Dla moich przyjaciół, których zdumiewająca szczodrość
i poświęcenie uczyniły możliwymi nie tylko tę książkę, lecz
również moje dalsze życie.
Nie mogę wymienić Was wszystkich – zatem nie wymienię
nikogo. Wiecie, kim jesteście.
Ani słowa, ani bogactwa nie pomogą mi spłacić długu wobec
Was. Zachwyt, pokora i wdzięczność będą we mnie żyły,
dopóki sam nie przestanę żyć. Podobnie jak miłość.
Dziękuję.
AUTORSKIE OSTRZEŻENIE
Jedno powinniście wiedzieć.
Ten świat – zwany Rajem – nie jest Ziemią.
Nigdy nie był Ziemią.
I nigdy nią nie będzie.
To nie jest alternatywna Ziemia.
Poza tym wszystko jest możliwe…
Wojny zaczynają się, kiedy chcesz,
ale nie kończą się, kiedy prosisz.
Niccolò Machiavelli, Historie florenckie,
Księga III, rozdział 2
Prolog
PASTORAL/APARECIMIENTO
(SIELANKA/NADEJŚCIE)
Dragón, smok – Azdarch. Do tej rodziny zaliczają się największe
z porośniętych futrem latających gadów zwanych lataczami albo
pterozaurami. Rozpiętość skrzydeł jedenaście metrów, ponad pięć
metrów wysokości. Poluje na ziemi na małe dinozaury, a niekiedy
również na ludzi.
Księga prawdziwych nazw
Cesarstwo Nuevaropy, Francia, księstwo Haut-Pays, hrabstwo
Providence
Zanurzając zębate dzioby w niskiej zielonej i fioletowej roślinności,
stado tłustych, brązowych, czworonożnych dinozaurów pasło się
spokojnie, nieświadome bliskości śmierci szybującej wysoko nad
nimi obok stromych białych klifów.
Choć strzegący ich pastuszek leżał na wapiennym bloku skalnym
z rękami splecionymi pod głową, nie był aż tak beztroski. Zdjął
słomiany kapelusz z szerokim rondem oraz chroniący od słońca
karczek z zielonych piór, pragnąc przedrzemać cały ranek. Pies,
niebieski owczarek leżący w trawie obok, ostrzeże go, jeśli trzem
tuzinom opasów, którymi się opiekował, zagrozi jakieś naziemne
niebezpieczeństwo. Wtem jednak chłopiec zauważył mroczną
sylwetkę krążącą wyczekująco na tle utrzymujących się przez cały
dzień chmur, i wszelka nadzieja na odpoczynek prysła.
Nie wierzył w opowieści o tym, że monstrualne gady latające,
takie jak smok wielkogrzebieniowy, spadają z góry na porośniętych
krótkim futrem skrzydłach o rozpiętości dziesięciu metrów,
by porywać zwierzęta i ludzi. Nikt, kogo znał, nigdy nie widział
czegoś takiego. Smoki z pewnością jednak mogły atakować ofiary
na ziemi, po której – wysokie jak domy – posuwały się sprawnie
na złożonych wpół skrzydłach i krótkich tylnych nogach.
„Nie boję się” – powiedział sobie chłopiec. W znacznej części było
to nawet prawdą. Podobnie jak naziemne drapieżniki, od małych
dręczycieli aż po matadora, największego z mięsożerców
Nuevaropy, smoki wolały łatwe łupy. Bestii z pewnością nie
spodobają się kamienie miotane z procy ani ujadanie i kąsanie psa,
stanowczo zbyt sprytnego i zwinnego, by zdołała go przebić swym
ostrym jak miecz dziobem.
Pies poderwał się i zaczął ujadać. Chłopiec usiadł. Na jego gołych
ramionach pojawiła się gęsia skórka. To znaczyło, że gdzieś bliżej
jest jakieś inne niebezpieczeństwo.
Rozejrzał się wkoło, wypatrując go uważnie. Nie czaiło się na łące
porośniętej niebieskimi i białymi kwiatkami. Nawet słynący
z umiejętności skradania się matador nie zdołałby się tam ukryć.
Po prawej miał białe klify, a za nimi leżały Góry Tarczowe. Ich
siniejące w oddali sylwetki rysowały się na horyzoncie. Choć
nadeszła już wiosna, kilka najwyższych szczytów nadal pokrywał
śnieg. Na południowym zachodzie ciągnęło się porośnięte krzewami
pogórze, opadające dalej ku żyznym zielonym dolinom jego
rodzinnego hrabstwa Providence, tu i ówdzie usiane ciemniejszą
zielenią lesistych wzgórz albo dolin rzek.
Kilka opasów, nie przestając skubać roślinności, zwróciło
ozdobione kryzami łby w tym samym kierunku, w którym patrzył
pies. Choć należały do potężnej rodziny rogopysków, nie miały
rogów ani nie były wielkie. Łagodne, pękate zwierzęta osiągały
co najwyżej długość równą wzrostowi dorosłego mężczyzny oraz
wysokość dużego psa.
Gapiły się na kilkanaście płytogrzbietów. Zwierzęta te weszły
nieśpiesznie na łąkę niespełna czterdzieści metrów w dół zbocza.
Ich ciała wyglądały jak wielka litera D położona na plecach.
Szczególnie imponujące wrażenie robił przewodnik stada – cztery
metry wysokości do szczytów żółtych łopatowatych płyt zdobiących
łukowaty grzbiet. Pokrywające skórę łuski miał rdzawe po bokach,
a żółte na brzuchu.
Kolce na jego ogonie, długością niemal dorównujące wzrostowi
chłopca, mogłyby wypruć nawet wnętrzności króla tyrana. Opasy
zaczęły poruszać grubymi ogonami. Wypluwały z dziobów na wpół
przeżute zielsko, by pobekiwać niespokojnie. Płytogrzbiety były
łagodne, lecz również krótkowzroczne. Często uderzały ogonami
we wszystko, co je zaskoczyło, a to oznaczało wszystko, co podeszło
bliżej.
Pastuszek wstał. Przeskakiwał z nogi na nogę, klapiąc sandałami
o podeszwy stóp. Najlepszym rozwiązaniem będzie dla niego
zachować spokój i zaczekać, aż intruzi sobie pójdą. Jeśli tego nie
zrobią, zacznie w nich miotać kamieniami z procy, a gdyby i to nie
poskutkowało, będzie zmuszony pobiec w ich stronę, wrzeszcząc
i machając rękami. A na to z pewnością nie miał ochoty.
Rozejrzał się wkoło, niespokojnie wypatrując jakiejś alternatywy,
i ujrzał coś znacznie gorszego niż stado ociężałych stegozaurów.
Pies zaczął warczeć.
Wyłonił się z klifu w pełni uformowany, wychodząc ze skały
jednym długim krokiem. Miał dwa i pół metra wzrostu, był szary
i chudy jak szkielet. Nie miał skóry, jego ciało było wyschnięte,
spękane i zerodowane jak gleba na pustkowiach Wielkiej Ovdy,
o których opowiadali mu kupcy z karawan.
Wiedział, co to jest, choć nigdy nie widział żadnego z nich. Nikt
nie widział, odkąd żywi sięgali pamięcią. A przynajmniej nikt o tym
nie słyszał, ponieważ większość ludzi, którzy ujrzeli na własne oczy
Szarego Anioła, jednego z siedmiu osobistych sług i mścicieli
Stwórców, nie wychodziła z takiego spotkania z życiem i nie miała
okazji o nim opowiedzieć.
Anioł się zatrzymał i zwrócił straszliwą, wyniszczoną twarz
ku pastuszkowi. Przypominające kamyki oczy osadzone głęboko
w oczodołach skierowały się prosto na niego. Ich spojrzenie
uderzyło go z siłą młota.
„Już po mnie” – uświadomił sobie. Padł twarzą do ziemi
w cuchnącą roślinność u podstawy skały i leżał tam, starając się,
by jego łkanie pozostało bezgłośne.
Przez łoskot jego serca przebiło się szczekanie psa, ujadającego
wściekle tuż przy głowie chłopca. Suka, odważna i roztropna
zarazem, wycofała się tam, by bronić pana przed intruzem.
Przenikliwe skomlenie przerażonych opasów rozproszyło zasłonę
grozy, budząc w chłopcu odruchy pasterza. „Moje stado!
W niebezpieczeństwie!”
Po chwili dotarło do niego, że jednak nie zginął. Jak dotąd. Uniósł
głowę. Jego opasy uciekały w głąb doliny, unosząc wysoko ogony.
Nagle strach przeszył go niczym żelazny pocisk z żądła.
Anioł patrzył na niego.
– Zapomnij – rzekła mu istota wysokim, świszczącym głosem. –
I przypomnij sobie, kiedy otrzymasz rozkaz.
Za oczami chłopca eksplodowało białe światło. Kiedy zgasło,
stracił przytomność.
Gdy się ocknął, pies lizał go po twarzy. Pszczoły bzyczały łagodnie
pośród zapachu łąkowych kwiatów. Paproć łaskotała go w ucho.
„Dlaczego zasnąłem podczas pracy? – zadał sobie pytanie. –
Na pewno dostanę lanie”.
Usiadł i zobaczył z przygnębieniem, że jego stado rozpierzchło się
pośród niskich, usianych krzewami wzgórz dobre pół kilometra
w dół doliny stąd.
