mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Milcke Mikołaj - Gej w wielkim mieście 1 - Gej w wielkim mieście

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :939.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Milcke Mikołaj - Gej w wielkim mieście 1 - Gej w wielkim mieście.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,148 osób, 643 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 240 stron)

O autorze Dedykacja Przedmowa Podziękowania Mikołaj Milcke - rocznik 1981, urodzony na wschodzie Polski. Wychodzi z założenia, że większym splendorem dla autora jest to, że czytelnicy znają jego twórczość, a nie jego wizerunek. Lubi ludzi. Często siada w ulubionej kawiarni na skrzyżowaniu dwóch ruchliwych ulic i obserwuje otaczający go świat. Patrzy na ludzkie gesty i miny. Często także podsłuchuje i notuje najciekawsze dialogi oraz sformułowania. Wiele z nich wykorzystał w swojej debiutanckiej powieści Gej w wielkim mieście. którzy wierzą w marzenia i nie boją się ich realizować. Wakacje 2010 roku miały się ku końcowi. Właśnie wróciłem do domu z długiego spaceru po warszawskich Powązkach, włączyłem komputer i napisałem pierwsze linijki „ Geja w wielkim mieście ”. Po prostu nagle zapragnąłem zrobić coś dla siebie. Coś, co sprawi mi radość i da upust moim literackim namiętnościom. W

najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałem, że kiedykolwiek przeczyta to ktoś poza mną. Przez myśl mi nie przeszło, że właśnie zacząłem pisać książkę. Kilka tygodni później założyłem blog i umieściłem na nim początek historii, którą teraz przekazuję w Wasze ręce. Zajrzałem tam dopiero miesiąc później i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że ktoś moje słowa odszukał, przeczytał i... prosi o więcej. Wpisy stały się regularne, a frekwencja rosła z dnia na dzień. Zacząłem dostawać liczne e-maile od czytelników. Pojawiły się sugestie, że to, co piszę, jest materiałem na książkę. Główny bohater „ Geja w wielkim mieście ” nie ma imienia. Nie dlatego, że zapomniałem mu je nadać. Chciałem, aby mógł się nim poczuć każdy z Was. Wszystko, o czym piszę, jest realne, a wiele z opisanych historii wydarzyło się naprawdę. Niektóre dialogi żywcem przepisałem na papier. Mam nadzieję, że autentyczność narracji sprawi, iż moja debiutancka powieść będzie Wam bliska, że wczujecie się w nią na tyle, by stać się jej częścią, że będziecie odbierać wszystko tak intensywnie jak moi bohaterowie, że wkroczycie w ich świat i pozostaniecie w nim do ostatniej kropki w tekście. Moim marzeniem jest to, byście w tej historii odnaleźli siebie. I to niekoniecznie w tytułowym bohaterze, bo każda ze stworzonych przeze mnie postaci jest tak samo ważna. I każda ma swój pierwowzór w prawdziwym życiu - chociaż doszukiwanie się w tej powieści czyjejkolwiek biografii byłoby nadinterpretacją. Przyjmijcie mojego bohatera do grona swoich przyjaciół, bądźcie dla niego wyrozumiali i tolerancyjni. To naprawdę fajny chłopak... Życzę Wam miłej lektury, Mikołaj Milcke Dziękuję wszystkim znajomym i nieznajomym za doping i wsparcie. Szczególnie mocno pragnę podziękować zespołowi Wydawnictwa Dobra Literatura. To dzięki Wam słowo stało się ciałem! 1. Nowe życie - Warszawa Jeszcze wczoraj wieczorem byłem szczęśliwy. Miało się spełnić moje wielkie marzenie. Miałem jechać do Warszawy. Za trzy dni oficjalnie zostanę studentem Uniwersytetu Warszawskiego. Nikt w to nie wierzył, łącznie ze mną. Pojechałem na egzamin ot tak, dla jaj. Żeby zobaczyć, jak to będzie, żeby się zapoznać z procedurami, roztrenować przed testem na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. Ku ogólnemu zaskoczeniu dostałem się na UW. Niesamowite. Jestem spakowany w dwie duże torby podróżne. Są dość ciężkie, ale dajemy z mamą

radę. To ona odprowadza mnie na dworzec. Zabieram ze sobą prawie wyłącznie ubrania. Książki i słowniki dojadą później, samochodem. Wychodzimy, do odjazdu autobusu zostało dwadzieścia minut. Jest piękny dzień, słońce świeci tak, jakby było jeszcze lato. Nie jest też zimno. Idziemy wzdłuż bloku, mijamy sąsiadów. Witam się z nimi i żegnam jednocześnie. Serce bije mi mocniej z każdym krokiem, zaczynam się najzwyczajniej w świecie bać. Mama coś mówi, ale nie słyszę co. Uświadamiam sobie, że za chwilę wyruszę w drogę, której zupełnie nie znam. Warszawa to całkiem inny świat niż ten, w którym dotychczas żyłem. Czuję, że oddycham coraz ciężej. Mama też to zauważa. - Dobrze się czujesz? - pyta. - Tak, tak. Jest OK. - Nie za ciężko ci z tą torbą? - Nie, dam radę. - Tylko w Warszawie uważaj, bo uchwyt od tej czarnej jest zepsuty i jeśli źle złapiesz, to się oderwie - mówi mama. - Mhm - potakuję. - Wiesz na pewno, jak dojechać na te Bielany? - Tak, mamo, wiem. Wałkowaliśmy to tysiąc razy. - Najwyżej kogoś zapytasz. Pamiętaj, kup bilet. Jeszcze by tego brakowało, żeby cię pierwszego dnia kanary złapały. I schowaj pieniądze, w majtki najlepiej, żeby ci nie ukradli! Poucza mnie, jakby na Warszawie zęby zjadła. Tak naprawdę to nigdzie w życiu nie była. W Warszawie zna, i to fragmentarycznie, ulicę Mickiewicza. Kiedyś na jakieś praktyki ze szkoły tam jeździła. A poza tym tylko w miasteczku siedziała. I ja też mało widziałem. Parę razy pojechałem do Warszawy na szkolną wycieczkę. Byliśmy też w Krakowie, w Tatrach, na Mazurach. Mam 21 lat i nigdy nie wyjechałem za granicę. Nawet w Polsce mało co zwiedziłem. W mojej rodzinie nie było tradycji turystycznych. Tylko ojciec wciąż gdzieś jeździł. My siedzieliśmy w domu. Całujemy się na pożegnanie. Czuję, że z żalu zaciska mi się żołądek, śniadanie podchodzi do gardła. Nie wiem tylko czemu. Przecież marzyłem, żeby się stąd wyrwać! Marzyłem, żeby zamieszkać w stolicy. A kiedy dzieli mnie od niej raptem kilka godzin drogi, zaczynam tchórzyć.

Nie daję nic po sobie poznać. Pakuję ciężkie torby do bagażnika PKS-u. Ściskam mamę i wsiadam. Zajmuję miejsce po prawej stronie przy oknie, żeby móc jeszcze pomachać. Widzę, że jej też nie jest łatwo. Boi się chyba jeszcze bardziej niż ja. Wyprawiła syna w podróż, w którą sama nie miałaby odwagi wyruszyć. Autobus jedzie powoli. Na drodze są korki, do Warszawy docieramy z opóźnieniem. Denerwuję się, bo właścicielce mieszkania, w którym wynająłem pokój, powiedziałem, że będę koło czternastej. Już wiem, że nie zdążę. Przez drogę dręczą mnie koszmarne myśli. Uświadamiam sobie z całą stanowczością, że nikogo tam nie znam, że będę sam i nikt mi nie pomoże w razie jakichkolwiek problemów. Nie umiem gotować ani prać. Ze sprzątaniem też różnie bywa. Na pewno nie jestem pedantem i jak mawia jedna z koleżanek, „życie w syfie mi nie przeszkadza”, ale ten syf dotychczas ogarniała mama, a przynajmniej motywowała mnie do sprzątania. Jednak to wizja samotności przeraża mnie najbardziej. W miasteczku miałem wielu ludzi wokół siebie. Zawsze coś się działo. Wychodziło się przed blok i można było gadać i śmiać się do upadłego. A tam? Nie ma nic, nie ma nikogo. Nie ma przyjaciół, z którymi przez ostatnie dwadzieścia jeden lat widywałem się właściwie codziennie. Chce mi się płakać. Czuję, że do oczu napływają mi łzy, których nie wycieram, bo gdy tylko ich dotknę, na pewno się rozkleję. A w autobusie jest tłum ludzi. Pomyślą, że jakiś psychiczniechory jedzie. Siedzi i płacze. Dworzec Warszawa Stadion jest brudny. Śmierdzi sam nie wiem czym. Trochę chińskim żarciem, trochę ptasimi odchodami. Ale najbardziej brudem. Brudem nigdy niemytych ławek, brudem ludzi, którzy tam handlują. W harmidrze rozmów da się wychwycić polskie i rosyjskie przekleństwa. Wietnamskich nie znam, ale pewnie też są. Ludzie się targują. Kupują, sprzedają. Wnoszą, wynoszą. Wszystko dzieje się szybko, zupełnie inaczej niż w miasteczku. Tam zawsze jest na wszystko czas. Moją uwagę zwracają makijaże kobiet. Rosjanek i Ukrainek. Zastanawiam się, czy widziały się w lustrze, wychodząc z domu? Puder na ich twarzach jest bardzo ciemny, ma imitować opaleniznę. Tylko nie przyszło im do głowy, żeby posmarować się nim ciut dalej niż do linii brody. Wyglądają jak w maskach weneckich marnej jakości. Do tego cienie na powiekach. Chociaż nie, na powiekach to za mało powiedziane. Cienie zajmują powierzchnię od najniższych partii powiek po brwi, a wszerz mniej więcej do skroni. Zagospodarowały każdy milimetr oka. Króluje czerwony i zielony. Czasami powieki są czerwone, reszta zielona, czasem odwrotnie. A jeszcze innym razem makijaż jest jednolity. Po prostu najpiękniejsze modelki. Sformułowanie nie jest przypadkowe. To tytuł zaczerpnięty z gazety. Chyba z „Vivy!”. Przeglądałem ją kiedyś z psiapsiółkami w naszym ulubionym spożywczym na osiedlu. Zamieszczono tam zdjęcia okropnie ubranych, uczesanych i umalowanych dziewczyn. A nad nimi tytuł „Najpiękniejsze modelki”. Od tamtej pory to sformułowanie było zarezerwowane dla mało udanych fryzur, stylizacji i makijaży. Weszło do kanonu.

