mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Menzel Iwona - Szeptucha

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Menzel Iwona - Szeptucha.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 168 stron)

Szeptucha Iwona Menzel Wydawnictwo MG (2014) W zagubionych wśród nadbiebrzańskich bagien Waniuszkach modlitwą i ziołami leczy stara Oleszczukowa. Kiedy niespodziewanie umiera, wieś oczekuje od jej wnuczki Oleny, że będzie kontynuowała rodzinną tradycję. Olena rezygnuje z marzeń o studiach medycznych i zostaje wioskową szeptuchą. Życie w Waniuszkach wciąż jeszcze opiera się na niewzruszonym fundamencie zasad, tradycji i Słowa Bożego. Wszystko matam swój ład, ludzie czynią to, co do nich należy, każdy wie, gdzie jest jego miejsce. Jednak nawet i do Waniuszek nieuchronnie nadciąga nowe. Legenda o tajemniczym pustelniku, który na uroczysku Łojmy zbierał popsute lalki i przybijał je do drzew, sprowadza do Waniuszek znanego filmowca z Warszawy, Alka Litwina. Olena pomaga mu odnaleźć ślady zagadkowego samotnika, uważanego przez okoliczną ludność za świętego. Choć szeptucha i reżyser żyją w dwóch zupełnie odmiennych światach, wspólne poszukiwania zbliżają ich do siebie. Olena znajduje w Alku przyjaciela i powiernika, z którym może się podzielić sekretami swojej sztuki lekarskiej i najskrytszymi myślami. Po raz pierwszy w życiu nie czuje się samotna…

Iwona Menzel Szeptucha

Copyright © 2014, Iwona Menzel Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw. Wszystkie postacie opisane w tej książce są wytworem wyobraźni autorki, podobieństwo do osób i wydarzeń jest całkowicie przypadkowe. ISBN: 978-83-7779-192-9 Projekt okładki: Elżbieta Chojna Redakcja: MG Korekta: Dorota Ring Skład: Jacek Antoniuk www.wydawnictwomg.pl kontakt@wydawnictwomg.pl Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

Ewie i Igorowi

Poznałam na Podlasiu wielu wspaniałych ludzi, którym winna jestem wdzięczność. Serdecznie dziękuję pani Asi, pani Grażynce, pani Małgosi, panu Waldkowi i panu Wiesiowi za pomoc i serce. Geniusz techniczny i poczucie humoru pana Waldka wielokrotnie okazywały się bezcenne. Gorące podziękowania składam też pani doktor Chojnowskiej i pani Renacie Bobrowicz za życzliwość i dobre rady. Iwona Menzel

Moja babcia była szeptuchą. Nie widziałam w tym nic dziwnego, myślałam, że to zawód jak każdy inny. Jak koń zgubił podkowę, prowadziło się go do kowala, jak ktoś stracił zdrowie, szedł do mojej babci. Była bardzo znaną szeptuchą, jej sława sięgała aż po Białoruś. Leczyła modlitwą i ziołami, potrafiła zamawiać choroby i odczyniać uroki. Moje pierwsze wspomnienie to siedząca na zydelku w kuchni postać, zapach dymu z ziół i szept babci: – Pomóż i ocal tego tu sługę Bożego od niemocy, zawiści i zazdrości. Zdejmij z niego choroby, guzy i narośle, aby mógł znowu swoimi rękami pracować, na własnych nogach chodzić, ustami swymi Cię chwalić. Pomóż i ocal, zabierz cierpienie, żeby sługa Twój mógł żyć na Twoją chwałę. Bądź wola Twoja, teraz i zawsze, i na wieki wieków, amen. Dym wił się wokół głowy siedzącego niczym aureola z żywych węży i splatał z pasmami włosów, które podnosił powiew wiatru, a może i strach. Czasami czułam jego zapach, bo chociaż pacjenci szukali u babci ostatniego ratunku, kiedy zawiódł już ksiądz i lekarz, to jednak obawiali się jej tajemnej mocy. Ja się nie bałam, babcia była wszystkim, co dobre, w moim życiu. Budziłam się i zasypiałam przy szeleście jej słów, które wypełniały izbę jak szmer kropli deszczu i stawały się częścią moich snów, aż przestawałam rozróżniać, co było jawą, a co urojeniem. Mrok gęstniał po kątach, na ścianach ożywały cienie, pod powałą przebiegały drobne stópki, szuflady kredensu wysuwały się same, coś szeleściło w pękach zasuszonych ziół i powoli obracały się karty Pisma Świętego. Jak długo jednak słyszałam szept babci, czułam się bezpieczna. Pomóż i ocal. Babcia odziedziczyła dar po matce, a tamta po swojej matce. Leczyła modlitwą, jak każda szeptucha, nie sądzę jednak, żeby Pan Bóg na te prośby uważnie nadstawiał ucha i żywo interesował się żylakami takiej na przykład starej Tatałajowej. W końcu cały świat miał w oporządku. Pozostawiał więc babci troskę o bolące gnaty i ropiejące rany, wiedząc, że już się ona nimi po jego myśli zajmie. Babcia wierzyła, że to Bóg obdarzył ją szczególną łaską, ja jednak myślałam czasami, że zawdzięczała swój dar mocy, która była tu, zanim jeszcze stanęły pierwsze krzyże, i nigdy nie odeszła stąd na dobre. Moc ta była odwieczna jak prawa natury i od jej przychylności zależał przez stulecia ludzki byt. Odwieczna też była wiedza babci, przekazywana z pokolenia na pokolenie. W tym długim łańcuchu pokoleń ja stałam się jego ostatnim ogniwem. Kim byłabym, gdybym nie wychowywała się wśród słojów z pijawkami i wiązanek zasuszonych ziół? Gdybym jako dziecko nie wdychała zapachu dymu z grzmotnika i mięty, nie kołysał mnie do snu szmer zamawiania? Pielęgniarką? Lekarką? Fryzjerką? W każdym razie na pewno kimś innym. Nie wiedziałam jednak, że pozostałe babcie nie odczyniają uroków, a w ich chałupach szepcze tylko telewizor. Do momentu pójścia do szkoły żyłam w błogim przekonaniu, że niczym nie różnię się od reszty dzieci. W szkole już pierwszego dnia zostałam brutalnie sprowadzona na ziemię. Zaledwie z dumą wbiłam się w przyciasną drewnianą ławkę, a już padło fatalne pytanie, które położyło kres moim zachwytom nad nowym, dorosłym życiem: pani chciała wiedzieć, jak się nazywają nasi rodzice i czym się zajmują. Pojęcia nie mam, na co jej to było, bo przecież każdy wiedział, że u nas wszyscy tatusiowie pracowali na roli, a mamusie były przy mężu. Może chciała się z nami po prostu zaprzyjaźnić? W każdym razie oczekiwała, że jej ciekawość zostanie zaspokojona. W miarę jak dzieci jedno po drugim wstawały i mówiły, że mamie Stanisława, Wacława czy

Grażyna, a ojcu Waldemar, Edward bądź Kazimierz, narastało we mnie przeczucie zbliżającej się katastrofy. Jak wtedy, kiedy wdrapałam się na sam szczyt stogu siana, popatrzyłam w dół i już wiedziałam, że nieuchronnie z niego zlecę, co też i nastąpiło. Wokół mnie padały imiona jak w litanii do Wszystkich Świętych, a ja przy każdym wzdrygałam się, łapałam ze świstem oddech i krew pulsowała mi w uszach. Bliska omdlenia zdałam sobie sprawę, że nie będę w stanie zaspokoić dociekliwości pani. Nie miałam ani taty, ani mamy. Wszyscy mieli, a ja nie. Coś ze mną było najwidoczniej nie w porządku. Kiedy przyszła w końcu moja kolej, mogłam tylko wzruszyć ramionami i powiedzieć: – Moja babcia nazywa się Walentyna. – No tak, a rodzice? – chciała wiedzieć pani. Wbiłam wzrok w okrągłą dziurę w pulpicie, pochodzącą z czasów, kiedy istniały jeszcze kałamarze, i obserwowałam ją z natężeniem, jakby stamtąd właśnie mieli się wynurzyć rodzice. Nie wyłonili się jednak, milczałam więc ponuro. Nie miałam nic więcej do powiedzenia. Miałam tylko babcię, koniec, kropka. – W szkole trzeba odpowiadać nauczycielowi na każde pytanie – oznajmiła pani ze słodyczą. – Czekam więc na odpowiedź. Na tę zachętę wszystkie ręce wystrzeliły w górę i w klasie zahuczało jak w ulu. – Bo Oleśka, proszę pani, jest bajstruk! Oleśka nie ma taty! Nie ma mamy! A ta jej babcia jest wiedźmą! Głupi jesteś, nie wiedźmą, tylko szeptuchą! Sama głupia, właśnie, że wiedźmą! Tumult zrobił się straszny, paru chłopców natychmiast skorzystało z okazji i wzięło się za łby, aż się pani w końcu zdenerwowała i dała największemu krzykaczowi linijką po łapach. Nazywał się Piotruś, mieszkał w jednej z sąsiednich chałup i przez całe lato bawiliśmy się razem. Plotłam mu wianki, oddawałam cukierki, a kiedyś nawet podniosłam spódniczkę, żeby mógł zobaczyć, co dziewczynki mają między nogami. Uważałam Piotrusia za mojego przyjaciela i poczułam się okropnie zdradzona. – Nie jestem żadnym bajstrukiem – oświadczyłam z godnością, choć nie miałam zielonego pojęcia, co to znaczy. – A ty, Piotrek, jesteś podła świnia i zdrajca, i ja tak ci zrobię, że udławisz się tym swoim wrednym językiem i już ani słowa więcej z siebie nie wydusisz, ty hadzie! – Olesiu – jęknęła pani – pohamuj się, proszę! Ale ja nie miałam zamiaru się hamować, zebrałam moje książki i wymaszerowałam z dumnie podniesionym czołem. Następnego dnia odmówiłam pójścia do szkoły i babcia musiała mnie tam zawlec siłą. Humor mi się jednak znacznie poprawił, kiedy okazało się, że nie ma Piotrusia. Był ponoć chory, złapał jakąś wyjątkowo paskudną anginę i stracił głos. Nie mógł wydusić z siebie ani słowa, dokładnie tak, jak mu przepowiedziałam. To wydarzenie ugruntowało wśród dzieci moją ponurą sławę i przekonanie, że mam „złe oko”. Od tej pory nikt mnie już nie zaczepiał, ale nikt też się ze mną nie bawił. Omijano mnie z podszytym grozą szacunkiem, jakbym była trędowata. W jednej i tej samej chwili poznałam słodycz władzy i gorycz samotności. Nikt się już ze mnie nie wyśmiewał, ale też nikt mnie nie lubił. Nie byłam pewna, czy to zmiana na lepsze. Na pytanie, co to jest bajstruk, babcia okropnie się zdenerwowała. Koniecznie chciała wiedzieć, kto mnie tak nazwał. Odpowiedziałam wymijająco, bo już wzięłam zemstę we własne ręce i nie potrzebowałam niczyjej pomocy. Poza tym podstawową rzeczą, której się człowiek uczył w pierwszej klasie, było: „Choćby cię smażyli w smole, nie mów, co się dzieje w szkole”.