Na krótką chwilę duszę i ciało pastuszka wypełnił metaliczny
dźwięk, jakby chłopiec stanął za blisko wielkiego spiżowego dzwonu
w Świątyni Wszystkich Stwórców w Providence, gdy w niego
uderzono. Poczuł na języku miedziany smak strachu.
Wrażenie minęło. „Na pewno miałem zły sen” – pomyślał.
Wstał i potruchtał ku zbłąkanemu stadu, przeklinając własne
lenistwo.
Modlił się do Matki Mai o to, by zdążył spędzić wszystkie
zwierzęta z powrotem w stado, nim ktokolwiek zauważy, co się
stało. W tej chwili był to najpoważniejszy problem w jego życiu.
Część pierwsza
LA BATALLA ÚLTIMA
(OSTATNIA BITWA)
Rozdział 1
Tricornio, trójrożec, trojak – Triceratops horridus. Największy
przedstawiciel pospolitej rodziny Ceratopsia, zwanej rogopyskami –
rogatych czworonożnych dinozaurów wyposażonych w kostne kryzy
i uzębione dzioby. Dziesięć ton masy, dziesięć metrów długości i trzy
metry wysokości. Ten gatunek nie występuje w Nuevaropie. Budzi
powszechny strach z uwagi na długie, śmiercionośne rogi, a także
agresywność skłaniającą do częstego robienia z nich użytku.
Księga prawdziwych nazw
Cesarstwo Nuevaropy, Alemania, hrabstwo Augenfelsen
Pojawiły się po drugiej stronie rzeki niczym pasma widmowych gór,
by po chwili nabrać straszliwej solidności za zasłoną
wczesnoporannej mgły oraz deszczu. Wielkie rogate łby kołysały
się z boku na bok. Do ich grzbietów, za osłoną kościanych kryz,
przytroczono kołyszące się zamki bojowe z wikliny, wypełnione
łucznikami.
– Mamy przesrane! – Rob Korrigan musiał krzyczeć, by jego
towarzysz go usłyszał, choć stał na wyciągnięcie ręki od niego,
na wzgórzu za południowym brzegiem Hassling. Na wschód od nich
na długości całego kilometra szalała bitwa. – Wojewoda Karyl
przyprowadził swoje triceratopsy, żeby zatańczyły z naszym panem
hrabią.
Choć zimny deszcz spływał mu po twarzy i łaskotał go w brodę,
serce wypełniał mu zachwyt. Żaden poskramiacz dinozaurów nie
mógłby pozostać nieporuszony widokiem tych wspaniałych bestii,
jedynych triceratopsów w Cesarstwie Nuevaropy: pięćdziesięciu
żywych fortec osławionego Legionu Białej Rzeki Karyla
Bogomirsky’ego.
Nawet jeśli walczyły po stronie nieprzyjaciela.
– Imponujące! – odkrzyknął topornik z Partii Książąt stojący obok
Roba. On również służył hrabiemu Augenfelsen (w przyzwoitym
języku znaczyło to „hrabia Klifów Oka”) dowodzącemu wschodnim
skrzydłem armii. – Ale co z tego? Nasi dinozaurowi rycerze szybko
się z nimi rozprawią.
– Chyba postradałeś resztki rozumu – zdziwił się Rob.
Wiedział, że beznadziejnie mówi po alemańsku. Radził z nim
sobie jeszcze gorzej niż ze spaniolskim, który był wspólnym
językiem Cesarstwa, ale nie dbał o to. Dostał tę robotę zaledwie parę
miesięcy temu i nie zanosiło się na to, by miał ją utrzymać zbyt
długo.
– Partia Książąt wygrywała wojnę do chwili, gdy cesarz wynajął
tych Slawonów z ich trojakami – dodał. – Książęta trzy razy walczyli
z Karylem i trzy razy przegrali. Nikt nigdy nie pokonał Legionu
Białej Rzeki. Nigdy.
W powietrzu unosiły się krzyki ludzi i potworów, wzmocnione
szczękiem metalu tak głośnym, jakby dobiegał z największej kuźni
na całym świecie zwanym Rajem. Z deszczem mieszał się smród
przelanej krwi i wyprutych wnętrzności. Rob nadal czuł poruszenie
w jelitach, a włoski jeżyły mu się na karku. Były to uboczne skutki
odległego terremoto: przeraźliwego okrzyku bojowego
hadrozaurów. Jego tonacja była zbyt niska, by ludzkie uszy mogły
go usłyszeć, ale skutki były potencjalnie równie groźne jak
bezpośrednie uderzenie taranem oblężniczym.
Alemański elektor, jeden z jedenastu uczestniczących w każdym
głosowaniu wynoszącym nowego cesarza na Zębaty Tron,
nieroztropnie zmarł, nie pozostawiając potomstwa, i nie wyznaczył
nikogo na swego następcę. Wbrew zwyczajom obecny cesarz Felipe
mianował nowym elektorem bliskiego kuzyna, co dawało
Zębatemu Tronowi oraz cesarskiej rodzinie Delgao
bezprecedensowo wielką władzę. Partia Książąt, koteria
alemańskich magnatów wsparta przez kilku Francian, chwyciła
za broń, by się temu sprzeciwić.
Ten drobny z początku konflikt doprowadził do wojny toczonej
w tej chwili przez ludzi walczących na obu brzegach oraz stojących
po pas w rzece zmieniającej powoli kolor z brudnobrązowawego
na czerwony. Jak zwykle masy piechoty ścierały się i przeklinały
w centrum szyków, a rycerze na dinozaurach i zakutych w zbroje
koniach toczyli bój na skrzydłach. Łuczników, kuszników oraz ludzi
obsługujących rozmaite machiny bojowe ustawiono wzdłuż całej
linii, by mogli wymieniać ciosy z oddali.
Rob Korrigan pracował dla Partii Książąt. Tyle tylko wiedział
na ten temat i uważał, że to i tak za wiele.
– Zapominasz, że jest nas więcej niż cesarskich! – zawołał
domowy żołnierz hrabiego.
– Mój przyjacielu, dawno już minęły czasy, gdy król Johann mógł
rzucić przeciwko nam tylko garstkę swarliwych grandów oraz tłum
niezadowolonych chłopów – odparł Rob. – Po drugiej stronie są nie
tylko walczący za pieniądze najemnicy Karyla, lecz również najlepsi
żołnierze Cesarstwa.
Topornik uśmiechnął się szyderczo pod wąsem.
– Pikinierzy pozostaną tylko pikinierami, nawet jeśli wystroisz ich
w powlekane brązem hełmy i kolczugi. A może mówisz o tych
rozpieszczonych chłopaczkach po drugiej stronie rzeki i ich
kapitanie generalnym, ulubionym siostrzeńcu cesarza?
– Kompanioni są legendą – sprzeciwił się Rob. – W całej
Nuevaropie śpiewa się pieśni o ich czynach. A przede wszystkim
o ich hrabi Jaumem!
„Sam wiem o tym najlepiej – pomyślał. – Ułożyłem równie wiele
ballad wychwalających bohaterstwo Conde dels Flors jak tych
o czynach Karyla”.
Augenfelseńczyk wsadził kciuk pod rzemyk hełmu, w miejscu
gdzie skóra drażniła mu podbródek.
– Słyszałem, że podczas postojów oddają się malarstwu, muzyce
i ruchają się nawzajem.
– W sumie to prawda – przyznał Rob. – Ale to nie ma znaczenia.
– Może i są dinozaurowymi rycerzami, ale będzie ich góra ze dwa
tuziny.
– Pomijając pięciuset żandarmów ciężkiej konnicy, która ich
wspiera.
Domowy żołnierz zbył to machnięciem ręki, wyróżniającej się
bliznami i połamanymi paznokciami.
Ustawione w szyk na drugim brzegu rzeki trójrożce wydały
z siebie nerwowy, nieprzyjemny wrzask. Strugi deszczu rozstąpiły
się, odsłaniając to, co kroczyło teraz przed ich szeregami.
Monstrum, długie i smukłe, trzymało ciało poziomo, kołysząc
biczowatym ogonem w rytm kroków potężnych tylnych nóg.
W ojczyźnie Roba, na wyspach Anglaterry, zwano tę bestię
po prostu „zabójcą”, po spaniolsku zaś nosiła nazwę „matador”,
co znaczyło to samo. Księga prawdziwych nazw nadawała jej miano
Allosaurus fragilis. Tak czy inaczej, była straszliwym drapieżnikiem
uwielbiającym polować na ludzi.
W siodle przytroczonym do barków mięsożercy, dwa i pół metra
nad ziemią, siedział mężczyzna. Wydawał się niewiele większy
od dziecka. I to nie tylko w kontraście z długim, wężowym ciałem
swego ciemnobrązowego wierzchowca w żółte pręgi. Na głowie
miał otwarty morion, a ciało osłaniały mu tylko kurtka
z dinozaurowej skóry oraz sięgające ud buty.
Jego matadora wysunęła głowę do przodu i rzuciła rykiem
wyzwanie dinozaurowym rycerzom i zbrojnym na południowym
brzegu rzeki:
– Shiraa!
Topornik skulił się trwożnie i nakreślił dłonią znak święty dla
Królowej Stwórczyni.
– Matko Maio, miej nas w swojej opiece.
