mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 657
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 744

Michalak Katarzyna - seria jabłoniowa a - Wisniowy dworek

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Michalak Katarzyna - seria jabłoniowa a - Wisniowy dworek.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 600 stron)

Katarzyna Michalak Wiśniowy dworek Czasami za spełnienie marzeń trzeba słono zapłacić, - ale taka jest po prostu cena życia. Dla Sylwii, mojej siostry ciotecznej i wiernej czytelniczki

Część I Rozdział 1 - W ten ciepły majowy dzień nad wiśniami otaczającymi stary dwór unosiły się setki krzątających się gorączkowo pszczół. Dlaczego gorączkowo? Bo w powietrzu wisiała pierwsza wiosenna burza, a tyle jeszcze pyłku i nektaru zostało do zebrania! - Dzieci, skupione wokół jasnowłosej, rozmarzonej nauczycielki, unosiły zaróżowione buzie do słońca, z przymkniętymi powiekami słuchając pszczelej muzyki. - Danusia Wrzesień trzymała w palcach gałązkę wiśni, z zachwytem podziwiając

delikatne kwiaty. Śnieżno- białe płatki otaczały zielonkawy słupek i pręciki, pokryte żółtym pyłkiem. Idealna równowaga barw, piękno w najczystszej postaci. Dziewczyna mieszkała w tym starym dworze siódmy rok, a nadal tak samo wzruszenie ściskało jej gardło, gdy zaczynały kwitnąć otaczające szkołę wiśniowe drzewa. – Pani uczycielko, pani uczycielko, a o czym oni śpiewają? – zapytała jedna z dziewczynek, Joasia Krawcówna, nie otwierając oczu. – One – poprawiła małą Danusia. Nie miała już sił sprostować, że jest nauczycielką, a nie uczycielką. Tak mówiono w Milewie od wieków i będzie się tak przez wieki jeszcze

mówiło. Nim odpowiedziała na pytanie, odgarnęła dziewczynce z oczu grzywkę gestem jednocześnie czułym i naturalnym, jakby była matką Joasi. Bo w rzeczywistości Danusia matkowała wszystkim swoim uczniom. Zarówno miłym i uroczym, do których należała najmłodsza latorośl Krawców, jak i szkolnym łobuziakom z klanu Łopatków. W duchu przyznawała nawet, że woli wesołego, psotnego Józia Łopatka od grzecznej, potulnej Joasi Krawiec... – Pszczoły śpiewają, że czas powrócić do pracy, moje kochane – odparła na głos. – Otwórzcie oczy i spójrzcie, jak zbudowany jest ten kwiat. - Dzieci ochoczo pochyliły głowy nad białym kwieciem, słuchając dalszych

słów nauczycielki. - Danusia kochała swoją pracę. W tych dziwnych czasach, gdy nauczyciel jest zawodem jeśli nie pogardzanym, to wzgardzonym, ona co dzień budziła się z radością i ciekawością, czym też zaskoczą ją dzisiaj uczniowie. Może była nauczycielką w małej wiejskiej szkole – gdzie do najliczniejszej klasy uczęszczało obecnie dwanaścioro uczniów – zbyt krótko, by popaść w rutynę, a może miała duszę entuzjastki, dość, że nie wyobrażała sobie innej pracy. - Kochała też mały dworek o białych ścianach i pięknie rzeźbionym ganku, otoczony starymi wiśniami o sękatych pniach, które kwitły każdej wiosny tak

cudnie, że nawet nieczuli na piękno przyrody mieszkańcy Milewa mruczeli pod nosem, gdy jakaś sprawa przygnała ich do szkoły na wzgórzu: – Niebrzydko tu u was, dziecki, niebrzydko. - Dwór w 1868 roku wzniosła rodzina Milewskich – drobna zaściankowa szlachta, która dorobiła się małego mająteczku na Kresach, hodując konie czystej krwi. Milewscy, dla których nie mieli litości najpierw zaborca, potem Sowieci, na końcu zaś władza ludowa, przez tę ostatnią zostali w końcu skutecznie wygryzieni. Zmuszeni do opuszczenia dworu, do dziś tułali się pewnie po Amerykach czy innych Australiach. Danusia próbowała