Musiałem porzucić obserwowanie tłumu za oknem, ponieważ autobus się zatrzymał. Kolega powiedział mi kiedyś, że w Warszawie na Stadionie, jeśli się komuś nie spodobasz i jeśli lokalne mendy zauważą, że jesteś z wiochy, możesz dostać lanie w biały dzień na środku ulicy. Za darmo. Miałem to w pamięci, więc wyprostowałem się i pewnym krokiem ruszyłem w stronę bagażnika po torby. Sprawnym ruchem otworzyłem klapę. Żeby nikt nie pomyślał, że brak mi siły, że moja wątła postura i lekko zapadnięte policzki to oznaka słabości. Bez wahania wyciągnąłem pierwszą torbę. Chwyciłem drugą i gdy już ją miałem, okazało się, że zawsze trzeba słuchać mamy. Rączka się oberwała! Tak niefortunnie, że rozsunął się suwak. I wszyscy pasażerowie z miasteczka oraz pół dworca Stadion mogli podziwiać kolekcję moich majtek, podkoszulków i skarpetek. Pech chciał, że z torby wypadły właśnie te części garderoby. Nie podniosłem wzroku, żeby zobaczyć, ilu ludzi widzi mój debiut na warszawskiej ziemi. Wbiłem oczy w bruk i czym prędzej pozbierałem swój dobytek. Gdy chciałem dać dyla, okazało się, że nie wiem, w którą stronę powinienem iść. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż opisywała mama. Drogę do Centrum znam, ale potem na Bielany już nie umiem dojechać. Stałem tam zlany zimnym potem. Musiałem podjąć jakąś decyzję. Postanowiłem poszukać tramwaju numer 6. I powtarzałem sobie w myślach, że mam jechać w kierunku przeciwnym niż ten, z którego przyjechałem. Podobno w Warszawie bardzo łatwo pojechać w niewłaściwym kierunku. Szczególnie gdy jest się samotną owieczką. A! Muszę kupić bilet! Nieszczęścia chodzą parami, a mnie już jedno dopadło, więc drugie pewnie czeka tuż za rogiem. Ale tu nie kupię! Za nic na świecie! Musiałbym się zbliżyć do hali dworca, a podobno to właśnie tam siedzi najwięcej tych, co „leją za wygląd”.

2. Tramwaj nr 6 Zarzuciłem jedną torbę na ramię, a tę z naderwanym uchem wziąłem w obie ręce. Tak, żeby już nic nie odpadło i żeby spokojnie dotrzeć na Bielany. Idę. Mijam stoiska z butami, ubraniami, bielizną. Chociaż stoiska to za dużo powiedziane. To są zwyczajne budy, które szpecą okolicę. Za sobą mam Stadion Dziesięciolecia. Tam to się dopiero dzieje. Czytałem w gazecie, że można tu kupić wszystko. Od zabawek dla dzieci, przez pirackie płyty, dyplom wyższej uczelni, egzotyczne zwierzęta, po narkotyki i broń. Trochę dziwne, że to miejsce znajduje się tak blisko centrum stolicy. Parę razy byłem tu na zakupach z mamą, ale wspomnienia mam nie najlepsze. Jakieś dwa lata temu przyjechałem po buty, bo tu taniej niż w miasteczku. Należało stawić się z samego rana, a wtedy była już zaawansowana jesień. Było ciemno i zimno. Zabraliśmy się z kimś samochodem. Za parę groszy można było kupić zimowe ubrania. Oczywiście podróbki, ale kto na to zwracał uwagę? Liczyła się kasa. Więc raz na jakiś czas wpadaliśmy tu z mamą. Ale tamten wyjazd był miły tylko po części. Ludzie pracujący na Stadionie rozpoznali we mnie chłopaka z okładki „Super Expressu”. Pech chciał, że był on przestępcą poszukiwanym przez policję. Zabił kogoś. Fakt, może trochę do mnie podobny, ale logicznie rzecz biorąc, chyba by nie wyszedł na ulicę, wiedząc, że rano jego zdjęcie opublikowała gazeta?! Jakiś facet chwycił mnie wtedy za ramię i zaczął porównywać moją twarz ze zdjęciem. Pytał ludzi, czy jestem podobny. Niektórzy się zatrzymywali i dyskutowali na temat mojego rzekomego podobieństwa do jegomościa z okładki. Część z nich chciała wzywać policję, krzyczeli, że znaleźli poszukiwanego. Przeraziłem się! Nie pamiętam, jak to się skończyło, ale chyba udało mi się obrócić wszystko w żart i uciec. Nigdy więcej nie wróciłem na koronę Stadionu. Moja obecność ograniczała się do terenów przy hali dworca. Po tym, jak udało mi się oswobodzić, córka koleżanki mamy, chyba miała na imię Milena, i jej brat zaproponowali, żebyśmy pojechali do centrum. Zgodziłem się. Upajałem się widokiem za oknem, mimo że pogoda była nie najlepsza. Siąpił deszcz. Wyobraziłem sobie, że jest środek lata i świeci słońce. Jechaliśmy mostem Poniatowskiego, przed nami wyrastały majestatyczne wieżowce Warszawy, zza budynków wyłaniał się Pałac Kultury i Nauki. Jak ja chciałem tu żyć! Chodzić do tych małych kawiarenek na placu Trzech Krzyży. Pamiętam, że chodnikiem szedł profesor Bronisław Geremek, a przy Kancelarii Premiera zobaczyłem Jerzego Buzka. Pojechaliśmy do Łazienek, wokół biegały wiewiórki i dumnie przechadzały się pawie. Otaczali nas tacy ładni ludzie. Elegancko ubrani. Spacerowali, rozmawiali. O, pomnik Fryderyka Chopina - ciekawe, jak wyglądają te koncerty pianistów na żywo. Widziałem je kiedyś w telewizji. Piękne! Obiecałem sobie, że wiosną wybiorę się tu w niedzielę. Przecież będę już mieszkańcem Warszawy! Pałac na Wodzie, a tam jakieś zamieszanie. Kamery, dziennikarze, mikrofony. Nie byłbym sobą, gdybym nie

podszedł. Okazało się, że Andrzej Lepper udziela wywiadu. A tabun reporterów podąża za nim krok w krok. „Kiedyś będę jednym z nich” - pomyślałem i uśmiechnąłem się sam do siebie. Piękne wspomnienia sprzed dwóch lat zderzyły się dziś z ponurą praską rzeczywistością. To miejsce jest zwyczajnie paskudne. Czy nikt z władz miasta nie dostrzega tego syfu? Nie widzę żadnego kiosku, cholera... Nie mam gdzie kupić biletu. Był jeden, ale zamknięty. A jest mi coraz ciężej z tymi torbami. Poza tym nie do końca wiem, gdzie jestem. Idę ulicą Targową. Nie mam pojęcia, czy już minąłem przystanek aleja Zieleniecka. Tak naprawdę to nie wiem nawet, w którą stronę idę. Serce mi wali. Mijam siedzibę Lotto i idę dalej, nie bardzo wiedząc dokąd. Nagle zauważam przystanek, podchodzę bliżej i czytam. Ząbkowska. To jest dokładnie ta ulica, przed którą wszyscy mnie przestrzegali. To podobno straszna mordownia! Bez względu na porę dnia. Tu można stracić życie! Koleżanka zaklinała, żeby do Ząbkowskiej, Szwedzkiej i Inżynierskiej się nie zbliżać, bo to grozi śmiercią! Jej siostra mieszkała w tej okolicy. Mówiła mi, że kiedyś w jej bloku w ciągu tygodnia znaleziono dwa ciała. Jedno w wersalce, zawinięte w kołdrę, w stanie początkowego rozkładu. Lokatorzy zawiadomili policję, bo sąsiadka zniknęła, a z jej mieszkania dochodziło wycie psa i coraz gorszy smród. W drugim przypadku nawet trudno mówić o ciele. W zamrażarce znaleziono głowę kobiety. Resztę ktoś poćwiartował, zapakował do plastikowej torby i porzucił nad Wisłą, w krzakach. Jakiś czas temu pisała o tym prasa. A ja byłem teraz w tej strasznej okolicy! Szóstka! Jestem uratowany. Tylko w którą stronę mam jechać? W przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyjechałem. A więc to mój tramwaj! Biegnę, ile sił w nogach, stoi na światłach, ja mam zielone. Zdążę, na pewno zdążę. Jestem, już jestem, drzwi się otwierają, wsiadam. Widzę kilka wolnych miejsc, zajmuję jedno z nich. Wbijam wzrok w szybę i staram się wypatrzyć coś, co mógłbym podziwiać. To trudne, kamienice są brzydkie, obdrapane. Okna pozabijane dechami albo zamurowane. A szkoda, bo budynki są piękne. Nie pozostało mi nic innego niż włączenie wyobraźni. Po chwili Praga nabrała innego wyrazu, stała się cudowna. Przed sobą widzę Centrum Handlowe Wileńska. Gdy tam dojeżdżam, uświadamiam sobie, że... jadę na gapę! Nie mam biletu! A mama ostrzegała!

