mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Misiolek Katarzyna - Ostatni dzień roku

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Misiolek Katarzyna - Ostatni dzień roku.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 179 stron)

Spis treści Dzień, w którym zaginęła… Noworoczny ranek… Należąca do moich rodziców… Na ćwiczenia… Obudziłam się… Kolejny dzień… Koniec lutego… W pierwszych dniach kwietnia… Na początku maja… Ostatniego dnia maja… W połowie czerwca… Dzwonek komórki… Obiad zjedliśmy… Las był ciemny… Fala upałów… Rozpaczliwy apel Emily… Rozsyłałam tysiące CV… Karolina Nowakowska, dziennikarka… Zabrałam się za porządki… Urodziny szwagra… Boże Narodzenie… Sylwestrowy wieczór… Dwa dni później… Spóźniłam się… Moje dwudzieste trzecie urodziny… Bogna nie odzywała się… Obudziło mnie słońce… Początek października…

Dzień, w którym zaginęła moja siostra, był mroźny i ponury. Sinogranatowe chmury, wróżące rychłe opady śniegu, wisiały nad miastem, lodowaty wiatr przenikał do szpiku kości. Wracając piechotą do mieszkania mojego chłopaka, strasznie zmarzłam. Kiedy weszłam na górę, musiało być około dziewiętnastej. Bartek powitał mnie w progu i biorąc ode mnie kurtkę, zapytał, dlaczego wróciłam tak późno. – Zasiedziałam się na uczelni – mruknęłam, zdawkowo całując go w usta. – Powinnam zaraz wskoczyć do wanny, inaczej się spóźnimy – dodałam, z ulgą rozpinając zamszowe kozaczki na wysokich koturnach. – Może umyję ci plecy? – rzucił Bartek z wymownym uśmieszkiem. – Może zrobisz mi herbaty? – odpowiedziałam pytaniem, ściągając dżinsy, gruby czerwony golf i czarny podkoszulek. W łazience było chłodno. Nie znoszę starego budownictwa, pomyślałam, nachylając nad wanną. Bartek zbyt mocno zakręcił mosiężny kurek, co za każdym razem doprowadzało mnie do szału. Kiedy w końcu odkręciłam kran, gdzieś z przedpokoju dobiegł mnie dzwonek mojej komórki. Zignorowałam go, pospiesznie zabierając się za zmywanie makijażu. Stałam boso na zimnych kafelkach, a w dodatku byłam przemarznięta do szpiku kości. Pantofle zostały w korytarzu… – Wiesz, czego się dzisiaj dowiedziałem? Moja szefowa ma romans. – Bartek pojawił się w łazience z kubkiem gorącej mandarynkowej herbaty dla mnie. – Nie zapytasz, z kim? – Przysiadł na brzegu wanny, przyglądając się mojej pospiesznej krzątaninie. Tonik, krem, korektor… Gdzie ja to wszystko posiałam? – Cholera, spóźnimy się! – syknęłam, sprawdzając, co z wanną. Upiłam kilka łyków herbaty i oddałam mu kubek. – Nie znam zbyt dobrze twojej szefowej, Bartek. Mogę tylko powiedzieć, że to atrakcyjna babka. Z klasą. – I z kasą. Wiesz, że firma wyciągnęła w tym półroczu ponad pół miliona na czysto? – Miśku, błagam cię! Muszę się przygotować do wyjścia! – jęknęłam, zdejmując stanik. – Mm, jesteś pewna, że nie potrzebujesz pomocy? – Bartek przyciągnął mnie do siebie, całując w szyję, i dopiero kiedy poirytowanym tonem kazałam mu się wynosić, zostawił mnie samą. Spinałam sięgające ramion włosy, kiedy po raz kolejny z korytarza usłyszałam melodyjkę telefonu. Pamiętam, że przez moment się zawahałam – odebrać czy zanurzyć się w pachnącej karmelem pianie? Wciąż było mi zimno, spieszyłam się. Wybrałam kąpiel, wybór wydał mi się oczywisty. Czy mogłam przewidzieć, że dzwonił spanikowany mąż mojej starszej siostry i że mój poukładany, znajomy świat właśnie z hukiem miał się zawalić? Woda w wannie była tak cudownie gorąca… Kilka chwil później Bartek zapukał do drzwi łazienki, pytając, czy zjem z nim szybką kolację. Dodał, że właśnie obsmaża kurczaka w jarzynach. – Chyba że wolisz mięso w tajskim sosie?! Wczoraj kupiłem! – krzyknął. Skłamałam, że nie jestem głodna. Tak naprawdę od rana nie miałam w ustach nic oprócz kawałka precla… Ale przecież był sylwester, a ja przez całą noc miałam się bawić w idiotycznie obcisłej kremowej kiecce, bezlitośnie podkreślającej każdy mankament figury.

– Twoja komórka znowu dzwoni! – zawołał Bartek gdzieś z głębi mieszkania. Nie odpowiedziałam. Przymknęłam oczy, na jeden krótki moment zapominając o całym świecie. Tyle się ostatnio działo, zbyt wiele… Uczelnia i zbliżająca się sesja zimowa. Przeprowadzka do Bartka i konflikt z rodzicami, którzy nie zaakceptowali mojej – jak mówili – pochopnej decyzji; niedawna operacja mamy. Poczułam się zmęczona. Przytłoczona nadmiarem wrażeń, decyzji, obowiązków. Pomimo pośpiechu moczyłam się w wannie chyba z kwadrans, w końcu niechętnie wyszłam z kąpieli, owijając się frotowym ręcznikiem. Spryskując włosy lakierem, zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do rodziców, ale zdecydowałam, że tego nie zrobię. Na noworoczne życzenia przyjdzie czas jutro – postanowiłam, i po latach, kiedy o tym myślę, wydaje mi się to szczególnie upiorne. Stałam przed zaparowanym lustrem, kombinując, czy przeciągnąć paznokcie malinowym odcieniem lakieru, czy może odważną czernią. Zawsze naiwnie wierzyłam, że złe wieści poprzedzają jakieś ponure przeczucia, ale tamtego wieczoru nie czułam niczego szczególnego. Myślałam o kiecce z H&M-u, którą udało mi się kupić w promocyjnej cenie, o planowanej nocnej zabawie w gronie znajomych, z którymi mieliśmy zamiar hucznie powitać Nowy Rok. Żadnych czarnych myśli, żadnego przebiegającego po plecach upiornego dreszczu przeczucia… Dzwonek do drzwi odezwał się w momencie, kiedy gorączkowo szykowaliśmy się do wyjścia. – Kto to może być? – szepnął Bartek, przyciągając mnie do siebie. – Zapraszałaś kogoś? – zapytał, przy okazji przygryzając płatek mojego ucha. Posłałam mu pełne politowania spojrzenie. – Przecież wychodzimy – syknęłam, na palcach ruszając w stronę drzwi. Wyłączyłam boczne światło i poprawiłam kolorowy szalik. Dzwonek rozbrzmiał jeszcze raz, chwilę później ktoś niecierpliwie zaczął pukać. – Nie otwieraj i tak jesteśmy spóźnieni – wymruczał Bartek w moje włosy i przez chwilę staliśmy objęci w ciasnym przedpokoju, oboje z trudem tłumiąc śmiech. – To może być ta koszmarna baba z dołu. Pewnie znowu chce coś pożyczyć… – Magda, jesteście tam?! Widziałem światło w oknach! – Dopiero zachrypnięty, zdenerwowany głos mojego szwagra Kuby sprawił, że poczułam pierwsze ukłucie niepokoju. Dopadłam do drzwi i otworzyłam je gwałtownie, niemal wciągając szwagra do środka. Pamiętam, że pierwsza myśl dotyczyła taty. Niedawno zasłabł w pracy. Kardiolog zdiagnozował arytmię i pomyślałam, że… – Coś z tatą? – wyszeptałam. Spojrzał na mnie jakoś dziwnie. Miał taki obcy zamglony wzrok. – Była tu dziś Monika? – zapytał, siadając na niskiej drewnianej skrzyni w kącie przedpokoju. – Nie – powiedział Bartek. – No, chyba że wpadła, kiedy nas nie było… – Wątpię, czy w ogóle zna ten adres – weszłam mu w słowo. – Dzwoniła do ciebie? Pisała na gadu, może na komórkę? – drążył Kuba, wbijając we mnie uważne spojrzenie. Zaprzeczyłam. Szwagier zerwał się ze skrzyni i zaczął nerwowo krążyć po ciasnym przedpokoju. Zauważyłam, że ma przekrzywiony krawat i podpuchnięte oczy. Płakał? O Boże, jeśli płakał, to naprawdę dzieje się coś złego. Coś strasznego… – Coś musiało się stać! – powiedział w tym samym momencie Kuba. – O dwudziestej mieli do nas przyjść pierwsi goście. Monika wróciła z pracy koło szesnastej i zadzwoniła do mnie, żebym po drodze

