Katarzyna Michalak
Wiśniowy dworek
Czasami za spełnienie marzeń trzeba
słono zapłacić, - ale taka jest po prostu
cena życia.
Dla Sylwii, mojej siostry ciotecznej i
wiernej czytelniczki
Część I
Rozdział 1
- W ten ciepły majowy dzień nad
wiśniami otaczającymi stary dwór
unosiły się setki krzątających się
gorączkowo pszczół. Dlaczego
gorączkowo? Bo w powietrzu wisiała
pierwsza wiosenna burza, a tyle jeszcze
pyłku i nektaru zostało do zebrania!
- Dzieci, skupione wokół jasnowłosej,
rozmarzonej nauczycielki, unosiły
zaróżowione buzie do słońca, z
przymkniętymi powiekami słuchając
pszczelej muzyki.
- Danusia Wrzesień trzymała w palcach
gałązkę wiśni, z zachwytem podziwiając
delikatne kwiaty. Śnieżno- białe płatki
otaczały zielonkawy słupek i pręciki,
pokryte żółtym pyłkiem. Idealna
równowaga barw, piękno w najczystszej
postaci. Dziewczyna mieszkała w tym
starym dworze siódmy rok, a nadal tak
samo wzruszenie ściskało jej gardło,
gdy zaczynały kwitnąć otaczające szkołę
wiśniowe drzewa.
– Pani uczycielko, pani uczycielko, a o
czym oni śpiewają? – zapytała jedna z
dziewczynek, Joasia Krawcówna, nie
otwierając oczu.
– One – poprawiła małą Danusia. Nie
miała już sił sprostować, że jest
nauczycielką, a nie uczycielką. Tak
mówiono w Milewie od wieków i
będzie się tak przez wieki jeszcze
mówiło. Nim odpowiedziała na pytanie,
odgarnęła dziewczynce z oczu grzywkę
gestem jednocześnie czułym i
naturalnym, jakby była matką Joasi. Bo
w rzeczywistości Danusia matkowała
wszystkim swoim uczniom. Zarówno
miłym i uroczym, do których należała
najmłodsza latorośl Krawców, jak i
szkolnym łobuziakom z klanu Łopatków.
W duchu przyznawała nawet, że woli
wesołego, psotnego Józia Łopatka od
grzecznej, potulnej Joasi Krawiec...
– Pszczoły śpiewają, że czas powrócić
do pracy, moje kochane – odparła na
głos. – Otwórzcie oczy i spójrzcie, jak
zbudowany jest ten kwiat.
- Dzieci ochoczo pochyliły głowy nad
białym kwieciem, słuchając dalszych
słów nauczycielki.
- Danusia kochała swoją pracę. W tych
dziwnych czasach, gdy nauczyciel jest
zawodem jeśli nie pogardzanym, to
wzgardzonym, ona co dzień budziła się z
radością i ciekawością, czym też
zaskoczą ją dzisiaj uczniowie. Może
była nauczycielką w małej wiejskiej
szkole – gdzie do najliczniejszej klasy
uczęszczało obecnie dwanaścioro
uczniów – zbyt krótko, by popaść w
rutynę, a może miała duszę entuzjastki,
dość, że nie wyobrażała sobie innej
pracy.
- Kochała też mały dworek o białych
ścianach i pięknie rzeźbionym ganku,
otoczony starymi wiśniami o sękatych
pniach, które kwitły każdej wiosny tak
cudnie, że nawet nieczuli na piękno
przyrody mieszkańcy Milewa mruczeli
pod nosem, gdy jakaś sprawa przygnała
ich do szkoły na wzgórzu:
– Niebrzydko tu u was, dziecki,
niebrzydko.
- Dwór w 1868 roku wzniosła rodzina
Milewskich – drobna zaściankowa
szlachta, która dorobiła się małego
mająteczku na Kresach, hodując konie
czystej krwi. Milewscy, dla których nie
mieli litości najpierw zaborca, potem
Sowieci, na końcu zaś władza ludowa,
przez tę ostatnią zostali w końcu
skutecznie wygryzieni. Zmuszeni do
opuszczenia dworu, do dziś tułali się
pewnie po Amerykach czy innych
Australiach. Danusia próbowała
odnaleźć ich spadkobierców – nie po to,
by oddać im Wiśniowy Dworek,
bowiem jego właścicielem był Skarb
Państwa, a nie ona, ale choćby dlatego,
by wiedzieli, że dwór stoi, jest w miarę
zadbany, jak tylko na to pozwalają
skromne środki gminy, wsi i samej
Danusi. Bezskutecznie jednak. Po
Milewskich ślad zaginął.