odnaleźć ich spadkobierców – nie po to, by oddać im Wiśniowy Dworek, bowiem jego właścicielem był Skarb Państwa, a nie ona, ale choćby dlatego, by wiedzieli, że dwór stoi, jest w miarę zadbany, jak tylko na to pozwalają skromne środki gminy, wsi i samej Danusi. Bezskutecznie jednak. Po Milewskich ślad zaginął. - Teraz w ich dawnym majątku mieściła się szkoła podstawowa dla dzieci z okolicznych wsi. Zajmowała cztery duże, jasne izby na parterze. Okna ze szprosami, wysokie od podłogi do sufitu, wpuszczały do środka światło słoneczne, rozproszone przez liście i kwiaty wiśni. Parkiet, z solidnego białowieskiego dębu, pamiętał jeszcze

czasy poprzednich właścicieli. Wprost z niedużego holu po dębowych schodach wchodziło się na piętro, do królestwa Danusi, której kontrakt obejmował mieszkanie służbowe na poddaszu: dwa niewielkie, ale przytulne pokoje, równie jasne i słoneczne jak te na parterze, a tym piękniejsze, że pod skośnym dachem, malutka kuchnia i takaż łazienka – oto był cały świat nauczycielki i zarazem dyrektorki szkoły w Milewie. Jak można było nie kochać tego miejsca i tej pracy? - Pensja nie była oszałamiająca, lecz szkoła płaciła za prąd, wodę i ogrzewanie, na ciuchy Danusia wydawała niewiele, a na książki, które kupowała nałogowo, zawsze

wystarczyło. I tyle było do szczęścia dziewczynie potrzeba. - Ach, jeszcze miłość... Danusi przydałaby się prawdziwa, wielka miłość. Czasem przed snem, w najczarowniejszej godzinie nocy, marzyła, że w Milewie zjawia się właściciel Wiśniowego Dworku, piękny, młody szlachcic – oczywiście na białym rumaku – wbiega po schodkach na ganek, gdzie na huśtawce siedzi Danusia z książką w dłoni i... i najczęściej w tym miejscu zapadała w sen, zmęczona codziennymi troskami. Nigdy nie wystarczyło jej wyobraźni czy raczej odwagi do wyimaginowania sobie ciągu dalszego: co zrobiłaby, poznawszy takiego mężczyznę? Czy

odważyłaby się obdarzyć go zaufaniem? Bo już raz Danusia była zakochana, bezgranicznie, bez pamięci, ale... – Pani uczycielko, czy będzie przerwa? – Głos Józia Łopatko, rzeczowy, a nawet stanowczy, wyrwał dziewczynę z zamyślenia. – Bo mi się żołądek urywa. – Urywa? – zdziwiła się mimowolnie. – Jak, Józiu, żołądek może ci się urywać? Przecież wiesz, że znajduje się tutaj... – Żartobliwie szturchnęła chłopca w brzuch. – Urywa mi się na przerwę, pani uczycielko – wyjaśnił. – Czy będzie kompot? - Danusia nie zdążyła odpowiedzieć, bo już zdyscyplinowana do tej pory gromadka biegła do dworku, gdzie w

stołówce pani Tosia przygotowywała ciepły posiłek. - Bezpłatny obiad dla każdego dziecka ze szkoły w Milewie, choćby skromny, ale pożywny – o to Danusia walczyła z władzami gminy i kuratorium przez pierwszy rok swojego dyrektorowania, po tym jak jedna z uczennic zasłabła podczas lekcji i młoda nauczycielka dowiedziała się, że połowa jej podopiecznych przychodzi do szkoły głodna i głodna wraca do domu. Milewo, zagubione w lasach gdzieś pod wschodnią granicą, było biedną wsią. Ojcowie pili, matki łapały się każdej pracy, a dzieci... dzieci były puszczone samopas. Nikt nie troszczył się o śniadanie dla takiego Józia Łopatko.

Dopiero wieczorem, gdy rodzina schodziła się po pracy albo wystawaniu pod sklepem, matka resztkami sił przygotowywała jakiś posiłek. - Danusia, która sama zaznała może nie biedy, ale wiecznego liczenia się z każdą złotówką, z jednej strony to rozumiała, ale z drugiej – nie zamierzała się z tym godzić. Rodziców dzieci nie zmieni – co do tego nie miała żadnych złudzeń, ale mogła walczyć z władzami o sfinansowanie posiłków dla swoich uczniów. I wywalczyła, co nie przysporzyło jej sympatii włodarzy gminy, jednak Danusia wygrała coś więcej: akceptację mieszkańców wsi. - Młoda samotna dziewczyna była do tej pory niemile widziana przez zniszczone