dokupił puszkę ananasów do sałatki. Dzwoniła ze stacjonarnego, widziałem nasz domowy numer na wyświetlaczu komórki. Obiecałem, że kupię i że będę za jakąś godzinę. A kiedy wróciłem, mieszkanie było puste. Na kuchennym stole leżała jej torebka. W środku: telefon, kosmetyczka, kluczyki do fiata, jakieś drobiazgi. Brakowało jedynie kluczy do mieszkania i portfela. Tego śmiesznego fioletowego, który kupiłem jej w ubiegłym roku na imieniny. Pomyślałem, że zeszła na moment do delikatesów na parterze i wszedłem pod prysznic, jednak kiedy minęło czterdzieści minut, a Moniki wciąż nie było, zacząłem jej szukać. I nagle okazało się, że nikt jej nie widział, nikt nie ma pojęcia, dokąd mogła pójść. Cicho zasugerowałam, że może do rodziców, od razu czując się jak idiotka. Przecież Kuba na pewno już do nich dzwonił! I dokąd siostra wybrałaby się bez torebki i samochodu? – Zawiadomiłeś policję? – zapytał Bartek, ściągając płaszcz. – Wejdźmy do pokoju, trzeba się zastanowić, co dalej – dodał. – Policję?! – prychnął Kuba, posyłając Bartkowi niechętne spojrzenie. – I co miałem im powiedzieć? Monika jest dorosła, minęły jakieś cztery godziny od jej zniknięcia. Dodatkowo jest przeklęty sylwester. Kto mi uwierzy, że dzieje się coś złego? Usłyszę pewnie, że zasiedziała się u jakichś przyjaciół – burknął, dodając, że zaczął obdzwaniać szpitale. – I co? – zapytałam, siadając na brzegu starego wytartego fotela. – W tych najbliższych jej nie ma – powiedział cicho Kuba. Wyjęłam z torebki komórkę i zobaczyłam cztery wiadomości o nieodebranych połączeniach. Przez krótką chwilę miałam naiwną nadzieję, że chociaż jeden z tych telefonów wykonała moja siostra, zanim wyszła, zostawiając w torebce komórkę, ale wszystkie były od Jakuba. Czułam, że zaraz się rozpłaczę. Ze wszystkich sił walczyłam z napływającymi do oczu łzami. Jeśli się rozkleję, przyznam tym samym, że naprawdę coś złego się stało, pomyślałam. Kuba z zaciętym wyrazem twarzy siedział przy stole i mrużąc zmęczone oczy, przeglądał motorolę mojej siostry. Najpewniej po raz setny… – Chodźcie, pojedziemy do pozostałych szpitali – zdecydował Bartek. – Przebierz się, Magda. Będzie ci wygodniej – dodał i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że przecież mam na sobie cienką wieczorową sukienkę, siatkowe pończochy i zamszowe botki na niebotycznie wysokich obcasach. A do tego idiotycznie fioletowe sztuczne futerko… Zamknęłam się w sypialni, nerwowo rozpinając futro. Rzuciłam je na podłogę i pospiesznie ściągnęłam sukienkę, szarpiąc się z bocznym zamkiem. Bielizna – półprzezroczysty, koronkowy komplecik, który upolowałam na jesiennej wyprzedaży, wydał mi się w tych okolicznościach dość niestosowny, jednak nie chciałam marnować czasu na poszukiwania czegoś innego. Zresztą, jakie to miało znaczenie? Po prostu wskoczyłam w dżinsy, wsuwając je na siatkowe rajstopy i założyłam starą, spraną bluzę z kapturem. Wychodząc z sypialni, przelotnie spojrzałam w duże ścienne lustro. Krzykliwy, fioletowo-srebrny makijaż w połączeniu z opadniętymi kącikami ust i przygaszonym spojrzeniem sprawiał upiorne wrażenie. – Chodźmy! – rzuciłam, pospiesznie przesypując moje rzeczy z eleganckiej wysadzanej kryształkami Swarovskiego torebki do małego granatowego plecaka, z którym na co dzień chodziłam na uczelnię. – Telefon, portfel, notes, chusteczki – mruczałam pod nosem, biorąc od Bartka puchową kurtkę. Ręce trzęsły mi się tak, że kiedy zamykałam mieszkanie, ledwo trafiłam kluczem do zamka. Dopiero na schodach przypomniałam sobie, że mam we włosach wysadzaną sztucznymi czarnymi diamencikami opaskę, która w zestawieniu z wytartymi dżinsami, puchową kurtką i znoszonym plecakiem musiała wyglądać żałośnie, ale nie znalazłam w sobie nawet tyle siły, żeby po prostu wyjąć ją z utrwalonych lakierem włosów…

Szliśmy przez parking w stronę starego terenowego opla Kuby, kiedy zadzwoniła mama. – Co to za sprawa z Moniczką? Podobno zasiedziała się gdzieś czy coś? Kuba dzwonił, ale zasięg był taki słaby, że słyszałam piąte przez dziesiąte – powiedziała. Przez chwilę myślałam, że się rozpłaczę, ale tak się nie stało. Coś, jakaś nieprzyjemna gula tkwiła w moim gardle, jednak głos miałam zaskakująco spokojny. – Nie słyszę cię, mamo! – krzyknęłam, dodając, że chyba rozładowuje mi się telefon. Potem skłamałam, że wszystko jest już w porządku i się rozłączyłam. Pomyślałam, że nie potrafię jej tego powiedzieć, że przecież właściwie nic jeszcze nie wiadomo. Może Monika rzeczywiście się gdzieś zasiedziała? – wmawiałam sobie, chociaż sama nawet przez sekundę w to nie wierzyłam. – Dokąd najpierw? – zapytał Kuba, kiedy wsiedliśmy do samochodu. – Do szpitala uniwersyteckiego. Jest najbliżej – powiedziałam. – Już tam dzwoniłem – zaprotestował, jednak chwilę później tylko wzruszył ramionami i skręcił w stronę centrum. Trudno opisać, co czujesz, kiedy cały świat się bawi, a ty tracisz grunt pod nogami. Niewiele pamiętam z tamtej nocy. Wspomnienia są zamglone, niewyraźne. Jarzeniowe światło kolejnych szpitalnych korytarzy, zmęczone twarze lekarzy dyżurnych, tłumy ludzi przewijające się przez zapełnione izby przyjęć. Ofiary wybuchów petard, pijani i agresywni mężczyźni wykrzykujący obelgi pod adresem personelu medycznego, jakieś starsze małżeństwo rozczulająco trzymające się za naznaczone wątrobowymi plamami dłonie. Jak w kalejdoskopie przewijały się twarze, miejsca, ulice, tylko Moniki nigdzie nie było… Jeździliśmy po całym mieście, wypatrując czerwonego płaszcza mojej siostry i jej futrzanych kozaków, ale żadna mijana dziewczyna nie była nią. Bartek – przemarznięty i cichy – siedział z przodu na miejscu pasażera, obserwując rozbawione tłumy na ulicach, placach i obrzeżach parków. Szwagier prowadził nerwowo, co chwilę gwałtownie hamując lub przyspieszając. – Trzeba zawiadomić waszych rodziców – powiedział w końcu Kuba, kiedy przystanęliśmy na małym pustym parkingu, żeby wypić kupioną wcześniej na stacji benzynowej kawę. – Nie! – krzyknęłam histerycznie, wbijając palce w zagłówek nad siedzeniem kierowcy. – Nie! Nie potrafię im tego powiedzieć! Tato jest chory, a matka… – Posłuchaj, Magda, nie ma już żadnych wątpliwości! Monice musiało przytrafić się coś złego – przerwał mi Kuba. – Prędzej czy później trzeba będzie im powiedzieć! – Rano – powtarzałam w kółko i w końcu szwagier się poddał. Może on też zapragnął podarować teściom jeszcze kilka godzin normalności, zanim ich bezpieczny świat się zawali?

Noworoczny ranek wstał siarczyście mroźny i wietrzny. Zmęczone całonocną zabawą i przysypane śniegiem miasto przyczaiło się ciche i senne. Jeździliśmy ulicami, mijając równo poustawiane, szeregowe domki na nowym osiedlu Kuby i Moniki, nieskończoną liczbę razy przejeżdżając obok ich apartamentowca, z nadzieją zerkając pod wiatę pobliskiego przystanku i na parking – tam, gdzie samotny i porzucony stał czerwony fiat punto mojej siostry. – Przejrzałeś jej samochód, prawda? – zapytałam Kubę. – Nie, jakoś na to nie wpadłem – odpowiedział zgryźliwym tonem. – Jasne, że przejrzałem! Schowek, bagażnik, podłogę pod siedzeniami! Nie ma tam kompletnie nic, co mogłoby nam pomóc. – Jest prawie piąta rano. Jedźmy to zgłosić na policję – powiedziałam nieswoim papierowym głosem. Z głodu kręciło mi się w głowie, palce u stóp miałam strasznie zmarznięte. Starałam się nimi ruszać, ale wąskie noski kozaków skutecznie to uniemożliwiały. – Czy od zaginięcia nie powinny minąć przynajmniej dwadzieścia cztery godziny? – Kuba chyba wciąż się wahał. Dodał, że lepiej najpierw sprawdzić wszystkie szpitale, ale Bartek powiedział, że policja ma obowiązek przyjąć zgłoszenie od razu. Jakub w końcu przyznał mu rację i zawróciliśmy, wjeżdżając w wąską cichą uliczkę, na której końcu stał niski, otynkowany na szaro budynek komisariatu. Na chodniku pod jedną z pobliskich kamienic kręciła się roześmiana grupka młodzieży w kolorowych czapkach. Pomimo siarczystego mrozu jeden z chłopaków siedział na krawężniku, paląc papierosa. Ktoś coś powiedział i młodzi wybuchnęli głośnym śmiechem. Pomyślałam, że wszystko bym dała, żeby jeszcze raz poczuć taką beztroskę, i w oczach zakręciły mi się łzy. Kiedy Kuba poszedł zgłosić zaginięcie żony, wysiadłam z samochodu i ruszyłam w stronę roześmianej grupki. – Odstąpisz mi fajkę? – zapytałam najwyższego chłopaka. – Jeśli ładnie poprosisz. – Wyszczerzył się w szerokim uśmiechu, dodając, że nie ma nic za darmo. – To jak będzie, kotku? – zapytał, podchodząc bliżej. Zajeżdżało mu z ust przetrawioną wódką. Podszedł zdecydowanie zbyt blisko, niemal naparł na mnie ciałem. Obróciłam się bez słowa, szybkim krokiem wracając w stronę samochodu. Młodzi wydali z siebie przeciągłe „Buuu”, najwyraźniej wyrażając podszytą rozbawieniem dezaprobatę. Zamknęłam za sobą drzwiczki do dżipa i wygrzebałam ze schowka paczkę truskawkowych gum. – Czego od nich chciałaś? – zapytał Bartek, odrywając wzrok od wyświetlacza swojej nokii. – Kuba wraca – powiedziałam, ignorując jego pytanie. Szwagier ze ściągniętą, poszarzałą twarzą wsiadł do samochodu i przez dłuższą chwilę milczał. W końcu powiedział, że policja przyjęła zgłoszenie i niedługo będzie u nich w mieszkaniu. – Będą chcieli przejrzeć jej rzeczy, laptop, telefon – mruknął Kuba, chowając do schowka otrzymane na komendzie zaświadczenie. – I tyle? – zapytałam, nawet nie ukrywając rozczarowania. Miałam raczej mgliste pojęcie o tym, jak szuka się ludzi, którzy przepadli bez śladu. Na co dzień bałam się nawet pomyśleć o tym, że ktoś bliski może tak po prostu zniknąć. Ale teraz, kiedy Monika przepadła, chciałabym poruszyć niebo i ziemię, zajrzeć w każde miejsce, dotrzeć do każdego człowieka, który