- Teraz w ich dawnym majątku mieściła
się szkoła podstawowa dla dzieci z
okolicznych wsi. Zajmowała cztery
duże, jasne izby na parterze. Okna ze
szprosami, wysokie od podłogi do
sufitu, wpuszczały do środka światło
słoneczne, rozproszone przez liście i
kwiaty wiśni. Parkiet, z solidnego
białowieskiego dębu, pamiętał jeszcze
czasy poprzednich właścicieli. Wprost z
niedużego holu po dębowych schodach
wchodziło się na piętro, do królestwa
Danusi, której kontrakt obejmował
mieszkanie służbowe na poddaszu: dwa
niewielkie, ale przytulne pokoje, równie
jasne i słoneczne jak te na parterze, a
tym piękniejsze, że pod skośnym
dachem, malutka kuchnia i takaż łazienka
– oto był cały świat nauczycielki i
zarazem dyrektorki szkoły w Milewie.
Jak można było nie kochać tego miejsca
i tej pracy?
- Pensja nie była oszałamiająca, lecz
szkoła płaciła za prąd, wodę i
ogrzewanie, na ciuchy Danusia
wydawała niewiele, a na książki, które
kupowała nałogowo, zawsze
wystarczyło. I tyle było do szczęścia
dziewczynie potrzeba.
- Ach, jeszcze miłość... Danusi
przydałaby się prawdziwa, wielka
miłość. Czasem przed snem, w
najczarowniejszej godzinie nocy,
marzyła, że w Milewie zjawia się
właściciel Wiśniowego Dworku,
piękny, młody szlachcic – oczywiście na
białym rumaku – wbiega po schodkach
na ganek, gdzie na huśtawce siedzi
Danusia z książką w dłoni i... i
najczęściej w tym miejscu zapadała w
sen, zmęczona codziennymi troskami.
Nigdy nie wystarczyło jej wyobraźni czy
raczej odwagi do wyimaginowania
sobie ciągu dalszego: co zrobiłaby,
poznawszy takiego mężczyznę? Czy
odważyłaby się obdarzyć go zaufaniem?
Bo już raz Danusia była zakochana,
bezgranicznie, bez pamięci, ale...
– Pani uczycielko, czy będzie przerwa?
– Głos Józia Łopatko, rzeczowy, a
nawet stanowczy, wyrwał dziewczynę z
zamyślenia. – Bo mi się żołądek urywa.
– Urywa? – zdziwiła się mimowolnie. –
Jak, Józiu, żołądek może ci się urywać?
Przecież wiesz, że znajduje się tutaj... –
Żartobliwie szturchnęła chłopca w
brzuch.
– Urywa mi się na przerwę, pani
uczycielko – wyjaśnił. – Czy będzie
kompot?
- Danusia nie zdążyła odpowiedzieć, bo
już zdyscyplinowana do tej pory
gromadka biegła do dworku, gdzie w
stołówce pani Tosia przygotowywała
ciepły posiłek.
- Bezpłatny obiad dla każdego dziecka
ze szkoły w Milewie, choćby skromny,
ale pożywny – o to Danusia walczyła z
władzami gminy i kuratorium przez
pierwszy rok swojego dyrektorowania,
po tym jak jedna z uczennic zasłabła
podczas lekcji i młoda nauczycielka
dowiedziała się, że połowa jej
podopiecznych przychodzi do szkoły
głodna i głodna wraca do domu.
Milewo, zagubione w lasach gdzieś pod
wschodnią granicą, było biedną wsią.
Ojcowie pili, matki łapały się każdej
pracy, a dzieci... dzieci były puszczone
samopas. Nikt nie troszczył się o
śniadanie dla takiego Józia Łopatko.
Dopiero wieczorem, gdy rodzina
schodziła się po pracy albo wystawaniu
pod sklepem, matka resztkami sił
przygotowywała jakiś posiłek.
- Danusia, która sama zaznała może nie
biedy, ale wiecznego liczenia się z
każdą złotówką, z jednej strony to
rozumiała, ale z drugiej – nie zamierzała
się z tym godzić. Rodziców dzieci nie
zmieni – co do tego nie miała żadnych
złudzeń, ale mogła walczyć z władzami
o sfinansowanie posiłków dla swoich
uczniów. I wywalczyła, co nie
przysporzyło jej sympatii włodarzy
gminy, jednak Danusia wygrała coś
więcej: akceptację mieszkańców wsi.