Rob wykonał ten sam gest. Maia nie była jego patronką, ale nigdy
nie zaszkodzi się upewnić.
– Nie wolno zapominać, że prawdziwą groźbą nie jest potwór, ale
człowiek – stwierdził, drapiąc się w potylicę, w miejscu gdzie woda
jak zwykle przesiąknęła przez jego kapelusz ze spuszczonym
rondem i zaczęła mu spływać po karku. – Chociaż Shiraa też jest
sporo warta.
– Shiraa?
– Allozaurzyca. Jego wierzchowiec. Tak ją nazwał, kiedy się
wykluła i zobaczyła go jako pierwszą żyjącą istotę na świecie. Był
wtedy bezbrodym niedorostkiem, nie miał nawet dwudziestu lat,
i leżał z połamanymi kośćmi pod drzewem, o które jej matka
cisnęła go w agonii ogonem. To jedyny dźwięk, jaki Shiraa po dziś
dzień z siebie wydała.
Żadna potencjalna zdobycz nie mogła pozostać obojętna
na bliskość podobnego potwora. Nawet potężne trójrożce
mamrotały niespokojnie, choć były do niej przyzwyczajone.
Domowy żołnierz spojrzał na Roba z niedowierzaniem na twarzy.
– Wiesz, jak się ten potwór nazywa? – zapytał. – Gdzie się
dowiedziałeś takich rzeczy?
– Jestem poskramiaczem dinozaurów – odparł Rob głosem
przepojonym dumą. Część tego uczucia była pozą, mającą kryć
instynktowny strach przed stworzeniem mogącym jednym ruchem
szczęk przegryźć na pół nawet jego ciało, grube jak beczka piwa,
inna zaś część radością płynącą z faktu, że ujrzał legendarną bestię
na własne oczy. I to nie tylko dlatego że mięsożerne dinozaury
używane jako wierzchowce bojowe były rzadkością równie wielką
jak uczciwi kapłani.
– Żyję z tego, że wiem takie rzeczy. A co z tobą? Nie chadzasz
do gospód? Ballada o Karylu i Shiraa jest znana w całej Nuevaropie.
Nie wspominając już o fakcie, że to ja ją napisałem.
Topornik zerknął nerwowo na Shiraa, po czym łypnął ze złością
na Roba.
– Po czyjej stronie właściwie jesteś?
– Po stronie pieniędzy, oczywiście – odparł poskramiacz. –
Podobnie jak ty. I hrabia Klifów Oka, który płaci nam obu.
Topornik złapał nagle za krótki rękaw płóciennej bluzy, którą Rob
nosił pod kurtką ze skóry z grzbietu nosoroga. Poskramiacz
skrzywił się, niezadowolony z tej poufałości, i już chciał odtrącić
urażającą jego godność rękę, lecz raptem zauważył, że żołnierz
wybałuszył oczy i wskazuje na drugi brzeg rzeki.
– Nadchodzą!
Krzyk, któremu Shiraa zawdzięczała swoje imię, dał sygnał
do ataku. Trojaki weszły do rzeki niczym rogata lawina poruszająca
się w zwolnionym tempie. Przed nimi brodziła matadora z Karylem
na grzbiecie.
Na brzegu, na prawo od Roba, rozległa się seria brzęków
i łoskotów. Kompania kuszników z Brabantu – odzianych
w brygantyny, których wyzywające pomarańczowo-niebieskie
barwy zrobiły się bure i smutne od deszczu – wypuściła chmarę
bełtów ze swoich kusz.
Rob pokręcił głową i cmoknął, gdy wszystkie pociski wpadły
do wody, tworząc małe fontanny w odległości stu metrów przed
dinozaurami z Legionu Białej Rzeki.
– To będzie długi dzień – stwierdził. – Matka ostrzegała mnie, że
w życiu zobaczę takich od dupy Maris.
Topornik się otrząsnął. Spod jego stalowego hełmu i skórzanego
czepca wypłynęła woda.
– To nie ma znaczenia – zapewnił z brawurą. – Nawet na tych
rogatych pokrakach zgraja Slawonów nie oprze się prawdziwym
rycerzom. To tylko nisko urodzona hołota. Na lewym skrzydle
ludzie młodego diuka Falka przegnali już cesarskich rycerzy
z powrotem na północny brzeg. Wkrótce nasi chłopi zaleją ich
pikinierów, a to będzie oznaczało zwycięstwo.
Rob przeszył wściekłym spojrzeniem żołnierza, który
najwyraźniej zapomniał, że obaj również zaliczają się do nisko
urodzonej hołoty.
– Myślisz, że zgraja bosych pańszczyźnianych chłopów siłą
wcielonych do wojska może pokonać Brązowe Nodozaury? Nawet
jeśli mają trzykrotną przewagę liczebną? To jeszcze większe
szaleństwo niż wierzyć, że kaczodzioby naszego grubego hrabiego
rozgromią trojaki Karyla.
– Nigdy dotąd nie mierzył się z nami.
– Zatem wierzysz, że to naprawdę ma znaczenie?
– Stawiam pięć pesos.
„Zaczynałem się bać, że już nigdy tego nie powiesz” – pomyślał
Rob, uśmiechając się drwiąco pod brodą.
Na prawo od nich, w dole rzeki, zabrzmiały trąby nakazujące
dinozaurowym rycerzom hrabiego dosiadać wierzchowców.
Znaczyło to, że wzywają Roba.
Nie liczył zbytnio na to, że stworzony przez niego plan – sam
przyznawał, że na pierwszy rzut oka wydawał się zupełnie szalony –
zdobędzie w ostatniej chwili aprobatę jego pracodawcy. Jednakże
ludzie tacy jak Rob Korrigan musieli budować swe życie na wątłych
nadziejach.
Z bojowych zamków na grzbietach trójrożców wypuszczono
chmarę strzał, wyglądających jak dusze uwięzione przez sztuczki
Fae. Powszechnie wiedziano, że wojewoda Karyl, ten szaleniec
o wielu aspektach, polecił rzemieślnikom ze swej Mglistej Marchii
wypracować metody, które pozwolą zachować napięcie cięciw
nawet podczas takiej ulewy, a także spowodują, że straszliwie
potężne rogowe łuki z pustynnych wyżyn Ovdy nie będą się
rozszczepiały tak łatwo.
– Cholera! – zawołał Rob. Zaraz zabraknie mu czasu.
Kipiały w nim sprzeczne emocje. Odwrócił się i pobiegł tak
szybko, jak tylko mogły go ponieść krótkie nogi. Złapał za długie
drzewce Wandy – brodatego topora, który miał na plecach – żeby
nie obijała się o jego nerki.
– Zakład! – zawołał do domowego żołnierza. – Dziesięć pesos,
na Maris!
Na najemnych kuszników stojących na południowym brzegu
Hassling spadł grad strzał. Ludzie wrzeszczeli z bólu, gdy stalowe
groty przybijały miękkie żelazne hełmy do ich głów i przeszywały
tkaniny oraz metalowe zbroje. Ich żołnierze strzelali w odpowiedzi,
ale małe smętne rozpryski wody tworzone przez ich bełty nadal
dzieliło od trojaków dobre pięćdziesiąt metrów. Refleksyjne łuki
Legionu Białej Rzeki miały znacznie większy zasięg niż ich arbalety.
Zbliżające się niepowstrzymanie trójrożce odbierały
Brabantczykom odwagę. Od ryku Shiraa kurczyły im się jaja. A już
z pewnością kurczyły się Robowi. Strzały nieprzyjaciela robiły
z kuszników mielone mięso, a sami nie mieli żadnych szans
go dosięgnąć. Nikt żywy nie zdołałby tego znieść.
Pierwsze szeregi odrzuciły broń, której ponowne ładowanie
trwało bez końca, rzuciły się do ucieczki… i wpadły prosto na swych
stojących za nimi towarzyszy. A ci odepchnęli je z powrotem
naprzód.
Cztery żądła rozmieszczone przez hrabiego w parach po obu
flankach najemników mogłyby im pomóc. Lekkie machiny
na kołach przewyższały zasięgiem rogowe łuki barbarzyńców, ich
żelazne bełty były w stanie powalić nawet dziesięciotonowego
triceratopsa.
Ale machiny leżały rozbite i bezużyteczne w rowach, a ich sznury
z końskiego włosia przecięto. Podstajenny Klifów Oka, który widział
to na własne oczy, opowiedział Robowi, jak w poprzedzającym świt
mroku dłoń Kompanionów wynurzyła się z rzeki. Wszyscy byli
nadzy, jak ich Maia stworzyła. Gdy wrzeszczał na cały głos,
by podnieść alarm w obozie, zakonni rycerze zadźgali saperów oraz
wartowników strzegących żądeł, nim ci zdążyli się na dobre
obudzić. Potem zdjęli z gołych pleców topory, porąbali machiny,
a wraki zaciągnęli do Hassling, wykorzystując zaprzęgi nosorogów
należące do artylerzystów. Nim śpiący Augenfelseńczycy zdążyli
zareagować, napastnicy skoczyli z powrotem do rzeki, śmiejąc się
jak mali chłopcy, i popłynęli do domu, nie straciwszy ani jednego
człowieka.
