mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Monk Karyn - Więzień miłości 2 - Mój ukochany złodziej

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Monk Karyn - Więzień miłości 2 - Mój ukochany złodziej.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 243 stron)

Mój ukochany złodziej

1 Londyn, Anglia Lato 1875 Przerzucił nogę przez framugę okna i zeskoczył ciężko na podłogę ciem­ nej komnaty. Z trudem powstrzymał jęk. Do cholery, robię się na to za stary. Przeklinając cicho, roztarł bark. Powinien był mieć na tyle rozsądku, by nie wspinać się na to drzewo. A poza tym, od kiedy to te przeklęte drzewa zaczęły mieć tak mało gałęzi? Myślał, że wdrapie się na nie zwinnie jak akrobata, bez trudu przeskakując z konaru na konar. A zawisł na drzewie rozpaczliwie jak szczeniak, przytrzymując się drżącymi rękami i wyma­ chując nogami. W pewnej chwili rozluźnił chwyt i niemal spadł na zie­ mię. Dostarczyłbym nie lada rozrywki dostojnym damom i dżentelmenom zaproszonym na przyjęcie przez lorda i lady Chadwick, pomyślał ponu­ ro. Zamaskowany mężczyzna spada z nieba tuż za oknem jadalni, kiedy służący nakładają na talerz żylastą baraninę i groch - doprawdy, sensacja wieczoru. Stał nieruchomo, czekając, aż oczy oswoją się z ciemnością. Szybko zo­ rientował się, że lady Chadwick lubi złoto. Wszystko w jej sypialni lśniło, począwszy od ciężkiej zdobionej wytłaczanym wzorem narzuty na pozła­ canym łożu, skończywszy na bogato rzeźbionej komodzie, stojącej obok niczym tron. Bez wątpienia marzyła o tym. że jest żoną wspaniałego księ­ cia lub hrabiego, a nie tego nadętego, żałosnego fircyka, którego zdecydo­ wała się poślubić. W końcu każda kobieta ma prawo do odrobiny fantazji. Przeniósł wzrok na biurko w drugim rogu pokoju, na którym mieniły się bogato zdobione butle i słoje. Przedarł się w ciszy przez mrok i sięgnął do szkatułki z biżuterią, stojącej wśród innych drobiazgów. 7

Zamknięta. Wysunął otwartą górną szufladę komody i przeszukał warstwy poskła­ danej bielizny. Klucz spoczywał pod stertą olśniewających gorsetów lady Chadwick. Dlaczego kobietom wydaje się, że żaden złodziej tam nie zaj­ rzy? Może wierzą, że większość mężczyzn jest zbyt skromna lub dobrze wychowana, by grzebać w damskiej bieliźnie? Najwyraźniej on nie posiadał tych zalet. Ostrożnie wsunął klucz do misternego zamka szkatułki z biżuterią, prze­ kręcił go i podniósł wieczko. W środku, na ciemnym aksamitnym obiciu, połyskiwała lśniąca kolekcja cennych kamieni. Lady Chadwick kochała złoto, ale najwyraźniej lubiła także, kiedy jej skórę głaskały olbrzymie diamenty, rubiny i szmaragdy. Odpowiednia rekompensata za wieloletnią małżeńską monotonię życia z lordem Chadwickiem. Uniósł piękny szmaragdowy naszyjnik i w nikłym świetle księżyca, wpadającym przez okno. podziwiał odcień kamieni, przechodzący od niemal czarnego po jasnozielony. Taki kolor miała rzeka, w której bawił się jako dziecko. Nagle drzwi komnaty otworzyły się, zalewając go jasnym światłem. - Och. proszę mi wybaczyć - przeprosiła pospiesznie stojąca w progu młoda kobieta. -- Nie wiedziałam, że ktoś tutaj jest... Harrison z ponurą rezygnacją przyglądał się, jak do dziewczyny dociera prawda. Nie miał wyboru. Mimo to czuł ogromny ciężar winy w piersiach, kiedy ją chwycił i przyciągnął do siebie. Wpadła do pokoju. Podtrzymał ją i kopnięciem zamknął drzwi. Zakrył jej usta dłonią odzianą w rękawiczkę i odwrócił ją. więżąc jej delikatne ciało w swoich ramionach. Bała się. Jej serce biło szybko tuż przy jego ramieniu, a oddech był bardzo płytki. Po­ czuł do siebie nienawiść. Na Boga, skup się. - Jeśli pani krzyknie, zabiję panią - wyszeptał jej szorstko do ucha. - Czy to jasne? Zesztywniała. Trzymał ją tak blisko, że wyczuwał jej zapach. Nie była to woń róż czy lawendy ani duszących, słodkich perfum, do których przy­ wykł u kobiet. Wtulona w niego dziewczyna pachniała lekko i czysto ni­ czym łąka po letnim deszczu. - Teraz zdejmę rękę z pani ust. Jeśli przyrzeknie pani, że nie będzie krzyczeć ani próbować ucieczki, daję słowo, że nic się pani nie stanie. Obiecuje pani? Skinęła głową. 8

Harrison ostrożnie odsunął dłoń z warg dziewczyny. Nie wiedział, czy może jej zaufać. Miała na sobie wieczorową suknię, więc z pewnością była gościem lady Chadwick. Nie miał pojęcia, dlaczego opuściła jadalnię, był jednak pewien, że zaraz zjawi się służąca, by sprawdzić, co ją zatrzyma­ ło. Delikatna pierś dziewczyny opadała i wznosiła się przy jego ramieniu. Ucieszyło go, że jej oddech nieco się uspokoił, chociaż wiedział, że byłoby lepiej dla nich obojga, gdyby zemdlała. Wtedy mógłby po prostu położyć ją na łóżku i uciec przez okno. A tak będzie musiał ją zakneblować, żeby nie mogła krzykiem zaalarmować domu. - Proszę... - Głos miała cichy i niepewny. - Trzyma mnie pan tak moc­ no, że nie mogę oddychać. - Akcent zdradzał, że jest Szkotką. - Pani wybaczy. - Wyswobodził ją natychmiast. Zachwiała się lekko, jakby się nie spodziewała, że uwolni ją tak szybko. Instynktownie wyciągnął ręce, by ją podtrzymać, jednak tym razem zrobił to delikatnie. Zaskoczona, spojrzała na niego przez ramię. - Dziękuję. Światło księżyca spoczęło na twarzy dziewczyny, oświetlając jej rysy. Nie była tak młoda, jak sądził; cienkie linie w kącikach dużych ciemnych oczu i wzdłuż czoła wskazywały, że ma co najmniej dwadzieścia pięć lat. Wysokie, wyraźnie zaznaczone kości policzkowe podkreślały wytworną kruchość, która od niej emanowała. Przyglądała mu się, a cienkie ściągnię­ te brwi i usta zaciśnięte w prostą linię mówiły, że odczuwa coś pomiędzy strachem a... współczuciem. To śmieszne! Żadna dama nie współczułaby zwykłemu złodziejowi, zwłaszcza takie­ mu, który przed chwilą groził jej śmiercią. - Upuścił pan naszyjnik. - Wskazała na szmaragdy i diamenty połysku­ jące na dywanie. Harrison przyglądał jej się z niedowierzaniem. - Może lepiej byłoby zostawić ten, a wziąć w zamian kilka mniejszych - poradziła. - Lady Chadwick z pewnością zauważy, że zniknął jej cenny szmaragdowy naszyjnik, jak tylko przyjdzie odłożyć biżuterię dziś wieczo­ rem. A jeśli weźmie pan kilka mniej okazałych, raczej nieprędko zorientuje się. że ich nie ma. Dzięki temu łatwiej by je pan sprzedał, zanim kradzież zostanie zgłoszona policji i opisana w gazetach. Uniósł brew. - Służy pani pomocą każdemu złodziejowi? Zaczerwieniła się lekko, zakłopotana. 9