- Młoda samotna dziewczyna była do tej
pory niemile widziana przez zniszczone
życiem i ciężką pracą kobiety z Milewa
– była łakomym kąskiem dla ich mężów,
a niezamężnym mogła odebrać
narzeczonych. Ale Danusia nie była
typem flirciary, trzymała się z daleka od
łypiących na nią pożądliwym wzrokiem
mężczyzn. A gdy jeszcze otoczyła czułą
opieką milewskie dzieci i rzuciła się
władzy do gardła o te obiady...
- Zofia Łopatko, matka Józia, podeszła
do Danusi po zebraniu, na którym
dziewczyna przedstawiła garstce
rodziców warunki finansowania
dzieciom bezpłatnych posiłków
(uczniowie nie mogli opuszczać lekcji
bez zwolnienia lekarskiego) i
bezpłatnych podręczników
(fundowanych przez nią samą, ale o tym
wolała nie wspominać, żeby rodzice nie
czuli się wobec niej zobowiązani). Pani
Zofia od niepamiętnych czasów była
sołtysiną Milewa. Postawna, szorstka w
obyciu, czasem gwałtowna, umiała
przylać i synom, i mężowi, a czasem i co
bardziej rozrabiającym sąsiadom,
wychodząc z założenia, że lepsze lanie,
niż kryminał. Danusia trochę się jej
obawiała, ale niepotrzebnie. Sołtysina
od początku była po jej stronie, choć
nikt by się tego nie domyślił. Teraz stała
przy biurku, na którym nauczycielka
porządkowała papiery.
– Pani uczycielko – odezwała się
szorstkim głosem – przepraszam za tego
nicponia Józka.
- Danusia uśmiechnęła się.
Rzeczywiście najmłodsza latorośl
Łopatków dawała się jej czasem we
znaki.
– On panią bardzo lubi, ale łobuzowanie
ma we krwi. Jeśli dalej tak pójdzie,
skończy jak jego ojciec i mój najstarszy.
A to mądry chłopak. Mógłby daleko
zajść. Do technikum się dostać. Maturę
nawet zrobić. Pani wie, że ja mam
maturę? – zapytała z dumą.
- Dziewczyna uśmiechnęła się
ponownie, bo żadne słowa nie
przychodziły jej do głowy. W jej
rodzinie wszystkie dzieci skończyły
studia, matura była obowiązkiem, a nie
powodem do dumy, tutaj zaś...
– Nakażę Józkowi, by przyłożył się do
nauki. Koniec z wagarami! Jeden
opuszczony dzień i tak mu wleję, że
przez tydzień na dupie nie siądzie, ale i
nigdy więcej ze szkoły nie zwieje.
– Bicie nie jest metodą wychowawczą –
odważyła się wtrącić Danusia, ale
sołtysina machnęła tylko ręką.
– Mówię: przykażę Józkowi, by pani
słuchał i się uczył. Może nowy rower
obiecam za dobre stopnie? – Tu Danusia
przytaknęła gorliwie. Bicie – nie,
nagroda – tak! Ale znów została
zignorowana przez Łopatkową. –
Chciałam jeszcze powiedzieć, że gdyby
któryś z naszych chłopów się pani
naprzykrzał czy ktoś ze wsi złym okiem
na panią patrzył, proszę do mnie z tym
przyjść, a ja już dopilnuję, by krzywda
się pani nie stała. Mam tu jakiś posłuch i
jeśli ja kogoś szanuję, to wieś też
uszanuje.
- Tu uniosła nieco wyżej podbródek, a
Danusia po raz trzeci posłała kobiecie
nieśmiały uśmiech.
- Od tamtej pory minęło sześć lat.
Danusia zyskała na pewności siebie i
potrafiła nie tylko nieśmiało się
uśmiechać, zaś sołtysina dotrzymała
słowa i nauczycielka, a potem
dyrektorka szkoły, znalazła w Milewie
spokojną przystań. Nikt się jej nigdy nie
narzucał, nikt nie wyrządził najmniejszej
krzywdy, ale też nikt nie zapraszał
chociażby na herbatę, o wioskowych
uroczystościach typu ślub czy chrzciny
nie wspominając.
- Za spokój zapłaciła samotnością.
- Mieszkańcy Milewa byli dla niej
uprzedzająco grzeczni, ale nic więcej. A
może to ona sama stworzyła
niewidzialną ścianę między sobą a nimi?
- „Co się dziś z tobą dzieje, kobieto?”,
zganiła się w myślach, bo dzieciaki, jak
to dzieciaki, zaczęły dokazywać,
widząc, że nauczycielka buja w
obłokach.