Podstajenny, który w nagrodę dostał po gębie za to, że nie
podniósł alarmu szybciej i głośniej, sprawiał wrażenie w równym
stopniu zdegustowanego i rozbawionego całym tym fiaskiem. Dla
Roba był to typowy przykład brawury Kompanionów. W myślach
układał już o tym pieśń.
Teraz jednak znalazł się wśród bojowych wierzchowców – swoich
podopiecznych – i musiał zachować maksymalną przytomność
umysłu. Usunął się na bok, by uniknąć ciosu wysoko uniesionego
zielono-białego ogona, przeskoczył nad dymiącym jeszcze gównem
wielkości własnej głowy, przebiegł kawałek sprintem, a na koniec
wykonał piruet, by nie obalił go na ziemię mostek fioletowego
kaczodzioba w żółte prążki, który rzucił się gwałtownie naprzód,
wstając z brzucha.
Podejrzewał, że to ostatnie nie było przypadkiem. Choć ich
umiejętności były nieocenione, poskramiacze dinozaurów zaliczali
się do nisko urodzonych i szlachta, która ich zatrudniała, jak hrabia
zatrudniał Roba, z reguły uważała ich za zło konieczne. Rycerze
często traktowali poskramiaczy jak zarozumiałych chłopów
pańszczyźnianych, którym trzeba pokazać, gdzie jest ich miejsce.
Albo postarać się, by rozdeptał ich trzytonowy potwór.
Rob jednak był urodzonym spryciarzem. Miał tylko piętnaście lat,
gdy matka sprzedała go jednonogiemu poskramiaczowi
dinozaurów ze Skosji. Zakładając, że tego nie wymyślił, minęło już
tak wiele czasu, że nie mógł być tego pewien. Był zmuszony dobrze
poznać zwyczaje bojowych kaczodziobów. A także ich właścicieli.
Ludzie krzyczeli, a hadrozaury ryczały bądź piszczały, ale zawsze
ogłuszająco donośnie. Nad brzegiem rzeki pechowi arbaletnicy
Książąt wrzeszczeli przeraźliwie, ginąc od strzał Legionu Białej
Rzeki.
Uniknąwszy zmiażdżenia, Rob dotarł wreszcie na wzniesienie,
na którym hrabia rozbił swój namiot. Gdy wczoraj o zmierzchu
przybył miejscowy kontyngent, cały ten odcinek brzegu porastała
zielona trawa sięgająca Robowi powyżej głowy. Potwory
Augenfelseńczyków ją pożarły, a resztki wdeptały w żółte błoto.
Robowi kręciło się w głowie od wysiłku, do którego nie przywykł,
a także skoncentrowanego smrodu szczyn i pierdów dinozaurów.
Te wonie z pewnością znał, ale rzadko bywał zmuszony
do wdychania ich w takich ilościach.
Pechowi giermkowie stękali z wysiłku, dźwigając na siodło zakute
w stal cielsko hrabiego Klifów Oka. Choć szkarłatny samiec
kaczodzioba usiany błękitnymi cętkami przykucnął w błocie, jego
grzbiet i tak znajdował się prawie dwa metry nad ziemią.
Hrabia dosiadał puzona. Księga prawdziwych nazw nadawała
temu stworzeniu miano Parasaurolophus. Jak większość
hadrozaurów puzon z reguły chodził na potężnych tylnych nogach,
ale w galopie opadał na cztery. Miał wielką, trójkątną głowę, szeroki,
uzębiony dziób oraz wydłużony grzebień tworzący wyginającą się
do tyłu tubę. Zapewniała ona jego głosowi szeroką skalę oraz
uderzającą dźwięczność, przywodzącą na myśl blaszany instrument
muzyczny, któremu zawdzięczał swą potoczną nazwę.
Hrabia z donośnym jękiem wysiłku przełożył nogę przez grzbiet
wierzchowca. Choć miał dopiero osiemdziesiąt lat i był w średnim
wieku, znacznie częściej dosiadał stołka na sali bankietowej niż
bojowego hadrozaura. Świadczyły o tym jego liczne podbródki
przechodzące w pierś i plecy bez wyraźnej przerwy na szyję.
W przeciwieństwie do swych pomniejszych braci dosiadających
rumaków dinozaurowi rycerze nie musieli dbać o kondycję. Ich
prawdziwą bronią były wierzchowce.
Puzon podniósł się na nogi, prychając głośno z obu końców ciała.
Przesiąknięty deszczem czaprak lepił się do jego boków, modelując
się na przypominających kamyki łuskach. Rob wielce się radował
z faktu, że chmury i ulewa stłumiły jaskrawe barwy nie tylko skóry
dinozaura, lecz również zbroi hrabiego, pokrytej emaliowanymi
zakrętasami barwy niebieskiej, złotej albo zielonej. Rodacy Roba,
Anglisze, określali zwykle ten wzór niezbyt pochlebną nazwą
„łezki”. W przeciwieństwie do większości dinozaurowych rycerzy
hrabia nie wybrał ani nie wyhodował swojego wierzchowca tak,
by pasował do jego barw heraldycznych, i w rezultacie ich kolory
gryzły się okropnie.
Rob wessał przez usta głęboki oddech. Jego obowiązkiem jako
poskramiacza dinozaurów było dbanie o wierzchowce swego pana,
tresowanie ich i przygotowywanie do walki. Był jednak również
zobowiązany doradzać mu, jak najlepiej powinien wykorzystywać
w bitwie swe przerażająco drogie bestie. Zawodowy honor
nakazywał mu teraz zrobić właśnie to i Rob nie czuł się z tego
powodu szczęśliwy.
Dokładnie w tej chwili zajmowałby się wierzchowcem hrabiego,
gdyby Augenfelsen nie powiedział jemu oraz jego stajennym,
by zabierali się stąd i zostawili ostatnie przygotowania giermkom.
W swej mądrości Stwórcy uznali za stosowne dać władającej
Nuevaropą szlachcie odwagę i siłę zamiast rozumu. Czy choćby
zdrowego rozsądku.
– Panie! – zawołał Rob, pociągając za strzemię. Potem odsunął się
na bok tanecznym krokiem ze zręcznością kłócącą się z jego tuszą
i krótkimi nogami, gdy hrabia smagnął go w twarz szpicrutą.
– Ty prostaku! Gównojadzie! Śmiesz mnie dotykać?
– Proszę, hrabio! – zawołał Rob, ignorując pytanie. Wydało mu się
ono bezproduktywne, a poza tym odpowiedź z pewnością nie
spodobałaby się jego pracodawcy. – Pozwól, bym wyłożył ci swój
plan, dopóki jeszcze mamy czas.
– Plan? Pragniesz ograbić z chwały mnie i moich rycerzy? Pluję
na twoje niehonorowe knowania. – Jak powiedział, tak zrobił.
Plwocina trafiła Roba prosto w policzek. – Moi rycerze rozgonią
te przerośnięte opasy na cztery wiatry!
– Ale co z twoimi wspaniałymi dinozaurami, panie?! – zawołał
poskramiacz, przeskakując z nogi na nogę z ekscytacji. – Nadzieją
się na rogi tych potworów.
Hrabia zatrzasnął basinet ukształtowany na podobieństwo pyska
opasa – Rob uważał, że to świetnie do niego pasuje – i machnął
zakutą w stalową rękawicę dłonią do herolda, który zagrał na trąbie
sygnał do ataku. Poskramiacz dinozaurów skrzywił się boleśnie.
Herold radził sobie z trafianiem we właściwe tony równie kiepsko
jak najemni kusznicy hrabiego z trafianiem w łuczników Legionu
Białej Rzeki.
Hrabia spiął puzona. Rob odskoczył błyskawicznie do tyłu,
by bestia na niego nie nadepnęła. Wierzchowce pozostałych rycerzy
ruszyły za nią dwunożnym kłusem po opadającym łagodnie
ku rzece stoku.
– Jeśli stratujesz własnych kuszników, wprowadzisz tylko chaos
w szeregi swoich rycerzy, ty głupi sukinsynu! – zawołał Rob
za swym pracodawcą, gdy już był pewien, że ten go nie usłyszy.
A przynajmniej nie wyraźnie.
„Nazywamy ich zakutymi łbami nie tylko dlatego, że ruszają
do boju z żelastwem na głowach” – pomyślał, ocierając z twarzy
ślinę i smarki.
Choć serce tłukło mu niecierpliwie o żebra, mógł jedynie stać tam
i obserwować dalszy bieg wydarzeń. Nawet zmoczone ulewą
pióropusze, chorągwie i jaskrawe czapraki pięćdziesięciu
dinozaurowych rycerzy tworzyły piękny, wyzywający obraz.
Najemni arbaletnicy przestali strzelać. Zdaniem Roba jedynym
rozsądnym wyjściem byłoby dla nich teraz zwiać stąd jak
najszybciej. Zarówno jako poskramiacz, jak i jako minstrel wiedział
bardzo dobrze, jak niewiele znaczy zapłata dla tych, którzy zginęli.
Tylnymi szeregami najemników zawładnął jednak obłęd. Wdali
się w regularną walkę ze swymi próbującymi ucieczki
towarzyszami.
Brabantczycy zaliczali się do etnicznego drobiazgu Cesarstwa.