Traktowaliśmy tę zasadę serio i załatwialiśmy porachunki między sobą, nie zawracając głowy dorosłym. Dowiedziałam się później, że „bajstruk” oznacza nieślubne dziecko. Wyglądało na to, że takim właśnie dzieckiem byłam, ale zdaniem babci, stałam się nim jedynie w wyniku nieszczęśliwego splotu okoliczności. Moi rodzice byli młodzi, piękni i bardzo się kochali, nie zdążyli się jednak pobrać, gdyż tata zginął w wypadku samochodowym. Ta tragedia złamała mojej mamie serce i dlatego zmarła wkrótce po połogu. Można więc było z czystym sumieniem uważać mnie za prawie ślubną, bo rodzice z całą pewnością stanęliby przed ołtarzem, gdyby nie ten niefortunny wypadek. Poczułam smutek, że straciłam pięknych i młodych rodziców, których nawet nie zdążyłam poznać. Jednocześnie wypełniło mnie miłe poczucie wyjątkowości, bo mojemu przyjściu na świat towarzyszyły dramatyczne i niecodzienne wydarzenia. Żadne też inne dziecko we wsi nie mogło pochwalić się rodzicami przebywającym wśród aniołków. Wydawało mi się to bardzo romantyczne, więc natychmiast podzieliłam się nowiną z Patrysią, jedyną dziewczynką w klasie, której jeszcze wolno było bawić się ze mną. Przyjęła ją sceptycznie. – No dobrze, a gdzie groby? – zapytała. – Przecież muszą być groby, żeby zapalać na nich znicze i sadzić kwiatki albo położyć taki kamień, jaki my na wiosnę dziadkowi sprawiliśmy. Ze złotymi literami i płaczącym aniołem, opartym o kolumnę. Piękny, mówię ci. Babcia z mamą co sobotę go szorują. Bez grobu nie można być u aniołków. – Za granicą – wyjaśniła babcia niecierpliwie, kiedy ją w tej sprawie przyparłam do muru. – Oboje są pochowani za granicą. Tak się złożyło. Jeśli chcesz im posadzić kwiatki, to możesz przecież to zrobić pod kapliczką i będzie zupełnie tak samo, jakbyś przystroiła ich grób. Już oni się o tym dowiedzą. – Na pewno? – Na pewno. Kapliczka z Najświętszą Panienką stała u nas przed każdym domem. Kto nie miał kapliczki, ten miał krzyż. Nasza była najładniejsza: dołem murowana z polnych kamieni, górą przeszklona, z otwieranymi drzwiczkami, żeby dało się figurkę wyjąć i umyć, jak ją latem muchy obsrają. Najpiękniej Najświętsza Panienka wyglądała w czerwcowe wieczory, kiedy łapałam nad stawem świetliki do słoików i stawiałam u jej bosych stóp. Rozświetlały ją tajemniczo drżącym, seledynowym blaskiem i można było przysiąc, że figurka się porusza. Wcale by mnie to zresztą nie zdziwiło, bo cudownych figurek, obrazów i źródełek u nas nie brakowało. Najlepsze w naszej kapliczce było jednak to, że stała zwrócona ku drodze i każdy, kto przechodził, musiał zdjąć czapkę przed naszą chałupą, jakby nam się kłaniał. Bardzo mi się to podobało i mogłam czatować godzinami, żeby zobaczyć czapkującego nam sołtysa albo zginającego kolano proboszcza. Posadziłam dla moich rodziców pod kapliczką bratki i fiołki. Ale nie tylko grobów im brakowało, nie pozostawili po sobie żadnych pamiątek, żadnych listów, zdjęć bądź innych drobiazgów, które towarzyszą zazwyczaj ludzkiemu życiu. Wyglądało na to, że byli aniołkami gołymi jak święci tureccy. Nawet mszy nikt za nich nie zamawiał. Patrysi nie dawało to spokoju. – Dziwne to jakoś – zastanawiała się. – Bo jak umarł dziadek, ileż to było po szufladach różnych szpargałów, pocztówek, rachunków i świętych obrazków! A ile ubrań! Całymi tygodniami mama wyciągała z szaf a to koszule, a to swetry, wyciągała i płakała, przerabiała na tatę, rozdawała po ludziach… a tu nic. – Ano nic – przyznała babcia, kiedy próbowałam ją wypytać, dlaczego rodzice nie pozostawili

po sobie żadnych materialnych śladów. – No bo widzisz, czasami bywają w życiu człowieka sprawy tak bolesne, że lepiej o nich sobie nie przypominać. Porozmawiamy o tym, jak będziesz starsza. Nie znosiłam, kiedy babcia tak mówiła, nie określając precyzyjnie, w jakim momencie to nastąpi. Z dnia na dzień byłam przecież coraz starsza, nieustannie przekraczałam kolejne progi dojrzałości i za każdym razem sądziłam, że nareszcie stałam się wystarczająco dorosła, żeby dowiedzieć się czegoś o moich rodzicach, ale to nigdy nie następowało. Chodziłam już sama po zakupy, jeździłam rowerem do szkoły, nawet do Białegostoku wysłała mnie babcia kiedyś autobusem, ale na tę decydującą rozmowę wciąż jakoś nie nadchodził czas. W końcu przestałam na nią czekać. Świat pełen był innych tajemnic. Najbardziej intrygujące dotyczyły mojego własnego ciała, które zmieniało się samowolnie z dnia na dzień, jakby w ogóle do mnie nie należało. Tu mi coś wyrosło, tam się zaokrągliło, moje kolana stały się nagle kościste i spiczaste, biodra za to miękkie i pulchne. Ni stąd, ni zowąd okazało się, że mam piersi. Wyglądały na razie jak dwie fałdki tłuszczu, ale zawsze były to piersi. Przeobrażałam się niczym poczwarka i obserwowałam tę metamorfozę zafascynowana, nie tracąc nadziei, że na końcu przemienię się w przecudnego motyla. Którejś nocy obudziły mnie uporczywe kurcze w dole brzucha. Kiedy przycisnęłam do niego ręce, żeby uśmierzyć ból, poczułam na nich wilgoć. Poszłam do łazienki, zapaliłam światło i zobaczyłam, że moje uda są upaćkane gęstą, brunatną krwią. W pierwszej chwili przeraziłam się, że mam krwotok i wykrwawię się na śmierć, chciałam nawet obudzić babcię, ale nagle zrozumiałam, co się stało. Dostałam okres, dorosłam. Ogarnęła mnie duma i długo nie mogłam z radości zasnąć, a kiedy się obudziłam, słońce stało już wysoko na niebie. Podwórko pełne było pacjentów. Przychodzili już przed siódmą, siadali na ławeczce i stopniach ganku albo stali, opierając się o płot, i czekali cierpliwie, często godzinami, aż nadejdzie ich kolej. Miałam surowo przykazane trzymać się od nich z daleka, żeby nie zarazić się jakąś chorobą albo nie złapać rzuconego na kogoś z nich uroku. Wolno mi jednak było pomagać babci zbierać zioła, a wiosną i wczesną jesienią przypadało mi odpowiedzialne zadanie łowienia w stawie po burzy pijawek. Przebiegłam przez podwórko, podskakując wesoło. Brzuch już przestał mnie boleć, a perspektywa, że lada dzień stanę się prawdziwą kobietą z piersiami i włosami pod pachami, wydawała mi się ogromnie obiecująca. Zamierzałam jak najszybciej opowiedzieć o wszystkim Patrysi – pęknie z zazdrości! Zanim jednak dopadłam furtki, na moim przegubie zacisnęły się czyjeś kościste palce i starczy głos zaskrzypiał: – Olesiu, dzieciaku, przynieś dla mojego starego kubek wody, bo strasznie go pali w środku. Na ławeczce siedzieli Iwasiukowie. Iwasiuk miał na drugim końcu wsi sporą, jak na nasze warunki, gospodarkę: dwanaście hektarów, dwie krowy, pięć świń. Bogactwo. Iwasiukową bardzo lubiłam. Ile razy wchodziłam do sklepu, gdzie pracowała, sięgała na mój widok do szklanego słoja na ladzie i wyciągała z niego cudownie sklejającą zęby krówkę. Lubiła dzieciaki, w odróżnieniu od drugiej sprzedawczyni, która widziała w nas tylko hordę dzikusów w zabłoconych butach. Babcia mówiła, że Iwasiukowa tęskni za swoimi wnukami i że to dlatego. Te wnuki były w Ameryce, a ona widywała je tylko na zdjęciach. Obaj synowie siedzieli od lat w Nowym Jorku, twierdzili, że życia sobie poza Ameryką już nie wyobrażają i nigdy nie odwiedzali rodziców, bo żaden z nich nie miał grynkarty. Iwasiukom została tylko córka, Durna Luśka, której babcia nie pozwalała nazywać przygłupią, tylko niepełnosprawną. Durna Luśka całe dni spędzała, pętając się po drodze. Droga ciągnęła się jak nitka przez całą