3. Włosy na nogach Z duszą na ramieniu siedziałem w tramwaju i byłem ciekaw, co się wydarzy. Wzrok wbiłem w okno - ktoś mi kiedyś powiedział, że nie można patrzeć na ludzi w tramwaju, szczególnie gdy nie ma się biletu. Wzrok podobno przyciąga kanarów. Więc nie patrzyłem... przynajmniej do pewnego momentu. Przy dworcu Warszawa Gdańska wsiadł chłopak. Na oko jakieś 30 lat, ciemne włosy, wysoki, świetnie ubrany. Dopasowane dżinsy, błękitna koszula, pantofle. Usiał naprzeciw, miałem całkiem dobry widok. Nie zwrócił na mnie uwagi, otworzył gazetę. A ja nie mogłem oderwać od niego wzroku. Był niedogolony. Jego ciemny trzydniowy zarost był intrygujący, a nawet seksowny. Nie to co u mnie. Golę się raz na tydzień, ale nawet jeśli się nie ogolę, nie wyglądam dobrze. Mama mojej przyjaciółki kiedyś określiła mój zarost jako „patyki powtykane w gówno”. Nie lubię się golić, irytuje mnie to, zabiera czas i wydaje się niepotrzebne. Zresztą owłosienie to jest coś, co chciałbym u siebie zlikwidować raz na zawsze. Włosy mam właściwie wszędzie. Nogi, klatka piersiowa, barki. Wręcz nienawidzę tych na nogach, bo je najbardziej widać. Wstydzę się ich. Wyglądam jak małpa. Już nie pamiętam, kiedy chodziłem w krótkich spodenkach. Chyba jako dziecko, zanim włosy urosły. Wydają mi się niehigieniczne, brzydkie, krępują mnie. Ludzie zwracają na nie uwagę, więc je ukrywam. Mimo że ostatniego lata było mi bardzo gorąco, nie odważyłem się założyć krótkich spodenek. Pamiętam, jak mnie i moich znajomych ekscytował moment, gdy zaczęły nam w różnych miejscach rosnąć włosy. Z lekką nieśmiałością pokazywaliśmy sobie, ile i gdzie już ich mamy. W cenie były włosy pod pachami. Nie wiem dlaczego. Pamiętam, jak wszyscy na nie czekali, żeby móc się pochwalić. Z małymi lusterkami w rękach codziennie oglądaliśmy skórę pod pachami milimetr po milimetrze. Nie było tak, że każdy wypatrywał włosów u siebie. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem. A gdy już nam się wydawało, że coś dostrzegamy, pachy lustrowała podwórkowa komisja. Nie oglądała wszystkich. Stawali przed nią tylko ci, co do których mieliśmy wątpliwości. Dlatego postanowiłem przechytrzyć innych. Wygoliłem sobie odrobinę włosów z głowy, podzieliłem na dwie części i umieściłem pod pachami. Wyszedłem na klatkę schodową i triumfalnie oznajmiłem: „Mam”. Po czym z lekkim lękiem uniosłem ręce do góry, tak by dwoje znajomych mogło zajrzeć najpierw pod jedną, potem pod drugą pachę. Włożyłem ich na tyle dużo, żeby nie trzeba było oglądać z bliska, żeby było je widać gołym okiem. Zakończyłem tę próbę sukcesem. Potem przez jakiś czas temat przycichł, a ja pewnego dnia powiedziałem, że ogoliłem włosy pod pachami, bo w „Bravo” przeczytałem, że dzięki temu odrośnie ich więcej. Wszyscy zrobili to samo. Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek wracali do tego tematu. Zbliżaliśmy się do placu Wilsona, kiedy doszedłem do wniosku, że jednak muszę mieć bilet. Nie będę wysiadał, przecież to bez sensu. Mogę kupić u motorniczego. Zebrałem

myśli i ruszyłem w jego stronę. Zerknąłem na kolegę w błękitnej koszuli, nie odwzajemnił spojrzenia, nadal był zatopiony w lekturze. „To chyba pierwszy warszawski facet, na którego zwróciłem uwagę” - zaśmiałem się pod nosem.

4. Jak zostałem gejem Nie pamiętam konkretnego momentu, kiedy przyszło mi do głowy, że podobają mi się faceci. Miałem pewnie kilkanaście lat. Byłem gdzieś w siódmej klasie podstawówki. Chętnie patrzyłem na niektórych kolegów w szatni przed WF-em. Interesowały mnie ich ciała. Zawsze podobali mi się ci, którzy mieli zacięcie sportowe i sprawiali kłopoty wychowawcze. Po latach stwierdzam, że miałem nosa. Niedawno zobaczyłem na mieście kolegę z podstawówki - świetnie zbudowanego bardzo jasnego blondyna. Z nim miały związek moje pierwsze silne uniesienia erotyczne. Zresztą wtedy podobał mi się prawie każdy. Łącznie z wychowawcą i kolesiem od WF-u. Gdy robił mostek ubrany w spodnie od dresu, z wrażenia musiałem odwracać głowę, żeby nie zemdleć. Sięgam pamięcią dalej, do dzieciństwa. Pamiętam kolegę Czarka... Mieliśmy po 8-10 lat, to właśnie z nim miałem pierwsze (para)seksualne doświadczenia. Bawiliśmy się w dom. On był mężem, ja żoną. Pamiętam to dość dokładnie. Dotykaliśmy się, byliśmy nadzy. Udawaliśmy stosunek analny, całowaliśmy się. Chyba właśnie tamto wydarzenie sprawiło, że dziś jestem gejem. W jakiś sposób mnie naznaczyło, nakreśliło linię mojego życia, przyszłego życia. To doświadczenie nie miało ciągu dalszego, dziś Czarek ma rodzinę, dziecko. Nie miałem z nim kontaktu od wielu lat. Gdy go ostatnio widziałem, wyglądał bardzo źle. Pochodził z patologicznej rodziny i taką też założył. Było widać, że kiepsko mu się wiedzie. A ja byłem studentem UW. Nigdy nie rozmawialiśmy o tamtych zdarzeniach - ani jako dzieci, ani jako dorośli. Kiedyś to się po prostu działo. Mimowolnie, to była tylko zabawa. Przyjaciółka mówiła mi, że widuje go z żoną i dzieckiem. Idą gdzieś przez miasteczko każdego ranka, gdy ona jedzie do pracy. Ciekawe, czy kiedykolwiek później miał homoseksualne doświadczenia. Myślę, że tak. Chociaż pewnie nigdy się tego nie dowiem. Przez kolejnych dwanaście lat moje życie seksualne nie istniało. Dojrzewałem do tego, kim jestem. Nawet gdybym chciał spróbować, nie znalazłbym partnera. Pamiętam za to sny erotyczne - oczywiście z facetami w roli głównej - i nocne polucje. Śniłem o aktorach z „Beverly Hills 902010”, o Joem Lando z „Dr Quinn”. Szalałem na punkcie Michaela Neadera - Dexa Dextera z serialu „Dynastia”. Byli też realni faceci. Czasem dzieliłem się swoimi odczuciami z najbliższymi koleżankami. Jednocześnie grałem szaleńczo zakochanego w Alicji Bachledzie-Curuś. To była taka chwila, gdy udawałem przed ludźmi, że wszystko ze mną OK, że lubię dziewczyny. Pisałem też w pamiętnikach coś o rodzinie, przyszłości, o żonie, dzieciach. Pamiętam, że wymyślając te historie, wiedziałem, że to kłamstwa. Mimo to pisałem. To był pierwszy i ostatni raz, gdy cokolwiek udawałem. Nie jestem w tym dobry. Był Karol, był Jarek... był jeszcze jeden, którego imienia nigdy nie znałem. Kiedyś otworzyłem drzwi mieszkania i go zobaczyłem. Myślałem, że oszaleję! Przez chwilę

