mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 657
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 744

Milan Victor - Władcy dinozaurów 1 - Władcy dinozaurów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :5.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Milan Victor - Władcy dinozaurów 1 - Władcy dinozaurów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 492 stron)

WŁADCY DINOZAURÓW Tom I VICTOR MILÁN Przełożył Michał Jakuszewski Kraków 2016

Tytuł oryginału The Dinosaur Lords Copyright © 2015 by Victor Milán. All rights reserved. Copyright © for the Polish translation by Michał Jakuszewski, 2016 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2016 Interior illustrations by Richard Anderson Map by Rhys Davies Designed by Greg Collins Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska Od A do Z / oda-doz.com.pl Redakcja Marzena Kwietniewska-Talarczyk Korekta Katarzyna Kierejsza Opracowanie okładki i DTP Stefan Łaskawiec Wydanie I, Kraków 2016 ISBN 978-83-64297-72-4 Wydawnictwo Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl Opracowanie wersji elektronicznej: Karolina Kaiser

Dla moich przyjaciół, których zdumiewająca szczodrość i poświęcenie uczyniły możliwymi nie tylko tę książkę, lecz również moje dalsze życie. Nie mogę wymienić Was wszystkich – zatem nie wymienię nikogo. Wiecie, kim jesteście. Ani słowa, ani bogactwa nie pomogą mi spłacić długu wobec Was. Zachwyt, pokora i wdzięczność będą we mnie żyły, dopóki sam nie przestanę żyć. Podobnie jak miłość. Dziękuję.

AUTORSKIE OSTRZEŻENIE Jedno powinniście wiedzieć. Ten świat – zwany Rajem – nie jest Ziemią. Nigdy nie był Ziemią. I nigdy nią nie będzie. To nie jest alternatywna Ziemia. Poza tym wszystko jest możliwe…

Wojny zaczynają się, kiedy chcesz, ale nie kończą się, kiedy prosisz. Niccolò Machiavelli, Historie florenckie, Księga III, rozdział 2

Prolog PASTORAL/APARECIMIENTO (SIELANKA/NADEJŚCIE) Dragón, smok – Azdarch. Do tej rodziny zaliczają się największe z porośniętych futrem latających gadów zwanych lataczami albo pterozaurami. Rozpiętość skrzydeł jedenaście metrów, ponad pięć metrów wysokości. Poluje na ziemi na małe dinozaury, a niekiedy również na ludzi. Księga prawdziwych nazw Cesarstwo Nuevaropy, Francia, księstwo Haut-Pays, hrabstwo Providence Zanurzając zębate dzioby w niskiej zielonej i fioletowej roślinności, stado tłustych, brązowych, czworonożnych dinozaurów pasło się spokojnie, nieświadome bliskości śmierci szybującej wysoko nad nimi obok stromych białych klifów. Choć strzegący ich pastuszek leżał na wapiennym bloku skalnym z rękami splecionymi pod głową, nie był aż tak beztroski. Zdjął słomiany kapelusz z szerokim rondem oraz chroniący od słońca karczek z zielonych piór, pragnąc przedrzemać cały ranek. Pies, niebieski owczarek leżący w trawie obok, ostrzeże go, jeśli trzem tuzinom opasów, którymi się opiekował, zagrozi jakieś naziemne niebezpieczeństwo. Wtem jednak chłopiec zauważył mroczną sylwetkę krążącą wyczekująco na tle utrzymujących się przez cały dzień chmur, i wszelka nadzieja na odpoczynek prysła. Nie wierzył w opowieści o tym, że monstrualne gady latające, takie jak smok wielkogrzebieniowy, spadają z góry na porośniętych krótkim futrem skrzydłach o rozpiętości dziesięciu metrów, by porywać zwierzęta i ludzi. Nikt, kogo znał, nigdy nie widział czegoś takiego. Smoki z pewnością jednak mogły atakować ofiary