wieś, latem była piaszczysta i spowita w obłok kurzu, jesienią zamieniała się w rwący potok błota. Luśka pchała po niej wózek, w którym siedziała stara lalka z łysawym czerepem albo rozwścieczony kot w niemowlęcym czepeczku na łbie, i wydawała chrapliwe, zwierzęce okrzyki. Przez całe lato słychać było klekotanie bocianów, nawoływania żurawi i wrzask Luśki. Jeśli nagle milkła, oznaczało to, że przysiadła na ławeczce przed domem, włożyła rękę pod spódnicę i z rozmarzonym wyrazem twarzy gmerała paluchami między nogami. Jak spod ziemi natychmiast wyrastali pod płotem Iwasiuków chłopcy, gapili się na Luśkę w milczeniu, pociągając nosami i przestępując z nogi na nogę, a ona obdarzała ich najpiękniejszymi uśmiechami, pochrząkując szczęśliwie. Iwasiukowie strasznie się za tę Durną Luśkę wstydzili, ale oboje musieli iść do roboty: ona do sklepu, on w pole, i nie byli w stanie jej upilnować. Jeśli zamknęli ją gdzieś w obejściu na klucz, wybuchała nieludzkim rykiem. Była zresztą silna jak byk i żadne zamki nie stanowiły dla niej przeszkody. Ludzie mówili, że Luśka już się taka urodziła, bo Iwasiukowa miała czterdzieści siedem lat, jak zaciężyła, a Iwasiuk jeszcze był od niej o dobre dwadzieścia lat starszy, no i że „to” w tym wieku po prostu nie uchodzi. Nawet ze ślubną żonką nie wypada. W tym wieku należy kierować myśli nie ku cielesnym igraszkom jak młodzik, tylko ku wieczności, ku Bogu Wszechmogącemu. Wnuki przecież już mieli, a tu nagle Iwasiukowej brzuch urósł. Od razu było widać, że ją stary wypietuszył. Wstyd taki. Cokolwiek by ludzie gadali, ja tam Iwasiuków lubiłam. Zawsze byli dla mnie dobrzy jak dla własnej wnuczki, może im rzeczywiście któreś z tych amerykańskich dzieci przypominałam. Kiedy w ich sadku dojrzewały owoce, Iwasiukowa dawała mi całe wiaderko wiśni albo czereśni, a ile razy piekła ciasto, odkrawała dla mnie duży kawałek. Iwasiuk przywoził mi z odpustu watę cukrową, twarde jak kamień obwarzanki i pasiaste, długie cukierki. Pewnie im tych wnuków brakowało, a Luśka w wózku tylko kota woziła. No i lepiej, że tylko kota, bo aż strach pomyśleć, jakie dziecko mogłoby się z niej urodzić i jakie ono miałoby życie z taką matką jak Durna Luśka. Obróciłam się więc na pięcie i poleciałam po wodę do chałupy. Nalałam do kubka wody z syfonu na naboje, który dostałyśmy w prezencie od wdzięcznego pacjenta babci, i w podskokach wróciłam na podwórko. Iwasiuk wypił duszkiem cały kubek, uśmiechnął się z wdzięcznością, wziął mnie za ręce i powiedział: – Niech ci Pan Bóg wynagrodzi, Olesiu, dobry z ciebie dzieciak. I wtedy TO wydarzyło się po raz pierwszy. Poczułam, że między jego i moimi palcami przepływa nagle mroźny prąd i zrozumiałam, że oznacza on coś niewypowiedzianie przerażającego, że Iwasiuk umrze, a ten prąd to jego życie, które wycieka z niego jak piasek w odwróconej klepsydrze. Włosy zjeżyły mi się na karku. Nie miałam pojęcia, skąd się brała ta moja pewność, ale wiedziałam, że Iwasiuka nic już nie może uratować i to było okropne. Czułam się tak, jakbym ponosiła za zły los, który go czeka, odpowiedzialność, jakbym obudziła jakąś groźną moc i wydała na niego wyrok. Zrobiło mi się ciemno przed oczami jak wtedy, kiedy przecięłam niechcący kosą żabę i przez chwilę każda para jej łap próbowała oddalić się w inną stronę. Koszmarny widok, od którego latami nie mogłam się uwolnić, powracający do dziś w moich snach. Odepchnęłam ręce Iwasiuka, upuściłam kubek i krzycząc: „Babciu!”, pobiegłam do domu. Babcia stała na środku izby z przymkniętymi oczami i wyrazem najwyższej koncentracji na twarzy. Trzymała w objęciach spoconego ze strachu potężnego chłopa o rozbieganym wzroku, któremu jabłko Adama miotało się nerwowo jak uwięzione w klatce zwierzątko. Zwisał bezwładnie, rozkrzyżowany na ramionach babci, a ona zataczała jego rękami szerokie kręgi, żeby oczyścić go ze złej energii i otworzyć na dobrą. Szeptała przy tym, ale do mnie dochodziły tylko pojedyncze słowa:

– Co przyniesione, porzucone, pozostawione… zły duchu, nie wysuszaj krwi, nie dotykaj żył, nie mąć snu… Na mój widok zmarszczyła się gniewnie. Zabroniła mi surowo pętać się po domu w czasie rytuału, który wymagał od niej i od pacjenta całkowitego skupienia. Zorientowała się jednak, że musiało wydarzyć się coś bardzo złego, narzuciła na głowę mężczyzny biały ręcznik, przeżegnała go i powiedziała: – Zmów teraz trzy razy Ojcze Nasz. Wzięła mnie za rękę, wyprowadziła do sionki i uważnie wysłuchała. – Jesteś zupełnie pewna? Dotknęłaś go i wiedziałaś, że umrze? Coś przy tym poczułaś? Coś widziałaś? – Poczułam. To było tak, jakbym otworzyła drzwi do piwnicy, a za nimi ziała tylko pustka. Poza tym kompletnie nic. Ciemna, mroźna pustka. I dziadek Iwasiuk jakby już przez ten próg przeszedł i znajdował się po drugiej stronie, w tej ciemności. Czy ja to zrobiłam, babciu? Przez to, że go dotknęłam? Czy to moja wina? Babcia potrząsnęła głową. – Nie, dziecko. Takiej mocy nie ma nikt. Tylko Bóg daje życie i tylko Bóg je odbiera. Pewnie ci się coś przywidziało. Iwasiuk stary, ale wciąż jeszcze chłop jak dąb. Na pewno nic mu nie będzie. Kiedy w końcu przyszła kolej na Iwasiuka, babcia zbadała go ze szczególną dokładnością, ale niczego niepokojącego nie znalazła. Poza niestrawnością nic mu nie dolegało. Poprzedniego dnia było u chrześniaka Iwasiuków świniobicie, a po nim, jak zwyk​le, poczęstunek. Stary objadł się tłustej świeżynki, zaszkodziło mu, i tyle. Babcia dała Iwasiukowej zioła i poinstruowała, jak ma je zaparzać. Wieczorem spotkały się w sklepie. Zioła pomogły, Iwasiuk był zdrów jak rydz. – No widzisz, zdawało ci się – z ulgą powiedziała do mnie babcia. – Mówiłam ci, że nic mu nie będzie. Następnego dnia rano przyleciała do nas Durna Luśka z rykiem: ojciec nie żył. Zachciało mu się na śniadanie chleba z powidłami, w domu żadnych konfitur nie znalazł, więc poszedł po nie do sklepu. „Sklepem” nazywają u nas wcale nie Biedronkę czy Lewiatana, tylko zagłębioną w ziemi kamienną piwnicę, przesklepioną kolebką[1] i porośniętą postrzępioną grzywką trawy. W jej wnętrzu utrzymuje się przez cały rok taka sama jak w lodówce temperatura, nadaje się więc idealnie do przechowywania ziemniaków, marchwi i słoików z przetworami. Przedtem składowano w sklepach również wielkie bryły lodu, wycinanego zimą z zamarzniętej tafli stawu. Dziś każdy ma zamrażarkę i w niej trzyma swoją połówkę świniaka, ale nieustająco drży ze strachu, ile razy elektrownia wyłączy prąd, co się zdarza przed, w trakcie i po burzy, czyli o pewnych porach roku właściwie stale. Iwasiuk jakoś długo nie wracał, a jajecznia[2] stygła. Iwasiukowa chciała najpierw posłać po niego Luśkę, ale Luśki nigdzie nie było. Jak zawsze, kiedy mogłaby się przydać. Synów mieli jak te sokoły, to siedzieli w Ameryce, a w domu została im tylko ta durnowata, co kota w wózku po wsi woziła. Oczami za nią trzeba było świecić i jeszcze pilnować, żeby brzucha sobie nie wyłaziła. – Jajecznia na stole! – wrzasnęła Iwasiukowa bez większej nadziei, bo piwnica znajdowała się po drugiej stronie podwórka i miała podwójne drzwi, więc mało było prawdopodobne, że mąż ją usłyszy. Zresztą i tak na starość zrobił się przygłuchy. Rzuciła ze złością drewnianą łyżkę, zakręciła w butli gaz i wyszła przed chałupę. Od razu ją coś tknęło, jak zobaczyła, że drzwi sklepu są otwarte na oścież. Ileż to razy powtarzała