byłem pewien, że przyszedł do mnie. Kochać się ze mną! A on wpadł po coś do mojego ojca. Jestem ciekaw, jak dziś wygląda, mam przeczucie, że jest w moim typie. O ile się nie roztył, a miał ku temu tendencje. Chociaż tak naprawdę nigdy nie podobali mi się chudzielcy. Potem był Robert. I chyba to był pierwszy facet, w którym się zakochałem. Kolega z ławki. Oczywiście wybuchowy, humorzasty, ale niesamowicie przystojny, wysoki, miał piękne duże dłonie, śniadą cerę. I był bardzo realny, widywałem go codziennie w szkole. Patrzyłem na niego maślanymi oczami. Pisał mi klasówki z matmy, a ja mu wypracowania. Ta miłość miała duży udział w tym, że zdał maturę z polskiego. Gdy miałem dwadzieścia lat, 20 marca 2002 roku posmakowałem faceta. Świadomie. Byłem dorosły, wiedziałem, co robię, czego chcę. Zimą wpadła mi w ręce pewna gazeta dla dorosłych. Była tam naga sesja jednej z mieszkanek naszej mieściny. Sensacja na całego. Na końcu zauważyłem ogłoszenia. Także od gejów. Nakręciły mnie na tyle, że sam postanowiłem takie zamieścić. Wymogiem było skopiowanie dowodu osobistego! Żeby udowodnić swoją pełnoletność. I ja, głupi, to zrobiłem! Po pewnym czasie zacząłem dostawać SMS-y. Na moją pierwszą komórkę, motorolę, cegłę z antenką. Wspominam szczególnie trzech facetów. Jeden był z Krakowa i opisywał sceny seksu, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Kolejny miał na imię Jędrek i jak się potem okazało, był ode mnie młodszy o jakieś pięć lat. Taka bananowa młodzież. Jedynak, rodzice z kasą. Dziś już nie potrafię sobie przypomnieć, jak wyglądał. Oszukałem mamę, że wybieram się na eliminacje do „Szansy na sukces”, a tak naprawdę pojechałem się z nim spotkać. W pierwszym możliwym tramwaju złapał mnie kanar, a na koniec nie miałem gdzie nocować, bo uciekł mi nocny autobus do miasteczka. Spałem u kumpla, który za kilka lat okaże się wielkim homofobem. A Jędrka widziałem pierwszy i ostatni raz w życiu. Wtedy dowiedziałem się także, że nie podobają mi się młodsi. Ostatni to Leszek - policjant spod Warszawy. Tu też nie obyło się bez oszukania mamy. Tym razem oficjalnie pojechałem po zagadnienia na ustny egzamin na studia. Długo pisaliśmy SMS-y, prawie bez przerwy. Kilka miesięcy. Pojechałem do Warszawy, serce mi waliło przez całą drogę. Umówiliśmy się przed budynkiem TVP. To było jedyne miejsce, do którego znałem drogę. Nie brałem pod uwagę, że nie przyjdzie, że może na mnie czyhać jakieś niebezpieczeństwo, że może mi się coś stać. Byłem bardzo młody, ufny i naiwny. Bez grama życiowego doświadczenia. Na szczęście nic złego się nie wydarzyło. Leszek przyjechał. Miał wtedy 32 lata, ja 21. Byłem chudy, zakompleksiony, przerażony. Szedłem do jego samochodu ze strachem i

nadzieją. Byłem podniecony, podekscytowany, ciekawy tego, co się wydarzy. Wsiadłem. Pierwsze, co sobie teraz przypominam, to jego wygląd. Był podobny do Roberta Jansona z Varius Manx. Pamiętam też, co miałem na sobie, odstawiłem się na beżowo. Do dziś mam ten sweter i te spodnie. Czasem je zakładam. Teraz wreszcie są dobre w pasie, wtedy były sporo za duże, ale szerokie, modne, z metką Lee. Kosztowały majątek. Następne obrazy z tego spotkania dotyczą drogi do Piaseczna, zabrał mnie (o zgrozo!) do jakiegoś lasku. Gadaliśmy, opowiadaliśmy o sobie, poznawaliśmy się na żywo. Całowaliśmy się, dotykaliśmy, nasze ręce szalały. Nie pamiętam, czy doszło do seksu oralnego, ale na pewno dotykaliśmy swoich penisów. W radiu leciała nowa piosenka Edyty Górniak „Jak najdalej”. Skończyło się tak sobie. Nie odwiózł mnie do Warszawy. Wsadził mnie do pociągu, bo musiał iść do pracy. Jechałem jak ta sierota. Byłem bliski płaczu, nie wiedziałem, gdzie jestem, na którym przystanku powinienem wysiąść. Na uniwerek oczywiście nigdy nie dotarłem. Wirtualna znajomość trwała nadal, choć już nie tak intensywnie. Trzy dni przed moją maturą Leszek zadzwonił i zapytał, kiedy mogę do niego przyjechać. Powiedział, że jego rodzice wyjeżdżają na długi majowy weekend, więc to idealny moment, żebyśmy wreszcie - jak to określił - się przeruchali. Odmówiłem. Chciałem się jeszcze pouczyć, przygotować ściągawki. Nie seks był mi w głowie. Leszek nie umiał, a może nie chciał, przyjąć moich tłumaczeń. Obraził się i przestał się ze mną kontaktować. Po maturze moje myśli zaprzątał egzamin na studia i chyba zabrakło mi motywacji - a może chęci - by ratować tę dziwną znajomość. W końcu dojechałem na miejsce. Przystanek Dewajtis. Dziwna nazwa, dziwna okolica. Wszędzie lasy; jak się później dowiem, to Las Bielański. Czuję się, jakbym nie był w Warszawie. Widzę kładkę nad ulicą, z mojej rozpiski wynika, że mam przejść na drugą stronę. Wchodzę na górę, ciężko mi z tymi torbami. Z wiaduktu nad ulicą Marymoncką widać z jednej strony Szpital Bielański, z drugiej stację Orlenu, a trochę dalej jakieś bloki, dużo bloków. Domyślałem się, że w jednym z nich będę mieszkał. Jeszcze nie wiem, że będzie to żółty, wysoki blok, ul. Szegedyńska. Znalazłem go dość szybko, odszukałem też odpowiednią klatkę. Tu spędzę najbliższe miesiące. Jest miło, zielono, plac zabaw dla dzieci, z daleka od dużych ulic, jest sklep, stosunkowo niedaleko przystanek. Dam radę. Mieszkanie mieści się na ostatnim, dziewiątym, piętrze, trzeba jechać windą. Otwiera mi starsza pani, bardzo niska. Ciemne włosy - nie wiem, jaki to kolor, ale widać, że malowane. Ma siwe odrosty. Małe lisie oczka, pierścionki na każdym palcu, srebrna bransoleta, łańcuszek z dość dużym krzyżem. Usta i paznokcie czerwone. Pani Zosia, zwana później Zośką lub Zochą, pozuje na damę. Dystyngowaną i

elokwentną. Nadużywa słowa „prawdopodobnie”. Uśmiecha się, ale widać, że nie jest to szczery uśmiech. Raczej kolejna poza, udaje otwartą i pomocną. Meble w dużym pokoju i w kuchni pamiętają Gierka. Wielki starodawny regał z połowy lat 70. Przypuszczam, że identyczny stoi w większości mieszkań starszych ludzi nie tylko w Warszawie. Zajmuje całą ścianę, jest na pewno starszy niż ja. Na półkach za szkłem stoją zakurzone, od wieków nieużywane filiżanki i staromodne kieliszki do wina. Zresztą wszystko w tym mieszkaniu jest niedzisiejsze. Stary telewizor, stół z krzesłami i narożnik - pewnie do spania. Tylko pralka jest nowa. „Oczywiście do użytku”- zapewnia Zocha. Obok kuchni znajduje się łazienka. Całkiem duża, z wanną. W kuchni i w łazience są porozkładane małe kwadraciki z zieloną substancją w środku. - Co to jest? - zapytałem, wziąwszy jeden z nich do ręki. - Odłóż to szybko, nie wolno tego dotykać! - niemal krzyknęła starsza pani. - Ale co to takiego, wszędzie tego pełno? - To takie preparaty. - Na co? - Na insekty. - Zocha była wyraźnie zmieszana. - Na co?! W mieszkaniu są robale? - oburzyłem się. - Nie robale! Tylko nie robale - pouczyła mnie. - Jak się zaniedba, czasem pojawiają się nieliczne, podkreślam nieliczne, najzwyklejsze w świecie prusaki. - Czyli mówiąc najzwyczajniejszym w świecie językiem, karaluchy? No ładnie! - krzyknąłem. Zocha wbiła oczy w podłogę, a ja nie potrzebowałem wyraźniejszego potwierdzenia. - Może zobaczysz resztę? - zaproponowała, by zmienić temat. Dalej były dwa małe pokoje. Jeden zajęty, mieszkał w nim Piotrek, student Politechniki Warszawskiej, który miał przyjechać za parę dni, gdy zacznie się rok akademicki. Jest świadkiem Jehowy, tę informacje Zocha sprzedała mi jako sensację. Ale ja nigdy nie ekscytowałem się prywatnymi sprawami innych. Nie miałem żadnych uprzedzeń. Nie byłem ksenofobem, ani innym fobem. Świadków Jehowy spotykałem już wcześniej, więc ta wiadomość nie zrobiła na mnie wrażenia.