Wszystkich podporządkowano jednej Torre Menor, czyli Mniejszej
Wieży, mającej ponoć dbać o ich interesy. I tak jednak była ona
mniejsza od innych wież – wielkich rodów władających Nuevaropą
i pięcioma składającymi się na nią królestwami. Swe nikłe
znaczenie Brabantczycy starali się nadrobić wojowniczością godną
piesków salonowych. W ten sposób zasłużyli sobie na miano
WŁADCY DINOZAURÓW Tom I VICTOR MILÁN Przełożył Michał Jakuszewski Kraków 2016
Tytuł oryginału The Dinosaur Lords Copyright © 2015 by Victor Milán. All rights reserved. Copyright © for the Polish translation by Michał Jakuszewski, 2016 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2016 Interior illustrations by Richard Anderson Map by Rhys Davies Designed by Greg Collins Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska Od A do Z / oda-doz.com.pl Redakcja Marzena Kwietniewska-Talarczyk Korekta Katarzyna Kierejsza Opracowanie okładki i DTP Stefan Łaskawiec Wydanie I, Kraków 2016 ISBN 978-83-64297-72-4 Wydawnictwo Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl Opracowanie wersji elektronicznej: Karolina Kaiser
Dla moich przyjaciół, których zdumiewająca szczodrość i poświęcenie uczyniły możliwymi nie tylko tę książkę, lecz również moje dalsze życie. Nie mogę wymienić Was wszystkich – zatem nie wymienię nikogo. Wiecie, kim jesteście. Ani słowa, ani bogactwa nie pomogą mi spłacić długu wobec Was. Zachwyt, pokora i wdzięczność będą we mnie żyły, dopóki sam nie przestanę żyć. Podobnie jak miłość. Dziękuję.
AUTORSKIE OSTRZEŻENIE Jedno powinniście wiedzieć. Ten świat – zwany Rajem – nie jest Ziemią. Nigdy nie był Ziemią. I nigdy nią nie będzie. To nie jest alternatywna Ziemia. Poza tym wszystko jest możliwe…
Wojny zaczynają się, kiedy chcesz, ale nie kończą się, kiedy prosisz. Niccolò Machiavelli, Historie florenckie, Księga III, rozdział 2
Prolog PASTORAL/APARECIMIENTO (SIELANKA/NADEJŚCIE) Dragón, smok – Azdarch. Do tej rodziny zaliczają się największe z porośniętych futrem latających gadów zwanych lataczami albo pterozaurami. Rozpiętość skrzydeł jedenaście metrów, ponad pięć metrów wysokości. Poluje na ziemi na małe dinozaury, a niekiedy również na ludzi. Księga prawdziwych nazw Cesarstwo Nuevaropy, Francia, księstwo Haut-Pays, hrabstwo Providence Zanurzając zębate dzioby w niskiej zielonej i fioletowej roślinności, stado tłustych, brązowych, czworonożnych dinozaurów pasło się spokojnie, nieświadome bliskości śmierci szybującej wysoko nad nimi obok stromych białych klifów. Choć strzegący ich pastuszek leżał na wapiennym bloku skalnym z rękami splecionymi pod głową, nie był aż tak beztroski. Zdjął słomiany kapelusz z szerokim rondem oraz chroniący od słońca karczek z zielonych piór, pragnąc przedrzemać cały ranek. Pies, niebieski owczarek leżący w trawie obok, ostrzeże go, jeśli trzem tuzinom opasów, którymi się opiekował, zagrozi jakieś naziemne niebezpieczeństwo. Wtem jednak chłopiec zauważył mroczną sylwetkę krążącą wyczekująco na tle utrzymujących się przez cały dzień chmur, i wszelka nadzieja na odpoczynek prysła. Nie wierzył w opowieści o tym, że monstrualne gady latające, takie jak smok wielkogrzebieniowy, spadają z góry na porośniętych krótkim futrem skrzydłach o rozpiętości dziesięciu metrów, by porywać zwierzęta i ludzi. Nikt, kogo znał, nigdy nie widział czegoś takiego. Smoki z pewnością jednak mogły atakować ofiary
na ziemi, po której – wysokie jak domy – posuwały się sprawnie na złożonych wpół skrzydłach i krótkich tylnych nogach. „Nie boję się” – powiedział sobie chłopiec. W znacznej części było to nawet prawdą. Podobnie jak naziemne drapieżniki, od małych dręczycieli aż po matadora, największego z mięsożerców Nuevaropy, smoki wolały łatwe łupy. Bestii z pewnością nie spodobają się kamienie miotane z procy ani ujadanie i kąsanie psa, stanowczo zbyt sprytnego i zwinnego, by zdołała go przebić swym ostrym jak miecz dziobem. Pies poderwał się i zaczął ujadać. Chłopiec usiadł. Na jego gołych ramionach pojawiła się gęsia skórka. To znaczyło, że gdzieś bliżej jest jakieś inne niebezpieczeństwo. Rozejrzał się wkoło, wypatrując go uważnie. Nie czaiło się na łące porośniętej niebieskimi i białymi kwiatkami. Nawet słynący z umiejętności skradania się matador nie zdołałby się tam ukryć. Po prawej miał białe klify, a za nimi leżały Góry Tarczowe. Ich siniejące w oddali sylwetki rysowały się na horyzoncie. Choć nadeszła już wiosna, kilka najwyższych szczytów nadal pokrywał śnieg. Na południowym zachodzie ciągnęło się porośnięte krzewami pogórze, opadające dalej ku żyznym zielonym dolinom jego rodzinnego hrabstwa Providence, tu i ówdzie usiane ciemniejszą zielenią lesistych wzgórz albo dolin rzek. Kilka opasów, nie przestając skubać roślinności, zwróciło ozdobione kryzami łby w tym samym kierunku, w którym patrzył pies. Choć należały do potężnej rodziny rogopysków, nie miały rogów ani nie były wielkie. Łagodne, pękate zwierzęta osiągały co najwyżej długość równą wzrostowi dorosłego mężczyzny oraz wysokość dużego psa. Gapiły się na kilkanaście płytogrzbietów. Zwierzęta te weszły nieśpiesznie na łąkę niespełna czterdzieści metrów w dół zbocza. Ich ciała wyglądały jak wielka litera D położona na plecach. Szczególnie imponujące wrażenie robił przewodnik stada – cztery metry wysokości do szczytów żółtych łopatowatych płyt zdobiących łukowaty grzbiet. Pokrywające skórę łuski miał rdzawe po bokach, a żółte na brzuchu. Kolce na jego ogonie, długością niemal dorównujące wzrostowi chłopca, mogłyby wypruć nawet wnętrzności króla tyrana. Opasy
zaczęły poruszać grubymi ogonami. Wypluwały z dziobów na wpół przeżute zielsko, by pobekiwać niespokojnie. Płytogrzbiety były łagodne, lecz również krótkowzroczne. Często uderzały ogonami we wszystko, co je zaskoczyło, a to oznaczało wszystko, co podeszło bliżej. Pastuszek wstał. Przeskakiwał z nogi na nogę, klapiąc sandałami o podeszwy stóp. Najlepszym rozwiązaniem będzie dla niego zachować spokój i zaczekać, aż intruzi sobie pójdą. Jeśli tego nie zrobią, zacznie w nich miotać kamieniami z procy, a gdyby i to nie poskutkowało, będzie zmuszony pobiec w ich stronę, wrzeszcząc i machając rękami. A na to z pewnością nie miał ochoty. Rozejrzał się wkoło, niespokojnie wypatrując jakiejś alternatywy, i ujrzał coś znacznie gorszego niż stado ociężałych stegozaurów. Pies zaczął warczeć. Wyłonił się z klifu w pełni uformowany, wychodząc ze skały jednym długim krokiem. Miał dwa i pół metra wzrostu, był szary i chudy jak szkielet. Nie miał skóry, jego ciało było wyschnięte, spękane i zerodowane jak gleba na pustkowiach Wielkiej Ovdy, o których opowiadali mu kupcy z karawan. Wiedział, co to jest, choć nigdy nie widział żadnego z nich. Nikt nie widział, odkąd żywi sięgali pamięcią. A przynajmniej nikt o tym nie słyszał, ponieważ większość ludzi, którzy ujrzeli na własne oczy Szarego Anioła, jednego z siedmiu osobistych sług i mścicieli Stwórców, nie wychodziła z takiego spotkania z życiem i nie miała okazji o nim opowiedzieć. Anioł się zatrzymał i zwrócił straszliwą, wyniszczoną twarz ku pastuszkowi. Przypominające kamyki oczy osadzone głęboko w oczodołach skierowały się prosto na niego. Ich spojrzenie uderzyło go z siłą młota. „Już po mnie” – uświadomił sobie. Padł twarzą do ziemi w cuchnącą roślinność u podstawy skały i leżał tam, starając się, by jego łkanie pozostało bezgłośne. Przez łoskot jego serca przebiło się szczekanie psa, ujadającego wściekle tuż przy głowie chłopca. Suka, odważna i roztropna zarazem, wycofała się tam, by bronić pana przed intruzem. Przenikliwe skomlenie przerażonych opasów rozproszyło zasłonę grozy, budząc w chłopcu odruchy pasterza. „Moje stado!