staremu, żeby je za sobą zamykał, bo zimno ucieka, much nalezie, a i mysz jakaś może myknąć do środka! Przez otwór sypały się do wnętrza piwnicy promienie słońca, oświetlając siedzącego na kamiennych schodkach Iwasiuka. Na kolanach miał otwarty słoik, paluch umazany powidłami i wyraz błogości na twarzy. Wyglądał, jakby sobie przysnął, bo oczy miał przymknięte. Iwasiukowa pomyślała z rozdrażnieniem, że taki stary dziad to jednak skaranie boskie. Gdzie przysiądzie, to sen go morzy, powidła wylizuje jak szczun jakiś, dziecinnieje czy jak? Synowie w Ameryce, córka przygłupia, chłop stara pierdoła… co ona ma z tego życia? Bóg surowo ją pokarał za tak grzeszne myśli, bo kiedy szorstko szarpnęła męża za ramię, żeby go rozbudzić, Iwasiuk zsunął się ciężko ze schodków. Zorientowała się natychmiast, że stało się coś strasznego, z jej gardła wydobył się nieludzki skowyt, przycisnęła ręce do ust i gubiąc pantofle, pobiegła do domu wezwać pomoc. Karetka przyjechała w trzy pacierze, ale na ratunek było już za późno. A teraz stała u nas zapłakana Luśka, rozmazywała przegubem smarki po twarzy i błagała babcię, żeby natychmiast przyszła do ich chałupy. Mama się boi, że jak tato tak nagle zmarli, to jego dusza o tym jeszcze nie wie, nie zdążyła się przygotować na wieczny odpoczynek, nie trafi do światła, błąkać się będzie, po nocach w okna pukać i gratami łomotać. – A czegóż tu się bać? – Babcia westchnęła. – Dobry był człowiek, co piątek do spowiedzi chodził, na pewno prosto do Boga poszedł. Ale przyjdę do was, zaraz przyjdę, pomodlić się i chałupę okadzić nigdy nie zaszkodzi. Siedziała u Iwasiukowej może z godzinę, a ja sobie miejsca nie mogłam znaleźć, tak bardzo mnie przeraziła ta śmierć, którą dzień wcześniej przeczułam, być może nawet sama spowodowałam, dotykając rąk Iwasiuka. Babcia jednak zapewniła mnie po powrocie, że był to tylko przypadek. Lekarz powiedział, że Iwasiukowi pękł tętniak w mózgu. Nie poprzedziły tego żadne objawy, nic nie wskazywało na to, że stary nagle umrze i dlatego niczego poczuć nie mogłam. Powinnam się za niego pomodlić, zmówić Wieczny Odpoczynek i zapomnieć o tym, co się stało. Ja jednak zapomnieć nie potrafiłam. Od tej chwili unikałam dotykania innych ludzi, zakładałam ręce na plecy, ile razy ktoś wyciągał do mnie ramiona. Patrysi powiedziałam, że mam jakieś okropne uczulenie, dostaję na całym ciele wysypki, jak tylko mnie muśnie cudza skóra. Do tej pory, wracając ze szkoły, trzymałyśmy się za ręce, a na odpustach chodziłyśmy od straganu do straganu objęte wpół i wiele to dla mnie znaczyło. Teraz nie odważałam się jednak jej uścisnąć, bo była moją jedyną przyjaciółką i oszalałabym z rozpaczy, gdybym poczuła, że jej życie przecieka mi przez palce. Upływały jednak tygodnie, a potem miesiące i jakoś nic się nie działo. Wspomnienie okropnego przeżycia z Iwasiukiem zblakło mi w pamięci, powoli zaczęłam nabierać otuchy, że było jedynie wytworem mojej wyobraźni. Zbliżało się zresztą Boże Narodzenie i głowę miałam zaprzątniętą innymi sprawami, przede wszystkim kolędowaniem, do którego przygotowywałyśmy się z Patrysią z wielkim zapałem. Po raz pierwszy wolno nam było chodzić po domach z gwiazdą, którą budowałyśmy już od tygodni, zazdrośnie ukrywając przed konkurencją nasz patent: obrotowy trzon z dwóch przetaków. Nasza gwiazda była nie tylko pięknie ozdobiona wycinankami, kolorową bibułką i lampkami – wprawiona w ruch wirowała i jarzyła się światłem w ciemności. Nikt we wsi nie miał takiej. Nie mogłyśmy się doczekać końca lekcji, żeby móc popędzić do domu i dalej nad nią pracować. Miałyśmy też błogą nadzieję, że uda nam się przy kolędowaniu dobrze obłowić, ale chciałyśmy te pieniądze uczciwie zarobić. Brnąc przez śnieg, sumiennie wkuwałyśmy słowa kolęd i winszowania:

Bądźcie zdrowi Doczekawszy Bożego Narodzenia W szczęściu, zdrowiu I dobrym pokoju. Niesłychana to nowina, Że Panienka czysta porodziła syna, W Betlejem miasteczku, W żłobie na sianeczku. Józef staruszek, nie miał pieluszek, Kupił za grosik siana, Dla Chrystusa Pana. Czy Państwo pozwolą, Swój dwór rozweselić, A nam, na młode lata, piosenkę zaśpiewać? Gdyby gospodarze okazali się skąpi, miałyśmy też w zapasie przyśpiewkę sprowadzającą na niegościnny dom różne nieszczęścia: W polu niech rosną kąkole, Puste miejsce w stodole, Puste chlewy i spichlerze, Niech wam wszystko licho bierze, Przez ten cały rok, przez ten cały rok! Ta podobała się nam szczególnie, bo dawała nam przyjemne poczucie własnej mocy. Biorąc jednak pod uwagę ponurą sławę, jaką cieszyłam się we wsi od czasu choroby Piotrusia, wychodziłyśmy z założenia, że nikt nas nie odprawi z pustymi rękami i liczyłyśmy na bogaty łup. Na święta zjeżdżały się rodziny ze wszystkich stron: z Ełku, Grajewa i Białegostoku, Belgii, Niemiec, a nawet Ameryki. Ludzie z naszych okolic wyjeżdżali za chlebem od ponad stu lat, nawet za PRL-u, kiedy naprawdę trudno było wychodzić sobie paszport. Każdy miał jakiegoś wujka w Nowym Jorku albo w Chicago. O pobliskich Mońkach mówiło się, że mieszkają w nich „dolarowcy”. To byli ci, którym udało się w Stanach dorobić. Nietrudno było ich odróżnić, bo po powrocie budowali sobie gigantyczne domiszcza, żywcem wzięte z Denver Clanu. Nazywano ich „Carringtonami”. Z naszych Waniuszek też ludzie wyjeżdżali, ale zawrotnej kariery nikt za granicą nie zrobił. Do Hryciaków przyjechał tego roku z Ameryki po raz pierwszy od dziesięciu lat syn z synową i wnuczką, prześliczną dwuletnią dziewczynką. Mała miała główkę w blond loczkach, a ubrana była jak księżniczka. Jej matka, z pochodzenia zresztą Polka, okropnie zadzierała nosa. Kazała nazywać się Dżenni, choć było jej po prostu Jadźka, i co drugie słowo wtrącała of kors albo szur na znak, że uważa się za kogoś lepszego. Było jasne, że jej się u nas ani trochę nie podobało. Już pierwszego dnia zrobiła swojemu chłopu karczemną awanturę, że przywiózł ją do jakiejś kurnej chaty z wychodkiem na dworze. Niewiele jej to jednak dało, bo we wsi nie było żadnego hotelu bądź pensjonatu z wychodkiem pod dachem, nie miała więc dokąd się wyprowadzić. W końcu jakoś do niej dotarło, że Waniuszki to nie Manhattan i święta będzie musiała spędzić, myjąc się w misce, a za potrzebą latać na podwórko. Pogodziła się z losem i zaczęła z ponurą jak noc twarzą rozwieszać razem z mężem na chałupie Hryciaków przywiezioną z Ameryki dekorację wigilijną. Pod wieczór wokół wypaczonych okien pulsowały kolorowe światełka, zapalały się i gasły gwiazdy, a po ścianie

skikała, jak żywa, srebrna sarenka. Cała dzieciarnia wioskowa zleciała się, żeby podziwiać tę iluminację, a starzy Hryciakowie stali na ulicy oparci o siebie w niemym zachwycie i nie mogli napatrzeć się na swoją chałupę. Potem nic już nie zostało do roboty i Jadźka, czyli Dżenni, człapała z wściekłą miną po niewyasfaltowanej, oblodzonej drodze w białych botkach na wysokim obcasie i zabójczym, ale nienadającym się na nasze mrozy, kusym futerku. W uszy miała wetknięte maluśkie słuchawki i wyglądała przez to trochę jak świętej pamięci dziadek Iwasiuk, który wpychał sobie zimą we wszystkie otwory na głowie watę, żeby go nie zawiało. W czerwonych pazurach trzymała papierosa, a za sobą ciągnęła saneczki z małą Dżuli. Wszystko w tej zabitej dechami dziurze działało jej okropnie na nerwy, ale chyba najbardziej to, że starzy Hryciakowie uporczywie wołali na wnuczkę Julcia, a ją samą próbowali nazywać Jadziunią, co oczywiście nie wchodziło w grę. Prostacy. Tuż za naszym domem droga zaczynała opadać ku dolinie. Wiła się tam jak w wąwozie między wysokimi ścianami śniegu, który odgarnął na boki pługiem Wawrzyniec Hałaburda. Wawrzyniec miał złote ręce, z kilku śrubek, starej wyżymaczki i części od malucha potrafił zmajstrować prawdziwe cuda. Zbudowałby nawet sondę kosmiczną, gdyby miał trochę więcej czasu i gdyby mu się ta sonda mogła przydać w obejściu. Pług zespawał z paru znalezionych na szrotplacu blach, zamontował go na ciągniku i odśnieżał tę część wioski, która chłopakom z powiatu nigdy nie leżała po drodze. Każdej zimy było to samo: nie chciało im się skręcać z asfaltu, żeby odkopać ze śniegu parę naszych chałup. Dżenni i Dżuli spotkałam na wysokości kapliczki, wracając z chlebem ze sklepu. Jadźka od czasu do czasu czubkiem buta lekko popychała saneczki, żeby nabrały pędu, Dżuli zaśmiewała się z radości i klaskała w rączki. Byłyśmy z Patrysią akurat w tym wieku, w którym takie maluchy uważa się za plagę, co każdego dnia dawałyśmy jej młodszemu bratu do zrozumienia, nazywając go krótko „szczunem”, ale ta Dżuli była po prostu słodka. Uśmiechnęłam się do niej serdecznie, a do Jadźki powiedziałam grzecznie: „Hellou, Dżenni”. Miałam nadzieję, że mi pokaże, do czego służą te jej fikuśne słuchawki, ale odwróciła nos w drugą stronę i przemaszerowała koło mnie, nie zaszczycając ani jednym spojrzeniem. Chwilę potem przemknęły saneczki z gulgoczącą ze szczęścia Julcią. Zaledwie zdążyłam sobie pomyśleć, jakie to jednak dziwne, że taka wredota jak Jadźka urodziła takie urocze dziecko, kiedy sanki wypadły na zakręcie z toru i wbiły się w zaspę. Julcia wyleciała w śnieg, ale nadal zanosiła się śmiechem. A wszystko dlatego, że Wasilkowa była straszna fleja, nie chciało jej się wynosić wiadra z pomyjami na podwórko, tylko chlustała nimi przez kuchenne okno na drogę, aż przed jej domem zrobiło się gładkie jak szklanka lodowisko. – Czego tu, kurwa, stoisz jak słup soli i gapisz się? – warknęła Jadźka. – Ruszże się, gnojówo, i podnieś dziecko! Rozejrzałam się dookoła, ale nikogo innego w pobliżu nie było, warczała więc widocznie na mnie. Zawiesiłam torbę z chlebem na płocie i posłusznie pogalopowałam do małej, żeby wyciągnąć ją ze śniegu. Kiedy wzięłam ją na ręce, poczułam nagle to samo, co wtedy u Iwasiuka: mroźną, ciemną pustkę i uciekające z drobnego ciałka życie, które przepływało przez moje palce. Wrzasnęłam z przerażenia. – Ożeż ty, durnoto, nie dziamgaj, tylko przynieś mi tu małą! – ryknęła Jadźka, która w jakiś cudowny sposób przypomniała sobie język ojczysty. Ja jednak już rwałam do domu z Julcią w ramionach niczym zając, bo jeśli ktoś mógł ją jeszcze uratować, to tylko babcia. Zanim zimą dotrze do nas karetka, chory zdąży pożegnać się ze światem, rodziną i chudobą, a ksiądz nadejść z olejami. O tej porze roku jedyną nadzieją była babcia.