- Pomyślałam tylko, że czasem lepiej wybrać wartościowy, ale skrom­ niejszy klejnot. Większe, bardziej efektowne kamienie nie zawsze są naj­ cenniejsze, mogą mieć w środku skazę. - Wiem o tym. - Proszę wybaczyć, oczywiście, że pan wie. - W jej spojrzeniu pojawiło się zainteresowanie. - Pan jest Czarnym Cieniem, prawda? Harrison podszedł do komody i zaczął przeglądać bieliznę lady Chad- wick, szukając czegoś, czym mógłby zakneblować usta młodego ciekaw­ skiego intruza. - Kiedy przywłaszczy pan sobie wystarczająco dużo rzeczy, aby prze­ stać kraść? Przerwał i spojrzał na nią. - Słucham? - Gazety od miesięcy opisują pana wyczyny - wyjaśniła. - Zastanawiam się, kiedy dojdzie pan do wniosku, że ukradł pan już wystarczająco dużo klejnotów, aby zrezygnować z przestępczego życia i wykorzystać swoje talenty. Jestem pewna, że przekona się pan, iż uczciwe życie daje o wiele większą satysfakcję. Ogarnęła go złość. Z doświadczenia wiedział, że kobiety prawiące wzniosłe kazania w iodą nieodmiennie spokojne życie. Jedyne co znały to ich beztroska egzystencja. - Powinien pan to rozważyć - ciągnęła poważnie. - Jeśli pana złapią, pójdzie pan do więzienia. Zapewniam pana, że to nie najprzyjemniejsze miejsce. -Zapamiętam to. -- Wyciągnął pończochę z szuflady. - Przykro mi, ale muszę przywiązać panią do krzesła. Postaram się nie ścisnąć za mocno... - Panno Kent? - Usłyszeli pukanie, a po chwili drzwi się otworzyły. - Ratunku! - Przerażona pokojówka pobladła na widok Harrisona w ciem­ nym stroju i masce, zmierzającego w kierunku dziewczyny z poskręcaną pończochą w ręce. - Morderca! - Puściła się biegiem przez korytarz, krzy­ cząc tak głośno, że zbudziłaby zmarłego. - Szybko, niech pan skacze przez okno! - krzyknęła dziewczyna. - Prę­ dzej! Przeklinając z wściekłości, Harrison rzucił pończochę i podbiegł do okna. Wrzaski i krzyki rozdarły nocne powietrze, wabiąc dorożkarzy i przechodniów. Zaciekawieni ludzie schodzili się na opustoszałą wcześ­ niej ulicę. Był pewien, że uda mu się zejść po drzewie w niecałą minutę, nie narażając się na poważniejsze obrażenia. 10

Powstrzymała go jednak mglista obawa, że w tłumie może znaleźć się jakiś kandydat na bohatera, który zestrzeli go z gałęzi jak gigantycznego nieszczęsnego ptaka. - Na co pan czeka! Dalej! - Dziewczyna wymachiwała nad nim rękoma, jakby chciała przegonić zabłąkane dziecko. Nie miał wyboru, przerzucił jedną nogę za okno i wyciągnął obolałe ręce w stronę drzewa. W ciemności huknął strzał. Kula otarła się o gałąź, którą chwycił rękoma. - Mam go! - ryknął podniecony głos z dołu. - Stój, złodzieju! - O nie! - błagała dziewczyna, chwytając go za płaszcz. -Nie może pan tędy uciekać! - Widzę - zgodził się Harrison. - Będzie pan musiał wyjść przez komnatę lorda Chadwicka, z drugiej strony holu. Miejmy nadzieję, że tam nikt nie będzie na pana czekał. - Po­ deszła do drzwi i wyjrzała na korytarz. - Ręce do góry i wychodź! Harrison podszedł do dziewczyny i ujrzał w drzwiach wychudzonego młodego posługacza, który powoli wchodził po schodach, niepewnie trzy­ mając przed sobą starą strzelbę. -Ostrzegam - wyjąkał nerwowo. - Ja już zabijałem. 1 mogę zrobić to jeszcze raz. Trudno było w to uwierzyć. Chyba że chłopak miał na myśli zabijanie szczurów w stajni. Nie zmieniało to jednak faktu, że Harrison nie miał ochoty zginąć od strzału z przestarzałej broni trzymanej przez przerażone­ go służącego. Poza tym chłopak mógł chybić i trafić nieznajomą, która tak dzielnie wspierała Harrisona. Nie uda mu się przebiec przez hol do drugiej komnaty. Stracił ostatnią szansę ucieczki. Cóż za ironia. Złapią mnie i aresztują po tylu latach, pomyślał z gory­ czą. Westchnął zrezygnowany i podniósł ręce. -On ma broń! - krzyknęła nagle dziewczyna. - Nie strzelaj, bo mnie zabije! Harrison przyglądał jej się z niedowierzaniem. - Co pani wyprawia, na Boga? - Nie mamy wyjścia - wyszeptała gorączkowo. - Musi pan się stąd wy­ dostać! Niech pan udaje, że mi grozi. - Puść ją! - Wyglądało na to, że chłopak zaraz zwymiotuje. - Powiedzia­ łem ci, nie zawaham się zabić! 11

-Na miłość boską, Dick, nie wygrażaj mu! - warknął lokaj, człapiący na górę po schodach. - On nas wszystkich powyrzynajak psy! - dodał kamerdyner, dołączając do nich. - Dobra! - pisnął przerażony stajenny. - Weź to sobie! - Wcisnął mu broń. -Nie chcę, idioto - warknął kamerdyner, odsuwając od siebie strzelbę. -Nie umiem strzelać! - Cisza, wszyscy! - Lord Chadwick właśnie wchodził po schodach. Był cały spocony i brakowało mu tchu, ale nadal wyglądał dystyngowanie. Widać było, że chce użyć swojego autorytetu. - Mówi lord Chadwick... - Przerwał, by otrzeć czoło płócienną chusteczką, pozwalając, by wszyscy oswoili się z powagąjego obecności. - Lordzie Chadwick, Bogu dzięki, że pan tu jest - odezwała się dziew­ czyna z udawaną ulgą. - Proszę kazać wszystkim odsunąć się i pozwolić nam zejść. On nie zastrzeli nikogo, o ile nie będziecie go zatrzymywać... - Macie dwie minuty, żeby zejść do kuchni i zamknąć za sobą drzwi! - warknął Harrison. Skoro dziewczyna do listy jego przestępstw dodała właśnie uprowadzenie, właściwie może się nim skalać. - Do kuchni? - Lord Chadwick był najwyraźniej oburzony tym pomys­ łem. - Niech pan posłucha. Nie wiem, kim pan jest ani z jakim zamiarem wtargnął pan do mojego domu, ale zapewniam pana, że nie ruszę się stąd, dopóki nie uwolni pan mojego gościa, słyszy pan? Spoczywa na mnie od­ powiedzialność za bezpieczeństwo panny Kent. Nie zamierzam jej pozo­ stawić w pańskich paskudnych łapach. -Lordzie Chadwick, zastrzelę każdego, kto mi się sprzeciwi! - ryknął ponuro Harrison. - Pana także. A teraz jazda, zanim... Nagle domem wstrząsnął ogłuszający huk. - Ratuj się, kto może! - Lord Chadwick wytrzeszczył oczy ze strachu. Popychał spanikowanych służących, chcąc jak najszybciej sprowadzić ich ze schodów. - Uciekajcie, zanim zamorduje nas wszystkich! W jednej chwili w domu zapanowało istne pandemonium. Służący i ary­ stokraci przepychali się nawzajem, szukając schronienia. - Mieli iść do kuchni - wymamrotał zrozpaczony Harrison. - Teraz będę miał cały tłum przeciwko sobie, kiedy stąd wyjdę. - Jeśli będzie mnie pan prowadził przed sobą, nie ośmielą się strzelać - podpowiedziała dziewczyna. - Nie zabiorę pani ze sobą. Ten idiota, stajenny, jest gotów panią zabić. 12