na ziemi, po której – wysokie jak domy – posuwały się sprawnie na złożonych wpół skrzydłach i krótkich tylnych nogach. „Nie boję się” – powiedział sobie chłopiec. W znacznej części było to nawet prawdą. Podobnie jak naziemne drapieżniki, od małych dręczycieli aż po matadora, największego z mięsożerców Nuevaropy, smoki wolały łatwe łupy. Bestii z pewnością nie spodobają się kamienie miotane z procy ani ujadanie i kąsanie psa, stanowczo zbyt sprytnego i zwinnego, by zdołała go przebić swym ostrym jak miecz dziobem. Pies poderwał się i zaczął ujadać. Chłopiec usiadł. Na jego gołych ramionach pojawiła się gęsia skórka. To znaczyło, że gdzieś bliżej jest jakieś inne niebezpieczeństwo. Rozejrzał się wkoło, wypatrując go uważnie. Nie czaiło się na łące porośniętej niebieskimi i białymi kwiatkami. Nawet słynący z umiejętności skradania się matador nie zdołałby się tam ukryć. Po prawej miał białe klify, a za nimi leżały Góry Tarczowe. Ich siniejące w oddali sylwetki rysowały się na horyzoncie. Choć nadeszła już wiosna, kilka najwyższych szczytów nadal pokrywał śnieg. Na południowym zachodzie ciągnęło się porośnięte krzewami pogórze, opadające dalej ku żyznym zielonym dolinom jego rodzinnego hrabstwa Providence, tu i ówdzie usiane ciemniejszą zielenią lesistych wzgórz albo dolin rzek. Kilka opasów, nie przestając skubać roślinności, zwróciło ozdobione kryzami łby w tym samym kierunku, w którym patrzył pies. Choć należały do potężnej rodziny rogopysków, nie miały rogów ani nie były wielkie. Łagodne, pękate zwierzęta osiągały co najwyżej długość równą wzrostowi dorosłego mężczyzny oraz wysokość dużego psa. Gapiły się na kilkanaście płytogrzbietów. Zwierzęta te weszły nieśpiesznie na łąkę niespełna czterdzieści metrów w dół zbocza. Ich ciała wyglądały jak wielka litera D położona na plecach. Szczególnie imponujące wrażenie robił przewodnik stada – cztery metry wysokości do szczytów żółtych łopatowatych płyt zdobiących łukowaty grzbiet. Pokrywające skórę łuski miał rdzawe po bokach, a żółte na brzuchu. Kolce na jego ogonie, długością niemal dorównujące wzrostowi chłopca, mogłyby wypruć nawet wnętrzności króla tyrana. Opasy

zaczęły poruszać grubymi ogonami. Wypluwały z dziobów na wpół przeżute zielsko, by pobekiwać niespokojnie. Płytogrzbiety były łagodne, lecz również krótkowzroczne. Często uderzały ogonami we wszystko, co je zaskoczyło, a to oznaczało wszystko, co podeszło bliżej. Pastuszek wstał. Przeskakiwał z nogi na nogę, klapiąc sandałami o podeszwy stóp. Najlepszym rozwiązaniem będzie dla niego zachować spokój i zaczekać, aż intruzi sobie pójdą. Jeśli tego nie zrobią, zacznie w nich miotać kamieniami z procy, a gdyby i to nie poskutkowało, będzie zmuszony pobiec w ich stronę, wrzeszcząc i machając rękami. A na to z pewnością nie miał ochoty. Rozejrzał się wkoło, niespokojnie wypatrując jakiejś alternatywy, i ujrzał coś znacznie gorszego niż stado ociężałych stegozaurów. Pies zaczął warczeć. Wyłonił się z klifu w pełni uformowany, wychodząc ze skały jednym długim krokiem. Miał dwa i pół metra wzrostu, był szary i chudy jak szkielet. Nie miał skóry, jego ciało było wyschnięte, spękane i zerodowane jak gleba na pustkowiach Wielkiej Ovdy, o których opowiadali mu kupcy z karawan. Wiedział, co to jest, choć nigdy nie widział żadnego z nich. Nikt nie widział, odkąd żywi sięgali pamięcią. A przynajmniej nikt o tym nie słyszał, ponieważ większość ludzi, którzy ujrzeli na własne oczy Szarego Anioła, jednego z siedmiu osobistych sług i mścicieli Stwórców, nie wychodziła z takiego spotkania z życiem i nie miała okazji o nim opowiedzieć. Anioł się zatrzymał i zwrócił straszliwą, wyniszczoną twarz ku pastuszkowi. Przypominające kamyki oczy osadzone głęboko w oczodołach skierowały się prosto na niego. Ich spojrzenie uderzyło go z siłą młota. „Już po mnie” – uświadomił sobie. Padł twarzą do ziemi w cuchnącą roślinność u podstawy skały i leżał tam, starając się, by jego łkanie pozostało bezgłośne. Przez łoskot jego serca przebiło się szczekanie psa, ujadającego wściekle tuż przy głowie chłopca. Suka, odważna i roztropna zarazem, wycofała się tam, by bronić pana przed intruzem. Przenikliwe skomlenie przerażonych opasów rozproszyło zasłonę grozy, budząc w chłopcu odruchy pasterza. „Moje stado!