- Józio Łopatko właśnie wrzucił Ani
Łojek łyżkę ziemniaków do zupy,
tłumacząc płaczącej dziewczynce, że
taka zupa będzie bardziej „zażywna”,
jak się wyraził.
– Oddasz Ani swój deser, skoro jesteś
taki hojny. – Danusia stanowczo uciszyła
i jedno, i drugie. Dziewczynka
rozpromieniła się, chłopiec, przeciwnie,
przygasł, ale nie zaprotestował. Słowo
„uczycielki” było w tych murach
świętością.
- Dzieci skończyły obiad i udały się do
klasy na dalsze lekcje, Danusia zaś
musiała się zająć papierkową robotą. I
po raz pierwszy od kiedy prowadziła
szkołę w Milewie, poczuła
zniechęcenie, wypełniając tysiące
rubryk, druków, tabel. Nauczaniu mogła
się oddać bez reszty, natomiast rosnąca
biurokracja ją przerażała.
- „Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy z
własnej woli pół życia spędzają w
biurze, produkując tony papierów”,
myślała, robiąc sobie przerwę na
herbatę. „Wstają skoro świt, gnają przez
szare zatłoczone ulice do betonowego
bunkra i tam siedzą do wieczora, nie
widząc słońca ani nieba, tylko ekran
komputera i tabele, druczki, rubryczki.
Wracają ledwie żywi do takiego samego
bunkra z betonu, otoczonego murem i
przez resztę dnia gapią się w telewizor,
zamiast wyjść na spacer. Nie wiedzą,
jak pachnie młody sosnowy las, nie
pamiętają, jak śpiewa kos albo słowik,
nie czują na twarzy wiosennego wiatru
czy letniego słońca. Tylko konto im
pęcznieje, a czasem nawet i to nie. Mnie
przemocą by do takiego życia nie
zmusili...”
- Nie wiedziała, jak bardzo się myli.
Nie mogła przypuszczać, że już niedługo
nie tylko nie przemocą, ale dobrowolnie
zamieni szkołę w Wiśniowym Dworku
na biurowiec w Warszawie.
- Życie jest pełne niespodzianek, czyż
nie?
- Taka właśnie niespodzianka czekała
Danusię Wrzesień...
- Danka Lucińska – kobieta-pistolet,
kobieta-żywioł – wpadła jak burza do
marmurowego holu jednego z
najnowocześniejszych budynków w
mieście, witając się po drodze do wind
z recepcjonistką i ochroną, zgarniając
korespondencję, pytając, co słychać w
budynku i czy przez noc stało się coś, o
czym powinna wiedzieć. Nim drzwi
windy się zamknęły, zdążyła przejrzeć
garść listów i odebrać krótkie
sprawozdanie od pana Marka, szefa
ochrony.
- Jadąc na piąte piętro, gdzie mieściło
się jej biuro, rzuciła okiem na swoje
odbicie w lustrze, poprawiła włosy,
obciągnęła obcisły seksowny sweterek,
pięknie podkreślający jej zgrabną figurę,
i uśmiechnęła się do siebie. Była tym,
kim chciała być: przebojową
bizneswoman, która miała na głowie
całą firmę.
- Ding! Winda oznajmiła, że znajdują się
na piętrze piątym i w tym momencie
Danka poczuła ostre dźgnięcie bólu. To
dawał o sobie znać żołądek
niedożywionej, zabieganej i
zestresowanej dziewczyny.
– Olać to – mruknęła, wychodząc na
korytarz i... zgięła się w pół, porażona
następnym skurczem.
– Oż, w mordę... – wysapała, prostując
się z trudem i zerkając, czy nikt tego nie
widział. Wyciągnęła z bocznej kieszonki
torebki listek Maaloksu i szybko
rozgryzła dwie drażetki. Otarła
wierzchem dłoni łzy, które pojawiły się
w kącikach oczu, odetchnęła głęboko i
weszła do biura.
- Panią dyrektor natychmiast otoczył
tłumek podwładnych, domagając się jej
uwagi.
– W Jerozolimskich pękła rura
kanalizacyjna, zalało apartament...
– Na Domaniewskiej przerwali remont
elewacji, mówią, że...
– Solec jest odcięty od prądu. Już
dzwonili ze skargą...
- Danka kiwała głową, niby przyjmując
wszystko do wiadomości, w duchu
jednak modląc się, by zdołała dotrzeć do
swego gabinetu i mogła zatrzasnąć im
wszystkim drzwi przed nosem. Potem
zaparzy sobie ziółek, łyknie jeszcze
Rennie, skoro Maalox nie działa, i
zwinie się w pół, z głową opartą na
biurku, czekając, aż ból minie.