- Chyba zgubił strzelbę. - Rozejrzała się i dostrzegła na dywanie w po­ bliżu drzwi porzuconą broń. - Jest, widzi pan? Widocznie upuścił ją po wystrzale. - Panna Kent, prawda? - Głos Harrisona był miękki. - Właściwie Charlotte. Panna Kent brzmi tak oficjalnie... - Może to panią zdziwi, panno Kent, ale nie mam w zwyczaju porywać bezbronnych kobiet i chować się za nimi jak za tarczą. Nie zrobię tego także teraz. - Harrison czuł uporczywe łomotanie u podstawy czaszki. Ża­ łował, że nie został w domu tego wieczoru. - Pan mnie wcale nie uprowadza. Proponuję panu pomoc - zauważyła Charlotte. - Musi pan się stąd wydostać. Chyba że pan woli spędzić resztę swoich dni w więzieniu. W jej szeroko otwartych oczach malowała się prawdziwa troska. Odro­ bina światła, wpadającego do pokoju, nie pozwalała dostrzec, jakiego do­ kładnie były koloru. Harrison stwierdził jednak, że młoda kobieta patrzy na niego inaczej niż znane mu damy. Biła od niej jakaś szczególna siła i wyjątkowa determinacja, równie oszałamiająca, co ujmująca. - Ma pan broń? - spytała. -Nie. Zmarszczyła brwi. -A sztylet? Skinął niechętnie. - Mam nóż w bucie. - Może pan co najwyżej grozić, że podetnie mi gardło. Jeśli ktoś spróbuje wyrwać panu nóż z ręki, będziemy mieć problem - stwierdziła trzeźwo. Nie wiedział, co robić. Każda inna dobrze wychowana panna już daw­ no wybuchnęłaby płaczem, błagając, by puścił ją wolno. Ta dziewczyna rozglądała się po pokoju, najwyraźniej szukając dla niego jakiejś broni. Podszedł do okna i spojrzał na tłum, kłębiący się na ulicy. Ból głowy stał się bardziej dokuczliwy, rozchodząc się w kierunku czoła i skroni. - Wiem! - wykrzyknęła nagle. - Kiedy będziemy wychodzić, może pan trzymać w kieszeni szczotkę do włosów lady Chadwick i wciskać mi ją w żebra, dając wszystkim do zrozumienia, że ma pan broń. Chwyciła ciężką srebrną szczotkę z komody i mu ją wręczyła. Jakby naprawdę wierzyła, że za jej pomocą bez trudu poradzi sobie z rozwście­ czonym tłumem. Co dziwne, nie chciał jej rozczarować. Zastanawiał się, kiedy po raz ostatni kobieta patrzyła na niego z takim zaufaniem. Ból roz­ sadzał mu głowę. Wiedział, że za kilka minut stanie się nie do zniesienia 13

i wtedy w ogóle nie będzie w stanie myśleć. Jeśli istnieje jeszcze choćby najmniejsza szansa ucieczki, musi ją wykorzystać. Co zrobimy, kiedy znajdziemy się na zewnątrz? - spytał. - Czeka na pana powóz? -Nie. Znów zmarszczyła brwi, jakby z dezaprobatą dla tak nieporadnego zło­ dzieja. - Weźmiemy mój - postanowiła, ruszając w stronę drzwi. - Jest pani ranna? Odwróciła się do niego zmieszana. -Nie, dlaczego? - Pani noga... Mam wrażenie, że trudno pani iść. - To nic takiego - zapewniła go. - Nic mi nie jest. Wsunął szczotkę lady Chadwick do kieszeni i objął dziewczynę ramieniem. - Nie musi pan pomagać mi iść - obruszyła się, starając się go ode­ pchnąć. - Potrafię... - Ja tylko wykonuję pani plan i udaję, że używam pani jako tarczy. - Och. - Przestała z nim walczyć, ale jej ciało zesztywniało pod jego ramieniem. Nie ulegało wątpliwości, że trafił w czuły punkt, wspominając ojej nodze. - Wychodzimy, ale jeśli ktoś będzie chciał nam przeszkodzić, ma pani natychmiast uciekać. Żadnego narażania się na niebezpieczeństwo, żeby mnie ocalić. - Harrison spojrzał na nią poważnie. - Jasne? Pokiwała głową. -Ale nikt pana nie zaatakuje, dopóki ja będę z przodu... - Jasne? - Jeśli się odsunę, ktoś może pana zastrzelić. - Panno Kent, nie wyjdziemy, dopóki nie powie pani „tak". Westchnęła ciężko. - Tak. - W porządku. Chodźmy. Zaczęli niezdarnie schodzić razem po schodach. Nim znaleźli się na dole, jego towarzyszka z trudem łapała oddech i mimo zapewnień, że nic jej nie jest, Harrison wiedział, że każdy krok sprawiał jej ból. Miał jednak niewiele czasu na rozmyślania, bo znaleźli się przed frontowymi drzwiami, naprzeciw tłumu czekającego na nich na zewnątrz. - Odsunąć się! - nakazał Harrison, trzymając przy sobie dziewczynę. - I przysłać tu powóz panny Kent. 14

Przerażony tłum posłusznie cofnął się o kilka kroków. Jednak pojazd nie nadjeżdżał. - Przysłać powóz panny Kent! - powtórzył Harrison gorączkowo. - Ale już! - Słyszałem za pierwszym razem, ty pieprzona kanalio! - warknął ktoś wściekle. - Niech no tylko milady spadnie włos z głowy, zanim do ciebie podjadę, zedrę z ciebie pasy, a z reszty zrobię gulasz. Harrison w zdumieniu przyglądał się malutkiemu staruszkowi, który nadspodziewanie szybko pobiegł na swych kościstych nogach w stronę rzędu powozów na ulicy. Mimo podeszłego wieku zwinnie wskoczył na kozioł, uderzył lejcami po zadzie konia i pojazd ruszył do przodu. - To 01iver - wyszeptała Charlotte do Harrisona, kiedy pojazd zbliżał się do nich. - Bardzo się o mnie troszczy. - Wspaniale - wycedził Harrison. Powóz zatrzymał się dokładnie przed wejściem. 01iver rzucił Harrisono- wi mordercze spojrzenie, po czym z troską popatrzył na Charlotte. - Nic pani nie jest, milady? - Nie, 01iverze - zapewniła go łagodnie Charlotte. - Wszystko w po­ rządku. - 1 lepiej, żeby tak zostało, ty parszywy kundlu! - ostrzegł staruszek Har­ risona. - Jak chcesz uchować się dalej w jednym kawałku. Harrisonowi wizja walczącego z nim zdziwaczałego krępego Szkota wydała się groteskowa. Rozumiał jednak, że 01iver boi się o dziewczynę i wiedział doskonale, że lepiej go nie prowokować. Zdążył się już przekonać, że siła zrodzona ze strachu i rozpaczy może być o wiele większa niż ta, którą zapewniają młodość i wytrenowane mięś­ nie. - Daję słowo, że pannie Kent nic się nie stanie, o ile będziesz robił do­ kładnie to, co powiem - odezwał się do niego. 01iver prychnął z odrazą. - Nie uwierzę łajdakowi, który napada na bezbronną młodą damę i wpy­ cha jej pistolet w żebra - wyrzucił z siebie z pogardą. - Wy, dzisiejsi zło­ dzieje, nie macie za grosz honoru. To smutna prawda. Za czasów mojej młodości nie zobaczyłbyś mnie wymachującego bronią nad... - Oliverze, proszę - przerwała mu Charlotte. - Musimy już jechać. Oliver rzucił Harrisonowi gniewne spojrzenie - Dobra, ty podły draniu. Masz choć tyle ogłady, żeby pomóc pannie Charlotte wsiąść do powozu? Ruszamy. 15

