się ekranowi zmrużonymi oczami, po czym wcis­ nęła cyfrę 1 na klawiaturze numerycznej. Obraz szmaragdu powiększył się dwukrotnie. Jakiś dziwny rumor rozległ się nad jej głową. Tabitha rzuciła nieco nieprzytomne spojrzenie za okno. Grzmot? Nigdy jeszcze nie słyszała o styczniowej burzy w Nowym Jorku. Szczególnie w czasie zadymki śnieżnej. Postanowiła jeszcze bardziej powiększyć obraz. Uderzyła palcem w cyfrę 2 i otrzymała obraz czterokrotnie powiększony w stosunku do oryginału. Przez pokój przepłynął strumień ciepłego powietrza. Nie odrywając oczu od monitora, zanotowała w pamięci, żeby zadzwonić jutro do administracji. Najwyraźniej centralne ogrze­ wanie zaczyna szwankować. 28

UROKI Może powinna podnieść dotychczasowe powiększenie do piątej potęgi? Bez chwili wahania wcisnęła cyfrę 5. Sierść Lucy pod dłonią dziewczyny zjeżyła się, podniesiona ładunkiem elektrostatycznym. Gdyby Tabitha spojrzała w tym momencie na szmaragd, zobaczyłaby, że zapłonął jaskrawym blaskiem. Dziewczyna ziewnęła, nie zwracając uwagi na alarmujące miauczenie kota. Może powinna złapać kilka godzin snu i wrócić do swych badań rano? Miała być w laboratorium o siódmej, ale nic się nie stanie, jeśli trochę się spóźni. To jedna z zalet bycia kierownikiem departamentu. I córką szefa. Nie mogła jednak odmówić sobie przyjemności spojrzenia na wyniki analizy świeżo zdobytego skarbu. Zerknęła na klawiaturę. Jej palec zawisł niezdecydowanie nad klawiszami i huśtał się pomiędzy 1 i 2. Złośliwy uśmieszek wykrzywił wargi dziewczyny. - I pomyśleć, że zawsze twierdziłaś, iż jestem całkowicie pozbawiona zamiłowania do przygód - mruknęła do nieobecnej matki, po czym radośnie uderzyła w cyfrę 4. Ekran monitora eksplodował oślepiająco białym, gorącym światłem. Tabitha cofnęła się, ale jej palec pozostał na klawia­ turze, galwanizowany oślepiająco jasnym łukiem elektrycznym, biegnącym od komputera do amuletu i z powrotem. Lucy głośno miauczała z przerażenia, wspinając się po rękawie piżamy swojej pani. Tabitha czuła, że całe jej ciało wibruje jak zbyt mocno naciągnięta struna Stradivariusa. Skóra głowy swędziała Jakby każdy pojedynczy włos wibrował i podnosił się do góry. W gardle dziewczyny narastał krzyk. Myślała tylko o tym, że musi przerwać łuk. Wyciągnęła drugą rękę w stronę naszyjnika, zmuszając się do wsunięcia palców w trzeszczącą zaporę. W chwili, kiedy dotknęła szmaragdu, niesamowite światło uderzyło ją jak bicz i odrzuciło do tyłu, w ciemność.

3 To była jedna piekielna fala energii - mruknęła Tabitha, ciągle jeszcze zbyt odrętwiała, by móc się poruszyć. Nie była w stanie podnieść powiek, a jej palce poruszały się niezgrabnie. W ustach miała taki smak, jakby ktoś w nich coś lutował. Żywiła głęboką nadzieję, że drażniący jej nozdrza swąd spalenizny nie pochodzi z jej włosów. Albo z rzęs. Zagadkowe promieniowanie skąpało ją w cieple. Central­ ne ogrzewanie musi być w gorszym stanie, niż przypusz­ czała. Ta awaria spowodowała zapewne uszkodzenie kom­ putera, które naraziło ją na niebezpieczne porażenie prądem. Kiedy pomimo zamkniętych powiek oczy Tabithy poraziło dziwne światło, zaczęła podejrzewać, że w mieszkaniu wy­ buchł pożar. Opanowała narastającą panikę, zmusiła się do otwarcia oczu i spojrzała na sufit. A właściwie na miejsce, w którym powinien być sufit Zamiast niego ujrzała olśniewająco niebieskie skle­ pienie, niezmącone nawet najmniejszą smużką dymu. Osłoniła oczy przed ogromną kulą słońca, którego promienie padały wprost na jej głowę, W mieszkaniu musiał być pożar, pomyślała w oszołomieniu. Apartament spłonął, ale jakiś dzielny strażak zniósł ją pewnie 30

UROKI no schodach z dwudziestego piątego piętra i położył na chodniku przed Lennox Tower. Ale gdzie są w takim razie zaspy śnieżne? Gdzie syreny straży pożarnej? Gdzie obrzydliwi gapie, którzy wyrastają w każdym miejscu, w którym zdarzy się nieszczęście? Tabitha usiadła, energicznie kręcąc szyją na wszystkie strony, żeby sprawdzić, czy zdoła utrzymać prosto pulsującą bólem głowę. Powoli zaczęła dostrzegać otaczający ją krajobraz. Siedziała na łące, na dywanie z zielonej, pachnącej miętą trawy i wiosen­ nej koniczyny. Na rozległej przestrzeni rzadko rosły pojedyncze dęby. Kępy różnobarwnych dzikich kwiatów chwiały się po­ ruszane lekkim powiewem wiatru. Tabitha drgnęła, kiedy wielki brązowy konik polny skoczył jej tuż przed nosem. Śpiew pobliskiego ptaka zabrzmiał w uszach dziewczyny jak najpięk­ niejsza muzyka. Po miesiącach niskich, zimowych temperatur i ponurego, zasnutego śnieżnymi chmurami nieba Tabitha każdym zmy­ słem chłonęła wszystko dookoła aż do przesytu. Czuła się tak, jakby została znienacka wrzucona w sam środek wie­ cznego lata. Nagle wstrzymała oddech. A jeśli to nie jest wieczne lato, tylko wieczność? Prawdziwa wieczność? Może w jej domu naprawdę wybuchł pożar, tyle że nie pojawił się żaden dzielny strażak? - Nie bądź głupia - mruknęła do siebie - Bóg nie może być tak okrutny, aby kazać ci umrzeć w dziewictwie. Po prostu zapadłaś w śpiączkę. Albo przeżywasz właśnie doświadczenie przebywania poza własnym ciałem. W pobliskiej kępie koniczyny znalazła swoje okulary. Sięg­ nęła po nie, ale w tym momencie jej uwagę przykuł widok Lucy, skaczącej śród traw w pogoni za żółtym motylem. Kot w niebie? To była przemiła myśl, ale kiedy Tabitha rozejrzała się po tym bukolicznym raju, w jej mózgu pojawiło się o wiele mniej urocze podejrzenie. A może to tylko starannie 31