- Nie ma tak dobrze.
- Musiała zająć się raportem księgowym
i zatwierdzić listę zalegających z
czynszem najemców, którym wyślą
ponaglenia. Bycie dyrektorem dużej
firmy zarządzającej nieruchomościami
zobowiązywało. Miała na głowie
kilkunastu administratorów, księgową,
prawników, konserwatorów, firmy
ochroniarskie, lecz przede wszystkim
Katarzyna Michalak Wiśniowy dworek Czasami za spełnienie marzeń trzeba słono zapłacić, - ale taka jest po prostu cena życia. Dla Sylwii, mojej siostry ciotecznej i wiernej czytelniczki
Część I Rozdział 1 - W ten ciepły majowy dzień nad wiśniami otaczającymi stary dwór unosiły się setki krzątających się gorączkowo pszczół. Dlaczego gorączkowo? Bo w powietrzu wisiała pierwsza wiosenna burza, a tyle jeszcze pyłku i nektaru zostało do zebrania! - Dzieci, skupione wokół jasnowłosej, rozmarzonej nauczycielki, unosiły zaróżowione buzie do słońca, z przymkniętymi powiekami słuchając pszczelej muzyki. - Danusia Wrzesień trzymała w palcach gałązkę wiśni, z zachwytem podziwiając
delikatne kwiaty. Śnieżno- białe płatki otaczały zielonkawy słupek i pręciki, pokryte żółtym pyłkiem. Idealna równowaga barw, piękno w najczystszej postaci. Dziewczyna mieszkała w tym starym dworze siódmy rok, a nadal tak samo wzruszenie ściskało jej gardło, gdy zaczynały kwitnąć otaczające szkołę wiśniowe drzewa. – Pani uczycielko, pani uczycielko, a o czym oni śpiewają? – zapytała jedna z dziewczynek, Joasia Krawcówna, nie otwierając oczu. – One – poprawiła małą Danusia. Nie miała już sił sprostować, że jest nauczycielką, a nie uczycielką. Tak mówiono w Milewie od wieków i będzie się tak przez wieki jeszcze
mówiło. Nim odpowiedziała na pytanie, odgarnęła dziewczynce z oczu grzywkę gestem jednocześnie czułym i naturalnym, jakby była matką Joasi. Bo w rzeczywistości Danusia matkowała wszystkim swoim uczniom. Zarówno miłym i uroczym, do których należała najmłodsza latorośl Krawców, jak i szkolnym łobuziakom z klanu Łopatków. W duchu przyznawała nawet, że woli wesołego, psotnego Józia Łopatka od grzecznej, potulnej Joasi Krawiec... – Pszczoły śpiewają, że czas powrócić do pracy, moje kochane – odparła na głos. – Otwórzcie oczy i spójrzcie, jak zbudowany jest ten kwiat. - Dzieci ochoczo pochyliły głowy nad białym kwieciem, słuchając dalszych
słów nauczycielki. - Danusia kochała swoją pracę. W tych dziwnych czasach, gdy nauczyciel jest zawodem jeśli nie pogardzanym, to wzgardzonym, ona co dzień budziła się z radością i ciekawością, czym też zaskoczą ją dzisiaj uczniowie. Może była nauczycielką w małej wiejskiej szkole – gdzie do najliczniejszej klasy uczęszczało obecnie dwanaścioro uczniów – zbyt krótko, by popaść w rutynę, a może miała duszę entuzjastki, dość, że nie wyobrażała sobie innej pracy. - Kochała też mały dworek o białych ścianach i pięknie rzeźbionym ganku, otoczony starymi wiśniami o sękatych pniach, które kwitły każdej wiosny tak
cudnie, że nawet nieczuli na piękno przyrody mieszkańcy Milewa mruczeli pod nosem, gdy jakaś sprawa przygnała ich do szkoły na wzgórzu: – Niebrzydko tu u was, dziecki, niebrzydko. - Dwór w 1868 roku wzniosła rodzina Milewskich – drobna zaściankowa szlachta, która dorobiła się małego mająteczku na Kresach, hodując konie czystej krwi. Milewscy, dla których nie mieli litości najpierw zaborca, potem Sowieci, na końcu zaś władza ludowa, przez tę ostatnią zostali w końcu skutecznie wygryzieni. Zmuszeni do opuszczenia dworu, do dziś tułali się pewnie po Amerykach czy innych Australiach. Danusia próbowała