W niebezpieczeństwie!” Po chwili dotarło do niego, że jednak nie zginął. Jak dotąd. Uniósł głowę. Jego opasy uciekały w głąb doliny, unosząc wysoko ogony. Nagle strach przeszył go niczym żelazny pocisk z żądła. Anioł patrzył na niego. – Zapomnij – rzekła mu istota wysokim, świszczącym głosem. – I przypomnij sobie, kiedy otrzymasz rozkaz. Za oczami chłopca eksplodowało białe światło. Kiedy zgasło, stracił przytomność. Gdy się ocknął, pies lizał go po twarzy. Pszczoły bzyczały łagodnie pośród zapachu łąkowych kwiatów. Paproć łaskotała go w ucho. „Dlaczego zasnąłem podczas pracy? – zadał sobie pytanie. – Na pewno dostanę lanie”. Usiadł i zobaczył z przygnębieniem, że jego stado rozpierzchło się pośród niskich, usianych krzewami wzgórz dobre pół kilometra w dół doliny stąd. Na krótką chwilę duszę i ciało pastuszka wypełnił metaliczny dźwięk, jakby chłopiec stanął za blisko wielkiego spiżowego dzwonu w Świątyni Wszystkich Stwórców w Providence, gdy w niego uderzono. Poczuł na języku miedziany smak strachu. Wrażenie minęło. „Na pewno miałem zły sen” – pomyślał. Wstał i potruchtał ku zbłąkanemu stadu, przeklinając własne lenistwo. Modlił się do Matki Mai o to, by zdążył spędzić wszystkie zwierzęta z powrotem w stado, nim ktokolwiek zauważy, co się stało. W tej chwili był to najpoważniejszy problem w jego życiu.

Część pierwsza LA BATALLA ÚLTIMA (OSTATNIA BITWA)

Rozdział 1 Tricornio, trójrożec, trojak – Triceratops horridus. Największy przedstawiciel pospolitej rodziny Ceratopsia, zwanej rogopyskami – rogatych czworonożnych dinozaurów wyposażonych w kostne kryzy i uzębione dzioby. Dziesięć ton masy, dziesięć metrów długości i trzy metry wysokości. Ten gatunek nie występuje w Nuevaropie. Budzi powszechny strach z uwagi na długie, śmiercionośne rogi, a także agresywność skłaniającą do częstego robienia z nich użytku. Księga prawdziwych nazw Cesarstwo Nuevaropy, Alemania, hrabstwo Augenfelsen Pojawiły się po drugiej stronie rzeki niczym pasma widmowych gór, by po chwili nabrać straszliwej solidności za zasłoną wczesnoporannej mgły oraz deszczu. Wielkie rogate łby kołysały się z boku na bok. Do ich grzbietów, za osłoną kościanych kryz, przytroczono kołyszące się zamki bojowe z wikliny, wypełnione łucznikami. – Mamy przesrane! – Rob Korrigan musiał krzyczeć, by jego towarzysz go usłyszał, choć stał na wyciągnięcie ręki od niego, na wzgórzu za południowym brzegiem Hassling. Na wschód od nich na długości całego kilometra szalała bitwa. – Wojewoda Karyl przyprowadził swoje triceratopsy, żeby zatańczyły z naszym panem hrabią.

Choć zimny deszcz spływał mu po twarzy i łaskotał go w brodę, serce wypełniał mu zachwyt. Żaden poskramiacz dinozaurów nie mógłby pozostać nieporuszony widokiem tych wspaniałych bestii, jedynych triceratopsów w Cesarstwie Nuevaropy: pięćdziesięciu żywych fortec osławionego Legionu Białej Rzeki Karyla Bogomirsky’ego. Nawet jeśli walczyły po stronie nieprzyjaciela. – Imponujące! – odkrzyknął topornik z Partii Książąt stojący obok Roba. On również służył hrabiemu Augenfelsen (w przyzwoitym języku znaczyło to „hrabia Klifów Oka”) dowodzącemu wschodnim skrzydłem armii. – Ale co z tego? Nasi dinozaurowi rycerze szybko się z nimi rozprawią. – Chyba postradałeś resztki rozumu – zdziwił się Rob. Wiedział, że beznadziejnie mówi po alemańsku. Radził z nim sobie jeszcze gorzej niż ze spaniolskim, który był wspólnym językiem Cesarstwa, ale nie dbał o to. Dostał tę robotę zaledwie parę miesięcy temu i nie zanosiło się na to, by miał ją utrzymać zbyt długo. – Partia Książąt wygrywała wojnę do chwili, gdy cesarz wynajął tych Slawonów z ich trojakami – dodał. – Książęta trzy razy walczyli z Karylem i trzy razy przegrali. Nikt nigdy nie pokonał Legionu Białej Rzeki. Nigdy. W powietrzu unosiły się krzyki ludzi i potworów, wzmocnione szczękiem metalu tak głośnym, jakby dobiegał z największej kuźni na całym świecie zwanym Rajem. Z deszczem mieszał się smród przelanej krwi i wyprutych wnętrzności. Rob nadal czuł poruszenie w jelitach, a włoski jeżyły mu się na karku. Były to uboczne skutki odległego terremoto: przeraźliwego okrzyku bojowego hadrozaurów. Jego tonacja była zbyt niska, by ludzkie uszy mogły go usłyszeć, ale skutki były potencjalnie równie groźne jak bezpośrednie uderzenie taranem oblężniczym. Alemański elektor, jeden z jedenastu uczestniczących w każdym głosowaniu wynoszącym nowego cesarza na Zębaty Tron, nieroztropnie zmarł, nie pozostawiając potomstwa, i nie wyznaczył nikogo na swego następcę. Wbrew zwyczajom obecny cesarz Felipe mianował nowym elektorem bliskiego kuzyna, co dawało Zębatemu Tronowi oraz cesarskiej rodzinie Delgao