Lekko poluźniając uścisk, Harrison wyciągnął rękę, by otworzyć drzwi powozu. - Nie! - krzyknęła nagle Charlotte. Harrison odwrócił się w ostatniej chwili. W drzwiach zobaczył szy­ kownie ubranego młodego mężczyznę z pistoletem. Najwidoczniej jeden z gości lorda Chadwicka ukrył się, czekając na idealny moment, by strzelić słynnemu Czarnemu Cieniowi w plecy. Grube ręce mężczyzny się trzęsły, a na czoło wystąpił mu pot, kiedy celował w Harrisona. Harrison objął ciaśniej Charlotte, zasłaniając ją swoim ciałem dokładnie w chwili, kiedy broń wystrzeliła. Przeszył go ból, przedzierając się przez ciało i kość. Szybko podniósł Charlotte i szarpnięciem otworzył drzwi po­ wozu. - Stój, złodzieju! - ryknął mężczyzna. - Stój, bo znów strzelę! Mimo palącego bólu w barku Harrison odwrócił się, chowając Charlotte za swoimi plecami. Wysunął spod płaszcza kawałek szczotki lady Chad- wick. - Rzuć broń albo strzelę w twój pieprzony... W ciemności rozległ się kolejny strzał. Harrison zamarł. Wiedział, że jeśli się uchyli, kula trafi jego towrzysz- kę. Przez chwilę wszyscy trwali nieruchomo, z niepokojem czekając, czy okryty złą sławą Czarny Cień upadnie. - Thomas! - Usłyszeli nagle kobiecy głos. - Och, dobry Boże, Thomas! Harrison zdezorientowany podniósł wzrok i spojrzał na drzwi wejściowe. Szykownie ubrany mężczyzna leżał na schodach, z nogami i rękami roz­ rzuconymi na wypolerowanych kamiennych stopniach. Na pierwszy rzut oka wyglądał tak, jakby się poślizgnął i upadł. Ale po jasnym stopniu spły­ wała krew. -Na świętego Kolumbana, zabiłeś go! Ty parszywa świnio! - wykrzyk­ nął pobladły OHver. Harrison z niedowierzaniem wpatrywał się w bezwładną, krwawiącą po­ stać na schodach, nadal ściskając w ręce szczotkę do włosów. - Wsiadaj do powozu! - ponagliła Charlotte. - Już! -Nigdzie nie pojadę - zaparł się 01iver. - Diabeł wcielony! Powinien wisieć... - On tego nie zrobił! - Charlotte desperacko starała się zmusić Harriso­ na, żeby się ruszył. - Nie mógł, 01iverze, on nie ma broni! 01iver jęknął skołowany. 16

-Nie ma? - Proszę, nie możesz tu zostać! - Charlotte mocno pociągnęła Harrisona za ramię, usiłując zaciągnąć go do powozu. Noc wypełniły krzyki. Mężczyźni i kobiety rozpierzchli się w alejkach i na sąsiednich posiadłościach, starając się uciec przed groźnym Czarnym Cieniem. Harrison zrozumiał, że nie jest w stanie nic zrobić dla nieszczęś­ nika krwawiącego na schodach lorda Chadwicka. Posłuszny błaganiom panny Kent, pomógł jej wsiąść do powozu. Później sam wskoczył do środ­ ka i zatrzasnął drzwi, a pojazd ruszył. Oślepiająco ostry ból ogarnął już całą głowę. Spływał głęboko do czasz­ ki, oczu i uszu, żywe płomienie trawiły też jego rękę od ramienia po czubki palców. Rękaw płaszcza przesiąknięty był krwią, a w ustach czuł mdlącą suchość. Był żywy, młoda nieznajoma kobieta, która przeszkodziła w jego pechowej eskapadzie - również. Wszystko inne przepadło. 2 Annie, wiem, że tam jesteś, więc nie skradaj się tylnymi schodami. - Eunice trzasnęła wałkiem o kulę ciasta. Wkładając w to wszystkie siły, zmusiła krnąbrny wzgórek do całkowitego poddania się. - Nie chciałam ci przeszkadzać. -Annie strząsnęła wilgotny cienki kap­ tur peleryny i przyglądała się swoim butom z poczuciem winy. - Nie przy­ puszczałam, że ktoś jeszcze jest w kuchni. - Panna Charlotte nie wróciła jeszcze z kolacji u Chadwicków, więc ro­ bimy ciastka owsiane i czekamy, aż wróci - wyjaśniła Doreen, wrzucając kilka krążków ciasta na rozgrzaną blachę. - Może usiądziesz i zjesz jedno z herbatą? Annie pokręciła głową. - Jestem bardzo zmęczona. - Otuliła się ciaśniej płaszczem. - Pójdę do łóżka. Doreen zmrużyła oczy. Wzrok pogorszył jej się w ciągu kilku ostatnich lat, nadal jednak potrafiła się zorientować, kiedy ktoś chciał coś przed nią ukryć. 17

- Może wezmę twój płaszcz i powieszę przy piecu? - zaofiarowała się uprzejmie. - Jest mokry od deszczu, po co będziesz go nieść na gorę do pokoju. -Nie. - Blada dłoń Annie ścisnęła mocniej ubranie przy szyi. — Jest mi zimno. Doreen wrzuciła ostatni owsiany krążek na blachę i westchnęła. - Dobrze, zabierz go ze sobą. Ale jeśli masz problem, nie musisz się bać. Powiedz o tym mnie, Eunice albo pannie Charlotte, jak wolisz. Po to tu jesteśmy, żeby ci pomóc. Eunice podniosła wzrok znad ciasta, skonsternowana. - Problem? - Nie ma żadnego problemu - szybko zapewniła ją Annie. - Nic mi nie jest. Doreen, nie dowierzając, oparła poznaczone niebieskimi żyłkami dłonie na biodrach. - To czemu starasz się ukryć twarz? - Wcale nie. - Głos dziewczyny był wątły i niepewny. - Ktoś ci coś zrobił? - Zapytała Eunice. Annie żarliwie zaprzeczyła ruchem głowy. - To tylko mały siniak. - Głos zaczął jej się łamać. - Zniknie do rana... - Dobra, złotko, zobaczymy - stwierdziła łagodnie Eunice, odklejając ciasto z pulchnych palców i zmierzając w stronę kulącej się dziewczyny. - Nie ma się czego bać, chcę tylko rzucić okiem i zobaczyć, co da się zro- bić. - Delikatnie zsunęła kaptur z głowy Annie. - O święty Kolumbanie, kto ci to zrobił? - On nie chciał mnie uderzyć - tłumaczyła Annie, podnosząc dłoń do brzydkiej śliwkowej obwódki, okalającej jej lewe oko. - Rozzłościłam Jimmy'.ego, to wszystko, i przyłożył mi pięścią, zanim zdążyłam się uchy­ lić. Będzie mu przykro z tego powodu, kiedy zobaczy mnie następnym razem, na pewno. - Jak dorwę tego parszywego diabła, będzie mu jeszcze bardziej przy­ kro! - W Doreen zawrzało, a jej małe orzechowe oczy rzucały wściekłe błyskawice. - Dostanie garnkiem po łbie i przyłożę mu kopniaka w tyłek, a potem wywalę go na ulicę! - Och, proszę, Doreen, nie możesz skrzywdzić Jimmy'ego. -Annie spoj­ rzała na nią błagalnie. - Po prostu było mu ciężko beze mnie, to wszystko. - Jej głos był przepełniony żalem. - Tęskni za mną. 18