odnaleźć ich spadkobierców – nie po to, by oddać im Wiśniowy Dworek, bowiem jego właścicielem był Skarb Państwa, a nie ona, ale choćby dlatego, by wiedzieli, że dwór stoi, jest w miarę zadbany, jak tylko na to pozwalają skromne środki gminy, wsi i samej Danusi. Bezskutecznie jednak. Po Milewskich ślad zaginął. - Teraz w ich dawnym majątku mieściła się szkoła podstawowa dla dzieci z okolicznych wsi. Zajmowała cztery duże, jasne izby na parterze. Okna ze szprosami, wysokie od podłogi do sufitu, wpuszczały do środka światło słoneczne, rozproszone przez liście i kwiaty wiśni. Parkiet, z solidnego białowieskiego dębu, pamiętał jeszcze
czasy poprzednich właścicieli. Wprost z niedużego holu po dębowych schodach wchodziło się na piętro, do królestwa Danusi, której kontrakt obejmował mieszkanie służbowe na poddaszu: dwa niewielkie, ale przytulne pokoje, równie jasne i słoneczne jak te na parterze, a tym piękniejsze, że pod skośnym dachem, malutka kuchnia i takaż łazienka – oto był cały świat nauczycielki i zarazem dyrektorki szkoły w Milewie. Jak można było nie kochać tego miejsca i tej pracy? - Pensja nie była oszałamiająca, lecz szkoła płaciła za prąd, wodę i ogrzewanie, na ciuchy Danusia wydawała niewiele, a na książki, które kupowała nałogowo, zawsze
wystarczyło. I tyle było do szczęścia dziewczynie potrzeba. - Ach, jeszcze miłość... Danusi przydałaby się prawdziwa, wielka miłość. Czasem przed snem, w najczarowniejszej godzinie nocy, marzyła, że w Milewie zjawia się właściciel Wiśniowego Dworku, piękny, młody szlachcic – oczywiście na białym rumaku – wbiega po schodkach na ganek, gdzie na huśtawce siedzi Danusia z książką w dłoni i... i najczęściej w tym miejscu zapadała w sen, zmęczona codziennymi troskami. Nigdy nie wystarczyło jej wyobraźni czy raczej odwagi do wyimaginowania sobie ciągu dalszego: co zrobiłaby, poznawszy takiego mężczyznę? Czy
odważyłaby się obdarzyć go zaufaniem? Bo już raz Danusia była zakochana, bezgranicznie, bez pamięci, ale... – Pani uczycielko, czy będzie przerwa? – Głos Józia Łopatko, rzeczowy, a nawet stanowczy, wyrwał dziewczynę z zamyślenia. – Bo mi się żołądek urywa. – Urywa? – zdziwiła się mimowolnie. – Jak, Józiu, żołądek może ci się urywać? Przecież wiesz, że znajduje się tutaj... – Żartobliwie szturchnęła chłopca w brzuch. – Urywa mi się na przerwę, pani uczycielko – wyjaśnił. – Czy będzie kompot? - Danusia nie zdążyła odpowiedzieć, bo już zdyscyplinowana do tej pory gromadka biegła do dworku, gdzie w
stołówce pani Tosia przygotowywała ciepły posiłek. - Bezpłatny obiad dla każdego dziecka ze szkoły w Milewie, choćby skromny, ale pożywny – o to Danusia walczyła z władzami gminy i kuratorium przez pierwszy rok swojego dyrektorowania, po tym jak jedna z uczennic zasłabła podczas lekcji i młoda nauczycielka dowiedziała się, że połowa jej podopiecznych przychodzi do szkoły głodna i głodna wraca do domu. Milewo, zagubione w lasach gdzieś pod wschodnią granicą, było biedną wsią. Ojcowie pili, matki łapały się każdej pracy, a dzieci... dzieci były puszczone samopas. Nikt nie troszczył się o śniadanie dla takiego Józia Łopatko.