bezprecedensowo wielką władzę. Partia Książąt, koteria alemańskich magnatów wsparta przez kilku Francian, chwyciła za broń, by się temu sprzeciwić. Ten drobny z początku konflikt doprowadził do wojny toczonej w tej chwili przez ludzi walczących na obu brzegach oraz stojących po pas w rzece zmieniającej powoli kolor z brudnobrązowawego na czerwony. Jak zwykle masy piechoty ścierały się i przeklinały w centrum szyków, a rycerze na dinozaurach i zakutych w zbroje koniach toczyli bój na skrzydłach. Łuczników, kuszników oraz ludzi obsługujących rozmaite machiny bojowe ustawiono wzdłuż całej linii, by mogli wymieniać ciosy z oddali. Rob Korrigan pracował dla Partii Książąt. Tyle tylko wiedział na ten temat i uważał, że to i tak za wiele. – Zapominasz, że jest nas więcej niż cesarskich! – zawołał domowy żołnierz hrabiego. – Mój przyjacielu, dawno już minęły czasy, gdy król Johann mógł rzucić przeciwko nam tylko garstkę swarliwych grandów oraz tłum niezadowolonych chłopów – odparł Rob. – Po drugiej stronie są nie tylko walczący za pieniądze najemnicy Karyla, lecz również najlepsi żołnierze Cesarstwa. Topornik uśmiechnął się szyderczo pod wąsem. – Pikinierzy pozostaną tylko pikinierami, nawet jeśli wystroisz ich w powlekane brązem hełmy i kolczugi. A może mówisz o tych rozpieszczonych chłopaczkach po drugiej stronie rzeki i ich kapitanie generalnym, ulubionym siostrzeńcu cesarza? – Kompanioni są legendą – sprzeciwił się Rob. – W całej Nuevaropie śpiewa się pieśni o ich czynach. A przede wszystkim o ich hrabi Jaumem! „Sam wiem o tym najlepiej – pomyślał. – Ułożyłem równie wiele ballad wychwalających bohaterstwo Conde dels Flors jak tych o czynach Karyla”. Augenfelseńczyk wsadził kciuk pod rzemyk hełmu, w miejscu gdzie skóra drażniła mu podbródek. – Słyszałem, że podczas postojów oddają się malarstwu, muzyce i ruchają się nawzajem. – W sumie to prawda – przyznał Rob. – Ale to nie ma znaczenia. – Może i są dinozaurowymi rycerzami, ale będzie ich góra ze dwa

tuziny. – Pomijając pięciuset żandarmów ciężkiej konnicy, która ich wspiera. Domowy żołnierz zbył to machnięciem ręki, wyróżniającej się bliznami i połamanymi paznokciami. Ustawione w szyk na drugim brzegu rzeki trójrożce wydały z siebie nerwowy, nieprzyjemny wrzask. Strugi deszczu rozstąpiły się, odsłaniając to, co kroczyło teraz przed ich szeregami. Monstrum, długie i smukłe, trzymało ciało poziomo, kołysząc biczowatym ogonem w rytm kroków potężnych tylnych nóg. W ojczyźnie Roba, na wyspach Anglaterry, zwano tę bestię po prostu „zabójcą”, po spaniolsku zaś nosiła nazwę „matador”, co znaczyło to samo. Księga prawdziwych nazw nadawała jej miano Allosaurus fragilis. Tak czy inaczej, była straszliwym drapieżnikiem uwielbiającym polować na ludzi. W siodle przytroczonym do barków mięsożercy, dwa i pół metra nad ziemią, siedział mężczyzna. Wydawał się niewiele większy od dziecka. I to nie tylko w kontraście z długim, wężowym ciałem swego ciemnobrązowego wierzchowca w żółte pręgi. Na głowie miał otwarty morion, a ciało osłaniały mu tylko kurtka z dinozaurowej skóry oraz sięgające ud buty. Jego matadora wysunęła głowę do przodu i rzuciła rykiem wyzwanie dinozaurowym rycerzom i zbrojnym na południowym brzegu rzeki: – Shiraa! Topornik skulił się trwożnie i nakreślił dłonią znak święty dla Królowej Stwórczyni. – Matko Maio, miej nas w swojej opiece. Rob wykonał ten sam gest. Maia nie była jego patronką, ale nigdy nie zaszkodzi się upewnić. – Nie wolno zapominać, że prawdziwą groźbą nie jest potwór, ale człowiek – stwierdził, drapiąc się w potylicę, w miejscu gdzie woda jak zwykle przesiąknęła przez jego kapelusz ze spuszczonym rondem i zaczęła mu spływać po karku. – Chociaż Shiraa też jest sporo warta. – Shiraa? – Allozaurzyca. Jego wierzchowiec. Tak ją nazwał, kiedy się