Na szczęście stała przed domem. – Julcia umiera – wycharczałam, wciskając dziecko w jej ramiona. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem i powiedziała: – Ale przecież nic jej nie jest. W tym momencie Julcia przewróciła oczami, zrobiła się bieluteńka jak opłatek i przestała oddychać. Babcia błyskawicznie przerzuciła ją sobie przez kolano, tak, żeby jej główka znalazła się niżej od pupy, uderzyła ją stuloną dłonią między łopatkami i położyła na wznak. Kciukiem rozchyliła ząbki dziecka, żeby wypadło wszystko, co było w ustach. Po ziemi potoczył się spory zielony cukierek, ale Julcia nadal nie oddychała. W tym czasie Jadźka wciąż kwiczała jak zarzynany prosiak, więc babcia uderzyła ją wierzchem dłoni w policzek i krzyknęła niecierpliwie: – Czuczeło z ciebie, a nie matka! Dzwoń po pogotowie, głupia! Zacisnęła palcami nosek dziecka, ustami objęła jego usta, kilkakrotnie wdmuchnęła w nie powietrze, a potem splotła ręce w koszyczek i licząc głośno, zaczęła uciskać drobniutką klatkę piersiową. Wydawało mi się, że trwało całe wieki, zanim pierś małej w końcu drgnęła, uniesiona oddechem. Ale nawet wtedy babcia wciąż nie wstawała z klęczek, nie przestawała wdmuchiwać życia w Julcię i masować jej serca, aż zza zakrętu z wyciem wypadła karetka i zaryła się kołami w zaspie śniegu. Wysiadł z niej niemłody już lekarz w przybrudzonym kitlu, z trzydniową szczeciną na twarzy i workami pod oczami. – Zadławiła się cukierkiem i przestała oddychać – powiedziała babcia, ciężko wstając z kolan. – Ale teraz chyba już wszystko dobrze. – Jak długo nie oddychała? – Dwie minuty może. Bo… – babcia poszukała mnie wzrokiem – bo wnuczka mnie na czas zawołała. Akurat byłam przed domem. – A to miała mała szczęście, pani Oleszczukowa! Jak już się dusić, to tylko przed pani domem. – Lekarz rozrechotał się, zadowolony ze swojego dowcipu. Wbił sprawnie w ramię Julci igłę, podłączył ją do kroplówki i wsunął nosze do karetki. – Gdyby nie pani, byłoby po dzieciaku, i to tuż przed Wigilią. – Zabili mi dziecko, zabili! – rozwrzeszczała się Jadźka piskliwie, nie po amerykańsku, tylko zwyczajnie, po chłopsku. – A to kto, matka? – zdziwił się lekarz. – Jeśli chce z nami jechać do szpitala, to niech zamknie dziób. Jadźka posłusznie zamknęła usta i spojrzała na mnie nienawistnie. – To twoja wina, hadzino – wysyczała. – Złe oko masz, ty czarcie nasienie. Żebyś mi nigdy więcej nie ośmieliła się mojej Dżuli dotknąć! – Idź ty w żopu – odparłam z godnością. – Przecież sama kazałaś! – Właź, kobito, do karetki! – zdenerwował się lekarz. – Zamiast bzdurzyć o złymoku, trzeba było dzieciaka lepiej pilnować! Odjechali z wyciem sygnału, ślizgając się na zamarzniętych pomyjach Wasilkowej. Z chałupy Hryciaków wyleciała Hryciakowa i pędziła w naszą stronę, załamując ręce i lamentując: – O Chryste Panie, o Matko Bosko, zmiłujcie się nad naszym dzieciątkiem, Julcią naszą, kwiatuszkiem niewinnym! A wam, Oleszczukowa, niechże Pan Bóg wynagrodzi, święta z was kobieta, Julci życie uratowała. Ale na mnie Hryciakowa spoglądała ze strachem, co i raz się żegnając. Babcia zaś położyła mi

ręce na ramionach, przyciągnęła mnie do siebie i szepnęła do ucha: – No i co my teraz zrobimy? Babcia powiedziała, że Pan Bóg ofiarował mi wielki dar i powinnam Mu być za niego wdzięczna. Jeżeli pozwala mi wiedzieć, że ludzka dusza zbliża się do kruchej krawędzi dzielącej życie od śmierci, to być może jest również Jego zamiarem, żebym ją przed przekroczeniem tej granicy powstrzymała. Przynajmniej niektóre z nich. Oznaczałoby to, że obdarzył mnie mocą, której nie posiadają wielcy tego świata. Nie mają jej monarchowie, prezydenci, prezesi banków ani rosyjscy oligarchowie, nawet papież jej nie ma. A mnie, Oleśce, Pan Bóg ją widocznie dał. Ileż dobrego mogłabym dzięki niej zrobić, ile ludzkich istnień uratować! Gdybym została, na przykład, lekarką, zjeżdżaliby się do mnie profesorowie z całego świata, żeby zobaczyć, jak nieomylnie wyczuwam, która dusza szykuje się do ostatniej drogi. Bez pomocy komputerów i tych wszystkich innych wspaniałych aparatur, które stawały się kompletnie bezradne, kiedy wyłączano prąd. Może to i był wielki dar, ale ja go nie chciałam. – Niech go sobie Pan Bóg zabierze z powrotem – powiedziałam zbuntowana. – Grzech tak mówić! – oburzyła się babcia. – Zobaczysz, Pan Bóg cię skarze za takie gadanie! – Już mnie skarał. Babcia strasznie się na te bluźniercze słowa zdenerwowała, wyszorowała mi usta mydłem, aż się spieniłam jak koń pod górkę, i wysłała do spowiedzi. Spowiedź była ulubionym środkiem pedagogicznym babci, głęboko wierzyła w jej skuteczność i walory wychowawcze. Już samą drogę do kościoła dałoby się uznać za pokutę, bo w Waniuszkach kościoła nie było i trzeba było lecieć piechotą cztery kilometry do Miłkowic. Szło się na przełaj przez pola, które zależnie od pory roku były rozfalowane zbożem, pocięte bruzdami jak gigantyczna robótka na drutach albo przypudrowane śniegiem. Po drodze można było sobie ułożyć w głowie rachunek sumienia i wymyślić parę interesujących grzechów. W Miłkowicach posługę sprawowało trzech księży. Najbardziej lubiłam księdza Maćka, bo był młody, często się śmiał i grywał z nami w piłkę. Proboszcz zawsze wyglądał na niezadowolonego, przy spowiedzi karcił, strofował, groził wiecznym potępieniem i piekłem, które, im dłużej nim straszył, tym bardziej wydawało mi się atrakcyjne. Wyobrażałam je sobie jako rodzaj nocnego klubu z feerią efektów świetlnych i zawsze nowym programem rozrywkowym. Za to z księdzem Jackiem wiązało się pewne ryzyko. Pasjami lubił spowiadać, ale był już stary, odrobinę zdziecinniały i zdarzało mu się zapominać o tajemnicy spowiedzi. Istniało realne niebezpieczeństwo, że wszystko, czego się dowie, rozniesie po okolicy. Z drugiej strony miał grono swoich wiernych zwolenników, którzy spowiadali się tylko u niego, ufając, że zanim wyjdzie z konfesjonału, wszystko wyleci mu z głowy. Do nich i ja się zaliczałam. Wolałam jego roztrzepanie od nieustępliwości proboszcza, a może po prostu lubiłam ryzyko. Poza tym do księdza Jacka nigdy nie było długiej kolejki. Czasami jednak źle to się kończyło, jak na przykład dla żony naczelnika poczty. Wyspowiadała się u księdza Jacka z grzechu rozwiązłości, popełnionego z facetem, który prowadził w Miłkowicach stację benzynową, a w wolnych chwilach polował. Jeździł toyotą RAV z napędem na cztery koła, miał psa pointera, sztucer, skórzany kapelusz i wodery. Wszystko to wydawało się naczelnikowej nieprawdopodobnie romantyczne i myślała, że będzie miała z nim dziki i nieokiełznany seks, ale romans okazał się rozczarowaniem: kochanek, zmęczony całodziennym brodzeniem po bagnach za kaczkami, skończył, zanim zaczął i nie zdejmując woderów, zasnął na niej, pochrapując. Żona

naczelnika leżała zawiedziona, przepełniona goryczą, wstydem i straszliwymi wyrzutami sumienia. Do tego stopnia straszliwymi, że następnego dnia z samego rana poleciała wyspowiadać się u księdza Jacka, w błogim przekonaniu, że wyznanie grzechów przyniesie jej ulgę, a staruszek po zadaniu pokuty i tak o wszystkim zapomni. Ksiądz Jacek zapomniał, owszem, ale o tajemnicy spowiedzi. Pech chciał, że pierwszą osobą, którą napotkał po wyjściu z konfesjonału, był akurat spieszący na próbę Parafialnego Kółka Teatralnego naczelnik poczty, który w Misterium Męki Pańskiej od lat grał Kajfasza. Właściwie nie tyle grał, ile był Kajfaszem. Z biegiem czasu tak bardzo wcielił się w swoją rolę, że całkowicie utożsamiał się z arcykapłanem, sumiennym urzędnikiem, który wypełniał jedynie obowiązki, kierując się przy tym racją stanu. Naczelnik poczty rozumiał go całkowicie. Szczególnie słowa Kajfasza: Lepiej dla was, gdy jeden człowiek zginie za lud, niżby miał zginąć cały naród wydawały mu się oczywiste. W końcu zawsze lepiej, żeby ktoś za nas zginął, niż mielibyśmy ginąć sami. Ksiądz Jacek naczelnika poczty nawet nie rozpoznał, po prostu nie mógł sobie odmówić przyjemności podzielenia się z kimś najnowszą plotką. Złapał go za guzik i chichocząc, opowiedział, czego się właśnie dowiedział. W ten sposób zarówno małżeństwo naczelnika, jak i Misterium Męki Pańskiej znalazły się w poważnym kryzysie, bo zdradzony mąż odmówił udziału w przedstawieniu, w którym w roli Barabasza uczestniczył facet ze stacji benzynowej. W dniu, kiedy babcia wysłała mnie do spowiedzi, ksiądz Jacek wyjrzał z konfesjonału i pomachał mi wesoło. Zaledwie jednak zdążyłam uklęknąć i przeżegnać się, poczułam na ramieniu ciężką rękę proboszcza i usłyszałam jego głos. – Ksiądz pójdzie coś przekąsić, podwieczorek na stole. Ja tu księdza zastąpię. – A co, szarlotka może jest? – ucieszył się ksiądz Jacek. Wyskoczył zaskakująco żwawo z konfesjonału i chyżo jak sarna przemknął przez kościół, kierując się ku plebanii. Proboszcz wcisnął się z trudem na jego miejsce i mruknął: – No to wal, dziecko. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – zaczęłam. – Na wieki wieków, amen – odparł ze znudzeniem. – Więc tego… moja ostatnia spowiedź była… a teraz następującymi grzechami obraziłam Pana Boga… No właśnie: jakimi? Przecież nie będę proboszczowi opowiadała o tym przeciekaniu życia między palcami, o moim darze, a może przekleństwie, którego wcale nie chciałam. – Zgrzeszyłam pychą – powiedziałam w nagłym olśnieniu. – I jeszcze niewdzięcznością. Proboszcz ziewnął. – Pychą, tak, oczywiście. A grzechem nieskromności? Zastanowiłam się. Parę dni temu Tadzio pocałował mnie z języczkiem, co wydało mi się obrzydliwe. Czy grzech może być obrzydliwy? Chyba nie, grzech musi sprawiać przyjemność, bo przecież w innym wypadku nikt by nie grzeszył i piekło trzeba by było zamknąć. Jak wędzarnię w Miłkowicach, na której wisiał napis: Nieczynne z powodu braku towaru. – Chyba nie – powiedziałam niepewnie. – Nie dotykałaś się nieprzystojnie w intymnych miejscach? Ręką albo jakimś przedmiotem? A może prysznicem? – pomagał mi proboszcz. – Nie rysowałaś nieprzyzwoitych obrazków? Słuchałam oszołomiona. Nigdy mi to wszystko nie przyszło do głowy, ale brzmiało ciekawie. – Nie, proszę księdza proboszcza – wyjąkałam. – My nie mamy w domu prysznica, tylko wannę.