Weszliśmy do pokoju, w którym miałem zamieszkać. Miał jakieś 6-7 metrów kwadratowych. Szafa z nastawką, część regału z barkiem, biurko, krzesło i tapczan. Brązowe zasłony - taka tonacja dominuje w całym pokoju. W sumie nie jest dramatycznie. Moją uwagę zwróciło okno zajmujące całą ścianę. A za nim cudowna panorama Warszawy. Mam piękny widok na miasto. Stawiam torby, uśmiecham się, ale raczej z grzeczności niż z przekonania. Zocha coś tłumaczy, gdzie są przystanki, sklepy, jak dojechać na uniwerek. Ale ja myślami jestem już gdzie indziej, sam nie wiem gdzie. Czuję pustkę, smutek, chce mi się płakać. Wreszcie zostaję sam. Wyjmuję rzeczy, układam na półkach. Obcych półkach, w obcym domu. Nie czuję się tu komfortowo. Biorę do ręki telefon, pewnie zaraz zadzwoni mama. I co jej powiem? Że jestem nieszczęśliwy i chcę wracać? Że nie wiem, co ze sobą począć? Że przeraża mnie nowa rzeczywistość? Nie mogę tego zrobić. Komórka odzywa się parę minut później. Zaciskam zęby i opowiadam, że jest świetnie, że jestem zadowolony i że będzie dobrze. Źle znoszę przyznawanie się do porażek i jeśli nie muszę tego robić, to nie robię. Zresztą nie po to chciałem jechać do Warszawy, żeby teraz marudzić i wracać. Wyciągam z majtek 700 złotych, które dostałem na drogę. I to ma mi starczyć na cały miesiąc. Nigdy nie wydawałem pieniędzy, nigdy też ich nie miałem. Jak to w domu. Jedzenie było, ubrania były, wydatki sponsorowała mama. W warszawskim mieszkaniu nie miałem nic swojego. Ani mydła, ani papieru toaletowego, ani płynu do mycia naczyń. Podzieliłem te swoje siedem stów na trzydzieści jeden dni i wyszło, że dziennie do wydania mam niewiele ponad dwadzieścia dwa złote. Po wizycie w sklepie, którą urządziłem sobie w ramach zwiedzania okolicy, okazało się, że 100 złotych muszę już odliczyć z tej puli. A musiałem jeszcze kupić bilet miesięczny, bo jazda na gapę to zbyt duże ryzyko. Pojechałem na Krakowskie Przedmieście, żeby sprawdzić, ile czasu zajmie mi dojazd na zajęcia. Trzydzieści minut, ale rano są korki, więc pewnie będzie ciut dłużej. Wyliczyłem, że aby dojechać na 8.00, muszę wstać najpóźniej o 6.30. Nigdy tak rano nie wstawałem. Moje pierwsze kroki po warszawskiej ziemi były bardzo niepewne, badałem każdą płytę chodnikową, jakby za chwilę miała się pode mną zapaść. Czułem się jak dziecko we mgle. Nie bardzo wiedziałem, gdzie idę. Szedłem na oślep, za ludźmi. W autobusie wpatrywałem się w rozkład. Odliczałem przystanki, nie miałem pojęcia, że niektóre z nich są na żądanie i że jedno zatrzymanie się to niekoniecznie jeden przystanek. Byłem przerażony! Modliłem się, żeby jakoś przeżyć kolejną minutę. Moje plany i marzenia nie sięgały dalej. Nie zwracałem uwagi na ludzi, nie widziałem facetów. Poznawałem miasto, w którym przyjdzie mi spędzić najbliższe lata, chciałem oswoić tego potwora, próbowałem oswoić Warszawę. Żeby przyjęła mnie jak swojego, żeby nie była brutalna. Do domu wróciłem po zachodzie słońca. To był dzień pełen wrażeń. Wykąpałem się w

nie swojej wannie, wszedłem do nie swojego pokoju. Był ciemny i smutny. Nie było zdjęć na ścianach, nie było moich szpargałów, gazet, karteczek. Była za to jałowa, zimna przestrzeń. Cisza grała w nie moim pokoju swój wielki koncert. I z każdą piosenką szło jej coraz lepiej, a im lepiej dla ciszy, tym gorzej dla mnie. Słyszałem swój każdy oddech. Nawet radio nie mogło mi odpowiedzieć, bo radia nie było. Nie mówiąc o telewizorze. Usiadłem na łóżku i się rozpłakałem. Następnego dnia miałem jechać na uczelnię, poznać nowych znajomych. Bardzo chciałem, żeby byli tak samo zagubieni jak ja. W kupie zawsze jest przecież raźniej. Przekraczając bramę Uniwersytetu Warszawskiego, czułem, że jestem kimś wyjątkowym, że dokonałem czegoś wielkiego. Byłem z siebie dumny, zwłaszcza że kilka lat wcześniej nie dostałem się do ogólniaka, oblałem z polskiego. Tak naprawdę nie wiem czemu. „Elitarna” szkoła w miasteczku mnie nie chciała. Do dziś nie mam pojęcia, czy wypracowanie, które napisałem na egzaminie, było słabe? Czy narobiłem dużo błędów? Nie wiem. Pamiętam temat: „W liście do przyjaciela napisz, co jest dla Ciebie najważniejsze w życiu”. Przypominam sobie też, co napisałem. Moja praca dotyczyła głównie tolerancji, pokoju i świata, w którym zachodzą dziwne zmiany. Pisałem o samotności, o kulcie pieniądza, o rozwiązywaniu konfliktów siłą. Po egzaminie dowiedziałem się, że znajomi skupili się na przyziemnych kwestiach. Napisali, że najbardziej chcą się dostać do tego „wspaniałego liceum”. Być może ktoś, kto sprawdzał prace, uznał, że dla mnie to liceum nie jest ważne. Nie wiem, nigdy nie dociekałem, czemu tak się stało. Poszedłem do prywatnego liceum społecznego. Niestety bez sukcesu. Nie umiałem się odnaleźć w środowisku przeintelektualizowanych indywidualności. Ale to nie był główny problem. Nigdy nie czułem się częścią świata facetów. Nasze kontakty były ograniczone do niezbędnego minimum. Często byłem łącznikiem między chłopakami i dziewczynami. Ale to właśnie dziewczyny były moim naturalnym środowiskiem. Czułem się wśród nich bezpiecznie. Rozmawiałem z nimi o facetach, stanikach, miesiączce, wiedziałem, co to jest body. Było dla nich oczywiste, że przy mnie można się bez problemu przebierać, że można mi się zwierzać. W podstawówce taki stan rzeczy był normalny. W liceum już nie. Dziś wiem, że wyglądało to dziwnie. Stałem się odludkiem, dziwadłem... czymś - nie kimś - między światami. Świat dziewczyn mnie nie chciał, bo byłem chłopakiem, a do świata chłopaków ja nie chciałem wejść. A w szkole, jak to w szkole, nawet społecznej, znalazły się męskie jednostki z syndromem macho, którym przeszkadzałem. Było coraz gorzej. Kpiny, uśmieszki,komentarze. Bezlitośnie mnie miażdżyli. Zacząłem wagarować. Na szczęście nasza młoda wychowawczyni zauważyła, co się

dzieje. Wzięła mnie na rozmowę. Opowiedziałem jej o tym, co czuję, że jestem publicznie poniżany, że nie chce mi się przychodzić do szkoły. Pod moją nieobecność przeprowadziła z klasą rozmowę. Nigdy nie poznałem jej szczegółów. Wiem tylko tyle, że nastawienie do mnie diametralnie się zmieniło. Do tego stopnia, że zacząłem lubić to miejsce. Gdy zaaklimatyzowałem się towarzysko, pojawiły się dwa inne problemy. Matematyka i chemia. Była połowa października, a ja zdążyłem złapać z tych przedmiotów po dwa gole. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Przedmioty ścisłe nie zaliczały się do moich mocnych stron, ale nigdy nie było aż tak źle. Zaczęło do mnie docierać, że nie daję sobie rady w tym liceum. Przyznałem się sam przed sobą, że w tym drugim pewnie byłoby tak samo. Przed dniem Wszystkich Świętych podjąłem decyzję, że muszę się przenieść do technikum. Jedynym, które wchodziło w grę, było technikum administracyjne. Bo przecież nie mechaniczne czy stolarskie. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Pamiętam pierwszy dzień. Ludzie strasznie dziwnie wyglądali. Dziwne fryzury, dziwne ubrania, dziwny akcent. Przyjęli mnie stosunkowo miło. Usiadłem w ławce z dziewczyną. Miała na imię Lidka. Nosiła bardzo grube okulary w plastikowych oprawach. Dziwnie pachniała. Prawie wszyscy w klasie pochodzili ze wsi. Posłuchałem, O czym rozmawiają. Tematy koncentrowały się wokół weekendowych zabaw w remizie. Mnie interesowały problemy świata, polityka, show-biznes, gwiazdy. Już wtedy wiedziałem, że chcę zostać dziennikarzem, pracować w telewizji, wynieść się z miasteczka. Podjąłem tę decyzję, gdy miałem 10 lat. Patrzyłem w telewizor i marzyłem, żeby pracować w „Wiadomościach”. Moimi idolami byli Filip Łobodziński, Grzegorz Miecugow i Tomasz Lis. Miałem obmyślony plan na życie. Tymczasem moi znajomi marzyli, żeby jak najszybciej wziąć ślub i doczekać się gromadki dzieci. Złapać jakąś robotę i siedzieć cicho. Żyć z dnia na dzień. Uchodziłem za szalonego. I w domu, i w szkole. Moi nowi koledzy nie zamierzali interpretować poezji, odkrywać tego, co niedopowiedziane. Nie interesowała ich też historia. Ani dawna, ani najnowsza. W pewnym momencie poczułem się od nich lepszy. I to był początek prawdziwego piekła. W liceum do głowy by chyba ludziom nie przyszły zachowania, z jakimi tam się zetknąłem. Byłem inny. Z perspektywy czasu trudno powiedzieć, czy lepszy, czy gorszy, ale na pewno inny. Więc trzeba było mnie spacyfikować. Nie miałem problemów z nauką, zresztą tam poziom był bardzo niski. Do książek przykładało się zaledwie kilka osób. I znów z dnia na dzień zaczęło się dziać coraz gorzej. Nie wiem, czy to ja nie dorosłem do nich, czy oni do mnie. Po Wielkanocy postanowiłem, że więcej tam nie pójdę. Oczywiście to była tylko moja