wykluła i zobaczyła go jako pierwszą żyjącą istotę na świecie. Był wtedy bezbrodym niedorostkiem, nie miał nawet dwudziestu lat, i leżał z połamanymi kośćmi pod drzewem, o które jej matka cisnęła go w agonii ogonem. To jedyny dźwięk, jaki Shiraa po dziś dzień z siebie wydała. Żadna potencjalna zdobycz nie mogła pozostać obojętna na bliskość podobnego potwora. Nawet potężne trójrożce mamrotały niespokojnie, choć były do niej przyzwyczajone. Domowy żołnierz spojrzał na Roba z niedowierzaniem na twarzy. – Wiesz, jak się ten potwór nazywa? – zapytał. – Gdzie się dowiedziałeś takich rzeczy? – Jestem poskramiaczem dinozaurów – odparł Rob głosem przepojonym dumą. Część tego uczucia była pozą, mającą kryć instynktowny strach przed stworzeniem mogącym jednym ruchem szczęk przegryźć na pół nawet jego ciało, grube jak beczka piwa, inna zaś część radością płynącą z faktu, że ujrzał legendarną bestię na własne oczy. I to nie tylko dlatego że mięsożerne dinozaury używane jako wierzchowce bojowe były rzadkością równie wielką jak uczciwi kapłani. – Żyję z tego, że wiem takie rzeczy. A co z tobą? Nie chadzasz do gospód? Ballada o Karylu i Shiraa jest znana w całej Nuevaropie. Nie wspominając już o fakcie, że to ja ją napisałem. Topornik zerknął nerwowo na Shiraa, po czym łypnął ze złością na Roba. – Po czyjej stronie właściwie jesteś? – Po stronie pieniędzy, oczywiście – odparł poskramiacz. – Podobnie jak ty. I hrabia Klifów Oka, który płaci nam obu. Topornik złapał nagle za krótki rękaw płóciennej bluzy, którą Rob nosił pod kurtką ze skóry z grzbietu nosoroga. Poskramiacz skrzywił się, niezadowolony z tej poufałości, i już chciał odtrącić urażającą jego godność rękę, lecz raptem zauważył, że żołnierz wybałuszył oczy i wskazuje na drugi brzeg rzeki. – Nadchodzą! Krzyk, któremu Shiraa zawdzięczała swoje imię, dał sygnał do ataku. Trojaki weszły do rzeki niczym rogata lawina poruszająca się w zwolnionym tempie. Przed nimi brodziła matadora z Karylem na grzbiecie.

Na brzegu, na prawo od Roba, rozległa się seria brzęków i łoskotów. Kompania kuszników z Brabantu – odzianych w brygantyny, których wyzywające pomarańczowo-niebieskie barwy zrobiły się bure i smutne od deszczu – wypuściła chmarę bełtów ze swoich kusz. Rob pokręcił głową i cmoknął, gdy wszystkie pociski wpadły do wody, tworząc małe fontanny w odległości stu metrów przed dinozaurami z Legionu Białej Rzeki. – To będzie długi dzień – stwierdził. – Matka ostrzegała mnie, że w życiu zobaczę takich od dupy Maris. Topornik się otrząsnął. Spod jego stalowego hełmu i skórzanego czepca wypłynęła woda. – To nie ma znaczenia – zapewnił z brawurą. – Nawet na tych rogatych pokrakach zgraja Slawonów nie oprze się prawdziwym rycerzom. To tylko nisko urodzona hołota. Na lewym skrzydle ludzie młodego diuka Falka przegnali już cesarskich rycerzy z powrotem na północny brzeg. Wkrótce nasi chłopi zaleją ich pikinierów, a to będzie oznaczało zwycięstwo. Rob przeszył wściekłym spojrzeniem żołnierza, który najwyraźniej zapomniał, że obaj również zaliczają się do nisko urodzonej hołoty. – Myślisz, że zgraja bosych pańszczyźnianych chłopów siłą wcielonych do wojska może pokonać Brązowe Nodozaury? Nawet jeśli mają trzykrotną przewagę liczebną? To jeszcze większe szaleństwo niż wierzyć, że kaczodzioby naszego grubego hrabiego rozgromią trojaki Karyla. – Nigdy dotąd nie mierzył się z nami. – Zatem wierzysz, że to naprawdę ma znaczenie? – Stawiam pięć pesos. „Zaczynałem się bać, że już nigdy tego nie powiesz” – pomyślał Rob, uśmiechając się drwiąco pod brodą. Na prawo od nich, w dole rzeki, zabrzmiały trąby nakazujące dinozaurowym rycerzom hrabiego dosiadać wierzchowców. Znaczyło to, że wzywają Roba. Nie liczył zbytnio na to, że stworzony przez niego plan – sam przyznawał, że na pierwszy rzut oka wydawał się zupełnie szalony – zdobędzie w ostatniej chwili aprobatę jego pracodawcy. Jednakże