- Prędzej za pieniędzmi, jakie dla niego zarabiałaś, sprzedając się na uli­ cy każdemu bydlakowi - wypaliła Doreen. - On tęskni za poczuciem, że jesteś jego własnością. - No dobrze. Usiądź, przyłożymy zimny okład na oko i zobaczymy, co uda nam się zrobić. - Eunice polała zimną wodą z dzbanka ścierkę i deli­ katnie przyłożyła ją do posiniaczonej twarzy Annie. - Bardzo boli? Dziewczyna się wykrzywiła. - Bywało gorzej. - Szkoda, że nie mam pijawki, żeby ją przystawić - zauważyła Eunice, kręcąc głową. - Szybko zmniejsza opuchliznę. Ale nałożę na to trochę mo­ jej różano-jabłkowej maści i do jutra rana nie będzie śladu. - Dziękuję. -Annie przez chwilę milczała. -Nie powiecie o tym pannie Kent, prawda? - spytała niepewnie. - Będzie bardzo rozczarowana, jeśli się dowie, że spotkałam się z Jimmym. Kiedy zaproponowała mi, żebym tu zamieszkała, powiedziała, że wierzy, że mogę wyjść na ludzi, o ile tylko przestanę zarabiać na ulicy. Ale nie wiedziałam, że to oznacza, że muszę zostawić Jimmy'ego. - Zagryzła wargi. - On myśli, że nadaję się tylko do tego. - Sama powiedz pannie Charlotte o tym, co się stało. Ale jeśli spyta nas, czy coś o tym wiemy, nie będziemy jej okłamywać - ostrzegła stanowczo Doreen. - I ty też nie powinnaś. - Zawsze lepiej powiedzieć prawdę i zawstydzić diabła. - Eunice prze­ wróciła ścierkę, tak żeby na oku Annie znalazła się jej zimniejsza część. - Chociaż prawda może trochę ukłuć. - Nie chcę, żeby panna Kent pomyślała, że byłam nieposłuszna. - Drob­ ne, ostre rysy twarz Annie ściągnęły się od strachu. - Każe mi odejść. - Panna Charlotte nie odprawi cię, dopóki będzie wiedziała, że uczciwie starasz się żyć inaczej - zapewniła ją Doreen. - Sama mieszkała na ulicy, kiedyś, kiedy była dziewczynką. Była nawet jakiś czas w więzieniu. Oczy Annie rozszerzyły się ze zdziwienia. - Naprawdę? Za co? - Za kradzież, kiedy była niewiele młodsza od ciebie. Ona nie osądza ludzi źle, tylko dlatego że życie ich skrzywdziło - ciągnęła Eunice. - Wie, że większości dzieci, które mieszkają na ulicy, nie uda się wyjść na ludzi. Otworzyła ten przytułek dlatego, że chce pomagać. - Chyba już wrócili - zauważyła Doreen, kiedy przed domem umilkł stukot końskich kopyt. Annie wpadła w popłoch. 19

- To mnie już nie ma - zerwała się z krzesła. - Powiem jej o Jimmym rano, kiedy moje oko nie będzie wyglądać tak źle. - To nie może być panna Charlotte, za wcześnie - skwitowała Doreen, klepiąc ją po ramieniu. - Eunice się tobą zajmie, a ja pójdę zobaczyć... -Eunice! Doreen! - usłyszały nerwowy głos Charlotte. - Chodźcie szybko! - Coś nie tak - syknęła Doreen, chwytając ciężki żeliwny rondel. - Na pewno. - Eunice złapała wałek. - Zostań tu, Annie, nie ruszaj się, dopóki ci nie powiemy, że jest bezpiecznie. - 1 zdejmij ciastka z blachy, zanim się spalą-dodała Doreen, kierując się w stronę schodów. - Są już prawie gotowe. Charlotte stała w holu wejściowym, rozpaczliwie starając się podtrzymać potężnego mężczyznę. Flynn, jej mały przyjaciel, który zarzekał się, że ma dwanaście lat, ale według Charlotte wyglądał bardziej na dziesięciolatka, dziarsko próbował robić to samo z drugiej strony. - Zostawmy go na stole jadalnym - zaproponował Flynn, zmagając się, by nie puścić ciężkiego, przesiąkniętego deszczem mężczyznę. - Myślę, że powinien znaleźć się w łóżku - odpowiedziała Charlotte. - Jest bardzo słaby. -Odsuń się albo rozwalę ci czaszkę w drobny mak! - ryknęła Doreen zza kuchennych drzwi, wymachując ciężkim czarnym rondlem. Za nią wparowała do holu Eunice, dzierżąc nad głową brudny od mąki wałek. - O święty Kolumbanie! - westchnęła na widok Charlotte i Flynna pod­ trzymujących krwawiącego mężczyznę. - Flynn i ja potrzebujemy waszej pomocy. - Charlotte poczuła się nie­ co lepiej, widząc dwie siwowłose kobiety, wymachujące prowizoryczną bronią. Niezależnie od tego, w jak rozpaczliwej była sytuacji, Charlotte zawsze mogła liczyć na to, że Eunice i Doreen jej pomogą. - Ten człowiek jest ranny, nie może chodzić. - Dam sobie radę - zapewnił Flynn z wykrzywioną od wysiłku twarzą. - Nie jest taki ciężki. - Może tobie wydaje się lekki, chłopcze - przytaknęła mu Doreen, chwyta­ jąc Harrisona pod rękę - ale panna Charlotte nie jest tak młoda i silna jak ty. 20 wmsba

- Zabieramy go do kuchni? - spytała Eunice, podtrzymując Harrisona z drugiej strony. - Nie, zaprowadźmy go do pustej sypialni na górze. - Charlotte zacis­ nęła zęby, starając się zignorować ból w nodze. Nie była przyzwyczajona do dźwigania takich ciężarów. Prawdę mówiąc, kaleka noga sprawiała, że chodzenie było dla niej sporym wysiłkiem. - Został postrzelony i trzeba go opatrzyć. Eunice przyjrzała jej się z. troską. - Mam nadzieję, że krew na sukience należy do niego, nie do pani? - Nic mi nie jest, Eunice. - O dobry Boże w niebiosach, panno Kent! -jęknęła Annie, wyłaniając się z kuchennego korytarza. - Tak mi przykro, kazałam mu się trzymać z daleka! Charlotte spojrzała ze zdziwieniem na jej podbite oko. - Znasz go? - Oczywiście, że znam tego parszywego drania! Jak on śmie straszyć taką dobrą kobietę jak pani! - Annie trzęsąc się z wściekłości podeszła do Har­ risona. - Że mną pomiatasz, to jedno, Jimmy, ale że straszysz pannę Kent? Jesteś najgorszym bydlakiem, słyszysz?! I nie zasłaniaj się tu przede mną jakąś cholerną maską! - Wyciągnęła rękę, by zerwać chustkę z jego twarzy. Harrison chwycił ją za nadgarstek z miażdżącą siłą. - Nie dotykaj mnie - burknął łagodnie, odsuwając jej rękę. - Ani mojej maski. - Ty nie jesteś Jimmy! - krzyknęła Annie zdumiona. - Nie - przyznał. - Nie jestem. - Puścił ją. - To Czarny Cień. - Flynn spojrzał na nią z wyższością, zadowolony, że wie więcej niż ona. - Panna Kent zaskoczyła go, kiedy kradł klejnoty z do­ mu lorda Chadwicka. Zamiast go wydać, postanowiła mu pomóc. A potem jakiś gogusiowaty jaśniepan chciał go zabić, a to jego zabili, tylko że to nie Cień strzelił, bo on miał w kieszeni tylko szczotkę do włosów. Byłem w powozie i wszystko widziałem. Doreen zamrugała, zmieszana. - Szczotkę do włosów? - Ano. Stara szkoła. - 01iver pokiwał głową z uznaniem, wchodząc do środka. - Chociaż muszę ci poradzić, chłopcze, jak złodziej złodziejowi, żebyś następnym razem pomyślał jednak o nożu. - Dziękuję - zdołał wydusić Harrison przez zaciśnięte z bólu zęby. - Za­ pamiętam to. 21