mógłby w tej sprawie coś zrobić! – Nie będą jej szukać policjanci z wyszkolonymi psami, nie użyją śmigłowca?! Podobno mają kamery termowizyjne, sprzęt, możliwości… I nikt nawet nie kiwnie palcem?! – wybuchnęłam. – Uspokój się – poprosił Kuba. – Muszę wracać do mieszkania, policja ma tam być za jakieś pół godziny. I nie masz racji: będą jej szukać. Powiedziałem im, że jest podejrzenie… – Szwagier przerwał w pół zdania, walcząc z łamiącym się głosem. – Powiedziałem, że Monika mogła chcieć popełnić samobójstwo. – Co? – wyjąkałam kompletnie osłupiała. Szumiało mi w głowie, przed oczami latały jakieś czerwone plamy. Zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, o czym on mówi. Czułam się tak, jakby wszyscy dookoła kompletnie poszaleli! – Monika nie miała skłonności samobójczych! Nigdy by nie… – Pół roku temu Monika poroniła – wszedł mi w słowo szwagier. – Dwa miesiące po stracie dziecka usiłowała się zabić. Gdybym nie wrócił do mieszkania po dokumenty i nie znalazł jej spanikowanej po zażyciu opakowania tabletek… Gdybym jej nie znalazł… Kurwa mać! – warknął Kuba, waląc pięścią w deskę rozdzielczą. – Nie rozumiem… O czym ty mówisz? To bez sensu – powtarzałam osłupiała. Wbiłam sobie paznokcie w dłonie, żeby nie krzyczeć. – Czego ty, kurwa, nie rozumiesz?! Monika próbowała się zabić i tylko fart chciał, że ją znalazłem! Część wyrzygała od razu, resztę załatwili lekarze! – Kuba stracił panowanie nad sobą. Skuliłam się na tylnym siedzeniu. Świadomość, że w ogóle nie znałam własnej siostry, była boleśniejsza, niż kiedykolwiek mogłabym to sobie wyobrazić. Monika była w ciąży?! Poroniła i nie powiedziała nam nawet słowa?! Ani mamie, ani mnie?! A potem nałykała się jakichś tabletek?! Była w szpitalu, chciała ze sobą skończyć, a my nic nie wiedzieliśmy? Nic?! – Powinieneś nam o tym powiedzieć! – krzyknęłam. – Mieliśmy prawo wiedzieć! Mieliśmy prawo, słyszysz?! – Twoja matka była świeżo po operacji, pamiętasz?! Jak miałem jej to powiedzieć?! Monika błagała mnie, żebym milczał, zgodziła się na terapię. Od paru miesięcy chodziła do psychiatry, świetnego lekarza. Brała leki antydepresyjne, wydawało się, że wszystko jest w porządku. – Wydawało ci się, tak?! – wrzasnęłam. – Ty dupku, nigdy ci tego nie wybaczę! Rozpłakałam się. – Chciałem was chronić. Jest moją żoną, zdecydowałem, że potrafię się nią zająć – powiedział cicho Kuba. – I moją siostrą! Miałam prawo wiedzieć! – upierałam się. – Nie powiedziała ci. To była jej decyzja. Może powinnaś ją uszanować? – Magda, ona nie była gotowa, żeby o tym z wami rozmawiać! Zrozum ją, przynajmniej się postaraj. – Może jeśli przeszukają jej rzeczy, coś znajdą? Musi być jakiś ślad, jakaś nadzieja – wtrącił cicho Bartek. – Myślisz, że ja nie szukałem?! – prychnął Kuba. – Laptop, notes, torebka, komórka! Czego się spodziewasz?! Esemesów od tajemniczego wielbiciela, pogróżek od jakiegoś wariata?! Nic tam nie ma, człowieku… Moja żona wróciła wczoraj z pracy do domu, chwilę później wyszła z kluczami i portfelem w kieszeni, a potem ślad po niej zaginął. Przepadła jak kamień w wodę. Obdzwoniłem wszystkich

naszych znajomych, przepytałem sąsiadów, a nawet sprzedawców z pobliskich sklepów. Nikt jej nie widział, nikt nic nie wie – dodał. A potem ukrył twarz w dłoniach i zaczął rozdzierająco szlochać. Pomyślałam wtedy, że niewiele jest bardziej poruszających widoków niż widok płaczącego mężczyzny. Wyciągnęłam rękę, chcąc pogłaskać go po głowie, jednak w ostatnim momencie zrezygnowałam, ten gest wydał mi się zbyt intymny, za bardzo poufały. Jakub wysiadł z samochodu na mróz i z furią kopnął w stojący obok śmietnik, który przechylił się, tracąc część swojej zawartości. – Jedźmy do nas – powiedział chwilę później, zatrzaskując drzwi od strony kierowcy. Po łzach nie było już nawet śladu – teraz na jego twarzy gościło złowrogie zacięcie, zupełnie jakby wyrzucił z siebie wszystkie rozchwiane emocje, dopuszczając jedynie to, co racjonalne, skuteczne i potrzebne. Kiedy weszliśmy do ich mieszkania, Kuba odłożył klucze do okrągłej, glinianej miski w przedpokoju, kilkakrotnie zawołał Monikę po imieniu. Ciszę, która nam odpowiedziała, przerwał czyjś głośny śmiech na klatce schodowej, brzęk tłuczonego szkła i soczyste przekleństwo. – Nie wróciła – powiedział Kuba zawiedzionym tonem czterolatka, który wraca z przedszkola i zdaje sobie sprawę, że mamy nie ma w domu… Przez chwilę milczeliśmy, nagle przyszło mi coś do głowy. – Skoro wiedziałeś, że Monika jest w takim marnym stanie psychicznym, czemu wcześniej nie zawiadomiłeś policji? Podejrzewałeś, że mogła chcieć się zabić i milczałeś?! – krzyknęłam, oskarżycielsko celując w Kubę palcem wskazującym. – Widziałem ją rano, była w rewelacyjnym nastroju! Zrobiła mi kawę, opowiedziała o nowych sąsiadach. Zjedliśmy razem śniadanie, żartowała, siedziała mi na kolanach. Po południu zadzwoniła, żebym dokupił puszkę ananasa do sałatki. Myślisz, że ktoś, kto planuje swoją śmierć, może jednocześnie myśleć o pieprzonej sałatce?! Magda, widziałem ją rano i uważnie jej się przypatrywałem przez ostatnie tygodnie! Nie ma mowy, żeby chciała odebrać sobie życie! Powiedziałem policji o jej próbie samobójczej, by potraktowali jej sprawę poważnie, ale nie uwierzę, że o to tutaj chodzi! Cholera, planowaliśmy wypad na narty, malowanie sypialni, naszą kolejną rocznicę! Chciała jechać do Wenecji i obiecałem, że ją tam zabiorę! Myślisz, że mimo to mogłaby… Że mogłaby znowu coś zażyć i zostawić mnie tutaj? Uwierzyła, że jeszcze będziemy mieć dziecko, była dobrej myśli! Kobiety przechodzą czasem nawet kilka poronień, zanim w końcu zostają matkami, wiedziała o tym! Przecież to bez sensu, przecież mnie kochała… – Kochała nas wszystkich. Co nie znaczy, że nie mogła być zagrożeniem dla siebie samej – powiedziałam bliska łez. – Więc winisz mnie? Tak jest najłatwiej, prawda? – Kuba spojrzał mi prosto w twarz. Z jego ciemnych oczu wyzierały ból, niedowierzanie i strach. – Nie wiem – ucięłam, ruszając w stronę jednego z pokoi, który zamierzałam przeszukać. Moja siostra zawsze marzyła o przestronnej garderobie i w końcu się doczekała. Cały najmniejszy pokój w ich nowym mieszkaniu zajmowały szafy wnękowe i komody, do granic możliwości wypchane rzeczami. Miałam migrenę i piekły mnie oczy, ale zajęcie czymś rąk było wybawieniem dla głowy udręczonej coraz bardziej ponurymi wizjami. Pomyślałam, że zanim przyjedzie policja, przejrzę chociaż wszystkie kieszenie i kilka szuflad. Przeczesywałam rzeczy siostry dokładnie i metodycznie, starając się nie myśleć o tym, że Monika może już nigdy nie włożyć tych ciuchów, które lubiła. Wspomnienia były tak bolesne, że aż zapierało mi dech. W jednej z komód znalazłam łańcuszek, który tata kupił jej w Darłówku, w innej srebrną bransoletkę wysadzaną turkusami, którą razem upolowałyśmy w Chorwacji po naprawdę

śmiesznej cenie. Świetnie pamiętam tamten sierpień, chociaż minęło już ładnych kilka lat. Monika – opalona na heban i roześmiana – strzelała oczami w stronę Tomasso, przystojnego młodego Włocha z pobliskiego namiotu, ja – wtedy jeszcze niepełnoletnia – całe lato błagałam rodziców, żeby czasem pozwolili mi napić się odrobinę piwa do pizzy. To były nasze ostatnie rodzinne wakacje – rok później Monika poznała Kubę i to z nim zaczęła wyjeżdżać latem, ja zajęłam się swoim życiem, imprezując z przyjaciółmi z liceum i z nimi planując wszelkie wyjazdy. Rodzice – zapaleni fani karawaningu – jeszcze kilkakrotnie usiłowali gdzieś nas wyciągnąć, ale obie stanowczo odmawiałyśmy. Ja w tamtym czasie jeździłam zazwyczaj na obozy żeglarskie, Monika najchętniej wybierała się z Kubą w Bieszczady. W końcu zniechęcony naszą postawą tato sprzedał przyczepę kempingową, a kolejnego lata zabrał mamę do pensjonatu w Międzyzdrojach. Wspólne wakacyjne włóczęgi po Europie stały się dla mnie jedynie wspomnieniem radosnego dzieciństwa. – Znalazłaś coś? – głos szwagra wyrwał mnie z zamyślenia. – Nic – powiedziałam, odkładając do szuflady trzymaną w ręku bransoletkę. – Przepatrzyłem albumy ze zdjęciami, przejrzałem wszystko, co Monika trzyma w laptopie. Też nic – powiedział cicho Kuba, dodając, że zaparzy nam kawy. Do przyjazdu policji grzebałam w kieszeniach ubrań siostry, ale oprócz kilku zmiętych paragonów ze sklepów Carrefour i paru niepotrzebnych drobiazgów, takich jak oderwane guziki i miętowe cukierki, nie znalazłam niczego. Przeczesując szuflady, też nie odkryłam żadnych rewelacji. Stare ołówki proszące się o zatemperowanie, kolorowe gumki frotki do włosów, zużyte karty doładowania Orange, jakieś codzienne drobiazgi i mały, zrobiony z modeliny motyl, którego podarowałam Monice jeszcze w podstawówce. Nie miałam pojęcia, że siostra wciąż go ma… Kawa była przesłodzona i gorąca, ale i tak łapczywie ją wypiłam, boleśnie parząc sobie język. Przeszliśmy do salonu, w którym Bartek ślęczał nad laptopem i szukał czegoś w sieci. Usiadłam na sofie. Na przeciwległej ścianie wisiała powiększona ślubna fotografia Kuby i Moniki, na której moja siostra z promiennym uśmiechem wpatruje się w swojego świeżo poślubionego męża. Na myśl o tym, że może już nigdy nie zobaczę tego uśmiechu, wybuchnęłam płaczem. Bartek odłożył trzymany na kolanach laptop i usiadł obok. Objął mnie i tulił, dopóki nie uspokoiłam się na tyle, żeby zapytać stojącego przy oknie szwagra, co dalej. Wstając, potrąciłam filiżankę z resztką kawy, która wylała się na jasnobeżowy dywan, zostawiając na nim brzydki, mulisty ślad. – Co teraz? – zapytałam ponownie, starając się zetrzeć plamę wyjętą z kieszeni chusteczką. – Zostaw, później się sprzątnie – mruknął Kuba, dodając, że w końcu musimy jechać do moich rodziców. – Twoja matka dzwoniła do mnie wczoraj trzy razy. Musiałem skłamać, że wszystko jest okay, musiałem powiedzieć, że Monika pojechała do znajomych i zapomniała telefonu! Wiesz, jak się czułem?! Zrobiło mi się niedobrze, w gardle poczułam ohydny posmak żółci. Siedziałam, walcząc z zawrotami głowy, w końcu zmusiłam się, żeby wstać i wziąć od Kuby kurtkę, którą mi podał. Dwie wypite na czczo kawy spowodowały tępy ból żołądka, ale najgorszy był ucisk w gardle. Narastał z minuty na minutę i chwilami miałam wrażenie, że zaraz zwyczajnie się uduszę. Jakby ściśnięte we mnie, kłębiące się emocje szukały drogi ujścia, nie zważając na to, że wcale nie chcę ich wypuszczać, że nawet jeszcze ich nie poukładałam… W końcu przyjechała policja. – Jedźcie do rodziców sami, ja muszę zostać – mruknął Kuba, ruchem głowy wskazując dwóch młodych policjantów przeszukujących laptop mojej siostry. To przerażające, pomyślałam. Wiedziałam, że to wszystko dla dobra Moniki, ale na myśl o tych ludziach zaglądających w każdy zakamarek jej życia, grzebiących w jej szafach i szufladach znowu