decyzja i moja tajemnica. Po pewnym czasie wszystko się wydało. Pod koniec maja dotarło do mojej mamy, że nie chodzę do szkoły. Przez prawie dwa miesiące udawało mi się to ukryć. Nie był to wielki wyczyn. Rodzice wychodzili do pracy, zanim wstałem, i wracali, zanim skończyłem lekcje. Więc nie wiedzieli, gdzie jestem i co robię. Nie mieli pojęcia, że nie wychodzę do szkoły. Czasem pytali o lekcje, ale ponieważ wcześniej nie miewałem problemów z nauką, nie sprawdzali, czy mówię prawdę. A ja brnąłem w kłamstwo. Dzień, w którym wszystko się wydało, skończył się wielką awanturą. Najpierw opierdol, potem szlaban na wszystko, a na końcu próby pedagogicznych rozmów, które miały mi uświadomić, jak wielki błąd popełniam. Z tym że już wtedy nie kłamałem. Opowiedziałem im w czym rzecz i oznajmiłem zupełnie spokojnie, że do tej szkoły, do tej klasy, do tych ludzi już więcej nie pójdę. I choćby się miało otworzyć niebo, zdania nie zmienię. Świadomie, i wbrew pozorom bardzo dojrzale, podjąłem decyzję, że nie zdam do następnej klasy. Gdy grozić i prosić przestały mama oraz wszystkie ciotki, pielgrzymki rozpoczęli nauczyciele. Najpierw dzwonili, potem przychodzili do domu i prosili, żebym tylko pojawił się w szkole, oni mi wszystko zaliczą, żebym tylko był. Zaoferowali nawet załatwienie zwolnienia lekarskiego, na podstawie którego usprawiedliwiliby mi wszystkie nieobecności. Byłem pod wrażeniem, ale powiedziałem, że dziękuję, nie jestem tym zainteresowany, owszem, przyjdę do szkoły, ale we wrześniu - na rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Tak też zrobiłem. To wtedy przyrzekłem sobie, że nigdy nie będę robił czegoś, na co nie mam ochoty. Wychowawczyni zaakceptowała moją decyzję. Zresztą przez następne pięć lat uczyła mnie polskiego. Moja nowa klasa okazała się zupełnie inna od poprzedniej. Znalazłem tam przyjaciół. Byłem naprawdę szczęśliwy, zostałem nawet wybrany na przewodniczącego. Smutno mi było rozstawać się z tymi ludźmi. Teraz znów jestem w takim momencie życia jak wtedy. Znów wejdę w nowe środowisko. Znów będę musiał wywalczyć sobie pozycję. Boję się, żeby historia się nie powtórzyła, ale wiem też, że jestem inny niż na początku szkoły średniej. Mam siłę, mam moc, mam power. To wszystko, czego mi wtedy brakowało. Teraz nie dam sobie wejść na głowę. Nabrałem powietrza, uśmiechnąłem się i poszedłem w stronę sali Auditorium Maximum. Budynek AudiMax postawiono w połowie lat 30. XX wieku. W czasie II wojny światowej Niemcy urządzili w nim m.in... stajnię i skład broni. Później go zniszczyli, został odbudowany w latach 1951-1955. W gmachu znajduje się aula im. Adama Mickiewicza, tam zdawałem pisemny egzamin na studia. Oprócz niej zlokalizowano tu cztery mniejsze sale. Nasz rok ma się spotykać w auli C.

Mam na sobie szarą koszulę i T-shirt w podobnym odcieniu oraz szare spodnie i brązowe buty. Bardzo się starałem, żeby nie wyglądać na kogoś „ze wsi”. Nie chciałem, żeby od razu rozpoznano we mnie nowicjusza. Poza tym nie wiedziałem, czy ludzie ubiorą się elegancko, jak na rozpoczęcie roku, czy na luzie. Wybrałem więc styl pośredni. Teraz zbliżam się do wejścia na teren uniwersytetu i przypomina mi się Kasia, bohaterka komedii „Kogel Mogel”, w głowie słyszę nawet muzykę, która towarzyszyła jej, gdy przekraczała bramę UW. Uśmiecham się sam do siebie. Droga od bramy do auli zajmuje jakieś trzy minuty. Niby ją znam, ale idę powoli, żeby nie skręcić w złą uliczkę. Rozpoznaję niektóre osoby z egzaminów. Nie znamy się, mimo to wszyscy się ze sobą witają, gratulują przyjęcia na studia. Zaczynam się uczyć kolejnych imion, ale w głowie zostaje mi tylko jedno -Dominik spod Szczecina. Nie, nawet mi się nie podoba. Ma długie włosy spięte w kucyk, jest dość charakterystyczny. Tylko dlatego go zapamiętuję. Siadam koło niego. Zajmuję miejsce bliżej górnej części auli, lubię wszystko dobrze widzieć i mieć baczenie na drzwi. To taka fobia z dzieciństwa. Część osób się ze sobą zna. Po chwili dowiaduję się, że byli na obozie integracyjnym. Rzeczywiście słyszałem o czymś takim, tyle że wyjazd kosztował jakieś koszmarne pieniądze. Nawet nie brałem tego pod uwagę. Po chwili zaczynają się dosiadać inni świeżo upieczeni studenci. Są ładni, bardzo dobrze ubrani, każdy ma swój styl. Są hipisi, są glany, są kujony i laleczki. Widać, że niemal nikt nie znalazł się tu przypadkiem. Na pierwszy rzut oka to prawdziwe osobowości, ale -w większości - są równie przestraszeni jak ja. To dobrze. Razem jakoś przez to przebrniemy. Rozglądam się uważnie, obserwuję wchodzących. W oczy rzuca mi się pewna dziewczyna. Ciemne włosy, ciemne oczy, piękna. W czarnej długiej spódnicy. Siada koło mnie i zaczynamy rozmawiać. Czuję się tak, jakbyśmy się znali od lat. Ma na imię Justyna, śpiewa. Podobno nieźle. Więc mówię jej, że ja piszę wiersze. Ustalamy, że w niedalekiej przyszłości wspólnie stworzymy przebój. Justyna jest z Warszawy -trudno, jakoś to przeżyję. W sumie mogłem się domyślić. Była zbyt pewna siebie, gdy wchodziła po schodach. Nie mogła być przyjezdna. Oboje kochamy Edytę Górniak. Oczywiście narzekamy, że jej nowa płyta nie umywa się do „Dotyku”, że mogłaby wreszcie nagrać coś porządnego. Na salę wchodzą kolejne osoby, zaraz ma się zacząć wręczanie indeksów. Wyczytują alfabetycznie, więc ja swoje odczekam, jestem na Z. Mimochodem przyglądam się chłopakom. Niedobrze, ani jeden nie przypadł mi do gustu. Do czasu... Okazuje się, że na roku jest pewien Krzysztof. Jest bardzo w moim typie. Lekko pucołowata twarz, ale można się przecież odchudzić. Ma na sobie granatowy sweter w serek, pod spodem białą koszulkę, luźne dżinsy - tyłka brak - i sportowe buty. Na pewno jest z Warszawy! Ktoś spoza stolicy nie założyłby sportowych butów na inaugurację roku akademickiego. Ma lekki zarost, a to mi się akurat podoba. Za chwilę oznajmią, że ów Krzysiek będzie ze mną w grupie. Legendarnej grupie X (dziesiątej), choć my

woleliśmy nazywać ją grupą X - jak „Z archiwum X”. Dowiem się, że Krzyś jest dzieckiem dyplomatów, że urodził się w Nowym Jorku, a dorastał w Szwajcarii i RPA. I z własnej woli wybrał Uniwersytet Warszawski, a teraz zostanie moim kolegą z grupy. A miał do wyboru wszystkie uczelnie świata, bo oczywiście biegle mówi w kilku językach. Na zdjęciu w legitymacji i indeksie wyglądam jak wypłosz. Mam wielkie oczy i blond pasemka na głowie. Szybko chowam nowe nabytki do plecaka. Wyczyn dnia jest jeszcze przed nami. Już wcześniej widziałem dziewczynę w czerwonym płaszczyku. Weszła ukradkiem. Spóźniła się. I spotkała ją za to kara. Gdy schodziła po indeks, zwróciła na siebie uwagę całej sali. Poślizgnęła się na swoich wysokich obcasach i runęła w dół. Leżała jak kłoda. Jak to potem określiliśmy „pod samą ladą” -lada to stół wykładowcy na dole auli. Narobiła strasznego huku,ucichły wszelkie szmery, rozmowy, wszyscy patrzyli na nią. Miałem przed oczami moją ukochaną Ally McBeal! To był scena jak z tego serialu. Ona chyba też go oglądała, bo najpierw chwilę leżała bez ruchu, potem podniosła głowę, uśmiechnęła się i powiedziała „To się nazywa wejście!”. Po czym przegarnęła włosy, otrzepała się, przygładziła ubranie, wstała i odebrała to, po co tam poszła. I jeszcze dygnęła, jak przed brytyjską królową. Cała sala zaczęła bić brawo. Pomyślałem, że trafiłem w idealnie miejsce. To jest właśnie to, ten absurdalny humor! Potem okazało się, że Justyna mieszka na Bemowie. I sugeruje, że to w tym samym kierunku. Udaję, że oczywiście wiem, i idziemy na przystanek. Wsiadamy w 116 i jedziemy. Po drodze dowiaduję się, że rodzice mojej nowej koleżanki to wysoko postawieni obywatele. Ojciec jest znanym w Warszawie onkologiem, a matka tłumaczką. Ja na poczekaniu wymyślam, że moja matka ma kilka sklepów AGD-RTV, a ojciec małą firmę dostawczą. Przecież nie powiem, że matka w sklepie tylko pracuje, a ojciec dostarcza, ale żarcie na wynos. Nie wiem, czemu to zrobiłem. Wyparłem się rodziny, wstydziłem się tego, kim i skąd jestem. Głupio mi, ale odwrotu już nie ma. I na pewno nie będzie go przez jakiś czas. Nie powiem jej też, że nie mam z rodziną zbyt bliskiego kontaktu. To znaczy z mamą jest w miarę OK, ale nie na tyle, by wiedziała o moim homoseksualizmie. Z ojcem nie gadam. Nie lubił mnie od zawsze. Za wszystko. Nie cierpiał mojego ciętego języka i asertywności, tego, że się mu sprzeciwiałem, że jego matka - moja babcia - kochała mnie bardziej niż jego. Nie lubił mnie do tego stopnia, że w dzień pisemnej matury z polskiego powiedział mi, że nie mam się po co starać, bo i tak nie da mi kasy na studia. Nie cierpiał mnie także za to, że świetnie mi poszło. Ja też go nie lubiłem. Za głupotę, za zaściankowość, za nieuczciwość. Za to, że