- Musimy go zaprowadzić na górę, szybko opatrzyć ranę i bezpiecznie stąd odprawić. - Mimo że Charlotte martwiła się o niego, wiedziała, że nie uda jej się ukryć mężczyzny w swoim przytułku. - Wszyscy są przekonani, że wziął mnie jako zakładniczkę. Choć 01iver powoził szybko i bez trudu udało nam się uciec, szuka nas policja. -Niedługo tu przyjadą, aby go szukać i sprawdzić, czy wypuścił pannę Charlotte i czy bezpiecznie dotarła do domu - zakończył 01iver. - No to w takim razie do roboty. - Eunice zacisnęła uścisk na ramieniu Harrisona. - Ty go podpieraj od tyłu, Ollie. Oddychając ciężko, Charlotte robiła, co mogła, aby podtrzymać masyw­ ne ciało Czarnego Cienia. Grupka w dziwaczny sposób wspinała się na piętro skromnego domu. - Ktoś nowy się wprowadza? Harrison odwrócił głowę i zobaczył ładną dziewczynę około dwudziest­ ki. Wyglądała zza drzwi pokoju. Miała zaspane oczy. Błyszczące rude wło­ sy odbijały się od jej prostej koszuli nocnej niczym płomienie. - Co to za jeden? - zastanawiała się, przypatrując mu się z zaintereso­ waniem. -Mamy Czarnego Cienia, Ruby! - wykrzyknął Flynn podniecony - Chodź, zobacz! Ruby wytrzeszczyła oczy. - Naprawdę? - Postanowił skończyć z kradzieżami? - dopytywała się młodsza dziew­ czyna, która wyłoniła się zza pleców Ruby. Miała płaski mały nos i szpi­ czasty podbródek i nie była zbyt ładna, jednak biła od niej słodka mło­ dzieńcza świeżość, która czyniła ją w pewien sposób atrakcyjną. Harrison stwierdził, że ma nie więcej niż piętnaście lat. - Myślę, że tak, Violet - wtrącił się Ołiver, zanim Harrison zdążył się odezwać. - Jak nie wyciągnie wniosków z dzisiejszego wieczoru, to brak mu piątej klepki. - Niczego mi nie brak, do cholery! - Ból głowy oślepiał Harrisona. Miał wrażenie, że zranione ramię jest miażdżone w kleszczach. Był pewien, że jeśli zaraz nie dotrze do łóżka, po prostu padnie na podłogę. - Jeśli chcesz dalej kraść, to co tutaj robisz? - Violet nie dawała spokoju mężczyźnie. - Tylko ci, którzy chcą się zmienić, mogą zostać w domu panny Kent. Taka jest zasada. - Violet, w tej chwili nie przejmuję się jego dalszymi planami - wyjaś­ niła Charlotte. - Bardziej interesuje mnie to, żeby nie wykrwawił się na 22

śmierć, zanim zrobimy cokolwiek, by mu pomóc. Może ty i Ruby pobieg­ niecie na dół i przyniesiecie nam trochę ciepłej wody i czyste ścierki. - Z apteczki z kuchennego kredensu weźcie brzytwę, igłę i nitkę - do­ dała Eunice, sapiąc, kiedy niezdarnie kładli swojego rannego gościa na wąskim żelaznym łóżku. - I whisky. - Harrison zamknął oczy. - Dużo. - Obawiam się, że nie trzymam alkoholu w moim domu - powiedziała przepraszającym tonem Charlotte. - Jeśli chcesz, Ruby zrobi ci filiżankę dobrej herbaty. Uniósł powieki i przyjrzał się jej. Miał kulę w ramieniu i piekielny ból głowy, od którego było mu zimno i czuł mdłości. Czyżby ta świętoszko- wata młoda panna naprawdę wierzyła, że wystarczy mu filiżanka cholernej herbaty? - No to wina. - Obawiam się, że wina też nie mam. - Wydawała się zupełnie niewzru­ szona jego gniewnym spojrzeniem. O ile, oczywiście, było je widać zza jego maski. - Ja mam trochę dobrej nalewki w spiżarni. - Eunice zrobiło się go żal. Na myśl o wypiciu mdłej, słodkiej nalewki domowej roboty zrobiło się Harrisonowi niedobrze. - Nie. - Nagle zdał sobie sprawę z tego, że starsza kobieta proponowała mu coś, co prawdopodobnie uważała za cenne. - Dziękuję - dodał. - W takim razie herbata, Ruby - zarządziła Doreen, która zabrała się do pracy i wraz z 01iverem usiłowała zdjąć Harrisonowi rękawiczki, nasiąk­ nięty krwią płaszcz i koszulę. - W czajniku na piecu jest gorąca woda. - Nic nie chcę. - Czuł, że traci siły. Wyczerpanie i ból sprawiły, że najchęt­ niej ukryłby się gdzieś w najdalszym kącie. Potrzebował snu. Gdyby udało mu się zasnąć, może po przebudzeniu nie czułby już bólu. Postrzałem, poli­ cją i nieudaną wizytą w domu lorda Chadwicka będzie się martwił jutro. - I tak wypijesz - poinformowała go natychmiast. - Sądząc po twoich ubraniach, straciłeś tyle krwi, że dałoby się w niej utopić cały statek. Mu­ sisz dużo pić. Nie chcę, żebyś wyciągnął kopyta w mojej pościeli, to przy­ nosi pecha. - Dość kłopotu było z wciąganiem cię żywego na górę po schodach, chłopcze - zachichotał 01iver. - Nie mam zamiaru znosić cię na dół mar­ twego. - Zawsze możecie związać go liną i wyrzucić przez okno - podsunęła Annie. - Będzie szybciej, niż ściągać go na dół po schodach. 23