poczułam mdłości. Przejrzą jej bieliznę? Prywatne zapiski, zdjęcia, notesy? Szafkę z lekami? Sypialnię? Czy trzyma tam coś żenująco intymnego? Napoczęte tampaksy? Gigantyczny różowy wibrator z przezroczystego plastiku? Pamiętnik? Nie, pamiętnika na pewno nie pisała. Nawet w liceum śmieszyły ją takie infantylne pomysły, jednak cała reszta… Na myśl o intruzach buszujących w rzeczach Moniki znowu zachciało mi się płakać. Szwagier ujął moją twarz w dłonie. – Musicie powiedzieć rodzicom, Magda. Nie rozumiesz? – zapytał jakimś nieswoim, zbyt delikatnym tonem. – Jedźmy – powiedziałam, wkładając kurtkę. Wyszliśmy z Bartkiem na zewnątrz. Ostre, mroźne powietrze aż kłuło w płucach. W pośpiechu nie zabrałam rękawiczek ani szalika, zapomniałam nawet kolorowej czapki z pomponami, którą zazwyczaj noszę. Zadrżałam z zimna, wsunęłam ręce do kieszeni, ale zaraz je wyjęłam. Monika też mogła teraz gdzieś marznąć. Czy mam prawo się nad sobą rozczulać? – pomyślałam, ruszając w stronę przystanku. Oblodzony chodnik był zdradziecko śliski – chwyciłam Bartka za rękę i szłam, uważnie patrząc pod nogi. – Wezwę taryfę – powiedział Bartek, wyjmując z kieszeni komórkę. Może wszystko wyglądałoby lepiej, gdyby było lato? Gdyby teraz zamiast tego mroźnego, ciemnego poranka – wstawał właśnie letni, słoneczny dzień? – przyszła mi do głowy idiotyczna myśl i natychmiast zaśmiałam się głośno, chrapliwie. Czy kompletnie mi odbiło?! Jakie to ma znaczenie? Monika przepadła! Co za różnica czy w słońcu, czy w ciemnościach? Bartek objął mnie mocno i tulił, dopóki nie nadjechał czerwony mercedes z logo korporacji taksówkowej na drzwiach. Wsiadając do samochodu, pomyślałam, że troskliwość Bartka zaczyna mnie drażnić. Znaliśmy się dopiero cztery miesiące. Myślałam, że jest dla mnie wszystkim, że go kocham i pragnę z nim być, ale teraz, kiedy naszą rodzinę dotknęła taka tragedia, jego obecność wydała mi się nie na miejscu. Przecież on nawet nie zna Moniki. Widział ją może trzy razy przy okazji paru pompatycznych rodzinnych uroczystości. – Pojadę tam sama – powiedziałam nagle, dodając, żeby wracał do naszego mieszkania i zajął się drukowaniem plakatów z zawiadomieniem o zaginięciu. – Jesteś pewna? – zapytał. Byłam. Wsiadając do taryfy, pomyślałam, że Bartek wygląda tak, jakby mu ulżyło, ale nie zastanawiałam się nad tym długo. W końcu, jakie to miało znaczenie?

Należąca do moich rodziców połówka bliźniaka z późnych lat siedemdziesiątych stała na samym końcu cichej, wąskiej uliczki. Za domem były już tylko rozległe zielone tereny – w tym park z opuszczonym, na wpół zrujnowanym dworkiem, gdzie kiedyś mieścił się szpital psychiatryczny. Kilkaset metrów dalej znajdowało się odgrodzone wysoką siatką wyrobisko, w którym – pomimo zakazów – okoliczne dzieciaki uwielbiały się kąpać. Siatka ciągle była niszczona i mimo kilku tragicznych przypadków utonięć okolica jeziorka wciąż cieszyła się dużą popularnością. Wysiadłam z taksówki, pchnęłam skrzypiącą furtkę i z bijącym sercem weszłam do ogrodu rodziców. Wyprowadziłam się do Bartka niecały miesiąc wcześniej i wciąż nosiłam przy sobie trzy klucze na infantylnej pluszowej zawieszce w kształcie banana. Zanim wsunęłam klucz do górnego zamka, wzięłam głęboki oddech. Jak mam im to powiedzieć? – głowiłam się, otwierając drzwi. W środku było zaskakująco chłodno. Pewnie tata przykręcił na noc ogrzewanie, pomyślałam. W przedpokoju pachniało pastą do podłóg i mieszanką potpourri, którą mama trzymała w kryształowym wazoniku na komodzie. Przystanęłam, zastanawiając się, czy rodzice jeszcze śpią, i wtedy z kuchni dobiegł mnie głośny, irytująco sztuczny śmiech ciotki Renaty, siostry mamy. Szlag! Tylko tej wiedźmy tu teraz potrzeba, skrzywiłam się, ruszając w stronę jasnej przestronnej kuchni, która od lat stanowiła centrum rodzinnego dowodzenia. Głos ciotki, doniosły i irytująco wysoki, niósł się po domu dźwięcznie i wyraźnie. – Powiedziałam tej bidulce, że szanse na dogadanie się zodiakalnego Raka z zodiakalnym Strzelcem są mniej więcej takie jak na szóstkę w lotto za pierwszym skreśleniem, ale nie chciała słuchać! Świata poza tym facetem nie widzi, więc co ja się będę wtrącać? Tak czy inaczej… Weszłam do kuchni. Ciotka na mój widok przerwała w pół zdania. Zaraz potem, śmiesznie przerysowanym gestem otworzyła ramiona, gruchając, że przyszła jej ulubiona siostrzenica. Mama odstawiła trzymaną w ręku salaterkę, posyłając mi czujne spojrzenie. Jedno z tych, jakimi lustrowała mnie w licealnych czasach, kiedy podejrzewała, że paliłam zioło albo piłam coś mocniejszego niż karmelowe piwo. Mustafa, stary schorowany bernardyn rodziców, podniósł się ociężale i przydreptał do mnie. Trącił mnie mokrym nosem w rękę, żeby chwilę później wrócić do kąta, w którym zazwyczaj leżał. – Nie powinnaś teraz odsypiać sylwestra? – zainteresowała się ciotka, dodając, że w moim wieku balowała zazwyczaj do południa następnego dnia. – Ach, stare dobre czasy – westchnęła, zapalając cienkiego papierosa. – Nie pal tutaj, ciociu – burknęłam, ruszając w stronę mamy. Trzęsły mi się kolana, w głowie łomotało tysiące kowalskich młotów. – Mamo… – zaczęłam cicho, usiłując zebrać się na odwagę, wyrzucić to z siebie, wypłakać… Przytuliła mnie, głaszcząc po głowie, co kompletnie mnie rozwaliło. Nagle poczułam się jak ośmiolatka wierząca w to, że rodzice mogą rozwiązać każdy problem. Miałam ochotę wejść pod kuchenny stół – ten sam, pod którym bawiłam się jako dzieciak – i schować się tam przed całym światem. Zrobiłam krok w tył. Twarz mamy stężała – chyba od razu wyczuła, że mam jej do powiedzenia coś złego. – Była u was Monika? – zapytałam. Nie potrafiłam powiedzieć prosto z mostu tego, z czym do nich przyjechałam… – Kiedy? Przecież wczoraj Kuba mi powiedział, że już wszystko w porządku – zdziwiła się mama.

– A co ty tu właściwie robisz przed siódmą rano? – ciotka wtrąciła swoje trzy grosze, nawet nie zauważając, że coś się stało. – Nie powinnaś spać teraz razem z tym twoim przystojniaczkiem? Jak mu tam? Bartek? Pamiętam, że jest spod Barana, wspaniały znak! Męski, waleczny! Mój pierwszy mąż był zodiakalnym Baranem, Boże jedyny, co to był za mężczyzna! – Ciotka z błogością zaciągnęła się dymem, mierząc mnie taksującym spojrzeniem. Poczułam, że wściekłość rośnie gdzieś w dole mojego brzucha i podchodzi coraz wyżej. Odbiera oddech, zaciska żelazną pięść na gardle. – Ciociu, daj nam chwilę. Chcę porozmawiać z mamą na osobności – wycedziłam. Chwilę, kurwa, spokoju od tego twojego jazgotu! – pomyślałam, ciężko opadając na kuchenny taboret. Uraziłam ją do żywego. Prychnęła, mrużąc oczy. Przypominała rozwścieczoną kocicę szykującą się z pazurami do ataku. Przez chwilę wyglądała tak, jakby chciała zaprotestować i zostać, w końcu jednak wyszła z kuchni, ciągnąc za sobą smugę piżmowych perfum i woń papierosowego dymu. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć, mamo… – Rozpłakałam się. Mama pobladła w jednej sekundzie, zupełnie jakby cała krew odpłynęła jej z twarzy. – Monika nie wróciła na noc do domu, nie wiemy, gdzie jest. Kuba przed chwilą dzwonił; policja zaczęła już przeszukiwać teren na ich osiedlu, przepytywać ludzi… Nie płacz, mamo. Ona się odnajdzie. – Rozszlochałam się na całego. Chciałam utulić mamę, dodać jej otuchy, obiecać, że wszystko będzie dobrze, ale przecież sama w to nie wierzyłam… Tato zszedł na dół rozespany, w mocno spranej flanelowej piżamie. – Renatę słychać pewnie na drugim końcu miasta – mruknął, podchodząc do dzbanka ze świeżo zaparzoną kawą. Sięgnął po filiżankę i dopiero wtedy spojrzał na mamę. Siedziała za stołem, naprzeciwko mnie, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Nie płakała, zdawało się, że nawet nie oddycha. Patrzyła gdzieś ponad moją głową, mnąc w dłoniach chusteczkę. Nagle w jednej sekundzie zerwała się na równe nogi, krzycząc, że powinniśmy zacząć szukać na własną rękę. – Monisia nie wróciła na noc – wyjaśniła oniemiałemu ojcu. – Mam nadzieję, że tylko pokłócili się z Kubą i śpi u jakiejś koleżanki. Wiesz, że to nieprawda, mamo! – chciałam krzyknąć, ale nie miałam serca. Tato – ze świeżo zdiagnozowaną arytmią, cukrzycą i stałymi problemami ze zdrowiem musi mieć czas, żeby spokojnie to przyswoić, zdecydowałam. Zostawiłam ich samych w kuchni i poszłam na górę. Pokój, w którym siostra mieszkała w dzieciństwie, był duży i słoneczny. Położone od południowej strony okna wpuszczały mnóstwo światła, teraz jednak – w ten zimowy ranek – pierwsze piętro domu tonęło w ciemnościach. Zapaliłam lampę, wchodząc do środka. Przypomniała mi się Monika siedząca za swoim biurkiem. „Zjeżdżaj, mam gościa!” – warczała na mnie czasem, kiedy odwiedzała ją jakaś koleżanka. Podeszłam do łóżka – rodzice od czasu naszej wyprowadzki nie zmienili tu niczego. Zielona, włochata kapa była wciąż ta sama i tapeta w różyczki, i lampa ze śmiesznie kraciastym abażurem… Nawet pluszowy misiek Moniki tkwił samotnie w fotelu, smutny i zapomniany. Przysiadłam na brzegu łóżka siostry i przymknęłam oczy. Wyobraziłam sobie Monikę wchodzącą do pokoju, a potem wtuliłam się w ozdobną, wyhaftowaną przez babcię poduszkę. Komórka zadźwięczała mi w kieszeni, kiedy przeglądałam jedną z szuflad w jej starym pamiętającym jeszcze czasy podstawówki biurku.