ludzie tacy jak Rob Korrigan musieli budować swe życie na wątłych nadziejach. Z bojowych zamków na grzbietach trójrożców wypuszczono chmarę strzał, wyglądających jak dusze uwięzione przez sztuczki Fae. Powszechnie wiedziano, że wojewoda Karyl, ten szaleniec o wielu aspektach, polecił rzemieślnikom ze swej Mglistej Marchii wypracować metody, które pozwolą zachować napięcie cięciw nawet podczas takiej ulewy, a także spowodują, że straszliwie potężne rogowe łuki z pustynnych wyżyn Ovdy nie będą się rozszczepiały tak łatwo. – Cholera! – zawołał Rob. Zaraz zabraknie mu czasu. Kipiały w nim sprzeczne emocje. Odwrócił się i pobiegł tak szybko, jak tylko mogły go ponieść krótkie nogi. Złapał za długie drzewce Wandy – brodatego topora, który miał na plecach – żeby nie obijała się o jego nerki. – Zakład! – zawołał do domowego żołnierza. – Dziesięć pesos, na Maris! Na najemnych kuszników stojących na południowym brzegu Hassling spadł grad strzał. Ludzie wrzeszczeli z bólu, gdy stalowe groty przybijały miękkie żelazne hełmy do ich głów i przeszywały tkaniny oraz metalowe zbroje. Ich żołnierze strzelali w odpowiedzi, ale małe smętne rozpryski wody tworzone przez ich bełty nadal dzieliło od trojaków dobre pięćdziesiąt metrów. Refleksyjne łuki Legionu Białej Rzeki miały znacznie większy zasięg niż ich arbalety. Zbliżające się niepowstrzymanie trójrożce odbierały Brabantczykom odwagę. Od ryku Shiraa kurczyły im się jaja. A już z pewnością kurczyły się Robowi. Strzały nieprzyjaciela robiły z kuszników mielone mięso, a sami nie mieli żadnych szans go dosięgnąć. Nikt żywy nie zdołałby tego znieść. Pierwsze szeregi odrzuciły broń, której ponowne ładowanie trwało bez końca, rzuciły się do ucieczki… i wpadły prosto na swych stojących za nimi towarzyszy. A ci odepchnęli je z powrotem naprzód. Cztery żądła rozmieszczone przez hrabiego w parach po obu flankach najemników mogłyby im pomóc. Lekkie machiny na kołach przewyższały zasięgiem rogowe łuki barbarzyńców, ich