Dopiero wieczorem, gdy rodzina schodziła się po pracy albo wystawaniu pod sklepem, matka resztkami sił przygotowywała jakiś posiłek. - Danusia, która sama zaznała może nie biedy, ale wiecznego liczenia się z każdą złotówką, z jednej strony to rozumiała, ale z drugiej – nie zamierzała się z tym godzić. Rodziców dzieci nie zmieni – co do tego nie miała żadnych złudzeń, ale mogła walczyć z władzami o sfinansowanie posiłków dla swoich uczniów. I wywalczyła, co nie przysporzyło jej sympatii włodarzy gminy, jednak Danusia wygrała coś więcej: akceptację mieszkańców wsi. - Młoda samotna dziewczyna była do tej pory niemile widziana przez zniszczone
życiem i ciężką pracą kobiety z Milewa – była łakomym kąskiem dla ich mężów, a niezamężnym mogła odebrać narzeczonych. Ale Danusia nie była typem flirciary, trzymała się z daleka od łypiących na nią pożądliwym wzrokiem mężczyzn. A gdy jeszcze otoczyła czułą opieką milewskie dzieci i rzuciła się władzy do gardła o te obiady... - Zofia Łopatko, matka Józia, podeszła do Danusi po zebraniu, na którym dziewczyna przedstawiła garstce rodziców warunki finansowania dzieciom bezpłatnych posiłków (uczniowie nie mogli opuszczać lekcji bez zwolnienia lekarskiego) i bezpłatnych podręczników (fundowanych przez nią samą, ale o tym
wolała nie wspominać, żeby rodzice nie czuli się wobec niej zobowiązani). Pani Zofia od niepamiętnych czasów była sołtysiną Milewa. Postawna, szorstka w obyciu, czasem gwałtowna, umiała przylać i synom, i mężowi, a czasem i co bardziej rozrabiającym sąsiadom, wychodząc z założenia, że lepsze lanie, niż kryminał. Danusia trochę się jej obawiała, ale niepotrzebnie. Sołtysina od początku była po jej stronie, choć nikt by się tego nie domyślił. Teraz stała przy biurku, na którym nauczycielka porządkowała papiery. – Pani uczycielko – odezwała się szorstkim głosem – przepraszam za tego nicponia Józka. - Danusia uśmiechnęła się.
Rzeczywiście najmłodsza latorośl Łopatków dawała się jej czasem we znaki. – On panią bardzo lubi, ale łobuzowanie ma we krwi. Jeśli dalej tak pójdzie, skończy jak jego ojciec i mój najstarszy. A to mądry chłopak. Mógłby daleko zajść. Do technikum się dostać. Maturę nawet zrobić. Pani wie, że ja mam maturę? – zapytała z dumą. - Dziewczyna uśmiechnęła się ponownie, bo żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. W jej rodzinie wszystkie dzieci skończyły studia, matura była obowiązkiem, a nie powodem do dumy, tutaj zaś... – Nakażę Józkowi, by przyłożył się do nauki. Koniec z wagarami! Jeden
opuszczony dzień i tak mu wleję, że przez tydzień na dupie nie siądzie, ale i nigdy więcej ze szkoły nie zwieje. – Bicie nie jest metodą wychowawczą – odważyła się wtrącić Danusia, ale sołtysina machnęła tylko ręką. – Mówię: przykażę Józkowi, by pani słuchał i się uczył. Może nowy rower obiecam za dobre stopnie? – Tu Danusia przytaknęła gorliwie. Bicie – nie, nagroda – tak! Ale znów została zignorowana przez Łopatkową. – Chciałam jeszcze powiedzieć, że gdyby któryś z naszych chłopów się pani naprzykrzał czy ktoś ze wsi złym okiem na panią patrzył, proszę do mnie z tym przyjść, a ja już dopilnuję, by krzywda się pani nie stała. Mam tu jakiś posłuch i
jeśli ja kogoś szanuję, to wieś też uszanuje. - Tu uniosła nieco wyżej podbródek, a Danusia po raz trzeci posłała kobiecie nieśmiały uśmiech. - Od tamtej pory minęło sześć lat. Danusia zyskała na pewności siebie i potrafiła nie tylko nieśmiało się uśmiechać, zaś sołtysina dotrzymała słowa i nauczycielka, a potem dyrektorka szkoły, znalazła w Milewie spokojną przystań. Nikt się jej nigdy nie narzucał, nikt nie wyrządził najmniejszej krzywdy, ale też nikt nie zapraszał chociażby na herbatę, o wioskowych uroczystościach typu ślub czy chrzciny nie wspominając. - Za spokój zapłaciła samotnością.