-Ale on chyba nie wykituje? - Flynn spoglądał rozczarowany. - Chcę posłuchać o jego wyczynach. - Od takiego zadrapania się nie umiera. - Doreen zdarła z Harrisona za­ krwawione warstwy materiału i otarła krew z torsu. Teraz mogła przyjrzeć się ranie. - Kula przeszła na wylot, ładnie i czysto. Ja i Eunice zszyjemy go i za tydzień mniej więcej będzie zdrów. - Zdecydowanym ruchem przy­ cisnęła zwinięte ubranie do krwawiącej rany. - Czemu on się tak trzęsie? - spytała zmartwiona Charlotte. - Przecież nie jest zimno. - Dostał dreszczy, bo stracił za dużo krwi - stwierdziła Eunice. -Annie, leć i pozbieraj wszystkie koce, jakie znajdziesz, nakryjemy go nimi i zoba­ czymy, może się rozgrzeje. - To z bólu - wycedził Harrison przez zaciśnięte zęby, kiedy Annie wy­ biegła po koce. - Moja głowa. - Skoro boli cię głowa, to powinieneś pozwolić zdjąć sobie maskę. Prze­ myję ci twarz moimi łagodzącymi solami z octem - oznajmiła Eunice. - To dobre na zapalenie mózgu, ból zęba, a jak się troszkę wypije, przeczyszcza człowieka jak... - Laudanum. - Słowo zostało powiedziane ledwie słyszalnym szeptem. Charlotte spojrzała na Eunice niepewnie. - Chyba używał go już wcześniej, inaczej by o nie nie prosił - zauważyła Eunice. - Pewnie nie pierwszy raz ma takie bóle. - Lepiej daj mu laudanum, Eunice - stwierdził 01iver, marszcząc czoło. - Musi go boleć jak diabli. To wielki gość, a trzęsie się jak dzieciak. -Zaraz przyniosę. - Eunice uniosła lekko swoją suknię i wybiegła. - Idę na dół posprzątać błoto, którego nanieśliśmy, wchodząc z deszczu - oznajmił OHver. - Lepiej nie zostawiać bałaganu. Policja będzie się za­ stanawiać, skąd się wziął. - Mamy wszystko, co pani chciała - oświadczyła Ruby, wbiegając do pokoju. - Wystarczy tyle płótna? - W drzwiach pojawiła się Violet, niosąc stertę podartego lnu i kubeł wody. - Będzie dość. - Doreen zmoczyła czystą szmatkę i zaczęła delikatnie obmywać ramię Czarnego Cienia. - Tu są koce! - Do pokoju wpadła Annie, cała ukryta pod górą tanich pledów, które pościągała z innych łóżek. - Dobra, Annie, ty i panna Charlotte okryjcie go nimi, niech mu będzie ciepło i miło, kiedy będę zszywać ranę - zarządziła Doreen. 24

Charlotte chwyciła jeden z koców przyniesionych przez Annie i staran­ nie przykryła nim Harrisona od pasa w dół. Na ten pled położono kolejne, ale tors mężczyzny i krwawiące ramię pozostawały odkryte i nie dawało się ich rozgrzać. Po kilku minutach Eunice wróciła z malutką brązową bu­ teleczką, z której ostrożnie nalała kilka kropli do szklanki z wodą. - Spokojnie, młody człowieku, muszę cię trochę podnieść, żebym mogła wlać ci to do gardła - paplała Eunice, wsuwając mu pod szyję pulchne ramię. Harrison z zamkniętymi oczami otworzył usta, zbyt obezwładniony bó­ lem, by obchodziło go, co za świństwo dają mu do picia. Jeśli te stare Szkotki usiłują go struć, tym lepiej. Śmierć pozwoli mu uciec od nieznoś­ nego cierpienia. Kiedy poczuł znajomy smak laudanum, odetchnął z ulgą. Lek zacznie działać dopiero za jakiś czas, ale w końcu przyniesie wytchnie­ nie. O ile tylko uda mu się doczekać do tego czasu. Opróżnił szklankę, po czym opadł na wąskie małe łóżko, zupełnie niezainteresowany swoim ramieniem. - Teraz wygląda to paskudnie - powiedziała Doreen Harrisonowi, ban­ dażując go - ale jak dopilnujesz, żeby rana była czysta i będziesz zmieniać bandaże kilka razy dziennie, powinno się ładnie zagoić. Za kilka dni trzeba zdjąć szwy. Nie można zostawiać ich za długo, bo wrosną w ciało. - Zwią­ zała ostatni pas lnu wokół jego ramienia i pokiwała głową z satysfakcją. - A teraz Ruby i ja wlejemy w ciebie herbatę. - Wezmę koszulę i płaszcz i zobaczę, czy da się jakoś sprać tę krew i zszyć rozdarcie - dodała Eunice. - W razie czego, nie ma zmartwienia, znajdziemy coś innego do ubrania. - Dziękuję. - Harrison miał zesztywniały język i jego słowa brzmiały niewyraźnie. - Grzeczny, co? - zauważyła Violet, kiedy Eunice i Doreen wyszły. - Mówi jak prawdziwy dżentelmen, serio. - Czarny Cień nie jest dżentelmenem - sprzeciwił się Flynn, w oczywi­ sty sposób odbierając to jako zniewagę. - Jest jednym z nas. - Może zaczynał jako jeden z nas, ale wyraża się zbyt elegancko, żeby nim pozostał - zaopiniowała Annie. - Jest złodziejem, tak czy nie? - Violet spojrzała na Charlotte, oczekując, że rozstrzygnie spór. - Flynn powiedział, że przyłapała go pani, jak kradł biżuterię lady Chadwick. -To prawda. - Charlotte delikatnie położyła koc na ciele Czarnego Cienia. Laudanum zaczęło już działać i drżenie ustało, ale dziewczyna 25

martwiła się, czy nie jest mu zimno. Wcisnęła starannie koc pod mate­ rac, okrywając jego twarde umięśnione ciało. Nadal miał na sobie czarną maskę, bezpiecznie skrywającą jego tożsamość. Zaczął oddychać wolniej i głębiej, a zamknięte oczy świadczyły o tym, że zasnął. - No to jest jednym z nas - orzekła Violet. - Jeden z nas czy nie, mogę się założyć, że jest przystojny - stwierdziła Ruby, wnosząc do pokoju tacę z herbatą i ciastkami owsianymi. - Skąd wiesz? - zastanawiała się Violet. - Popatrz na jego ręce. Czyste i wcale nie szorstkie, ale nie są chorobliwie białe ani delikatne jak ręce szlachciców. Więc pracuje fizycznie, ale później starannie się myje i obcina paznokcie. Tylko porządni mężczyźni tak robią. - Ja lubię, jak mężczyzna się kąpie - przyznała Annie. - l często myje zęby. - Wiem, że niektóre dziewczyny nie pozwalają się pocałować facetowi, jeśli ma zepsute zęby i cuchnie - oznajmiła Ruby. - Mówią, że prędzej nabawią się choróbska stąd, niż od wsadzania im koguta między... - Hola, dosyć tych bzdur! - przerwał stanowczo 01iver, który nagle po­ jawił się w drzwiach. - Nie mówi się tak przy pannie Charlotte i Flynnie. Flynn wzruszył ramionami. - Słyszałem gorsze rzeczy. - Nic się nie stało, Oliverze. - Charlotte zawsze wzruszała szorstka tro­ ska staruszka. - Annie, Ruby i Violet wspomniały tylko o życiu, jakiego zaznały, zanim znalazły się tutaj. Powinny czuć się swobodnie, mówiąc o tym. To pomaga wyleczyć się z przeszłości i iść naprzód. - Przepraszam, panno Kent - odezwała się zmieszana Ruby. - Czasami zapominam się i nie mówię jak należy w pani obecności. - Dama taka jak pani nie powinna nic wiedzieć o tych rzeczach - przy­ znała Violet. - To nie jest dobre. Charlotte w milczeniu poprawiła koce, którymi przykryty był Czarny Cień. Od ponurego, pełnego okrucieństwa dzieciństwa upłynęły lata. Lata, podczas których Haydon i Genevieve wychowywali ją z miłością i zrobili wszystko, co mogli, by ją chronić. Jednak plotka, wszechobecna w arysto­ kratycznych kręgach Edynburga i Londynu, od samego początku napiętno­ wała jej nowe życie. Nigdy nie ucieknie od goryczy upokorzenia. Mimo to nie powiedziała nic, co rozwiałoby przekonanie Violet, że jest damą. Z trudem przełykając ślinę, powtarzała sobie, że przecież nie robi tajem­ nicy ze swojej przeszłości. Po prostu woli o niej nie rozmawiać. 26