żelazne bełty były w stanie powalić nawet dziesięciotonowego triceratopsa. Ale machiny leżały rozbite i bezużyteczne w rowach, a ich sznury z końskiego włosia przecięto. Podstajenny Klifów Oka, który widział to na własne oczy, opowiedział Robowi, jak w poprzedzającym świt mroku dłoń Kompanionów wynurzyła się z rzeki. Wszyscy byli nadzy, jak ich Maia stworzyła. Gdy wrzeszczał na cały głos, by podnieść alarm w obozie, zakonni rycerze zadźgali saperów oraz wartowników strzegących żądeł, nim ci zdążyli się na dobre obudzić. Potem zdjęli z gołych pleców topory, porąbali machiny, a wraki zaciągnęli do Hassling, wykorzystując zaprzęgi nosorogów należące do artylerzystów. Nim śpiący Augenfelseńczycy zdążyli zareagować, napastnicy skoczyli z powrotem do rzeki, śmiejąc się jak mali chłopcy, i popłynęli do domu, nie straciwszy ani jednego człowieka. Podstajenny, który w nagrodę dostał po gębie za to, że nie podniósł alarmu szybciej i głośniej, sprawiał wrażenie w równym stopniu zdegustowanego i rozbawionego całym tym fiaskiem. Dla Roba był to typowy przykład brawury Kompanionów. W myślach układał już o tym pieśń. Teraz jednak znalazł się wśród bojowych wierzchowców – swoich podopiecznych – i musiał zachować maksymalną przytomność umysłu. Usunął się na bok, by uniknąć ciosu wysoko uniesionego zielono-białego ogona, przeskoczył nad dymiącym jeszcze gównem wielkości własnej głowy, przebiegł kawałek sprintem, a na koniec wykonał piruet, by nie obalił go na ziemię mostek fioletowego kaczodzioba w żółte prążki, który rzucił się gwałtownie naprzód, wstając z brzucha. Podejrzewał, że to ostatnie nie było przypadkiem. Choć ich umiejętności były nieocenione, poskramiacze dinozaurów zaliczali się do nisko urodzonych i szlachta, która ich zatrudniała, jak hrabia zatrudniał Roba, z reguły uważała ich za zło konieczne. Rycerze często traktowali poskramiaczy jak zarozumiałych chłopów pańszczyźnianych, którym trzeba pokazać, gdzie jest ich miejsce. Albo postarać się, by rozdeptał ich trzytonowy potwór. Rob jednak był urodzonym spryciarzem. Miał tylko piętnaście lat, gdy matka sprzedała go jednonogiemu poskramiaczowi

dinozaurów ze Skosji. Zakładając, że tego nie wymyślił, minęło już tak wiele czasu, że nie mógł być tego pewien. Był zmuszony dobrze poznać zwyczaje bojowych kaczodziobów. A także ich właścicieli. Ludzie krzyczeli, a hadrozaury ryczały bądź piszczały, ale zawsze ogłuszająco donośnie. Nad brzegiem rzeki pechowi arbaletnicy Książąt wrzeszczeli przeraźliwie, ginąc od strzał Legionu Białej Rzeki. Uniknąwszy zmiażdżenia, Rob dotarł wreszcie na wzniesienie, na którym hrabia rozbił swój namiot. Gdy wczoraj o zmierzchu przybył miejscowy kontyngent, cały ten odcinek brzegu porastała zielona trawa sięgająca Robowi powyżej głowy. Potwory Augenfelseńczyków ją pożarły, a resztki wdeptały w żółte błoto. Robowi kręciło się w głowie od wysiłku, do którego nie przywykł, a także skoncentrowanego smrodu szczyn i pierdów dinozaurów. Te wonie z pewnością znał, ale rzadko bywał zmuszony do wdychania ich w takich ilościach. Pechowi giermkowie stękali z wysiłku, dźwigając na siodło zakute w stal cielsko hrabiego Klifów Oka. Choć szkarłatny samiec kaczodzioba usiany błękitnymi cętkami przykucnął w błocie, jego grzbiet i tak znajdował się prawie dwa metry nad ziemią. Hrabia dosiadał puzona. Księga prawdziwych nazw nadawała temu stworzeniu miano Parasaurolophus. Jak większość hadrozaurów puzon z reguły chodził na potężnych tylnych nogach, ale w galopie opadał na cztery. Miał wielką, trójkątną głowę, szeroki, uzębiony dziób oraz wydłużony grzebień tworzący wyginającą się do tyłu tubę. Zapewniała ona jego głosowi szeroką skalę oraz uderzającą dźwięczność, przywodzącą na myśl blaszany instrument muzyczny, któremu zawdzięczał swą potoczną nazwę. Hrabia z donośnym jękiem wysiłku przełożył nogę przez grzbiet wierzchowca. Choć miał dopiero osiemdziesiąt lat i był w średnim wieku, znacznie częściej dosiadał stołka na sali bankietowej niż bojowego hadrozaura. Świadczyły o tym jego liczne podbródki przechodzące w pierś i plecy bez wyraźnej przerwy na szyję. W przeciwieństwie do swych pomniejszych braci dosiadających rumaków dinozaurowi rycerze nie musieli dbać o kondycję. Ich prawdziwą bronią były wierzchowce. Puzon podniósł się na nogi, prychając głośno z obu końców ciała.