W niebezpieczeństwie!” Po chwili dotarło do niego, że jednak nie zginął. Jak dotąd. Uniósł głowę. Jego opasy uciekały w głąb doliny, unosząc wysoko ogony. Nagle strach przeszył go niczym żelazny pocisk z żądła. Anioł patrzył na niego. – Zapomnij – rzekła mu istota wysokim, świszczącym głosem. – I przypomnij sobie, kiedy otrzymasz rozkaz. Za oczami chłopca eksplodowało białe światło. Kiedy zgasło, stracił przytomność. Gdy się ocknął, pies lizał go po twarzy. Pszczoły bzyczały łagodnie pośród zapachu łąkowych kwiatów. Paproć łaskotała go w ucho. „Dlaczego zasnąłem podczas pracy? – zadał sobie pytanie. – Na pewno dostanę lanie”. Usiadł i zobaczył z przygnębieniem, że jego stado rozpierzchło się pośród niskich, usianych krzewami wzgórz dobre pół kilometra w dół doliny stąd. Na krótką chwilę duszę i ciało pastuszka wypełnił metaliczny dźwięk, jakby chłopiec stanął za blisko wielkiego spiżowego dzwonu w Świątyni Wszystkich Stwórców w Providence, gdy w niego uderzono. Poczuł na języku miedziany smak strachu. Wrażenie minęło. „Na pewno miałem zły sen” – pomyślał. Wstał i potruchtał ku zbłąkanemu stadu, przeklinając własne lenistwo. Modlił się do Matki Mai o to, by zdążył spędzić wszystkie zwierzęta z powrotem w stado, nim ktokolwiek zauważy, co się stało. W tej chwili był to najpoważniejszy problem w jego życiu.
Część pierwsza LA BATALLA ÚLTIMA (OSTATNIA BITWA)
Rozdział 1 Tricornio, trójrożec, trojak – Triceratops horridus. Największy przedstawiciel pospolitej rodziny Ceratopsia, zwanej rogopyskami – rogatych czworonożnych dinozaurów wyposażonych w kostne kryzy i uzębione dzioby. Dziesięć ton masy, dziesięć metrów długości i trzy metry wysokości. Ten gatunek nie występuje w Nuevaropie. Budzi powszechny strach z uwagi na długie, śmiercionośne rogi, a także agresywność skłaniającą do częstego robienia z nich użytku. Księga prawdziwych nazw Cesarstwo Nuevaropy, Alemania, hrabstwo Augenfelsen Pojawiły się po drugiej stronie rzeki niczym pasma widmowych gór, by po chwili nabrać straszliwej solidności za zasłoną wczesnoporannej mgły oraz deszczu. Wielkie rogate łby kołysały się z boku na bok. Do ich grzbietów, za osłoną kościanych kryz, przytroczono kołyszące się zamki bojowe z wikliny, wypełnione łucznikami. – Mamy przesrane! – Rob Korrigan musiał krzyczeć, by jego towarzysz go usłyszał, choć stał na wyciągnięcie ręki od niego, na wzgórzu za południowym brzegiem Hassling. Na wschód od nich na długości całego kilometra szalała bitwa. – Wojewoda Karyl przyprowadził swoje triceratopsy, żeby zatańczyły z naszym panem hrabią.
Choć zimny deszcz spływał mu po twarzy i łaskotał go w brodę, serce wypełniał mu zachwyt. Żaden poskramiacz dinozaurów nie mógłby pozostać nieporuszony widokiem tych wspaniałych bestii, jedynych triceratopsów w Cesarstwie Nuevaropy: pięćdziesięciu żywych fortec osławionego Legionu Białej Rzeki Karyla Bogomirsky’ego. Nawet jeśli walczyły po stronie nieprzyjaciela. – Imponujące! – odkrzyknął topornik z Partii Książąt stojący obok Roba. On również służył hrabiemu Augenfelsen (w przyzwoitym języku znaczyło to „hrabia Klifów Oka”) dowodzącemu wschodnim skrzydłem armii. – Ale co z tego? Nasi dinozaurowi rycerze szybko się z nimi rozprawią. – Chyba postradałeś resztki rozumu – zdziwił się Rob. Wiedział, że beznadziejnie mówi po alemańsku. Radził z nim sobie jeszcze gorzej niż ze spaniolskim, który był wspólnym językiem Cesarstwa, ale nie dbał o to. Dostał tę robotę zaledwie parę miesięcy temu i nie zanosiło się na to, by miał ją utrzymać zbyt długo. – Partia Książąt wygrywała wojnę do chwili, gdy cesarz wynajął tych Slawonów z ich trojakami – dodał. – Książęta trzy razy walczyli z Karylem i trzy razy przegrali. Nikt nigdy nie pokonał Legionu Białej Rzeki. Nigdy. W powietrzu unosiły się krzyki ludzi i potworów, wzmocnione szczękiem metalu tak głośnym, jakby dobiegał z największej kuźni na całym świecie zwanym Rajem. Z deszczem mieszał się smród przelanej krwi i wyprutych wnętrzności. Rob nadal czuł poruszenie w jelitach, a włoski jeżyły mu się na karku. Były to uboczne skutki odległego terremoto: przeraźliwego okrzyku bojowego hadrozaurów. Jego tonacja była zbyt niska, by ludzkie uszy mogły go usłyszeć, ale skutki były potencjalnie równie groźne jak bezpośrednie uderzenie taranem oblężniczym. Alemański elektor, jeden z jedenastu uczestniczących w każdym głosowaniu wynoszącym nowego cesarza na Zębaty Tron, nieroztropnie zmarł, nie pozostawiając potomstwa, i nie wyznaczył nikogo na swego następcę. Wbrew zwyczajom obecny cesarz Felipe mianował nowym elektorem bliskiego kuzyna, co dawało Zębatemu Tronowi oraz cesarskiej rodzinie Delgao
bezprecedensowo wielką władzę. Partia Książąt, koteria alemańskich magnatów wsparta przez kilku Francian, chwyciła za broń, by się temu sprzeciwić. Ten drobny z początku konflikt doprowadził do wojny toczonej w tej chwili przez ludzi walczących na obu brzegach oraz stojących po pas w rzece zmieniającej powoli kolor z brudnobrązowawego na czerwony. Jak zwykle masy piechoty ścierały się i przeklinały w centrum szyków, a rycerze na dinozaurach i zakutych w zbroje koniach toczyli bój na skrzydłach. Łuczników, kuszników oraz ludzi obsługujących rozmaite machiny bojowe ustawiono wzdłuż całej linii, by mogli wymieniać ciosy z oddali. Rob Korrigan pracował dla Partii Książąt. Tyle tylko wiedział na ten temat i uważał, że to i tak za wiele. – Zapominasz, że jest nas więcej niż cesarskich! – zawołał domowy żołnierz hrabiego. – Mój przyjacielu, dawno już minęły czasy, gdy król Johann mógł rzucić przeciwko nam tylko garstkę swarliwych grandów oraz tłum niezadowolonych chłopów – odparł Rob. – Po drugiej stronie są nie tylko walczący za pieniądze najemnicy Karyla, lecz również najlepsi żołnierze Cesarstwa. Topornik uśmiechnął się szyderczo pod wąsem. – Pikinierzy pozostaną tylko pikinierami, nawet jeśli wystroisz ich w powlekane brązem hełmy i kolczugi. A może mówisz o tych rozpieszczonych chłopaczkach po drugiej stronie rzeki i ich kapitanie generalnym, ulubionym siostrzeńcu cesarza? – Kompanioni są legendą – sprzeciwił się Rob. – W całej Nuevaropie śpiewa się pieśni o ich czynach. A przede wszystkim o ich hrabi Jaumem! „Sam wiem o tym najlepiej – pomyślał. – Ułożyłem równie wiele ballad wychwalających bohaterstwo Conde dels Flors jak tych o czynach Karyla”. Augenfelseńczyk wsadził kciuk pod rzemyk hełmu, w miejscu gdzie skóra drażniła mu podbródek. – Słyszałem, że podczas postojów oddają się malarstwu, muzyce i ruchają się nawzajem. – W sumie to prawda – przyznał Rob. – Ale to nie ma znaczenia. – Może i są dinozaurowymi rycerzami, ale będzie ich góra ze dwa
tuziny. – Pomijając pięciuset żandarmów ciężkiej konnicy, która ich wspiera. Domowy żołnierz zbył to machnięciem ręki, wyróżniającej się bliznami i połamanymi paznokciami. Ustawione w szyk na drugim brzegu rzeki trójrożce wydały z siebie nerwowy, nieprzyjemny wrzask. Strugi deszczu rozstąpiły się, odsłaniając to, co kroczyło teraz przed ich szeregami. Monstrum, długie i smukłe, trzymało ciało poziomo, kołysząc biczowatym ogonem w rytm kroków potężnych tylnych nóg. W ojczyźnie Roba, na wyspach Anglaterry, zwano tę bestię po prostu „zabójcą”, po spaniolsku zaś nosiła nazwę „matador”, co znaczyło to samo. Księga prawdziwych nazw nadawała jej miano Allosaurus fragilis. Tak czy inaczej, była straszliwym drapieżnikiem uwielbiającym polować na ludzi. W siodle przytroczonym do barków mięsożercy, dwa i pół metra nad ziemią, siedział mężczyzna. Wydawał się niewiele większy od dziecka. I to nie tylko w kontraście z długim, wężowym ciałem swego ciemnobrązowego wierzchowca w żółte pręgi. Na głowie miał otwarty morion, a ciało osłaniały mu tylko kurtka z dinozaurowej skóry oraz sięgające ud buty. Jego matadora wysunęła głowę do przodu i rzuciła rykiem wyzwanie dinozaurowym rycerzom i zbrojnym na południowym brzegu rzeki: – Shiraa! Topornik skulił się trwożnie i nakreślił dłonią znak święty dla Królowej Stwórczyni. – Matko Maio, miej nas w swojej opiece. Rob wykonał ten sam gest. Maia nie była jego patronką, ale nigdy nie zaszkodzi się upewnić. – Nie wolno zapominać, że prawdziwą groźbą nie jest potwór, ale człowiek – stwierdził, drapiąc się w potylicę, w miejscu gdzie woda jak zwykle przesiąknęła przez jego kapelusz ze spuszczonym rondem i zaczęła mu spływać po karku. – Chociaż Shiraa też jest sporo warta. – Shiraa? – Allozaurzyca. Jego wierzchowiec. Tak ją nazwał, kiedy się