- Mieszkańcy Milewa byli dla niej uprzedzająco grzeczni, ale nic więcej. A może to ona sama stworzyła niewidzialną ścianę między sobą a nimi? - „Co się dziś z tobą dzieje, kobieto?”, zganiła się w myślach, bo dzieciaki, jak to dzieciaki, zaczęły dokazywać, widząc, że nauczycielka buja w obłokach. - Józio Łopatko właśnie wrzucił Ani Łojek łyżkę ziemniaków do zupy, tłumacząc płaczącej dziewczynce, że taka zupa będzie bardziej „zażywna”, jak się wyraził. – Oddasz Ani swój deser, skoro jesteś taki hojny. – Danusia stanowczo uciszyła i jedno, i drugie. Dziewczynka rozpromieniła się, chłopiec, przeciwnie,
przygasł, ale nie zaprotestował. Słowo „uczycielki” było w tych murach świętością. - Dzieci skończyły obiad i udały się do klasy na dalsze lekcje, Danusia zaś musiała się zająć papierkową robotą. I po raz pierwszy od kiedy prowadziła szkołę w Milewie, poczuła zniechęcenie, wypełniając tysiące rubryk, druków, tabel. Nauczaniu mogła się oddać bez reszty, natomiast rosnąca biurokracja ją przerażała. - „Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy z własnej woli pół życia spędzają w biurze, produkując tony papierów”, myślała, robiąc sobie przerwę na herbatę. „Wstają skoro świt, gnają przez szare zatłoczone ulice do betonowego
bunkra i tam siedzą do wieczora, nie widząc słońca ani nieba, tylko ekran komputera i tabele, druczki, rubryczki. Wracają ledwie żywi do takiego samego bunkra z betonu, otoczonego murem i przez resztę dnia gapią się w telewizor, zamiast wyjść na spacer. Nie wiedzą, jak pachnie młody sosnowy las, nie pamiętają, jak śpiewa kos albo słowik, nie czują na twarzy wiosennego wiatru czy letniego słońca. Tylko konto im pęcznieje, a czasem nawet i to nie. Mnie przemocą by do takiego życia nie zmusili...” - Nie wiedziała, jak bardzo się myli. Nie mogła przypuszczać, że już niedługo nie tylko nie przemocą, ale dobrowolnie zamieni szkołę w Wiśniowym Dworku
na biurowiec w Warszawie. - Życie jest pełne niespodzianek, czyż nie? - Taka właśnie niespodzianka czekała Danusię Wrzesień... - Danka Lucińska – kobieta-pistolet, kobieta-żywioł – wpadła jak burza do marmurowego holu jednego z najnowocześniejszych budynków w mieście, witając się po drodze do wind z recepcjonistką i ochroną, zgarniając korespondencję, pytając, co słychać w budynku i czy przez noc stało się coś, o czym powinna wiedzieć. Nim drzwi windy się zamknęły, zdążyła przejrzeć garść listów i odebrać krótkie sprawozdanie od pana Marka, szefa ochrony.
- Jadąc na piąte piętro, gdzie mieściło się jej biuro, rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze, poprawiła włosy, obciągnęła obcisły seksowny sweterek, pięknie podkreślający jej zgrabną figurę, i uśmiechnęła się do siebie. Była tym, kim chciała być: przebojową bizneswoman, która miała na głowie całą firmę. - Ding! Winda oznajmiła, że znajdują się na piętrze piątym i w tym momencie Danka poczuła ostre dźgnięcie bólu. To dawał o sobie znać żołądek niedożywionej, zabieganej i zestresowanej dziewczyny. – Olać to – mruknęła, wychodząc na korytarz i... zgięła się w pół, porażona następnym skurczem.
– Oż, w mordę... – wysapała, prostując się z trudem i zerkając, czy nikt tego nie widział. Wyciągnęła z bocznej kieszonki torebki listek Maaloksu i szybko rozgryzła dwie drażetki. Otarła wierzchem dłoni łzy, które pojawiły się w kącikach oczu, odetchnęła głęboko i weszła do biura. - Panią dyrektor natychmiast otoczył tłumek podwładnych, domagając się jej uwagi. – W Jerozolimskich pękła rura kanalizacyjna, zalało apartament... – Na Domaniewskiej przerwali remont elewacji, mówią, że... – Solec jest odcięty od prądu. Już dzwonili ze skargą... - Danka kiwała głową, niby przyjmując
wszystko do wiadomości, w duchu jednak modląc się, by zdołała dotrzeć do swego gabinetu i mogła zatrzasnąć im wszystkim drzwi przed nosem. Potem zaparzy sobie ziółek, łyknie jeszcze Rennie, skoro Maalox nie działa, i zwinie się w pół, z głową opartą na biurku, czekając, aż ból minie. - Nie ma tak dobrze. - Musiała zająć się raportem księgowym i zatwierdzić listę zalegających z czynszem najemców, którym wyślą ponaglenia. Bycie dyrektorem dużej firmy zarządzającej nieruchomościami zobowiązywało. Miała na głowie kilkunastu administratorów, księgową, prawników, konserwatorów, firmy ochroniarskie, lecz przede wszystkim