życiem i ciężką pracą kobiety z Milewa – była łakomym kąskiem dla ich mężów, a niezamężnym mogła odebrać narzeczonych. Ale Danusia nie była typem flirciary, trzymała się z daleka od łypiących na nią pożądliwym wzrokiem mężczyzn. A gdy jeszcze otoczyła czułą opieką milewskie dzieci i rzuciła się władzy do gardła o te obiady... - Zofia Łopatko, matka Józia, podeszła do Danusi po zebraniu, na którym dziewczyna przedstawiła garstce rodziców warunki finansowania dzieciom bezpłatnych posiłków (uczniowie nie mogli opuszczać lekcji bez zwolnienia lekarskiego) i bezpłatnych podręczników (fundowanych przez nią samą, ale o tym

wolała nie wspominać, żeby rodzice nie czuli się wobec niej zobowiązani). Pani Zofia od niepamiętnych czasów była sołtysiną Milewa. Postawna, szorstka w obyciu, czasem gwałtowna, umiała przylać i synom, i mężowi, a czasem i co bardziej rozrabiającym sąsiadom, wychodząc z założenia, że lepsze lanie, niż kryminał. Danusia trochę się jej obawiała, ale niepotrzebnie. Sołtysina od początku była po jej stronie, choć nikt by się tego nie domyślił. Teraz stała przy biurku, na którym nauczycielka porządkowała papiery. – Pani uczycielko – odezwała się szorstkim głosem – przepraszam za tego nicponia Józka. - Danusia uśmiechnęła się.

Rzeczywiście najmłodsza latorośl Łopatków dawała się jej czasem we znaki. – On panią bardzo lubi, ale łobuzowanie ma we krwi. Jeśli dalej tak pójdzie, skończy jak jego ojciec i mój najstarszy. A to mądry chłopak. Mógłby daleko zajść. Do technikum się dostać. Maturę nawet zrobić. Pani wie, że ja mam maturę? – zapytała z dumą. - Dziewczyna uśmiechnęła się ponownie, bo żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. W jej rodzinie wszystkie dzieci skończyły studia, matura była obowiązkiem, a nie powodem do dumy, tutaj zaś... – Nakażę Józkowi, by przyłożył się do nauki. Koniec z wagarami! Jeden

opuszczony dzień i tak mu wleję, że przez tydzień na dupie nie siądzie, ale i nigdy więcej ze szkoły nie zwieje. – Bicie nie jest metodą wychowawczą – odważyła się wtrącić Danusia, ale sołtysina machnęła tylko ręką. – Mówię: przykażę Józkowi, by pani słuchał i się uczył. Może nowy rower obiecam za dobre stopnie? – Tu Danusia przytaknęła gorliwie. Bicie – nie, nagroda – tak! Ale znów została zignorowana przez Łopatkową. – Chciałam jeszcze powiedzieć, że gdyby któryś z naszych chłopów się pani naprzykrzał czy ktoś ze wsi złym okiem na panią patrzył, proszę do mnie z tym przyjść, a ja już dopilnuję, by krzywda się pani nie stała. Mam tu jakiś posłuch i

jeśli ja kogoś szanuję, to wieś też uszanuje. - Tu uniosła nieco wyżej podbródek, a Danusia po raz trzeci posłała kobiecie nieśmiały uśmiech. - Od tamtej pory minęło sześć lat. Danusia zyskała na pewności siebie i potrafiła nie tylko nieśmiało się uśmiechać, zaś sołtysina dotrzymała słowa i nauczycielka, a potem dyrektorka szkoły, znalazła w Milewie spokojną przystań. Nikt się jej nigdy nie narzucał, nikt nie wyrządził najmniejszej krzywdy, ale też nikt nie zapraszał chociażby na herbatę, o wioskowych uroczystościach typu ślub czy chrzciny nie wspominając. - Za spokój zapłaciła samotnością.

- Mieszkańcy Milewa byli dla niej uprzedzająco grzeczni, ale nic więcej. A może to ona sama stworzyła niewidzialną ścianę między sobą a nimi? - „Co się dziś z tobą dzieje, kobieto?”, zganiła się w myślach, bo dzieciaki, jak to dzieciaki, zaczęły dokazywać, widząc, że nauczycielka buja w obłokach. - Józio Łopatko właśnie wrzucił Ani Łojek łyżkę ziemniaków do zupy, tłumacząc płaczącej dziewczynce, że taka zupa będzie bardziej „zażywna”, jak się wyraził. – Oddasz Ani swój deser, skoro jesteś taki hojny. – Danusia stanowczo uciszyła i jedno, i drugie. Dziewczynka rozpromieniła się, chłopiec, przeciwnie,