wykluła i zobaczyła go jako pierwszą żyjącą istotę na świecie. Był wtedy bezbrodym niedorostkiem, nie miał nawet dwudziestu lat, i leżał z połamanymi kośćmi pod drzewem, o które jej matka cisnęła go w agonii ogonem. To jedyny dźwięk, jaki Shiraa po dziś dzień z siebie wydała. Żadna potencjalna zdobycz nie mogła pozostać obojętna na bliskość podobnego potwora. Nawet potężne trójrożce mamrotały niespokojnie, choć były do niej przyzwyczajone. Domowy żołnierz spojrzał na Roba z niedowierzaniem na twarzy. – Wiesz, jak się ten potwór nazywa? – zapytał. – Gdzie się dowiedziałeś takich rzeczy? – Jestem poskramiaczem dinozaurów – odparł Rob głosem przepojonym dumą. Część tego uczucia była pozą, mającą kryć instynktowny strach przed stworzeniem mogącym jednym ruchem szczęk przegryźć na pół nawet jego ciało, grube jak beczka piwa, inna zaś część radością płynącą z faktu, że ujrzał legendarną bestię na własne oczy. I to nie tylko dlatego że mięsożerne dinozaury używane jako wierzchowce bojowe były rzadkością równie wielką jak uczciwi kapłani. – Żyję z tego, że wiem takie rzeczy. A co z tobą? Nie chadzasz do gospód? Ballada o Karylu i Shiraa jest znana w całej Nuevaropie. Nie wspominając już o fakcie, że to ja ją napisałem. Topornik zerknął nerwowo na Shiraa, po czym łypnął ze złością na Roba. – Po czyjej stronie właściwie jesteś? – Po stronie pieniędzy, oczywiście – odparł poskramiacz. – Podobnie jak ty. I hrabia Klifów Oka, który płaci nam obu. Topornik złapał nagle za krótki rękaw płóciennej bluzy, którą Rob nosił pod kurtką ze skóry z grzbietu nosoroga. Poskramiacz skrzywił się, niezadowolony z tej poufałości, i już chciał odtrącić urażającą jego godność rękę, lecz raptem zauważył, że żołnierz wybałuszył oczy i wskazuje na drugi brzeg rzeki. – Nadchodzą! Krzyk, któremu Shiraa zawdzięczała swoje imię, dał sygnał do ataku. Trojaki weszły do rzeki niczym rogata lawina poruszająca się w zwolnionym tempie. Przed nimi brodziła matadora z Karylem na grzbiecie.
Na brzegu, na prawo od Roba, rozległa się seria brzęków i łoskotów. Kompania kuszników z Brabantu – odzianych w brygantyny, których wyzywające pomarańczowo-niebieskie barwy zrobiły się bure i smutne od deszczu – wypuściła chmarę bełtów ze swoich kusz. Rob pokręcił głową i cmoknął, gdy wszystkie pociski wpadły do wody, tworząc małe fontanny w odległości stu metrów przed dinozaurami z Legionu Białej Rzeki. – To będzie długi dzień – stwierdził. – Matka ostrzegała mnie, że w życiu zobaczę takich od dupy Maris. Topornik się otrząsnął. Spod jego stalowego hełmu i skórzanego czepca wypłynęła woda. – To nie ma znaczenia – zapewnił z brawurą. – Nawet na tych rogatych pokrakach zgraja Slawonów nie oprze się prawdziwym rycerzom. To tylko nisko urodzona hołota. Na lewym skrzydle ludzie młodego diuka Falka przegnali już cesarskich rycerzy z powrotem na północny brzeg. Wkrótce nasi chłopi zaleją ich pikinierów, a to będzie oznaczało zwycięstwo. Rob przeszył wściekłym spojrzeniem żołnierza, który najwyraźniej zapomniał, że obaj również zaliczają się do nisko urodzonej hołoty. – Myślisz, że zgraja bosych pańszczyźnianych chłopów siłą wcielonych do wojska może pokonać Brązowe Nodozaury? Nawet jeśli mają trzykrotną przewagę liczebną? To jeszcze większe szaleństwo niż wierzyć, że kaczodzioby naszego grubego hrabiego rozgromią trojaki Karyla. – Nigdy dotąd nie mierzył się z nami. – Zatem wierzysz, że to naprawdę ma znaczenie? – Stawiam pięć pesos. „Zaczynałem się bać, że już nigdy tego nie powiesz” – pomyślał Rob, uśmiechając się drwiąco pod brodą. Na prawo od nich, w dole rzeki, zabrzmiały trąby nakazujące dinozaurowym rycerzom hrabiego dosiadać wierzchowców. Znaczyło to, że wzywają Roba. Nie liczył zbytnio na to, że stworzony przez niego plan – sam przyznawał, że na pierwszy rzut oka wydawał się zupełnie szalony – zdobędzie w ostatniej chwili aprobatę jego pracodawcy. Jednakże
ludzie tacy jak Rob Korrigan musieli budować swe życie na wątłych nadziejach. Z bojowych zamków na grzbietach trójrożców wypuszczono chmarę strzał, wyglądających jak dusze uwięzione przez sztuczki Fae. Powszechnie wiedziano, że wojewoda Karyl, ten szaleniec o wielu aspektach, polecił rzemieślnikom ze swej Mglistej Marchii wypracować metody, które pozwolą zachować napięcie cięciw nawet podczas takiej ulewy, a także spowodują, że straszliwie potężne rogowe łuki z pustynnych wyżyn Ovdy nie będą się rozszczepiały tak łatwo. – Cholera! – zawołał Rob. Zaraz zabraknie mu czasu. Kipiały w nim sprzeczne emocje. Odwrócił się i pobiegł tak szybko, jak tylko mogły go ponieść krótkie nogi. Złapał za długie drzewce Wandy – brodatego topora, który miał na plecach – żeby nie obijała się o jego nerki. – Zakład! – zawołał do domowego żołnierza. – Dziesięć pesos, na Maris! Na najemnych kuszników stojących na południowym brzegu Hassling spadł grad strzał. Ludzie wrzeszczeli z bólu, gdy stalowe groty przybijały miękkie żelazne hełmy do ich głów i przeszywały tkaniny oraz metalowe zbroje. Ich żołnierze strzelali w odpowiedzi, ale małe smętne rozpryski wody tworzone przez ich bełty nadal dzieliło od trojaków dobre pięćdziesiąt metrów. Refleksyjne łuki Legionu Białej Rzeki miały znacznie większy zasięg niż ich arbalety. Zbliżające się niepowstrzymanie trójrożce odbierały Brabantczykom odwagę. Od ryku Shiraa kurczyły im się jaja. A już z pewnością kurczyły się Robowi. Strzały nieprzyjaciela robiły z kuszników mielone mięso, a sami nie mieli żadnych szans go dosięgnąć. Nikt żywy nie zdołałby tego znieść. Pierwsze szeregi odrzuciły broń, której ponowne ładowanie trwało bez końca, rzuciły się do ucieczki… i wpadły prosto na swych stojących za nimi towarzyszy. A ci odepchnęli je z powrotem naprzód. Cztery żądła rozmieszczone przez hrabiego w parach po obu flankach najemników mogłyby im pomóc. Lekkie machiny na kołach przewyższały zasięgiem rogowe łuki barbarzyńców, ich