Ale wzywałam imię Pana Boga nadaremno i byłam nieposłuszna. Jak zwykle. Serdecznie tego żałuję i proszę, ojcze duchowny, o rozgrzeszenie i nadanie mi pokuty. – Jak zwykle – rzekł z westchnieniem proboszcz i ziewnął ponownie. – No to zmów, dziecko, trzy razy Litanię do Serca Jezusowego i staraj się nadal zachować czyste serduszko. Nie potrafiłam pozbyć się wrażenia, że jest mną rozczarowany. Wracałam z kościoła w głębokiej zadumie. Co mógł mieć na myśli? Jakimi przedmiotami można się nieprzystojnie dotykać? I dokładnie gdzie? Może jednak trzeba było go pociągnąć za język? Jak mam uniknąć grzesznych praktyk, jeśli nawet nie wiem, jak się do nich zabrać? W domu zamknęłam się w swoim pokoju, wyjęłam z szuflady blok rysunkowy i kredki. Nieprzyzwoite obrazki to pewnie takie, na których ludzie są bez majtek. Kobietom widać szparkę między nogami, mężczyznom w tym miejscu zwisa ptaszek. Zwisa albo stoi. Jak stoi, jest bardziej nieprzyzwoity, a najbardziej, jak znika w szparce. Postanowiłam narysować wszystkie warianty. Porwana twórczym uniesieniem pracowałam gorączkowo, przygryzając koniuszek języka. Kartkę po kartce zapełniały dziesiątki ludzików w najróżniejszych pozycjach, aż powstał z tego prawdziwy komiks. Patrzyłam na moje dzieło z dumą i wypiekami na twarzy. Proboszcz miał rację – coś w tym było. Żadnego daru mieć nie chciałam, ale pomysł zostania lekarką spodobał mi się bardzo. Oczyma duszy widziałam już siebie, w białym fartuchu z dyndającymi na szyi słuchawkami, stojącą u łóżka umierającej Jadźki. Kładłam chłodną dłoń na jej rozpalonym czole i mówiłam: – Bardzo mi przykro, Dżenni, ale pozostało ci najwyżej parę dni życia. Babcia musiała się zresztą mylić: gdybym rzeczywiście została lekarką, to coś, co nazywała darem, opuściłoby mnie samo z siebie. Szpital nie pozostawiał człowiekowi nic, co mogłoby przeciekać przez moje palce. Po przekroczeniu jego progu chory stawał się „przypadkiem”, lekkim, ciężkim albo beznadziejnym, „nerką na siódemce”, „zawałem na trójce”. Wiedziałam to dobrze, bo leżałam parę dni w klinice w Białymstoku, kiedy wycinano mi wyrostek. Nikt tam nie brał mnie za rękę. Lekarze nawet na mnie nie patrzyli, oczy mieli utkwione w monitorach, respiratorach i pompach infuzyjnych. U babci na podwórku czułam, jak spłoszone dusze jej pacjentów tłuką się między jednym a drugim światem, niczym ćmy uderzające nocą o szybę. W szpitalu, uwięzione w aparatach, zamienione w impuls elektryczny, gasły cicho, nie zawracając głowy nikomu. Tak mi się przynajmniej wydawało. A może każdy lekarz miał taki dar i wiedział, kiedy chory umrze? Może właśnie dlatego podłączali człowieka do tych wszystkich kabli i ekranów – żeby go jak najrzadziej dotykać? Jedynym lekarzem, którego mogłam o to zapytać, był doktor Janota. Od lat przyjeżdżał do nas na ryby. Stawiał swojego starego garbusa na podwórku i rozbijał namiot w końcu ogrodu. Doktor Janota budził moje całkowite zaufanie, bo do złudzenia przypominał pana Kleksa: miał okrągły jak plażowa piłka brzuch, nosił okrągłe okulary w srebrnej oprawce, marchewkowe włosy sterczały mu na wszystkie strony, a w zmierzwionej brodzie zawsze tkwiły jakieś okruszki. – Czy wiem na pewno, że ktoś umrze? Nie, w medycynie nic nie jest na pewno. Czasami wydaje się, że pacjent nie ma żadnych szans, a potem okazuje się, że organizm potrafił się jednak obronić. Bywają też przypadki samoistnego wyleczenia, no wiesz, takie jak cuda w Lourdes. Z medycznego punktu widzenia jest to, oczywiście, hokus-pokus, ale… Tu doktor Janota zamilkł i rzucił mi spłoszone spojrzenie. Z medycznego punktu widzenia musiał uważać to, czym trudniła się babcia, również za hokus-pokus, ale przyjeżdżał do nas od lat i widział,

że ten hokus-pokus jest zaskakująco skuteczny. Metody babci może i były średniowieczne, ale chorzy wracali do zdrowia. Doktor umierał z ciekawości, żeby się dowiedzieć, dlaczego tak się dzieje, i najchętniej podpatrywałby babcię ukradkiem, ale obie strony trzymały się niepisanych reguł gry: udawały, że nie wiedzą, czym się trudnią i nie zadawały sobie żadnych pytań. Tym chętniej doktor Janota rozmawiał ze mną. Przykucał koło mnie, kiedy suszyłam zioła, wskazywał na jakieś roślinki grubym, krótkim palcem i zagadywał: – Jak się nazywają te żółte kwiatki? – Dziurawiec. Mówi się też na nie ziele świętojańskie, bo kwitnie na świętego Jana, albo ziele krzyżowe. – Dlaczego krzyżowe? Roztarłam żółty kwiatek i moje palce zabarwiły się na czerwono. – Pan patrzy: krew Chrystusa. To ziele rosło pod krzyżem i kapnęła na nie krew z boku Pana Jezusa. Dlatego leczy rany, ale dobre jest też na wszelkie smutki, żale i strachy. Na brak chęci do życia. – Tamte kwiatki też są żółte, ale drobniejsze. Co to jest? – Pięciornik, inaczej kurze ziele, bo – pan spojrzy – jego listki wyglądają jak ślady kurzych łapek. Suszy się kłącza i robi z nich wywary i maści. Wywary pomagają na żołądek i jelita, krwawienia wewnętrzne, a nawet na raka, maści na rany, otarcia i ukąszenia owadów. – Maści też potrafisz robić? – Kiedy to proste, trochę tak, jakby się smażyło kotlety. Sieka się cztery garście ziół, rozgrzewa pół kilo wieprzowego smalcu, miesza z ziołami i podgrzewa, aż się spieni. Potem już tylko trzeba odcedzić przez gazę i przelać do słoika. Na nalewki zalewa się rośliny alkoholem, a wywary różnie się robi: jedne zioła zaparza się wrzątkiem, inne wrzuca do zimnej wody i gotuje, a niektóre naciągają na zimno. Tatarak, na przykład, albo ślaz. – Ho, ho, prawdziwa zielarka z ciebie, Olesiu. Co tu jeszcze masz? Zaczęłam wyliczać, pokazując palcem na suszące się bukieciki: – Rumianek na oczy, bratek na trądzik, tatarak na kręgosłup, podbiał na żołądek, babka na stłuczenia, konwalia na serce. A u babci w szafce… A u babci w szafce, zamknięte na klucz, stały słoiczki z pokrzykiem, który krzyczał ludzkim głosem, kiedy go się wyciągało z ziemi, podkownikiem otwierającym wszystkie zamki, naparstnicą, szalejem i wieloma innymi substancjami, które były tak niebezpieczne, że nie wolno mi było nawet na nie patrzeć. Nic doktorowi do tego. – Co w tej szafce? – A nic. Różne takie. Na bezsenność, na bóle, na smutki. – Dużo wiesz o leczeniu, Olesiu. Więcej niż niejeden dorosły. Nie chciałabyś w przyszłości zostać lekarką? Też byś pomagała ludziom, a czy odczytywałabyś przy tym wyniki elektrokardiogramu, czy też powtarzała: „Wieżo z kości słoniowej, módl się za nami”, efekt byłby przypuszczalnie taki sam. Wywnioskowałam z tego tylko, że doktor Janota uważa moją karierę medyczną za prawdopodobną. Bardzo mi to pochlebiło, odparłam jednak wymijająco: – To zależy. Czy musiałabym przy tym dotykać pacjentów? Na przykład brać ich za ręce? – Z całą pewnością. Pacjentów trzeba przecież ostukać, osłuchać, zmierzyć im puls i tak dalej. Dlaczego pytasz? Brzydzisz się chorych? Jako lekarka musiałabyś mieć do nich świętą cierpliwość,