przygasł, ale nie zaprotestował. Słowo „uczycielki” było w tych murach świętością. - Dzieci skończyły obiad i udały się do klasy na dalsze lekcje, Danusia zaś musiała się zająć papierkową robotą. I po raz pierwszy od kiedy prowadziła szkołę w Milewie, poczuła zniechęcenie, wypełniając tysiące rubryk, druków, tabel. Nauczaniu mogła się oddać bez reszty, natomiast rosnąca biurokracja ją przerażała. - „Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy z własnej woli pół życia spędzają w biurze, produkując tony papierów”, myślała, robiąc sobie przerwę na herbatę. „Wstają skoro świt, gnają przez szare zatłoczone ulice do betonowego

bunkra i tam siedzą do wieczora, nie widząc słońca ani nieba, tylko ekran komputera i tabele, druczki, rubryczki. Wracają ledwie żywi do takiego samego bunkra z betonu, otoczonego murem i przez resztę dnia gapią się w telewizor, zamiast wyjść na spacer. Nie wiedzą, jak pachnie młody sosnowy las, nie pamiętają, jak śpiewa kos albo słowik, nie czują na twarzy wiosennego wiatru czy letniego słońca. Tylko konto im pęcznieje, a czasem nawet i to nie. Mnie przemocą by do takiego życia nie zmusili...” - Nie wiedziała, jak bardzo się myli. Nie mogła przypuszczać, że już niedługo nie tylko nie przemocą, ale dobrowolnie zamieni szkołę w Wiśniowym Dworku

na biurowiec w Warszawie. - Życie jest pełne niespodzianek, czyż nie? - Taka właśnie niespodzianka czekała Danusię Wrzesień... - Danka Lucińska – kobieta-pistolet, kobieta-żywioł – wpadła jak burza do marmurowego holu jednego z najnowocześniejszych budynków w mieście, witając się po drodze do wind z recepcjonistką i ochroną, zgarniając korespondencję, pytając, co słychać w budynku i czy przez noc stało się coś, o czym powinna wiedzieć. Nim drzwi windy się zamknęły, zdążyła przejrzeć garść listów i odebrać krótkie sprawozdanie od pana Marka, szefa ochrony.

- Jadąc na piąte piętro, gdzie mieściło się jej biuro, rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze, poprawiła włosy, obciągnęła obcisły seksowny sweterek, pięknie podkreślający jej zgrabną figurę, i uśmiechnęła się do siebie. Była tym, kim chciała być: przebojową bizneswoman, która miała na głowie całą firmę. - Ding! Winda oznajmiła, że znajdują się na piętrze piątym i w tym momencie Danka poczuła ostre dźgnięcie bólu. To dawał o sobie znać żołądek niedożywionej, zabieganej i zestresowanej dziewczyny. – Olać to – mruknęła, wychodząc na korytarz i... zgięła się w pół, porażona następnym skurczem.

– Oż, w mordę... – wysapała, prostując się z trudem i zerkając, czy nikt tego nie widział. Wyciągnęła z bocznej kieszonki torebki listek Maaloksu i szybko rozgryzła dwie drażetki. Otarła wierzchem dłoni łzy, które pojawiły się w kącikach oczu, odetchnęła głęboko i weszła do biura. - Panią dyrektor natychmiast otoczył tłumek podwładnych, domagając się jej uwagi. – W Jerozolimskich pękła rura kanalizacyjna, zalało apartament... – Na Domaniewskiej przerwali remont elewacji, mówią, że... – Solec jest odcięty od prądu. Już dzwonili ze skargą... - Danka kiwała głową, niby przyjmując

wszystko do wiadomości, w duchu jednak modląc się, by zdołała dotrzeć do swego gabinetu i mogła zatrzasnąć im wszystkim drzwi przed nosem. Potem zaparzy sobie ziółek, łyknie jeszcze Rennie, skoro Maalox nie działa, i zwinie się w pół, z głową opartą na biurku, czekając, aż ból minie. - Nie ma tak dobrze. - Musiała zająć się raportem księgowym i zatwierdzić listę zalegających z czynszem najemców, którym wyślą ponaglenia. Bycie dyrektorem dużej firmy zarządzającej nieruchomościami zobowiązywało. Miała na głowie kilkunastu administratorów, księgową, prawników, konserwatorów, firmy ochroniarskie, lecz przede wszystkim