Dzwonił Kuba. Na widok jego numeru na wyświetlaczu serce podeszło mi do gardła… – Znaleźli ją? – zapytałam, natychmiast zdając sobie sprawę, jak źle to zabrzmiało. Czemu nie zapytałam, czy się znalazła? – pomyślałam. Przecież to „znaleźli ją” sugerowało, że… W myślach zobaczyłam bezwładne, podobne do porzuconej przez znudzone dziecko szmacianej lalki, ciało siostry i zabrakło mi tchu. – Nie – powiedział Kuba. – Ale natrafili na pierwszy ślad. Kamera monitorująca stację benzynową w pobliżu naszego bloku złapała Monikę. Wygląda na to, że weszła na chwilę do środka, kupiła gorzką czekoladę i kupon lotto, a potem ruszyła w stronę krańca osiedla. – Tam, gdzie kończą się domki i biegnie droga do Warszawy? – zapytałam, kompletnie zdezorientowana. – Po co by szła w tamtą stronę, piechotą, w taki mróz? Samochód stał pod blokiem, gdyby chciała coś załatwić, to przecież… – Magda, wiem tyle co ty! – warknął Kuba, dodając, że na razie nic więcej nie jest jasne. – Policjanci przeszukują teren, przepytują ludzi. Pomagają im strażacy, straż miejska, taksówkarze. Za godzinę lub dwie poproszę o pomoc sąsiadów, ale na razie muszę być w mieszkaniu. Monika może zadzwonić pod domowy numer, ktoś może się odezwać… – Ktoś? – zapytałam, ale szwagier nie odpowiedział. – Trzymaj się, mała – rzucił tylko i przerwał połączenie. Przez następny kwadrans siedziałam na łóżku siostry, starając się przetrawić wszystko to, co się stało. Wiedziałam, że Monika była z Kubą szczęśliwa – co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Poznali się kilka lat wcześniej podczas jednego z koncertów w plenerze, zakochali się w sobie już tamtej nocy. Przed nim był jeszcze rozwód – jego żona robiła problemy, nie chciała iść na żadne ustępstwa, ale Moniki nic nie mogło wtedy zniechęcić. Powiedział jej, że od dłuższego czasu nic go z żoną nie łączy, a ona mu uwierzyła. Nie czuła się winna, uparcie nam powtarzała, że nie rozbiła jego małżeństwa. Po prostu się poznali – ona wolna, on na życiowym zakręcie… Pamiętam, że początkowo rodzice nie byli zachwyceni – marzył im się inny zięć. Kawaler, bez tak zwanych przejść. Jednak z czasem zaakceptowali Kubę – być może po prostu dostrzegli szczęście w oczach starszej córki. Bo Monika była z nim szczęśliwa. Od samego początku byli z Jakubem nierozłączni – kochali te same filmy, tę samą muzykę, kuchnię. Oboje mieli dobrą pracę, powodziło się im. Dostali kredyt na mieszkanie, planowali dziecko – tyle wiedziałam na pewno. Reszta stawała się coraz bardziej niepewna – mętna jak mulista woda na dnie stawu. Poronienie, próba samobójcza, godziny spędzane u psychiatry, o tym wszystkim ani ja, ani rodzice nie mieliśmy zielonego pojęcia… Kochałam Monikę, zawsze była moim ideałem. Niedoścignionym, prawdę mówiąc, jak większość idealnych starszych sióstr. Czy kiedykolwiek jednak byłyśmy ze sobą naprawdę blisko? Zdałam sobie sprawę, że osiem lat różnicy może stanowić przepaść, nie miałam jednak pojęcia, że życie siostry ostatnio aż tak się skomplikowało. Siedziałam, myśląc, gdzie mogła się podziać, i stało się jasne, że nie mam nawet cienia pomysłu, w którym miejscu powinniśmy zacząć jej szukać. – Jak myślisz, Madziu, co się stało? – Mama pojawiła się w pokoju z tacą posypanych cukrem pudrem orzechowych ciasteczek i kubkiem kawy dla mnie. – Wiem, że jesteś zdenerwowana, ale coś powinnaś zjeść. – Położyła tacę na krześle obok łóżka i usiadła przy mnie. Twarz miała bladą i ściągniętą, jednak już nie płakała. Widziałam, że stara się trzymać – dla mnie, dla taty, i to poruszyło mnie jeszcze bardziej. – Zjedz coś, córciu. Przecież widzę, że padasz ze zmęczenia – poprosiła tym swoim matczynym tonem, który zazwyczaj mnie drażnił, ale teraz zwyczajnie rozczulił. Sięgnęłam po ciastko i automatycznie odgryzłam kęs, który ledwo udało mi się przełknąć.

– Czemu nie wierzysz w to, że się z Kubą pokłócili? Wkurzyła się na niego, wyszła, zapomniała telefonu… – Zapomniała też torebki, kosmetyków, samochodu… Mamo, naprawdę uważasz, że tak mogło być?! – krzyknęłam. – Zresztą, pomijając wszystko inne, przecież widziałam Kubę tej nocy! Jest załamany, mamo! Nikt nie potrafiłby aż tak dobrze grać, nawet cholerny Al Pacino! – Więc gdzie ona może być? – zapytała mama łamiącym się głosem. Bałam się, że znowu zacznie płakać. W dzieciństwie czułam się bezradna wobec rodzicielskich łez i, jak się okazało, jeszcze z tego nie wyrosłam… – Znajdziemy ją na pewno w jakimś szpitalu. Może zasłabła, upadła, ktoś wezwał karetkę… Pamiętasz, jak zemdlała kiedyś w liceum, tuż przed maturą? Tak się wtedy z tatą o nią baliście, a to była tylko silna anemia… – I ty to pamiętasz? Miałaś jakieś dziesięć lat, żyłaś w swoim własnym świecie – zdziwiła się mama. Nie odpowiedziałam i przez chwilę siedziałyśmy w całkowitym milczeniu. Kiedy mama wybuchnęła nagłym, rozdzierającym szlochem, przytuliłam ją, powtarzając, że wszystko będzie dobrze. – Na pewno zemdlała, tak właśnie musiało być! – powiedziałam z naciskiem. – Ze szpitala już by się pewnie odezwali. Zresztą podobno sprawdziliście wszystkie? – wyszeptała mama. – Sprawdziliśmy i co z tego?! Może na którejś izbie przyjęć mają bałagan? Może pomylili pacjentów, karty czy diabli wiedzą co?! – krzyknęłam. I jakbym chciała przekonać zrozpaczoną matkę, że naprawdę w to wierzę, z udawanym apetytem zjadłam jeszcze dwa ciastka, popijając je kawą. – Gdzie tato? – zapytałam w końcu, podchodząc do okna. – Z Renatą w kuchni. Chyba szukają czegoś w internecie – odpowiedziała mama, przestawiając jedną z porcelanowych balerin na regale siostry. W końcu wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Siedziałam niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, chwilę później położyłam się na łóżku siostry, zmuszając się do myślenia. Analizowałam we wspomnieniach wszystkie ostatnie rozmowy z Moniką, jej esemesy, e-maile do mnie, aluzje i żarciki, jednak chociaż we wszystkim doszukiwałam się ukrytego znaczenia, nie znalazłam dosłownie nic. Nic nie wskazywało na to, że Monika była w gorszej formie psychicznej, a przynajmniej nic, o czym ostatnio nam wszystkim mówiła… Więc albo po mistrzowsku kłamała, udając, że wszystko z nią jest okay, albo do jej zaginięcia przyczyniły się osoby trzecie. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Godzinę później włożyłam wygodniejsze buty, które znalazłam w moim dawnym pokoju, i wyszłam na miasto szukać siostry. Co chwila sprawdzałam mój telefon, mając nadzieję, że Kuba da mi znać, jak mają się sprawy, ale szwagier milczał. Nie licząc jednego lakonicznego esemesa, w którym poinformował mnie, że Monika wciąż nie wróciła, nie działo się nic. Chodziłam po zaśnieżonych ulicach, wypatrując siostry wśród roześmianych noworocznych tłumów, jednak nie było jej nigdzie, a czas uciekał. Rodzice szukali na własną rękę, krążąc samochodem po mieście, Kuba czekał w mieszkaniu, Bartek przygotowywał kolejne plakaty z informacją o zaginięciu mojej siostry. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, miałam jednak przerażające wrażenie, że to było wciąż za mało.