zdradzał moją mamę z jej koleżanką, że spieprzył mi całe dzieciństwo, że faworyzował młodszego brata. Potrafiliśmy nie rozmawiać miesiącami. Pamiętam, jak siedział na moich osiemnastych urodzinach przy stole z gośćmi. Nie odzywaliśmy się wtedy do siebie od miesięcy po kolejnej awanturze. Nie złożył mi życzeń, a siedział i się gościł. Takiej hipokryzji nie umiem ani zapomnieć, ani wybaczyć. Oczywiście wydało się, że nie wiem, dokąd jadę, przejechałem przystanek, na którym powinienem był wysiąść. Na PKS Marymont trasa 116 przestaje być moją trasą. Autobus jedzie dalej na Chomiczówkę, a ja muszę na Wolumen na Bielanach. Poinstruowany przez Justynę wsiadam więc w 116, tyle że w drugą stronę, i cofam się do miejsca, które przegapiłem. Przesiadam się w 195 i jadę do siebie. Ten sposób wykorzystam jeszcze wiele razy. Tak nauczyłem się Warszawy. Co ciekawe, nigdy nie pojechałem w przeciwnym kierunku. Tego samego wieczoru studiuję mapę. Wiem mniej więcej, gdzie leży każda dzielnica. Następnego dnia jeszcze uważniej śledzę trasę 195, orientuję się, że mogę jechać też którymś z tramwajów, przede wszystkim piętnastką, która dowiedzie mnie na Świętokrzyską. Metro mnie nie pociąga. Kończy trasę na stacji Ratusz Arsenał, nie wiadomo, kiedy dotrze na Bielany. Dziś mamy zajęcia w grupach, pokazują nam wydział, a po południu ma się odbyć szkolenie biblioteczne w BUW-ie. Justynę widzę tylko przelotem, jest w innej grupie, bo ma nazwisko na K. Do nas dołączy za jakiś czas. Rozglądam się po sali, siedzi w niej jakieś 25 osób. Parytety kompletnie zachwiane. Siedmiu, może ośmiu facetów, reszta to dziewczyny. Oczywiście od razu zadaję sobie pytanie, kto jest miejscowym, a kto nie. Oceniam po wyglądzie. Ci bardziej odstawieni i wylansowani na pewno są stąd. Jeden przypomina Mikołaja Kopernika - warszawianin na stówę. Obstawiłem, że jest mniej więcej pół na pół. Pomyliłem się, w mojej grupie rządziła prowincja. Z Warszawy było jakieś dziesięć osób. Reszta z mniejszych lub większych miejscowości z całej Polski. Od Podkarpacia i Zakopanego po Gdańsk i Ustkę. I moje miasteczko wcale nie było najmniejsze! Drugiego dnia wszystko szło zgodnie z planem. Przed południem jakieś sprawy na wydziale, potem BUW. Właściwie prawie cały dzień był wolny. Warszawa stała otworem i błagała, żeby ją poznawać. Na pierwszy ogień poszło Stare Miasto. Na zwiedzanie Starówki wybrałem się z Emilią. Szczupła blondynka w różowej kurtce zwanej potem prosiakiem. Ani ja, ani ona nie znaliśmy Starego Miasta. Rozmawialiśmy już od rana, usiedliśmy obok siebie na zajęciach. Szybko przełamaliśmy pierwsze lody. Emilia miała ironiczne, nieco absurdalne i kąśliwe poczucie humoru. Przyjechała z Gdańska. Wcześniej już coś studiowała, zdaje się w Krakowie. Śmialiśmy się z głupich żartów. Było chłodno, zaczęło się zbierać na deszcz. Więc

żeby się rozgrzać, chodziliśmy po Starówce pod rękę. Chłonąłem to miasto. Czułem dreszcze i podniecenie, przechodząc koło Pałacu Prezydenckiego, Zamek Królewski widywałem dotąd tylko w telewizji, a teraz mogłem go dotknąć. Na środku Starego Rynku stoi Syrenka. I ja też tu jestem! Przechodzimy koło archikatedry św. Jana, dalej jest taras widokowy, Wisłostrada. Warszawa jest piękna jesienią. Wisła jest spokojna, po jej drugiej stronie rozciąga się Praga. Ta sama, której dwa dni temu się bałem. A dziś wszystko wygląda inaczej. Czuję, że złapałem wiatr w żagle. Uśmiecham się do Emilii. Jestem coraz bardziej pewien, że dam radę. W drodze powrotnej przechodzimy koło Pałacu Ślubów. I tu przełamujemy kolejną barierę w naszych kontaktach. Zapada decyzja, że zostaniemy małżeństwem i że ślub weźmiemy właśnie tu. Jesteśmy bardzo zgodni. Liczba gości ograniczona do minimum, najlepiej tylko świadkowie. Emilia sugeruje, że chciałaby wziąć ślub w obecności rodziców, szczególnie ojca. Pozostaje tylko problem jej chłopaka, którego zostawiła nad morzem. Chociaż z opowieści nie wydaje się on dla mnie wielką konkurencją. Zwykły spawacz statków, a ja jestem przecież studentem UW. Zresztą chłopak to nie ściana, można przestawić. Podczas planowania tego wszystkiego oczywiście umieramy ze śmiechu. Ustalenia są bardzo szczegółowe. Ona będzie w różowym żakiecie, takim jak jej kurtka, a jest to naprawdę wściekły róż. Ja będę we fraku i w cylindrze. Może też z laseczką, żeby było bardziej dystyngowanie. To, kim naprawdę jestem, zatrzymuję dla siebie, przecież nie mogę wejść w nowe towarzystwo z łatką geja. Powiem, gdy przyjdzie na to czas lub gdy ktoś zapyta. Taką mam żelazną zasadę, że niepytany się nie wychylam. Oczywiście i Emilia, i ja jesteśmy uzbrojeni w plan miasta. Bo skąd mamy wiedzieć, jak z Krakowskiego Przedmieścia dojść na Dobrą? Z mapy wynika, że sprzed hotelu Bristol najszybciej będzie ulicą Karową. Idziemy więc, a w międzyczasie zaczyna padać potworny deszcz. Do szacownej Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego docieramy jak dwie zmokłe, ale rozbawione do rozpuku, kury. Zachwycamy się jej niepowtarzalną architekturą. Zarówno z zewnątrz, jak i w środku jest niesamowita. Podczas kolejnych wizyt zawsze będziemy tu odkrywać coś nowego. Za każdym razem ten budynek będzie na nas robił piorunujące wrażenie. Jego fasada jest zielona, na ścianach widnieją napisy w różnych językach, matematyczne wzory. Wiadomo, świątynia nauki. Wnętrze jest surowe. Dużo betonu, szkła i stali. I tysiące książek na półkach. Zapach wiedzy przeszywa nozdrza, wchodzi w pory skóry. A my jesteśmy w tym budynku. Za chwilę rozpocznie się szkolenie dla nowych studentów i wydawanie kart bibliotecznych. A do nich potrzebne są zdjęcia! Mam na sobie zielono-czarny wełniany golf, a na głowie kupę, którą stanowią ulizane przez deszcz włosy. Nic się z tym nie da zrobić. W trzecim - po indeksie i legitymacji - oficjalnym uczelnianym dokumencie wyglądam, jakby kopnął mnie prąd. Oczywiście mam też wytrzeszcz.