choćby strasznie śmierdzieli czosnkiem. Zawsze jednak mogłabyś do badania zakładać gumowe rękawiczki. Miałam duże wątpliwości, czy gumowe rękawiczki ochroniłyby moje ręce przed uciekającym życiem, uznałam jednak, że dyskusja na ten temat z doktorem Janotą byłaby przedwczesna. Powiedziałam więc tylko, że kwestię wyboru zawodu muszę sobie jeszcze przemyśleć. Chciałabym na spokojnie rozważyć wszystkie inne możliwości. Zawód fryzjerki, na przykład, też by mi się podobał. Albo opiekunki trudnych dziewcząt. W Miłkowicach był taki zakład wychowawczy i te trudne Andżeliki, Nikoletty i Żakliny szalenie mi imponowały. Doktor Janota przyznał mi rację. Taka decyzja wymagała głębokiego zastanowienia, nie należało podejmować jej pochopnie. On sam w moim wieku chciał jeździć na śmieciarce albo zostać strażakiem. Dopiero jak podrósł, doszedł do wniosku, że wykonując jeden z tych zawodów, trzeba grzebać albo w śmieciach, albo w zgliszczach, natomiast lekarze mają okazję poznać mnóstwo pięknych kobiet, które obnażają przed nimi swoje posągowe ciała. Z biegiem lat kobiety zaczęły go zdecydowanie bardziej interesować niż śmieciarki i pożary. – No i co? – zapytałam uprzejmie. – Spełniły się oczekiwania pana doktora? – A gdzie tam! – Machnął ręką. – Piękne kobiety, jak tylko dowiadywały się, że jestem lekarzem, natychmiast przestawały być piękne. Zamiast pokazywać swoje posągowe ciała, pokazywały mi kurzajki, haluksy i ropnie, opowiadały o swoich gazach, wzdęciach i zaparciach. Niektóre nie cofały się nawet przed demonstrowaniem symptomów. Świat strasznie stracił na uroku. – To może teraz spróbowałby pan na śmieciarce? Doktor Janota zmierzwił z ponurą miną swój marchewkowy ukwiał i wzruszył ramionami. – Teraz jest już za późno. Teraz to ja muszę płacić raty za mieszkanie, alimenty i czesne w szkole muzycznej Agatki. Na śmieciarce nie wyrobię na to wszystko. Agata, córka doktora Janoty, była o rok młodsza ode mnie, traktowałam ją więc jak powietrze. Miała jak ojciec rude włosy, ale o pięknym, kasztanowym odcieniu, delikatne kostki u nóg i wystające jak u wiewiórki zęby, na których z dumą nosiła połyskującą w słońcu klamrę, w tamtych czasach absolutną rzadkość. Po rozwodzie rodziców Agata została z matką, razem z nią przeniosła się do Warszawy i na jakiś czas w ogóle znikła. Widać było, że doktorowi rozpaczliwie jej brakuje. Być może dlatego tak chętnie ze mną rozmawiał, choć niewykluczone, że rzeczywiście chciał się dowiedzieć, jak się robi maść z kurzego ziela. W każdym razie doktor Janota zaczął namawiać babcię, żeby wysłała mnie na studia. Spędzali mnóstwo czasu na ławeczce przed domem pogrążeni w rozmowie, pochylali ku sobie głowy jak konspiratorzy i szeptali coś, rzucając od czasu do czasu okiem na mnie. Im bliżej było do matury, tym częściej mówiło się o medycynie. Zaczęłam oglądać w telewizji seriale medyczne takie jak Dr. Kildare i Dr. Quinn, zarzucałam na siebie biały kitel i ćwiczyłam przed lustrem podstawowe polecenia: – Siostro! Skalpel! Więcej tlenu! Po wielu latach babcia zaczęła znowu odwiedzać swoją cioteczną siostrę, ciotkę Jańcię, mieszkającą w Białymstoku. Coś mi mówiło, że szuka dla mnie taniej stancji, ale ja nie miałam najmniejszego zamiaru zakwaterować się u ciotki. Wuj Leoś należał do tych paskudnych, obleśnych staruchów, którzy przechodząc koło człowieka, niby to przypadkiem ocierają się o niego podbrzuszem albo żartobliwie szczypią w sutek. Z całą pewnością nie chciałam mieszkać z nim pod jednym dachem.

Któregoś dnia pojawiła się znowu Agata. Już nie miała zębów jak wiewiórka, widocznie aparacik pomógł. Była teraz wyższa ode mnie, ale przeraźliwie chuda, worek kości luźno obciągniętych skórą. Wydawało się, że zaczną grzechotać, jak tylko się poruszy. Przywiozła ją samochodem matka, elegancka, krótko ostrzyżona blondynka. Towarzyszył jej znacznie od niej młodszy, dobrze umięśniony facet w rozpiętej do pępka koszuli, która odsłaniała opaloną pierś, a na niej skręcone zalotnie w pierścionki kędziory. Na ich widok doktor Janota podniósł się ociężale z ławki. Jego marchewkowy ukwiał zachybotał się i oklapł smutnie. – Dziękuję, że przywieźliście mi Agatkę – powiedział, a oni zaczęli zapewniać go na wyścigi, że to się przecież samo przez się rozumie, że z przyjemnością, że żaden kłopot, szkoda tylko, że już muszą wracać do Warszawy, bo straszne korki, a tu tak pięknie, cisza i spokój, ptaki śpiewają, powietrze pachnące i czyste. Choć w tej właśnie chwili przejechał Skwarko z rozrzutnikiem wyładowanym po brzegi świńskim nawozem, pozostawiając po sobie obłok infernalnego wprost smrodu. Matka Agaty i doktor Janota uścisnęli sobie serdecznie na pożegnanie dłonie, dowodząc tym samym, że są ludźmi kulturalnymi, którzy rozwodzą się w sposób cywilizowany, nie chowając urazy w sercu. Agatę matka przyciągnęła do piersi i ucałowała tak mocno, że przeraziłam się, czy przez skórę dziewczynki nie przebiją się te sterczące na wszystkie strony kosteczki. Jej towarzysz też tak jakby wyciągnął ręce do uścisku, ale Agata rzuciła mu spojrzenie ostre niczym sztylet i ramiona opadły mu bezwładnie. – Czy ten w rozpiętej koszuli to nowy mąż twojej mamy? – zapytałam, jak tylko samochód z machającymi energicznie przybyszami zniknął za zakrętem. Popatrzyła na mnie ciężkim wzrokiem i odparła: – Żaden mąż. Przydupnik. Gapiłam się na nią z otwartymi ustami, aż powiedziała ze złością: – Zamknij paszczękę. I czego tak wybałuszasz gały? Coś takiego u was na wsi się nie zdarza? – Zdarza się, pewnie, że się zdarza – pospieszyłam z odpowiedzią, starając się, żeby zabrzmiało to nonszalancko i światowo. W rzeczywistości podobna sytuacja była mało prawdopodobna. U nas wszyscy wszystko o sobie wiedzieli i zanimby potencjalny przydupnik, czyli po naszemu jober, zdążył rozpiąć rozporek, już zgromadziłaby się pod jego oknem połowa wsi. – Może tylko nie z taką otwartością. No i ten twój tata jest taki strasznie fajny. Ja bym go za żadne skarby świata nie chciała wymienić na innego. – Ja go nie wymieniałam, tylko mama. – Ale dlaczego? Odwróciła do mnie twarz obciągniętą ciasno skórą, pod którą ostro rysowały się kości. Jak u trupiej czaszki – pomyślałam i wzdrygnęłam się. – Nie domyślasz się? No to popatrz na niego! Jest gruby. Wygląda jak wieprz. – Moim zdaniem wygląda bardzo sympatycznie. Poza tym jest cudownie dobrym i mądrym człowiekiem. – Dooobrym, mooondrym – przedrzeźniła mnie, zaciągając z wiejska, Agata. – A wiesz, akurat tego w łóżku nie widać. Mama mówi, że trzeba używać życia, póki nie jest za późno i ja jej się nie dziwię. – A ja tak. Pod przyczepą doktor Janota smażył liny, podśpiewując fałszywie marsza z Aidy. Z entuzjazmem

solił, pieprzył, sypał obficie na ryby zioła, które mu przyniosłam z ogródka: estragon, pietruszkę i tymianek. – A blekotu przypadkiem nie dorzuciłaś? – zawołał wesoło w moją stronę. – Nie dorzuciłam, nie dorzuciłam. Przecież pan wie, że blekotu potrzebuję do maści do latania. Roześmiał się hałaśliwie, zaskakująco żwawo przyskoczył do mnie, złapał za rękę i nogę i zakręcił mną jak małym dzieckiem w zabawie w samolocik. Za chwilę znów śpiewał pod przyczepą. Czy był gruby? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Nigdy też nie zastanawiałam się nad tym, czy mój ojciec był gruby, czy chudy. Przydałby mi się jakikolwiek. – Agatko, obiad! – krzyknął, wymachując patelnią. – Sama widzisz. Myśli tylko o żarciu. – Agata westchnęła. – To przez niego wszystko się u nas pieprznęło. A Bartosz, ten mamy przyjaciel, chodzi codziennie na siłownię. Zresztą sama widziałaś, jak wygląda. Jak alfons – pomyślałam, ale nic nie powiedziałam. Godzinę później zobaczyłam Agatę klęczącą w wysokich łopianach za stodołą. Wpychała sobie palec w gardło i wymiotowała ze spokojnym uporem. Widać było, że ma w tym duże doświadczenie, bo rzygała rzeczowo i cierpliwie. – Co ty wyprawiasz? – zapytałam. – Zwariowałaś? Podskoczyła przestraszona. – Gówno cię to obchodzi. – Obchodzi, chociażby dlatego, że zaświniasz nasz sad. Dlaczego to robisz? – Ach, jaki tam sad… parę marnych jabłonek – prychnęła z pogardą, ale nasunęła nogą trochę piasku na wymiociny. Wytarła dokładnie usta papierową chusteczką, odsunęła włosy z czoła i popatrzyła na mnie spod oka. – Rzygam, bo mi się rzygać chce. Bo mam takich starych, że mdli mnie, jak na nich spojrzę. Starannie udeptała piasek, jak grabarz przyklepuje łopatą grób, i dodała cicho: – Bo jeśli ja mogłam schudnąć, to tata też może. I wtedy wszystko byłoby jak przedtem. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. U nas mówi się w takich sytuacjach: „No cóż, ja ci w garki nie patrzę”. Oznacza to: „Nie wtrącam się w cudze sprawy” i jest uważane za cnotę. Zresztą Agata nie czekała wcale na odpowiedź, tylko odwróciła się na pięcie i poszła sobie. Miała ojca lekarza i matkę farmaceutkę, to oni powinni byli zauważyć jej sterczące pod skórą kości, nie ja. Może trzeba było jednak porozmawiać z jej ojcem, a wszystko potoczyłoby się wtedy inaczej. Może… ale tego nie zrobiłam. Nigdy już nie wróciłyśmy do tej rozmowy. Przez jakiś czas nic się nie zmieniało, pomijając fakt, że doktor Janota stawał się coraz grubszy, a Agata coraz chudsza. W końcu jej stan stał się tak krytyczny, że wylądowała w szpitalu i doktor Janota przestał przyjeżdżać na ryby, bo każdy weekend spędzał w Warszawie u jej łóżka. Dlatego nie było go przy mnie, kiedy umierała babcia. Straciłam jednocześnie i ją, i jedynego człowieka, który we mnie wierzył. Babcię zabrało pogotowie w tym samym dniu, w którym pojechałam do Białegostoku, żeby złożyć papiery na studia. Kiedy zobaczyłam ją na szpitalnym łóżku, wydała mi się bardzo malutka, zagubiona wśród poduszek, żółta i krucha jak skorupka od jajka. Jej policzki zapadły się, zaostrzył nos. W ramię wbito igłę kroplówki, wokół łóżka kłębiły się jakieś rurki, z boku zwisała plastikowa torba na mocz. Ale na mój widok jej twarz rozjaśniła się, wyciągnęła do mnie ręce i zapytała: – Złożyłaś?