Na ćwiczenia z paleografii łacińskiej dotarłam spóźniona. Usiadłam z tyłu, gorączkowo usiłując znaleźć w plecaku jakikolwiek długopis. Prowadzący posłał mi poirytowane spojrzenie; odetchnęłam z ulgą. Nie wiedzą! – pomyślałam i ta myśl, której kurczowo się uczepiłam, pozwoliła mi przetrwać zajęcia. Nie zniosłabym litości ani tych podszytych niezdrową ciekawością spojrzeń, jakie posyłali mi ludzie, kiedy rozwieszałam na osiedlu plakaty z informacją o zaginięciu Moniki. Przerwę między ćwiczeniami samotnie spędziłam w bufecie. Zdałam sobie sprawę, że nic nie jadłam od wczorajszej kolacji i chociaż nie byłam głodna, wmusiłam w siebie polaną jogurtowym dressingiem sałatkę i kawałek precla z sezamem. Wracając do sali, w której mieliśmy filozofię, wpadłam na Jagodę, koleżankę z grupy. Miała na sobie kwiecistą sukienkę w stylu retro, glany, czarne, siatkowe pończochy i pomarańczowo-zielone pasemka w jasnych włosach. Pomyślałam, że wygląda jak stetryczała papuga na antydepresyjnych pigułach. Było w niej coś sztucznego, coś, co śmieszyło i jednocześnie irytowało. – Magda, gdzieś ty ostatnimi czasy przepadła? Złapałaś grypę? – zapytała, dodając, że w sobotę jest impreza. – Nowy facet Miry gra w Darkness koncert ze swoją kapelą, później jedziemy do Bogusia na chatę. Będziesz? – dopytywała się, przy okazji uważnie mnie obserwując. Ona wie! – pomyślałam. Serce podeszło mi do gardła, trzęsły mi się ręce. Mijając ją w drzwiach, skłamałam, że mam już inne plany. Nawet nie kryła, że ją uraziłam. Śmieszne, pomyślałam. Skoro wie, co się stało, powinna reagować zupełnie inaczej. Złapała mnie za rękę, pytając, o co się na nią obraziłam. Przygryzłam wargi, żeby nie odwarknąć jej czegoś, czego bym później żałowała. – Pogadamy kiedy indziej, okay? – rzuciłam, wysilając się na coś, co jedynie przy dużej wyobraźni Jagoda mogła wziąć za uśmiech. – Przepraszam, muszę jeszcze gdzieś zadzwonić – mruknęłam, wchodząc do sali. Prowadząca – młoda, rudawa doktorantka z osobliwą wadą wymowy – zajęła już miejsce za masywnym biurkiem. Usiadłam przy oknie i wyjęłam z plecaka zeszyt z kraciastą okładką. Miałam bardzo nieprzyjemne wrażenie, że magister Batko przygląda mi się znad swoich cudacznych, jakby przeniesionych żywcem z innej epoki okularów. Uniosłam głowę i spojrzałam jej prosto w twarz. Speszyła się i momentalnie opuściła wzrok, udając, że wertuje książkę. Trzęsły jej się ręce, zagryzała wargi. Nie tylko Jagoda wie o wszystkim. Wiedzą już najprawdopodobniej wszyscy! – zrozumiałam w końcu. Zrobiło mi się gorąco, serce zaczęło bić nierównym rytmem. Wyobraziłam sobie, co ta złośliwa ruda wiewióra może teraz myśleć. Że pochodzę z jakiejś szemranej rodziny z problemem alkoholowym? Że działo się u nas coś, co skłoniło moją siostrę do ostatecznego kroku? Że wszyscy jesteśmy winni tej tragedii? A może jest przekonana, że nie powinnam sobie tak tutaj siedzieć, podczas gdy moja siostra… Podczas gdy nikt wciąż nie wie, co się dzieje z Moniką. Do sali weszły ostatnie dwie osoby. Magister Batko sennym głosem poprosiła o zamknięcie drzwi. Obok mnie usiadła wysoka, zazwyczaj irytująco rozgadana dziewczyna, której imienia jakoś nigdy nie udało mi się zapamiętać. Aneta, Anita, Arleta? Spuściłam głowę. Na plecach czułam palący wzrok siedzących za mną chłopaków, dziewczyna z mojej prawej zerkała na mnie raz za razem. Poczułam, że się duszę, że nie wytrzymam w tej sali nawet minuty dłużej. Wstałam. Książki, zeszyt z wymiętymi rogami, jakiś długopis, komórka – wszystko to w jednej chwili wylądowało w moim sfatygowanym granatowym plecaku. – Przepraszam. Przepraszam, sorry – mruczałam, przeciskając się między rzędami w stronę wyjścia.

Dopadłam drzwi w takim tempie, jakbym właśnie się dowiedziała, że ktoś rozpylił w sali śmiertelnego wirusa. Cisza, która panowała, kiedy wychodziłam, aż dzwoniła w uszach, ale nie zamierzałam dłużej o tym myśleć. Nagle uczelnia, egzaminy, wykłady, ćwiczenia i wszystkie te rzeczy, którymi żyłam przez ostatnie dwa i pół roku, stały się nieważne, głupie, obce. Moja siostra być może jest martwa… Kogo w tej sytuacji może obchodzić Horacy czy pieprzony Katullus? Całe moje studia wydały mi się nagle totalnym bezsensem – gramatyka opisowa greki, łacina, filozofia… Archeologia klasyczna i cała masa innych błahostek – komu to, kurwa, potrzebne?! Ruszyłam pustym korytarzem, wiedząc, że już tu nie wrócę. Nie obchodziła mnie ani zbliżająca się sesja, ani moje dawne ambicje. Naprawdę chciałam robić doktorat? Zostać na uczelni, publikować, całymi latami grzebać się w tych wszystkich starożytnych epopejach? I po co? Dla kogo? Dlaczego? Przecież prawdziwe życie toczy się teraz, obok. I to w tym przeklętym prawdziwym życiu moja siostra gdzieś przepadła… Na przystanek dotarłam przemarznięta do szpiku kości i roztrzęsiona. Pod wiatą stały dwie grupki hałaśliwych studentów. Kilku chłopaków znałam z widzenia – byli chyba rok niżej ode mnie. Skuliłam ramiona, podniosłam kołnierz płaszcza i wbiłam wzrok w oblodzone chodnikowe płyty. Tramwaj nie nadjeżdżał, gwar dookoła mnie narastał, a ja marzyłam tylko o jednym. Chciałam zniknąć… Do mieszkania Bartka dotarłam po siedemnastej. Początkowo myślałam, że nie ma go w domu, dopiero kiedy pchnęłam drzwi do pokoju, w którym stał komputer, zobaczyłam go bohatersko walczącego z wirtualnymi zombie. Na uszach miał słuchawki, twarz ponurą i zaciętą. Spojrzałam na monitor. Kiwające się na boki, powolne stwory z tępym wzrokiem i w postrzępionych ubraniach najwyraźniej zmierzały prosto w pułapkę. – Zdychajcie, skurwysyny! – warknął Bartek, posyłając im serię z karabinu. Zobaczył mnie jakąś sekundę później. – Magda! – pospiesznie zerwał z uszu słuchawki, porzucając grę. Wyglądał jak dwunastolatek przyłapany przez wychowawczynię na paleniu papierosa za szkołą. Wiedziałam, że jest rozdarty – z jednej strony chce żyć normalnie, imprezować, kochać się ze mną, bawić, a z drugiej strony przygniata go poczucie winy, wie, że powinien przeżywać ze mną to, co się stało. Tylko że on ledwo Monikę zna. Więc zmusza się, żeby czuć coś, czego tak naprawdę nie czuje. Bo to przecież ja jestem w pewnego rodzaju żałobie, nie on… – Słuchaj, wydrukowałem dodatkowe plakaty, może je rozwiesimy, jak tylko chwilę odpoczniesz? – zapytał. Uśmiechnęłam się, miałam ochotę pogłaskać go po głowie. Wyraźnie chciał się w moich oczach zrehabilitować i świetnie wiedział, od czego zacząć. – Jest jeszcze ta wczorajsza pizza? – zapytałam. Nagle poczułam wściekły głód. Zdjęłam płaszcz, zsunęłam z nóg kozaki i rozpięłam sweter, ruszając w stronę kuchni. – Dzwonił Kuba – powiedział Bartek, podchodząc do stołu. Zamarłam z talerzem w dłoni. – Nie, wciąż nic nie wiadomo – dodał pospiesznie. – Chyba chciał pogadać… Nadzieja odpłynęła tak szybko, jak szybko znikają na chodniku małe, śnieżne gwiazdki przy plusowej temperaturze. Podgrzałam pizzę w piekarniku, ale chociaż wciąż byłam potwornie głodna, potrawa nie miała smaku. Karczochy wydały mi się jakieś rozmokłe, oliwki skurczone, ciasto gumowate. Miałam

wrażenie, że przeżuwam ciepły, okraszony ohydnie ciągnącym się serem kawałek kartonu. – Kuba prosił, żebyś do niego wpadła. Chciał cię chyba o coś zapytać – dodał Bartek, siadając naprzeciwko mnie. – Nie mógł zadzwonić do mnie na komórkę? – zapytałam, bawiąc się trzymanym w ręku widelcem. – Dzwonił, miałaś wyłączony telefon. – Racja – mruknęłam, dodając, że wyłączyłam go przed ćwiczeniami i zapomniałam z powrotem włączyć. – Jechać tam z tobą? – zapytał Bartek, stawiając przede mną kubek z gorącą herbatą. Przez chwilę jego propozycja wydała mi się kusząca, ale szybko pomyślałam, że szwagier może nie być do końca szczery przy Bartku, którego ledwo zna. Zdecydowałam, że pojadę sama. Upiłam kilka łyków przyjemnie ciepłej herbaty, włożyłam do zlewu talerz po pizzy, i chwilę potem pospiesznie wyszłam z domu. Osiedle, na którym jeszcze niedawno mieszkała moja siostra z mężem, jest oddalone od Bartka o jakieś pół godziny spacerkiem. Zdecydowałam, że pójdę pieszo. Prószył drobny śnieg, ale zrobiło się odrobinę cieplej. Mróz zelżał, nadchodziła odwilż. Idąc szerokim chodnikiem wzdłuż ruchliwej dwupasmowej ulicy, zdałam sobie sprawę, że od zaginięcia Moniki minęły już ponad trzy tygodnie… Kuba powitał mnie w rozciągniętym szarym dresie i przydeptanych kapciach, które równie dobrze mógłby nosić jakiś pogrążony w głębokiej depresji emeryt. Jego gęste ciemne włosy – zazwyczaj świetnie przystrzyżone i przeciągnięte odrobiną żelu, były teraz w nieładzie; oczy miał przekrwione, na twarzy kilkudniowy zarost. I chociaż ten jego metr osiemdziesiąt osiem wzrostu zawsze robił na mnie wrażenie – tego popołudnia wydał mi się jakiś niższy, jakby złamany bólem. Skojarzył mi się ze strzaskaną przez piorun wierzbą, którą widziałam w dzieciństwie nieopodal naszego domu. Wciąż byłam na niego wściekła, że zataił przed nami prawdę o poronieniu Moniki, ale na widok jego ściągniętej bólem twarzy cała moja złość wyparowała w jednym momencie. – Wziąłem bezpłatny urlop, ale to chyba nie był dobry pomysł – wyjaśnił mi już w progu. – Snuję się po mieście, wypatruję jej w tłumie albo siedzę tutaj i po raz setny przeszukuję jej rzeczy… Właśnie dlatego zadzwoniłem. Znalazłem coś, na co nie trafiła policja. Zdjęcie. Monika schowała je w książce kucharskiej. Sprytnie. Tam zazwyczaj nie zaglądam. – Skrzywił się. – Wiesz może, co to za koleś? – szczeknął nieprzyjemnym tonem, podając mi kolorową fotografię. – Wiem – uśmiechnęłam się lekko, wpatrując się w zdjęcie. Monika wyglądała na nim tak promiennie… Rozpuszczone włosy w odcieniu piaskowego blondu opadały jej na ramiona, bursztynowa opalenizna efektownie kontrastowała z jasną letnią sukienką. Siedzący obok niej szczupły, roześmiany szatyn lekko nachylał się w jej stronę. Wyglądali na ludzi, którzy świetnie się czują w swoim towarzystwie. – To Wojtek – powiedziałam, oddając szwagrowi fotkę. – Mogę wejść? – zapytałam. Kuba strasznie się zmieszał. Sprawiał wrażenie człowieka, który nagle stracił kontakt z całym światem, któremu grunt usunął się spod nóg. Ale przecież tak właśnie było, prawda? – Daj, powieszę. – Wziął ode mnie płaszcz, dodając, żebym weszła do pokoju. W mieszkaniu było duszno. Uchyliłam okno, notując w pamięci, żeby podlać stojące na parapecie paprotki. Monika zawsze lubiła rośliny, nie chciałam, żeby się zmarnowały. Przecież jeśli wróci do domu i zastanie je uschnięte, będzie miała żal. Jeśli wróci… – myśl szybka jak błyskawica przemknęła mi przez