Nikomu nie pokażę tego zdjęcia. Prędzej zginę. Można powiedzieć, że jest ze mnie warszawianin. Albo warszawiak - jak kto woli. Już prawie miesiąc tu mieszkam. Bezproblemowo poruszam się na trasie Uniwersytet- Wolumen. Znam też parę skrótów i nauczyłem się, jak nie nadkładać drogi, żeby dojść w różne miejsca. Wiem też, że do BUW-u nie chodzi się przez Karową, dużo szybciej jest koło Harendy i Teatru Polskiego. Do tego cały czas w dół, a drogę powrotną można pokonać autobusem, żeby uniknąć wspinania się pod górę. W miasteczku przez ten miesiąc byłem przez półtora dnia i muszę przyznać, że wcale nie tęsknię. Zresztą przebywałem głównie poza domem. Załatwiałem różne dziwne formalności urzędowe. A niezbyt długi czas wolny przeznaczyłem na spotkanie z Matyldą. Jak najszybciej chciałem wracać do Warszawy. Mam prawdziwy tłum nowych znajomych i trochę już zapomniałem o miasteczku. Wśród nich są naprawdę różni ludzie: dzieci architektów, dyrektorów, lekarzy, znanych prawników, polityków z pierwszych stron gazet, dyplomatów, dziennikarzy i prezenterów telewizyjnych, nauczycieli, także akademickich. Jest też sporo osób z tzw. normalnych domów, ale podziałów zasadniczo nie widać. Póki co jesteśmy dość zgraną, poznającą się i chyba nawet lubiącą się grupą. Okienka między zajęciami spędzamy w położonej nieopodal restauracji KFC, którą lada chwila ktoś przechrzci na Klub Fidela Castro. Dziwi mnie, że nikt nas stamtąd jeszcze nie wyrzucił. Zachowujemy się bardzo głośno, śpiewamy, tańczymy, udajemy zwierzęta, śmiejemy się. A mój śmiech jest dość głośny, perlisty. Gdy mam napad, z oczu natychmiast płyną mi łzy. Jeśli napad jest poważny, nie mogę się uspokoić nawet przez pół godziny. Na studiach już kilka razy zaprezentowałem swoje umiejętności w tym zakresie. Wtedy jeden z moich nowych kolegów mówi, że znów się zepsułem. Nie musi się zdarzyć nic śmiesznego, żebym miał atak śmiechu. Wystarczy, że coś mi się przypomni. A w moim technikum było naprawdę wiele śmiesznych sytuacji. Niezapomniana jest ta, gdy wychowawczyni do wszystkich dziewczyn w klasie zwracała się imieniem „Ewa”. Wtedy popularny był przebój disco polo „Ewa odeszła”, więc na dźwięk imienia Ewa zawsze albo dostawałem ataku, albo nuciłem wyżej wspomnianą piosenkę, a po chwili leżałem ze śmiechu na podłodze. Studia zapowiadały się równie zabawnie. Byliśmy już po kilku zajęciach z logiki i na każdych kolejnych wykładowczyni analizowała pochodzenie słowa „niewiasta”. Przy trzeciej z kolei analizie weszło to do kanonu. Za parę lat okaże się, że przeszło także do historii. I to nie tylko naszego roku. Pani była dość wiekowa i zastanawialiśmy się, czy czasem schodzi z piątego piętra, czy może żyje tam już od lat, a świat ogląda z małego okienka w sali wykładowej. Okienko zapisało się w historii, bo to z niego (lub któregoś obok, nikt z nas nigdy tego dokładnie nie sprawdził) w 1863 roku przeprowadzono zamach na Fiodora Berga - rosyjskiego generała, ostatniego namiestnika Królestwa Polskiego, który stłumił

powstanie styczniowe i bezlitośnie rusyfikował Polskę. Z okna budynku naszego wydziału zrzucono na niego bombę. Zamach się nie udał, ale nasza grupa podejrzewała, że pani od logiki może tamte wydarzenia pamiętać i od 1863 roku ukrywa się tam, bo nikt jej nie powiedział, że zabory się już skończyły. I wszyscy mają dzięki tej opowieści świetne humory, każdy dokłada coś od siebie i powstaje prawdziwa legenda. Są pomysłowi, kreatywni. Odkrywam, że dobrze się wśród nich czuję. Moją uwagę zwróciła kolejna kobieta, Nina. Jedna z naszych wykładowczyń nazwała ją „dziewczynką w czerwonym sweterku”. Dziewczynka ma długie brązowe włosy i głos. Taki głos, że aż ciarki przechodzą. Kobiety naprawdę sporadycznie dysponują taką barwą. Za kilka lat ten głos stanie się bardzo znany, ale dziś wszyscy jesteśmy równi. Poznajemy się jeszcze, nikt z nas nie wie, że Nina to piekielnie inteligenta jednostka. Prawdopodobnie jej wiedza z zakresu historii, filozofii, znajomość języków obcych jest większa niż nas wszystkich razem wziętych. Jest też feministką, a ja jestem gejem. Chociaż ani ona, ani nikt z moich nowych znajomych o tym nie wie. Jest między nami nić porozumienia. Dzięki Ninie zacząłem regularnie czytać „Wprost”, „Newsweek” i „Politykę”. Czułem, że muszę przynajmniej próbować dorównać do jej poziomu, choć już wtedy wiedziałem, że są to zbyt wysokie progi na moje nogi. Wspomniane pisma kupowałem dotychczas tylko wtedy, gdy było w nich coś o telewizji, mediach i rządzących nimi mechanizmach oraz gdy pojawiała się tematyka gejowska. Szukałem wiedzy, szukałem siebie. Nie zapomnę, jak z wypiekami na twarzy czytałem „Newsweek”, w którym na okładce widniało zdjęcie dwóch lesbijek. W środku były też historie gejów. Patrzyłem i podziwiałem, nie wierzyłem własnym oczom, że ktoś odważył się na taką sesję ze swoim partnerem i na tak obszerny wywiad. W Polsce był to pierwszy tak duży i poważny tekst dotykający tych zagadnień. Byłem dumny z tych ludzi. Artykuł dotyczył legalizacji konkubinatów, także jednopłciowych. Wyrabiałem sobie poglądy na ten temat. I już wtedy wiedziałem, że nazywanie związku dwóch facetów małżeństwem to przegięcie. Związek partnerski? Tak. Małżeństwo? Nie. Adopcja dzieci przez gejów czy lesbijki też raczej nie wchodzi w grę. I to wcale nie dlatego, że geje byliby złymi rodzicami i nie umieli wychować dziecka. Umieliby. Chodzi głównie o społeczeństwo, które nie jest na to gotowe. W przyszłości przekonam się dodatkowo, że gejowskie związki są bardzo kruche i nietrwałe. Nie jest to środowisko odpowiednie dla dziecka. Geje szybko się nudzą, rozmyślają, zmieniają plany. Jednak w tamtej chwili nic o tym nie wiedziałem. Do tych wniosków miałem dojść za kilka lat. Mija dzień za dniem, atmosfera na studiach staje się coraz cieplejsza, a za oknem zaczyna się robić zimno. Siąpi deszcz, ludzie zakładają cieplejsze kurtki. To w zasadzie pierwszy taki chłodny dzień, odkąd mieszkam w Warszawie. Nina ma na sobie zieloną kurtkę i skórzaną brązową torbę na ramię. Bardzo modną i poręczną,

wszyscy tu takie noszą. Też chcę taką mieć. W przerwie między zajęciami idziemy szukać apteki, bo pogoda zaczyna sprzyjać wirusom i przeziębieniom. Nina twierdzi, że na mapie widziała aptekę przy Świętokrzyskiej. Szukamy więc, a żadne z nas tak naprawdę nie wie, gdzie się ta ulica kończy. Mijamy Ministerstwo Finansów, NBP, budynek TVP na placu Powstańców. Dyskutujemy o tym, że nie ma szans, byśmy dobrowolnie poszli tam pracować, bo telewizja publiczna to czerwone bagno opanowane przez Roberta Kwiatkowskiego i SLD. Podczas dalszej rozmowy okazuje się, że oboje mamy lewicowe poglądy. Jednak poglądy poglądami, a dziennikarska niezależność i prawda muszą grać pierwsze skrzypce. Doszliśmy do Marszałkowskiej, apteki ani widu, ani słychu. Postanowiliśmy wrócić drugą stroną ulicy, koło Poczty Głównej. Na skrzyżowaniu z Jasną rzucił mi się w oczy szyld z wężem Eskulapa. Ochoczo udaliśmy się w tamtym kierunku. Nina kupiła, co miała kupić, a do kolejnych zajęć została nam jeszcze ponad godzina. Poszliśmy przed siebie. Celem była Chmielna i powrót na uczelnię Nowym Światem. Przeszliśmy zaledwie parę kroków, gdy naszym oczom ukazała się Utopia. W prasie ostatnio dużo pisali o tym klubie. Z artykułów wynikało, że jest to miejsce bardzo elitarne, niedostępne dla kogoś z ulicy, dla plebsu. Bardzo rygorystyczna selekcja, wstęp dla VIP-ów lub dzianych gości. Po prostu raj na ziemi. I mało kto do tego raju wchodzi, niezbędna jest karta klubowa, której posiadanie jest marzeniem gawiedzi. Jeśli nie ma się karty, można tylko liczyć na łaskę selekcjonera, który oceni, czy jesteś godzien tego, by się tam bawić. Dokładnie nie wiadomo, kto i kiedy dał temu kolesiowi prawo klasyfikowania ludzi na podstawie kosztowności ubioru. Prawie nikt nie ma też pojęcia, kim ów selekcjoner jest. Z doniesień prasowych wynika, że to raczej głupek. Bez szkoły, inteligencji, ambicji i charakteru. Nie wpuszcza, gdy widzi, że ktoś ma na sobie H&M lub Zarę. Do Utopii -jak podaje prasa - wchodzi się od Lacoste wzwyż. A złożyło się akurat tak, że ani mnie, ani mojej towarzyszki jeszcze przez jakiś czas nie będzie stać nawet na H&M. W tym momencie okazało się, że bezsprzecznie nadajemy z Niną na tych samych falach. W jednej sekundzie w dwóch głowach zrodził się identyczny pomysł. Postanowiliśmy, że wejdziemy do klubu w sobotni wieczór i przekonamy się, czy naprawdę jest tam tak fantastycznie. Plan po kryptonimem UTO powstał dość szybko. Nie mogło się nie udać. W gazecie pisali, że trzecią drogą dostania się do środka było zaproszenie. Musieliśmy je zdobyć! Nina zaczepiła się już wtedy w jednej z gazet. Wymyśliliśmy, że do redakcji, w której pracowała, przyjdzie list od oburzonego czytelnika, który nie został wpuszczony do klubu. A my, w odpowiedzi na liczne prośby, sprawdzimy, jak to jest z tą Utopią, a później to wszystkim opiszemy w obiektywnym i rzetelnym artykule. Taki list do redakcji oczywiście nigdy nie przyszedł. Nie czekaliśmy, aż ktoś go napisze. Czas uciekał, więc list trzeba było... spreparować.