żelazne bełty były w stanie powalić nawet dziesięciotonowego triceratopsa. Ale machiny leżały rozbite i bezużyteczne w rowach, a ich sznury z końskiego włosia przecięto. Podstajenny Klifów Oka, który widział to na własne oczy, opowiedział Robowi, jak w poprzedzającym świt mroku dłoń Kompanionów wynurzyła się z rzeki. Wszyscy byli nadzy, jak ich Maia stworzyła. Gdy wrzeszczał na cały głos, by podnieść alarm w obozie, zakonni rycerze zadźgali saperów oraz wartowników strzegących żądeł, nim ci zdążyli się na dobre obudzić. Potem zdjęli z gołych pleców topory, porąbali machiny, a wraki zaciągnęli do Hassling, wykorzystując zaprzęgi nosorogów należące do artylerzystów. Nim śpiący Augenfelseńczycy zdążyli zareagować, napastnicy skoczyli z powrotem do rzeki, śmiejąc się jak mali chłopcy, i popłynęli do domu, nie straciwszy ani jednego człowieka. Podstajenny, który w nagrodę dostał po gębie za to, że nie podniósł alarmu szybciej i głośniej, sprawiał wrażenie w równym stopniu zdegustowanego i rozbawionego całym tym fiaskiem. Dla Roba był to typowy przykład brawury Kompanionów. W myślach układał już o tym pieśń. Teraz jednak znalazł się wśród bojowych wierzchowców – swoich podopiecznych – i musiał zachować maksymalną przytomność umysłu. Usunął się na bok, by uniknąć ciosu wysoko uniesionego zielono-białego ogona, przeskoczył nad dymiącym jeszcze gównem wielkości własnej głowy, przebiegł kawałek sprintem, a na koniec wykonał piruet, by nie obalił go na ziemię mostek fioletowego kaczodzioba w żółte prążki, który rzucił się gwałtownie naprzód, wstając z brzucha. Podejrzewał, że to ostatnie nie było przypadkiem. Choć ich umiejętności były nieocenione, poskramiacze dinozaurów zaliczali się do nisko urodzonych i szlachta, która ich zatrudniała, jak hrabia zatrudniał Roba, z reguły uważała ich za zło konieczne. Rycerze często traktowali poskramiaczy jak zarozumiałych chłopów pańszczyźnianych, którym trzeba pokazać, gdzie jest ich miejsce. Albo postarać się, by rozdeptał ich trzytonowy potwór. Rob jednak był urodzonym spryciarzem. Miał tylko piętnaście lat, gdy matka sprzedała go jednonogiemu poskramiaczowi
dinozaurów ze Skosji. Zakładając, że tego nie wymyślił, minęło już tak wiele czasu, że nie mógł być tego pewien. Był zmuszony dobrze poznać zwyczaje bojowych kaczodziobów. A także ich właścicieli. Ludzie krzyczeli, a hadrozaury ryczały bądź piszczały, ale zawsze ogłuszająco donośnie. Nad brzegiem rzeki pechowi arbaletnicy Książąt wrzeszczeli przeraźliwie, ginąc od strzał Legionu Białej Rzeki. Uniknąwszy zmiażdżenia, Rob dotarł wreszcie na wzniesienie, na którym hrabia rozbił swój namiot. Gdy wczoraj o zmierzchu przybył miejscowy kontyngent, cały ten odcinek brzegu porastała zielona trawa sięgająca Robowi powyżej głowy. Potwory Augenfelseńczyków ją pożarły, a resztki wdeptały w żółte błoto. Robowi kręciło się w głowie od wysiłku, do którego nie przywykł, a także skoncentrowanego smrodu szczyn i pierdów dinozaurów. Te wonie z pewnością znał, ale rzadko bywał zmuszony do wdychania ich w takich ilościach. Pechowi giermkowie stękali z wysiłku, dźwigając na siodło zakute w stal cielsko hrabiego Klifów Oka. Choć szkarłatny samiec kaczodzioba usiany błękitnymi cętkami przykucnął w błocie, jego grzbiet i tak znajdował się prawie dwa metry nad ziemią. Hrabia dosiadał puzona. Księga prawdziwych nazw nadawała temu stworzeniu miano Parasaurolophus. Jak większość hadrozaurów puzon z reguły chodził na potężnych tylnych nogach, ale w galopie opadał na cztery. Miał wielką, trójkątną głowę, szeroki, uzębiony dziób oraz wydłużony grzebień tworzący wyginającą się do tyłu tubę. Zapewniała ona jego głosowi szeroką skalę oraz uderzającą dźwięczność, przywodzącą na myśl blaszany instrument muzyczny, któremu zawdzięczał swą potoczną nazwę. Hrabia z donośnym jękiem wysiłku przełożył nogę przez grzbiet wierzchowca. Choć miał dopiero osiemdziesiąt lat i był w średnim wieku, znacznie częściej dosiadał stołka na sali bankietowej niż bojowego hadrozaura. Świadczyły o tym jego liczne podbródki przechodzące w pierś i plecy bez wyraźnej przerwy na szyję. W przeciwieństwie do swych pomniejszych braci dosiadających rumaków dinozaurowi rycerze nie musieli dbać o kondycję. Ich prawdziwą bronią były wierzchowce. Puzon podniósł się na nogi, prychając głośno z obu końców ciała.
Przesiąknięty deszczem czaprak lepił się do jego boków, modelując się na przypominających kamyki łuskach. Rob wielce się radował z faktu, że chmury i ulewa stłumiły jaskrawe barwy nie tylko skóry dinozaura, lecz również zbroi hrabiego, pokrytej emaliowanymi zakrętasami barwy niebieskiej, złotej albo zielonej. Rodacy Roba, Anglisze, określali zwykle ten wzór niezbyt pochlebną nazwą „łezki”. W przeciwieństwie do większości dinozaurowych rycerzy hrabia nie wybrał ani nie wyhodował swojego wierzchowca tak, by pasował do jego barw heraldycznych, i w rezultacie ich kolory gryzły się okropnie. Rob wessał przez usta głęboki oddech. Jego obowiązkiem jako poskramiacza dinozaurów było dbanie o wierzchowce swego pana, tresowanie ich i przygotowywanie do walki. Był jednak również zobowiązany doradzać mu, jak najlepiej powinien wykorzystywać w bitwie swe przerażająco drogie bestie. Zawodowy honor nakazywał mu teraz zrobić właśnie to i Rob nie czuł się z tego powodu szczęśliwy. Dokładnie w tej chwili zajmowałby się wierzchowcem hrabiego, gdyby Augenfelsen nie powiedział jemu oraz jego stajennym, by zabierali się stąd i zostawili ostatnie przygotowania giermkom. W swej mądrości Stwórcy uznali za stosowne dać władającej Nuevaropą szlachcie odwagę i siłę zamiast rozumu. Czy choćby zdrowego rozsądku. – Panie! – zawołał Rob, pociągając za strzemię. Potem odsunął się na bok tanecznym krokiem ze zręcznością kłócącą się z jego tuszą i krótkimi nogami, gdy hrabia smagnął go w twarz szpicrutą. – Ty prostaku! Gównojadzie! Śmiesz mnie dotykać? – Proszę, hrabio! – zawołał Rob, ignorując pytanie. Wydało mu się ono bezproduktywne, a poza tym odpowiedź z pewnością nie spodobałaby się jego pracodawcy. – Pozwól, bym wyłożył ci swój plan, dopóki jeszcze mamy czas. – Plan? Pragniesz ograbić z chwały mnie i moich rycerzy? Pluję na twoje niehonorowe knowania. – Jak powiedział, tak zrobił. Plwocina trafiła Roba prosto w policzek. – Moi rycerze rozgonią te przerośnięte opasy na cztery wiatry! – Ale co z twoimi wspaniałymi dinozaurami, panie?! – zawołał poskramiacz, przeskakując z nogi na nogę z ekscytacji. – Nadzieją
się na rogi tych potworów. Hrabia zatrzasnął basinet ukształtowany na podobieństwo pyska opasa – Rob uważał, że to świetnie do niego pasuje – i machnął zakutą w stalową rękawicę dłonią do herolda, który zagrał na trąbie sygnał do ataku. Poskramiacz dinozaurów skrzywił się boleśnie. Herold radził sobie z trafianiem we właściwe tony równie kiepsko jak najemni kusznicy hrabiego z trafianiem w łuczników Legionu Białej Rzeki. Hrabia spiął puzona. Rob odskoczył błyskawicznie do tyłu, by bestia na niego nie nadepnęła. Wierzchowce pozostałych rycerzy ruszyły za nią dwunożnym kłusem po opadającym łagodnie ku rzece stoku. – Jeśli stratujesz własnych kuszników, wprowadzisz tylko chaos w szeregi swoich rycerzy, ty głupi sukinsynu! – zawołał Rob za swym pracodawcą, gdy już był pewien, że ten go nie usłyszy. A przynajmniej nie wyraźnie. „Nazywamy ich zakutymi łbami nie tylko dlatego, że ruszają do boju z żelastwem na głowach” – pomyślał, ocierając z twarzy ślinę i smarki. Choć serce tłukło mu niecierpliwie o żebra, mógł jedynie stać tam i obserwować dalszy bieg wydarzeń. Nawet zmoczone ulewą pióropusze, chorągwie i jaskrawe czapraki pięćdziesięciu dinozaurowych rycerzy tworzyły piękny, wyzywający obraz. Najemni arbaletnicy przestali strzelać. Zdaniem Roba jedynym rozsądnym wyjściem byłoby dla nich teraz zwiać stąd jak najszybciej. Zarówno jako poskramiacz, jak i jako minstrel wiedział bardzo dobrze, jak niewiele znaczy zapłata dla tych, którzy zginęli. Tylnymi szeregami najemników zawładnął jednak obłęd. Wdali się w regularną walkę ze swymi próbującymi ucieczki towarzyszami. Brabantczycy zaliczali się do etnicznego drobiazgu Cesarstwa. Wszystkich podporządkowano jednej Torre Menor, czyli Mniejszej Wieży, mającej ponoć dbać o ich interesy. I tak jednak była ona mniejsza od innych wież – wielkich rodów władających Nuevaropą i pięcioma składającymi się na nią królestwami. Swe nikłe znaczenie Brabantczycy starali się nadrobić wojowniczością godną piesków salonowych. W ten sposób zasłużyli sobie na miano