głowę, zaraz potem nadeszły wyrzuty sumienia. Musisz wierzyć w szczęśliwe zakończenie! – powiedziałam sobie, walcząc z napływającymi do oczu łzami. Dziwne wydawało mi się, że czuję się coraz gorzej i gorzej. Myślałam, że kiedy minie pierwszy szok, uda mi się jakoś dojść do względnej równowagi, ale wyglądało to inaczej – chyba dopiero teraz zaczęło do mnie docierać, że Monika przepadła. Kuba pojawił się w pokoju z talerzem maślanych ciasteczek. Zachichotałam histerycznie. Pomyślałam, że w tej sytuacji opychanie się słodyczami jest równie nie na miejscu, co paradowanie w różowej kiecce na pogrzebie. Kiedy jednak Kuba przysunął w moją stronę talerzyk, prosząc, żebym się częstowała, nie chciałam robić mu przykrości, więc wzięłam jedno ciastko i wsunęłam je sobie do ust. Smakowało równie nieciekawie, co zjedzona na obiad pizza. – Przepraszam za bałagan, nie mam teraz głowy do niczego. – Wzruszył ramionami, usuwając z kanapy jakieś magazyny, albumy ze zdjęciami i dwie zgniecione puszki po coli. – Jakie to ma znaczenie? – Przesunęłam się nieco, moszcząc się wygodniej. – Ten chłopak ze zdjęcia to Wojtek. Poznałyśmy go dwa lata temu na Mazurach. W tamten lipcowy weekend, kiedy wyrwałyśmy się na trzy dni nad wodę. Pracowałeś wtedy nad jakimś projektem, nie miałeś czasu na nic innego… Kuba, który siedział naprzeciwko mnie, wstał i zacisnął pięści. – Monika miała romans?! Wiedziałem, że nie powinienem jej puszczać samej na ten weekend! – warknął. – Nie powinieneś jej puszczać samej? – prychnęłam. – Nie była chyba ubezwłasnowolniona?! – Wiesz, co mam na myśli – mruknął, zamykając okno. – Napijesz się czegoś? – zapytał. – Jeśli masz zieloną herbatę. Nie miał. – Wojtek był fotografikiem, pracował dla jakiegoś magazynu mody, nie pamiętam nazwy. Zaczepił nas nad jeziorem, pstryknął Monice kilka fotek swoim aparatem. Pamiętam, że ja zrobiłam im tylko jedno wspólne zdjęcie tym nowym Olympusem Moniki, a potem zjedliśmy razem obiad i jeszcze tego samego wieczoru on musiał wracać do stolicy. Chciał wziąć od Moniki numer, ale mu nie dała. „Jestem szczęśliwą mężatką” – powiedziała. Z dużym naciskiem na „szczęśliwą”. Aż mi śmiać wtedy chciało, tak to zabrzmiało patetycznie; tak czy inaczej, pomachałyśmy gościowi na pożegnanie i to by było na tyle – wyjaśniłam. – To dlaczego Monika trzyma zdjęcie tego fagasa pomiędzy przepisami kuchni indyjskiej?! – warknął Kuba. – Podobał jej się, odrobinę flirtowali. Może zachowała je z czystego sentymentu? W każdym razie to nie jest facet, z którym by mogła uciec na jakieś antypody, jeśli to chciałeś wiedzieć – powiedziałam. Mężczyźni! Są tacy śmieszni! Myślą, że gdy tylko spuszczą swoją kobietę z oczu, ona od razu oddaje się innemu. Naturalne zwierzęce instynkty, totalna paranoja! Nie pomyślał o tym, jak mu było z Moniką dobrze? Ani o tym, jak bardzo blisko ze sobą byli? Sześć lat razem, żadnych nieporozumień. Złota para – mawiała o nich teściowa mojej siostry. Złota para, którą czeka długie, szczęśliwe życie. To się chyba nazywa ironia losu… – Policja przepytywała mnie już tyle razy, że sam zaczynam się zastanawiać, czy nie zabiłem Moniki – ironizował Kuba, zmieniając temat. – Podobno jestem porywczy, jak się dowiedzieli od mojej byłej żony. Ta mściwa pinda powiedziała im też, że przed naszym rozwodem niemal ją pobiłem i teraz jestem świetnym kandydatem na żonobójcę – wyszeptał. Kiedy tak siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, wydawało się, że zacznie płakać, ale on się wściekł.

– Możesz mi, kurwa, powiedzieć, gdzie jest Monika?! – Zerwał się na równe nogi, uderzając się o stolik ze szklanym blatem. – Jak mogła nam wszystkim to zrobić?! Wyjść i zapaść się pod ziemię! Tęsknię za nią. Tak strasznie za nią tęsknię… Krążył po pokoju jak wygłodniały lew w przyciasnej klatce. Dzieliły nas może dwa metry, ale dla mnie to była przepaść. Nie wiedziałam, jak go pocieszyć, nie miałam siły. Przecież przechodziłam przez to samo. Miłość mężowska z pewnością różni się od siostrzanej, ale czy smutek można wymierzyć na jakiejś skali rozpaczy? – Kochałem ją – powiedział. – Kocham – natychmiast się poprawił. Mnie też zdarzyło się już użyć czasu przeszłego, kiedy mówiłam o siostrze, jednak w jego ustach to odległe w czasie „Kochałem ją” zabrzmiało jakoś upiornie. – Co to znaczy, że prawie pobiłeś swoją byłą żonę? – zapytałam prosto z mostu. W sytuacji, w której wszyscy tkwiliśmy, nie było ani miejsca, ani czasu na dyplomację. Spojrzał na mnie z wyrzutem. Jakby miał żal, że drążę sprawy, które nie mają żadnego związku z jego obecnym małżeństwem. – To było tamtego dnia, kiedy Alina powiedziała, że odchodzi. Dodała, że ma romans z moim starym kumplem, nie wytrzymałem. Chwyciłem ją za nadgarstek, pchnąłem na ścianę. Od razu poszła na obdukcję, podobno zwichnąłem jej rękę. I teraz, kiedy zaginęła Monika, musiała to wywlec przed policją! Wiem, że nie mam niczego na sumieniu. Nigdy z nikim nie byłem równie szczęśliwy jak z twoją siostrą, ale kiedy oni tak na mnie patrzą… Jakby tylko czekali, aż się załamię i powiem im, gdzie ukryłem ciało! – Przestań! – krzyknęłam. – Wykonują swoją pracę, to wszystko. Mąż najczęściej jest pierwszy na liście podejrzanych. Mąż, chłopak, kochanek, były narzeczony. Po prostu musisz przez to przejść jak my wszyscy. – Myślisz, że da się przejść przez coś, co może nie mieć końca?! – zapytał ostrym tonem. – Przecież może być tak, że Monika już nigdy… Dzwoniłem dzisiaj do jej psychiatry. Powiedział, że stuprocentowej pewności nie ma, jednak w obecnym stanie Monika nie wydawała mu się skłonna do popełnienia samobójstwa. Bardzo nadętym tonem gadał o jakimś progresie, przełomie w leczeniu, kazał dzwonić w każdej chwili, jeśli czegoś się dowiem, na koniec wcisnął mi parę wyświechtanych banałów i pożegnał się krótkim „Przykro mi” – prychnął Kuba. – Jadłaś coś dzisiaj? – zapytał, zmieniając temat. – Marnie wyglądasz – zauważył, nie wiedzieć czemu lekko zdziwiony. – Muszę już iść – powiedziałam. – Ale dzięki, jadłam pizzę – dodałam. Strzepnęłam z dżinsów okruchy maślanego ciasteczka. Kątem oka zerknęłam na stojące na komodzie zdjęcie roześmianej siostry i wyszłam do przedpokoju. – Dziękuję. I przepraszam. Za moje podejrzenia co do tego faceta ze zdjęcia, za wszystko – głos Kuby był skrajnie zmęczony, jakby wymięty. Odprowadził mnie do drzwi i podał płaszcz. – Nie musisz przepraszać. Walisz głową w mur, szalejesz z niepokoju. Niewiedza rodzi paranoję. – Jak ci idą przygotowania do sesji? – zmienił temat, kiedy owijałam się kolorowym szalikiem, prezentem od Bartka. Zaskoczyło mnie, że w ogóle o tym pamięta. – Postanowiłam olać studia – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Szkoda, to już połowa trzeciego roku – mruknął, otwierając drzwi.

Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał jeszcze coś dodać, w końcu mruknął tylko „Do zobaczenia” i podał mi rękę. Była zimna i mokra od potu. – Odprowadziłbym cię na przystanek, ale nie mam chyba siły, żeby wyjść z mieszkania. Ci wszyscy ludzie… Gapią się, niektórzy otwarcie, inni ukradkiem. Szepczą coś za moimi plecami, przystają, oglądają się za mną. I ta koszmarna raszpla z przeciwka za każdym razem, kiedy wchodzę do mieszkania, uchyla drzwi i wbija we mnie wzrok. Jakbym był jakimś rzadkim okazem prehistorycznego gada, jakimś pieprzonym dziwolągiem, na którego trzeba mieć oko! – Wróć szybko do pracy. Inaczej się wykończysz – poradziłam mu, wychodząc. Wzruszył ramionami i cicho zamknął za mną drzwi. Na zewnątrz wciąż prószyło. Ruszyłam w stronę przystanku z zamiarem powrotu do mieszkania Bartka, ale zmieniłam zdanie. Nie wyobrażałam sobie kolejnego wieczoru w tej sztucznej, gęstej od niewypowiedzianych słów atmosferze. Od zaginięcia Moniki Bartek skakał koło mnie na palcach, ale widziałam, że sytuacja powoli zaczyna go przerastać. Żyłam jak w jakimś transie – rano niechętnie podnosiłam się z łóżka, potem wmuszałam w siebie jakieś skromne śniadanie i snułam się po mieszkaniu, co chwila spoglądając na wyświetlacz mojej komórki. Zadzwoń! Odezwij się, daj jakiś znak! – rozkazywałam w myślach siostrze, której zniknięcie złamało mi serce, ale to nie pomagało. Potem Bartek wracał z pracy i zaczynało się. Te irytujące pytania! One były najgorsze! Na okrągło mnie wypytywał, czy byłam na uczelni, kompletnie lekceważąc moją decyzję o rzuceniu studiów. Czy dobrze się czuję, czy ma podkręcić ogrzewanie, podać mi filiżankę herbaty, przynieść coś z kiosku? Jakbym była niezdolną do działania inwalidką. Ale najbardziej denerwuje mnie, że chyba tak właśnie jest, pomyślałam, idąc w stronę przystanku. Wsiadłam do pierwszego lepszego autobusu, który podjechał, i wysiadłam jakieś sześć, może osiem przystanków dalej. Wiedziałam, że jestem blisko centrum, ale okolica wydała mi się mało znajoma. Dookoła piętrzyły się szklane biurowce sąsiadujące z cichymi, zamkniętymi już rodzinnymi sklepikami. Chodnikiem spieszyli rozgadani przechodnie. Pomyślałam, że to ogromnie dziwne – świat pędzi do przodu, jakby nic się nie stało. Jakaś młoda kobieta w śmiesznym, przypominającym pelerynę zielonym płaszczu zaśmiała się głośno, gardłowo, odrzucając do tyłu głowę. Towarzyszący jej mężczyzna objął ją ramieniem, szepcząc coś do ucha. Wyglądali na beztroskich, cholernie zadowolonych z życia. Mijając ich, z rozmysłem trąciłam dziewczynę ramieniem. Naprawdę mocno. Syknęła, odwracając głowę, ale nie powiedziała ani słowa. Nienawidzę tego pieprzonego, tak kurewsko niesprawiedliwego świata! – pomyślałam. Na nogach jak z waty przeszłam kilkanaście kroków, usiadłam pod szklaną wiatą przystanku i po prostu się rozryczałam. Nie obchodziły mnie ani spojrzenia dwóch młodych dziewczyn, które przyglądały mi się otwarcie i bez skrępowania, ani głośny komentarz tęgiej paniusi w średnim wieku. – Puszczają się na lewo i prawo teraz te młode, a potem mają problemy – warknęła kobieta, mierząc mnie pogardliwym spojrzeniem. Odwal się! – pomyślałam. A może powiedziałam to na głos?