Przesiąknięty deszczem czaprak lepił się do jego boków, modelując się na przypominających kamyki łuskach. Rob wielce się radował z faktu, że chmury i ulewa stłumiły jaskrawe barwy nie tylko skóry dinozaura, lecz również zbroi hrabiego, pokrytej emaliowanymi zakrętasami barwy niebieskiej, złotej albo zielonej. Rodacy Roba, Anglisze, określali zwykle ten wzór niezbyt pochlebną nazwą „łezki”. W przeciwieństwie do większości dinozaurowych rycerzy hrabia nie wybrał ani nie wyhodował swojego wierzchowca tak, by pasował do jego barw heraldycznych, i w rezultacie ich kolory gryzły się okropnie. Rob wessał przez usta głęboki oddech. Jego obowiązkiem jako poskramiacza dinozaurów było dbanie o wierzchowce swego pana, tresowanie ich i przygotowywanie do walki. Był jednak również zobowiązany doradzać mu, jak najlepiej powinien wykorzystywać w bitwie swe przerażająco drogie bestie. Zawodowy honor nakazywał mu teraz zrobić właśnie to i Rob nie czuł się z tego powodu szczęśliwy. Dokładnie w tej chwili zajmowałby się wierzchowcem hrabiego, gdyby Augenfelsen nie powiedział jemu oraz jego stajennym, by zabierali się stąd i zostawili ostatnie przygotowania giermkom. W swej mądrości Stwórcy uznali za stosowne dać władającej Nuevaropą szlachcie odwagę i siłę zamiast rozumu. Czy choćby zdrowego rozsądku. – Panie! – zawołał Rob, pociągając za strzemię. Potem odsunął się na bok tanecznym krokiem ze zręcznością kłócącą się z jego tuszą i krótkimi nogami, gdy hrabia smagnął go w twarz szpicrutą. – Ty prostaku! Gównojadzie! Śmiesz mnie dotykać? – Proszę, hrabio! – zawołał Rob, ignorując pytanie. Wydało mu się ono bezproduktywne, a poza tym odpowiedź z pewnością nie spodobałaby się jego pracodawcy. – Pozwól, bym wyłożył ci swój plan, dopóki jeszcze mamy czas. – Plan? Pragniesz ograbić z chwały mnie i moich rycerzy? Pluję na twoje niehonorowe knowania. – Jak powiedział, tak zrobił. Plwocina trafiła Roba prosto w policzek. – Moi rycerze rozgonią te przerośnięte opasy na cztery wiatry! – Ale co z twoimi wspaniałymi dinozaurami, panie?! – zawołał poskramiacz, przeskakując z nogi na nogę z ekscytacji. – Nadzieją

się na rogi tych potworów. Hrabia zatrzasnął basinet ukształtowany na podobieństwo pyska opasa – Rob uważał, że to świetnie do niego pasuje – i machnął zakutą w stalową rękawicę dłonią do herolda, który zagrał na trąbie sygnał do ataku. Poskramiacz dinozaurów skrzywił się boleśnie. Herold radził sobie z trafianiem we właściwe tony równie kiepsko jak najemni kusznicy hrabiego z trafianiem w łuczników Legionu Białej Rzeki. Hrabia spiął puzona. Rob odskoczył błyskawicznie do tyłu, by bestia na niego nie nadepnęła. Wierzchowce pozostałych rycerzy ruszyły za nią dwunożnym kłusem po opadającym łagodnie ku rzece stoku. – Jeśli stratujesz własnych kuszników, wprowadzisz tylko chaos w szeregi swoich rycerzy, ty głupi sukinsynu! – zawołał Rob za swym pracodawcą, gdy już był pewien, że ten go nie usłyszy. A przynajmniej nie wyraźnie. „Nazywamy ich zakutymi łbami nie tylko dlatego, że ruszają do boju z żelastwem na głowach” – pomyślał, ocierając z twarzy ślinę i smarki. Choć serce tłukło mu niecierpliwie o żebra, mógł jedynie stać tam i obserwować dalszy bieg wydarzeń. Nawet zmoczone ulewą pióropusze, chorągwie i jaskrawe czapraki pięćdziesięciu dinozaurowych rycerzy tworzyły piękny, wyzywający obraz. Najemni arbaletnicy przestali strzelać. Zdaniem Roba jedynym rozsądnym wyjściem byłoby dla nich teraz zwiać stąd jak najszybciej. Zarówno jako poskramiacz, jak i jako minstrel wiedział bardzo dobrze, jak niewiele znaczy zapłata dla tych, którzy zginęli. Tylnymi szeregami najemników zawładnął jednak obłęd. Wdali się w regularną walkę ze swymi próbującymi ucieczki towarzyszami. Brabantczycy zaliczali się do etnicznego drobiazgu Cesarstwa. Wszystkich podporządkowano jednej Torre Menor, czyli Mniejszej Wieży, mającej ponoć dbać o ich interesy. I tak jednak była ona mniejsza od innych wież – wielkich rodów władających Nuevaropą i pięcioma składającymi się na nią królestwami. Swe nikłe znaczenie Brabantczycy starali się nadrobić wojowniczością godną piesków salonowych. W ten sposób zasłużyli sobie na miano