Jej rozmyślania przerwało nagłe trzaśniecie drzwi wejściowych. - To na pewno policja - stwierdził 01iver. Spojrzał na nią poważnie. - Lepiej niech pani zejdzie na dół i pokaże im, że jest pani cała i zdrowa. Powiemy, że Cień wyskoczył z powozu na moście Waterloo, a my pogna­ liśmy co sił do domu. - A co zrobimy, jak będą chcieli przeszukać dom? - Ruby skinęła głową w stronę Czarnego Cienia. - Nie pozwolę im - skwitowała Charlotte. - Ha, może pani nie mieć wyjścia - uprzedził ją OHver. - Ty nasłuchuj tu ze schodów - zwrócił się do Rynna - i dasz znać dziewczynom, jak chłopaki będą chcieli węszyć. - Ale jak my go stąd ruszymy? - Violet obrzuciła śpiącego mężczyznę zmartwionym spojrzeniem. - Wygląda na to, że jest cholernie ciężki. - Zdejmiemy go na podłogę i schowamy pod łóżko - postanowiła Annie. - Ruby położy się na materacu. Okryjemy ją kocami i wtedy nie wpadną na to, że on tu jest. - Niech się panienka nie boi - powiedział łagodnie Ołiver, wyczuwając, że Charlotte zaczyna ogarniać strach. - Wszyscy wiedzą, że panią porwał, prawda? Pani nie zrobiła nic złego i policji wystarczy, kiedy zobaczą, że jest pani cała i zdrowa. Potem sobie pójdą. - Wyciągnął rękę i ścisnął jej dłoń, dodając otuchy. Charlotte zdobyła się na lekki uśmiech. Wytrzymaj, nakazała w myślach śpiącemu mężczyźnie. Jesteś tu bez­ pieczny. - Wrócimy za kilka minut - powiedziała do Flynna i dziewcząt. Starając się okazać spokój, którego nie czuła, wyprostowała się i ruszyła niezdarnie po schodach, aby spotkać się z policją. 3 Dobry wieczór panom. Nazywam się Charlotte Kent, bardzo przepra­ szam, że musieli panowie czekać. Charlotte uśmiechnęła się do dwóch mężczyzn stojących w salonie. Młodszy był posterunkowym. Musiał niedawno zacząć pracę, bo wyglądał 27

na nie więcej niż dziewiętnaście czy dwadzieścia lat. Jego przemoknięty, źle dopasowany mundur wzbudził w niej lęk jak zawsze, kiedy widziała policjanta. Starała się zwalczyć to uczucie. Kulejąc, przeszła obok chło­ paka z największą godnością, na jaką mogła się zdobyć. Wyczuwała jego zaskoczenie, kiedy przyglądał się jej wypracowanym ruchom i wiedziała dokładnie, w którym momencie zamieniło się ono w swoistą odpychającą litość. Nabrała powietrza, upominając się, że nie można go winić za takie re­ akcje. Kiedy była małą dziewczynką, Genevieve radziła, żeby ignorowała spojrzenia innych, ale to okazało się niemożliwe. W końcu przyzwyczaiła się do zakłopotanych spojrzeń, tych trwożliwych przejawów lęku, cieka­ wości, a w najbrutalniej szczerych przypadkach - odrazy. - Proszę usiąść. - Wskazała gestem wyblakłe krzesła i sofę; sama zajęła jedno z miejsc. Starszy mężczyzna skinął głową na posterunkowego. Charlotte przyjrzała mu się uważnie. Bez wątpienia miał większą władzę niż policjant. Nie no­ sił jednak munduru, dzięki czemu nie czuła się tak onieśmielona. Wyglądał na trzydzieści parę lat, bliżej czterdziestki, i Charlotte stwierdziła, że jest dość przystojny, chociaż w tej chwili miał zbyt poważny wyraz twarzy, żeby uznać go za miłego. Ubrany był w prosty brązowy płaszcz dość dobrej ja­ kości, ciemne spodnie i przemoczone, znoszone buty, a więc nie brakowało mu pieniędzy, ale ich nie trwonił. Miał też pewnie w zwyczaju sporo chodzić albo nie uznawał za wskazane wydawać pieniędzy na nowe obuwie, skoro para, którą miał na nogach, była jeszcze w niezłym stanie. - Panno Kent, pozwoli pani, że się przedstawię - zaczął. - Inspektor Turner ze Scotland Yardu, a to posterunkowy Wilkins. Po pierwsze, chcę powiedzieć, że czuję ogromną ulgę, znajdując panią tutaj. W tej chwili zarówno policjanci, jak i liczni zmartwieni obywatele przetrząsają ulice Londynu, poszukując pani i Czarnego Cienia. Zdaję sobie sprawę, że prze­ szła pani ciężkie chwile dzisiejszego wieczoru. Mam jednak nadzieję, że pozwoli pani zadać sobie kilka pytań? Charlotte kiwnęła głową. - Z przyjemnością, inspektorze Turner. - Jak zdołała pani uciec Czarnemu Cieniowi i wrócić do domu? - Właściwie wszystko działo się bardzo szybko - odpowiedziała. - Ru­ szyliśmy najprędzej, jak się dało, bo Czarny Cień nakazał tak Oliverowi, który jest moim woźnicą i kamerdynerem. Ten posłuchał, w obawie za­ równo o moje, jak i swoje życie. Jechaliśmy dłuższą chwilę, aż nagle Cień 28

krzyknął: „Skręć tutaj!", a kiedy Ołiver to zrobił, ten mężczyzna otworzył drzwi i wyskoczył. Wtedy kazałam Oliverowi jechać tak szybko, jak się da do domu. I tak się tu znaleźliśmy. - Rozumiem. - Lewis Turner skinął głową, jakby uwierzył w tę bajkę. Uważał, że najpierw należy pozwolić przesłuchiwanym powiedzieć do­ kładnie to, co chcą, żeby usłyszał. Czas na szukanie nieścisłości przycho­ dzi później. - A gdzie dokładnie wyskoczył z powozu? - Nie jestem pewna. Chyba gdzieś w okolicach Charing Cross. Och, nie, właściwie przy moście Waterloo - poprawiła się, nagle przypominając so­ bie wskazówki 01ivera. - Tak, dokładnie. Wyskoczył przy moście, a my pojechaliśmy dalej. - Może widziała pani, w którą stronę pobiegł? - Obawiam się, że nie, inspektorze. Zmarszczył czoło. - Nie wie pani, czy skierował się na północ, czy na południe? Czy biegł wzdłuż rzeki, czy uciekł w uliczkę? - Przykro mi, byłam przerażona i nie myślałam o tym, żeby wyglądać za nim z powozu. Po prostu czułam ulgę, że już go nie ma i że nic nam nie zrobił. - Oczywiście. Czy zauważyła pani coś szczególnego? Czy mogłaby pani nam go opisać? - Niestety, nie. Miał maskę. - Jak się pani wydaje, ile ma wzrostu? - Nie jestem pewna. Siedzieliśmy w powozie. -A wcześniej, w domu lorda Chadwicka? Musiała pani zwrócić uwagę na jego wzrost. - Cóż, na pewno był sporo wyższy ode mnie, inspektorze. Nie jestem pewna, jak go opisać... - Był wyższy ode mnie? - Wstał z krzesła, aby mogła mu sję przyjrzeć. -A może raczej był wzrostu Wilkinsa? - Wskazał na policjanta, aby także wstał. Charlotte przyjrzała się mężczyznom, czując lekkie zdenerwowanie. Nie miała zamiaru udzielać im żadnej informacji, która nie byłaby nie­ zbędna. - Było dość ciemno, a przez większość czasu on stał za mną... - Ja tylko pytam o pani wrażenie, panno Kent - uspokoił ją Lewis. - Pro­ szę powiedzieć, co pani pamięta. - Wydaje mi się, że raczej był wzrostu posterunkowego Wilkinsa. 29