Obudziłam się nad ranem. Usta miałam wyschnięte, serce biło jak oszalałe. Usiadłam na łóżku, starając się nie poddawać panice. Oblał mnie zimny pot, czułam nieznośny ucisk w klatce piersiowej, byłam roztrzęsiona. Jakaś rozhisteryzowana, zupełnie rozchwiana emocjonalnie cząstka mnie krzyczała, że umieram; rozum mówił, że to tylko atak paniki. Kolejny… Skupiłam się na oddechu, z zamkniętymi oczami licząc wdechy i wydechy. Wdech. Nie myśl o najgorszym, przecież jeszcze jest nadzieja! Proszę cię, nie świruj! Błagam, przestań! Wydech. A jeśli ona leży gdzieś w lesie? Na podmokłej łące, w zagrzybionej piwnicy? Zimna, obca, martwa? Dość tego! Wdech. Już dobrze, wszystko dobrze, jeszcze będzie dobrze! Wydech. Wstałam, odrzucając ciepłą kołdrę z gęsiego puchu. Drżały mi kolana, w skroniach dudniło. W pokoju było chłodno. Przez kilka sekund szukałam w ciemnościach zostawionych przy łóżku pantofli, w końcu się poddałam, stawiając bose stopy na okropnie zimnym parkiecie. Ruszyłam w stronę wyjścia z małej zagraconej sypialni, starając się stąpać bezszelestnie. Bartek poruszył się niespokojnie, mamrocząc coś przez sen. Obróciłam się, spoglądając w stronę szerokiego łóżka z metalowym zagłówkiem, które nie tak dawno wspólnie wybraliśmy w Ikei. Światło ulicznej latarni padało prosto na twarz śpiącego Bartka. Pomyślałam, że skulony w wymiętej pomarańczowej pościeli, z potarganymi włosami i lekko otwartymi ustami wygląda bezbronnie i jednocześnie obco. Przystanęłam, wsłuchując się w jego spokojny oddech. Przez moment miałam ochotę się położyć i przytulić do szerokich pleców Bartka, ale wiedziałam, że tym razem ciepło i bliskość jego ciała nie przyniosą mi ukojenia. Czułam się tak, jakbym rozpadła się na tysiąc drobnych kawałków, każdego dnia nadaremnie usiłując zebrać je wszystkie do kupy. Problem polegał na tym, że zawsze, kiedy już myślałam, że najgorsze minęło, kompletnie się rozsypywałam… W kuchni było jeszcze chłodniej niż w sypialni. Zapaliłam boczne światło nad imitującym marmur blatem i podeszłam do okna. Zaśnieżone, podobne do samochodowych bałwanów auta stały w równych rzędach, usłużnie czekając na swoich właścicieli. Wydały mi się pogrążone w letargicznym śnie – sypiący, gęsty śnieg zawsze sprawiał, że świat tracił realne wymiary. Nastawiłam wodę na herbatę. Było mi zimno w stopy, miałam dreszcze i chyba łapał mnie katar. Pomyślałam, że grypa nie byłaby taka zła. Mogłabym bez końca leżeć zakopana w pościeli i nikt nie pytałby, co się dzieje. „Powinnaś wstać, nie można cały dzień leżeć, to niczego nie zmieni” – przypomniały mi się niedawne słowa Bartka. Za każdym razem, kiedy wracał z pracy i zastawał mnie w łóżku, wpadał w graniczące z irytacją zniecierpliwienie. „Wiem, przez co przechodzisz, ale musisz być silna! Trzeba jeść, spać, żyć!” – rzucał na okrągło te swoje wyświechtane banały. Naprawdę WIESZ, przez co przechodzę?! – myślałam. Czułam wtedy, że mam ochotę wstać, podejść do niego i dać mu w twarz, ale tylko odwracałam się na drugi bok, przykrywając się kołdrą po same uszy. Woda zagotowała się bardzo szybko. Zalewając wrzątkiem torebkę liptona, przypomniałam sobie stary emaliowany czajnik z domu babci. W dzieciństwie zawsze zaglądałyśmy do niego z Moniką zniecierpliwione, podnosiłyśmy pokrywkę i sprawdzałyśmy, czy woda w końcu się gotuje. Babcia śmiała się, że woda, której tak się pilnuje, nie zagotuje się nigdy. Nie ma już ani tamtego domu, ani tamtego czajnika. Nie ma babci, nie ma Moniki… Monika jest! – poprawiłam się w myślach, chociaż czasami chyba już sama nie wierzyłam w to, co sobie wmawiałam. Od dnia, w którym moja siostra wyszła z domu w nicość, minęły czterdzieści dwa dni… – Nie możesz spać? – nieprzytomny Bartek pojawił się w kuchni, kiedy słodziłam herbatę.

– Przepraszam, nie chciałam cię obudzić – powiedziałam. Stanął za mną i objął mnie w talii, wtulając twarz w moją szyję. – Pachniesz tak jakoś kokosowo – mruknął. Pod flanelową kraciastą piżamą poczułam jego niecierpliwe ciepłe dłonie. Przylgnął do mnie całym ciałem; lekko przygryzł płatek mojego ucha. Obróciłam się twarzą do niego i spojrzałam mu w oczy. Były jakieś nieobecne, jakby zamglone pożądaniem. Poczułam pragnienie i jednocześnie jakiś wewnętrzny bunt. Pomyślałam, że nie potrafię, nie dam rady. Nie teraz, jeszcze nie. Czy mogłabym zatracić się w miłosnym uniesieniu, podczas gdy Monika… Odchyliłam głowę w bok, kiedy chciał mnie pocałować w usta, i leciutko go odtrąciłam. Zamarł z dłońmi uwięzionymi pod górą mojej piżamy, w końcu – po kilku sekundach ciężkiego milczenia – odsunął się ode mnie i bez słowa wyszedł z kuchni. Kiedy wróciłam do sypialni, przez podniesione rolety wpadała pierwsza szara poświata zimowego poranka. Bartek udawał, że śpi. Wiedziałam, że jest obrażony i chciałam to jakoś załagodzić. Położyłam się obok, przykryłam kołdrą, lekko ją z niego ściągając. Chciałam się przytulić do jego pleców, powiedzieć, że potrzebuję jeszcze trochę czasu, że to nie ma nic wspólnego z nim, ale po namyśle dałam sobie spokój. Po prostu skuliłam się na przeciwległym brzegu łóżka i bezsennie wpatrywałam we wzorzyste esy-floresy zdobiące okienne zasłony. Rano Bartek wyszedł do firmy, kiedy jeszcze spałam. Tym razem nie zostawił dla mnie kanapki, którą czasem przygotowywał przy okazji, szykując sobie drugie śniadanie, ani nie zawiesił na lodówce żadnej karteczki z miłym wyznaniem. W ciągu dnia nie zadzwonił, jak miał to w zwyczaju, ani nie wysłał czułego esemesa. Po południu napisał mi jedynie zwięzłą i dość oficjalną wiadomość, że będzie później, bo umówił się ze znajomymi na piwo. Wrócił grubo po północy, cuchnął papierosowym dymem i piwem. Ciężko zwalił się na łóżko. Wzięłam poduszkę, wyjęłam z dna szafy rzucony tam kiedyś gruby wełniany koc i umościłam się na kanapie w salonie. Obudziłam się nieprzyjemnie połamana, z zesztywniałym karkiem. Szukałam wiecznie gubiących mi się pantofli, kiedy w głowie zakiełkowała mi pierwsza nieśmiała myśl o konieczności rozstania się z Bartkiem. Jakiś kwadrans później podjęłam ostateczną decyzję – mało co już nas przecież łączy… Tuż po siódmej rano przyniosłam z piwnicy kilka kartonowych pudeł i zabrałam się do pakowania swoich rzeczy. Książki osobno, osobno płyty i gry. Buty razem z torebkami, ciuchy do olbrzymiej walizki, którą upchnęłam niedawno pod łóżkiem. Nie mogłam się nadziwić, ile przez te ostatnie tygodnie zdołałam tutaj przytaszczyć. W końcu mieszkaliśmy razem tak krótko. Zbierałam z łazienkowych półek resztę moich kosmetyków, kiedy Bartek stanął w progu. – Wyprowadzam się do rodziców – poinformowałam go rzeczowym tonem. – Nie powinni być teraz sami, a między nami… Urwałam, bo chyba nie znalazłam w sobie ani siły, ani ochoty, żeby w to brnąć. Przez krótką chwilę miałam nadzieję, że Bartek zacznie mnie błagać. Powie, że przez to przejdziemy, że jestem dla niego najważniejsza, że nie może mnie stracić. Ale tylko mruknął, że może na razie tak będzie lepiej i zapytał, czy ma mnie odwieźć, kiedy wróci z pracy. Powiedziałam, że wezmę taksówkę. Wzruszył ramionami, podszedł do umywalki i odkręcając ciepłą wodę, sięgnął po szczoteczkę. – Mogę zabrać płytę Cohena? – zapytałam. – Wiesz, tę, którą dostałeś kiedyś w prezencie od współpracowników. Nie słuchasz go, a ja… Monika go uwielbia… – Jasne – przerwał mi, zabierając się za mycie zębów. – Przepraszam, spieszę się do firmy. Mogłabyś