Kiwnęłam głową. Wiedziałam, że czeka, żebym ją uścisnęła, ale nie byłam w stanie zrobić kroku. Za nic na świecie nie chciałam poczuć, jak nieubłaganie upływa z niej życie. Patrzyłam na wyciągnięte ręce i nie ruszałam się. Babcia zrozumiała. Jej ramiona opadły bezsilnie na kołdrę, uśmiechnęła się do mnie i umarła. Przyszła stara Iwasiukowa, zasłoniła w naszym domu lustra i zatrzymała zegary. Zegary stanęły, a ja nie mogłam uwierzyć, że świat nie stanął. Na podwórku kury rozgrzebywały ziemię pod łopianami, kot lizał łapę, na drodze gryzły się dla zabawy dwa szczeniaki. Wszystko było jak zawsze. Tylko babci zabrakło. Na zawsze. Coś w mojej głowie powtarzało w kółko: „już nigdy” i czułam tę samą straszliwą, mroźną pustkę jak wtedy, kiedy cudze życie przepływało mi między palcami, która teraz otwierała się przede mną. Następne dni minęły jak we śnie i nagle okazało się, że stoję przed kopczykiem świeżej ziemi, w którym tkwi prosty krzyż. Kwiaty na mogiłce już podwiędły, tylko te plastikowe nadal eksplodowały wszystkimi kolorami tęczy. W słoik po ogórkach ktoś wcisnął wiechę floksów, ale nie mogłam sobie przypomnieć, czy to ja sama je tam wetknęłam. Wylałam mętną wodę, poszłam do pompy po świeżą, podstawiłam ręce pod lodowaty strumień i nagle zrozumiałam, że to nie tylko babcia odeszła, ale i całe moje życie, wszystkie moje plany. Co teraz będzie ze mną, z naszą starą chałupą, z całą tą nędzną gospodarką? Siedem hektarów, w tym połowa piasku i zabagnionych łąk, które kosą trzeba było kosić. Za mało, żeby wyżyć, za dużo, żeby z głodu zdechnąć. Co ja miałam z tym wszystkim zrobić? Sprzedać? Oddać w arendę? Dla babci chłopi pola obrabiali w zamian za poradę i zioła. Prowadziła z nimi poważne rozmowy, kiedy obornik trzeba rozrzucić, gdzie kartofle posadzić, a gdzie owies zasiać, ale ja nie potrafiłam nawet żyta od pszeżyta odróżnić. Ja miałam być lekarką. Stałam nad tym świeżym grobem, łzy mi kapały do słoika po ogórkach i myślałam sobie, że pod tym kopczykiem spoczęła także cała moja przyszłość. Gdyby doktor Janota nadal do nas przyjeżdżał, może by mi coś pomógł, ale doktor Janota już nie przyjeżdżał. Siedział przy Agacie, której było coraz mniej, bo jego było za dużo. Była jeszcze rodzina z Białegostoku, ciotka Jańcia i wujek Leoś. Przyjechali na pogrzeb babci z wieńcem ze sztucznych lilii i wciąż jakoś nie zbierali się do wyjazdu. Wczepili się we mnie jak dwa kleszcze, dla mojego dobra, jak twierdzili. Bo zostałam, sierota, sama jak kołek. Kiedy ciotka wymawiała słowo „sierota”, ściągała usta w kurzy kuper, a jej twarz rozpływała się cała w wyrazie fałszywego współczucia. – Tylko my ci teraz zostali, Oleńcia. Po pogrzebie, ledwie wyszli po śpiewaniu różańca ostatni żałobnicy, ciotka Jańcia oznajmiła mi, że musimy porozmawiać. Taki wstęp nie oznacza zazwyczaj niczego dobrego i najchętniej odparłabym: „Ja nie muszę”, ale skinęłam tylko bez słowa głową. Ciotka poprawiła się na stołeczku – kończyłyśmy w kuchni zmywać po gościach naczynia, ona na siedząco, bo była tak gruba, że nie mogła ustać na wylewających się z pantofli stopach – i głosem słodkim jak miód powiedziała: – Chodzi o twoją mamę, Oleńciu. Świętej pamięci Walunia ukrywała przed tobą przez całe życie, jak to z nią było naprawdę, ale my z wujkiem uważamy, że masz prawo się tego dowiedzieć. Gdzieś na obrzeżach mojej świadomości zapaliły się światełka alarmowe. Jakbym stała przed przejazdem kolejowym i nagle włączył się pulsujący sygnał, ostrzegający o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Niczym w sennym koszmarze, w którym człowiek wie, że za chwilę potężne pchnięcie rzuci go pod koła pociągu, ale nie robi nic, żeby się ratować. Nie pozwól jej mówić –

pomyślałam sobie i jednocześnie usłyszałam własny głos: – A niby jak było naprawdę? Ciotka znów poprawiła się na stołeczku. Musiało jej być niewygodnie, bo zydelek był malutki i jej opięty czarną spódnicą zad spływał po obu jego stronach. – Ty wiesz, jak my cię z wujkiem kochamy – zagaiła. Wiedziałam. Szczególnie wujek. Tak mnie kochał, że aż mu z tej miłości kutas ze spodni wyskakiwał. – Pan Jezus świadkiem, że nie chcielibyśmy ci sprawić przykrości, ale kiedyś musisz się przecież o tym dowiedzieć, a teraz, kiedy Walunia nie żyje, kto ci prawdę powie, jak nie my? No więc, wstyd mi to mówić, ale twoja mama strasznie się kurwiła. Ciotka stuliła wargi, które przestały przypominać kurzy kuper i upodobniły się do świńskiego ryjka. – Kuuurwiła się – powtórzyła rozmarzona. – Z takim jednym facetem, co to od niej piętnaście lat starszy był i w dodatku żonaty. A jak zaciężyła, to on jej usunąć kazał. Ciebie usunąć, znaczy się. To twoja mama poszła do twojej babci, żeby jej coś na spędzenie dała. Świętej pamięci Walunia jak chciała, to potrafiła pomóc dziewczynom w potrzebie. Ale twojej mamie pomóc nie chciała, tylko na nią strasznie nakrzyczała, że grzech wielki. No to twoja mama obraziła się i uciekła z domu. Pojechała do Krakowa, do sióstr norbertanek. Powiedziała, że ją stryjek zgwałcił i pomocy potrzebuje: rodzice każą jej usunąć, a to przecież grzech. Siostry bardzo jej żałowały i otoczyły najlepszą opieką, żeby mogła szczęśliwie donosić. No i donosiła. A jak tylko urodziła, to spakowała wyprawkę, co jej siostrzyczki dla dziecka zrobiły, i myk, znikła. Wróciła tutaj, do twojej babci, położyła cię zawiniętą w kocyk na progu chałupy, a do kocyka kartkę agrafką przypięła: „Chciałaś, żeby było, to je sobie teraz chowaj”. No i zostawiła cię, a sama wyjechała za tym swoim gachem do Ameryki. W Jorku założyli firmę sprzątającą, ale nie taką zwykłą, tylko specjalną, do sprzątania mieszkań po umarlakach. No wiesz, jak ktoś umarł i w dywan wsiąkł, bo w Ameryce pies z kulawą nogą się drugim człowiekiem nie interesuje i taki trup zdąży czasami przez strop przeciec, zanim go znajdą. Po takim później mieszkanie dosprzątać to dopiero jest sztuka! Ale i dobry interes. Twojej mamie w ogóle zresztą nie przeszkadzało, że umarlaków z dywanów zeskrobuje, bo taka była w tym facecie zakochana, że wszędzie by za nim na kolanach poszła, wszystko jedno, po jakim dywanie. Wiem, że pisała z tej Ameryki do twojej babci, ale Walunia zawzięta była i wszystkie listy bez otwierania odsyłała. Nie mogła jej darować, że tak ciebie jak kociaka pod drzwi podrzuciła. Twoja mama nie chciała ciebie, taka jest prawda. Niepotrzebna jej byłaś, zawadzałaś. Straszny z niej wycieruch był, nie da się ukryć. Później oboje zginęli w Ameryce w wypadku, tak przynajmniej twierdziła Walunia, ale kto wie, jak to było naprawdę. Ciotka Jańcia usadowiła wygodniej swój imponujący zad na zydelku i uśmiechnęła się do mnie promiennie. – No to teraz wiesz, Oleńciu, jak się sprawy mają. Mam nadzieję, że cię to nie przygnębiło? Ale gdzieżby tam, ani trochę! W końcu jaka to dla mnie różnica, czy moja matka figluje sobie w niebie z aniołkami, czy też w Ameryce z nieżywymi klientami specjalistycznej firmy sprzątającej. Podrzuciła mnie jak kota, a ja jej kwiatki pod kapliczką sadziłam. Powinnam się cieszyć, że mnie nie utopiła. Też się zdarza. – W każdym razie sama teraz zostałaś jak palec – użaliła się nade mną ciotka. – I my tak sobie z wujkiem pomyśleli, że byśmy cię do siebie wzięli. Przez pamięć Waluni. Przecież wiesz, że