mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Monkiewicz-Święcicka Karolina - Taniec z przeszłością

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Monkiewicz-Święcicka Karolina - Taniec z przeszłością.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 22 osób, 24 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 156 stron)

W serii: Anka Kowalska Pestka Caroline Leavitt Szczęście w twoich oczach Wkrótce ukażą się: Trixi von Bülow Niech w końcu coś się zdarzy! Krystyna Kofta Wizjer Alina Krzywiec Długa zima w N. Mia March Klub filmowy Meryl Streep Jojo Moyes Zanim się pojawiłeś

Spójrz ku wschodowi, nasi przodkowie patrzą na nas. Módl się do nich, módl się do nich, bo oni patrzą na nas. pieśń Czarnych Stóp, Jan Sobczak Szałas Potu w tradycji Czarnych Stóp Dla Alfredy i Czesława, gdziekolwiek jesteście. Dziękuję za Wasze syberyjskie wspomnienia.

Syberia, Kraj Krasnojarski, rejon mański, 1956 Spienione fale rzeki Many toczyły swe wody z łoskotem. Ale tu, przy brzegu, było spokojnie, najlepsze miejsce na ryby. Mikołaj Błagadacki rozsiadł się w swej łódeczce. Zarzucił wędkę i, czekając na zdobycz, zapatrzył się w nieokreślony punkt na horyzoncie. Myśli uciekały wtedy z głowy, a on sam stawał się jednością z tym wielkim rzecznym kołysaniem. Mógł tak trwać godzinami. Kilka kilometrów dalej dwaj flisacy balansowali na tratwie, lawirując jak tancerze środkiem nurtu pomiędzy kłodami spławianych drzew, maleńcy jak żuki w szarych odmętach. Jeden z nich, zwinny jak kot, widać nie pierwszy raz walczył z nurtem rzeki. Drugi poruszał się niezgrabnie. Na plecach przytroczony miał tobół z prowiantem, który dodatkowo krępował mu ruchy. Pracowali w milczeniu; raz na jakiś czas młodszy rzucał krótką komendę, dyrygując swoim towarzyszem. Dopiero gdy minęli kolejny łuk rzeki i wypłynęli na długi prosty odcinek, mieli chwilę, by odpocząć i porozmawiać. Tratewka szybko pokonywała drogę. Już po chwili zamajaczyła na horyzoncie, dokładnie tam, gdzie dryfowało niewidzące spojrzenie Mikołaja Błagadackiego. Jakieś odległe głosy niesione rzecznym nurtem wyrwały go z letargu. Przetarł oczy. Zdawało mu się, że dwa małe punkciki przemieszczają się szybko po kwadraciku tratwy jak mrówki na liściu. Mikołaj Błagadacki sięgnął do kieszeni po ostatniego papierosa. Gdzież one się podziały, myślał, gmerając w kieszeni w poszukiwaniu zapałek. Głośny krzyk – ni to śmiech, ni to zawodzenie, poniósł się po wodzie. Wędkarz podniósł głowę na to wołanie. W oddali na tratwie, teraz już nieco bliżej, zobaczył maleńką postać. Czy nie było ich dwóch? Widać wzrok mi się psuje, pomyślał. Zdawało mu się, że znajomy flisak wyciąga do niego rękę z pozdrowieniem. Uśmiechnął się i odmachał.

Warszawa, listopad 2011 Pogrzeb był skromny i w jak najbardziej pogrzebowym nastroju. Od samego rana padał deszcz, więc żałobnicy mokli w strugach wody nad trumną, modląc się bardziej niż o spokojne odpoczywanie o to, by jak najszybciej schronić się pod dachem. Stali jak stado zmokłych wron, i jak zmokłe wrony, niemal bez słów, z furkotem czarnych skrzydeł płaszczy rozpierzchli się natychmiast po zakończeniu ceremonii. Nie pamiętała nawet, kto składał jej kondolencje. Może oprócz Marcina, który został zaproszony na stypę. Nie miała o tym pojęcia, bo organizację całego przedsięwzięcia na szczęście wzięła na siebie Magda. To także było jej obojętne. W sumie nawet przyznała Magdzie rację. Marcin, jej były mąż, był ukochanym zięciem mamy. No i był też ojcem Magdy. Mama na pewno chciałaby go widzieć na swoim pogrzebie. Może nawet bardziej niż ją? Chociaż to, że usadzono ich w restauracji obok siebie, uznała już za lekką przesadę. Nie chodziło o nią, jej było to obojętne. Jedyne, co teraz czuła, to pustka. Nie rozpacz, nie strach, nie szok, że oto została najstarszym członkiem swojej niewielkiej rodziny. Tylko pustka i obojętność. Ale Marcin czuł się w obowiązku zabawiać ją rozmową. Pod ostrzałem spojrzeń swojej córki straciła całkiem wenę do konwersacji, więc musiał się srodze namęczyć, a przecież nigdy nie był duszą towarzystwa. Niemal było jej go żal. Kiedy zaproponował, że odwiezie ją do domu, przyjęła to z ulgą. Drogę przebyli w całkowitym milczeniu, wsłuchani w skrzypienie wycieraczek. A potem weszła do pustego mieszkania i, nie zapalając światła, usiadła na kanapie. Była tu sama. Jej matka właśnie została na cmentarzu. Równie dobrze mogła tam zostać razem z nią. Nie dlatego, że tak bardzo ją kochała. W jej życiu wszystko się skończyło. Była starą kobietą, której życie polegało na opiekowaniu się schorowaną matką. Po tylu bezsensownych latach przy łóżku chorej, po takiej dawce rozczarowań, powinna czuć ulgę i radość, a nie smutek. Tyle że po co miała teraz żyć? Czuła się tak, jakby sens jej życia także poszedł do piachu. Aniela weszła do mieszkania, byle jak rzuciła płaszcz na wieszak i chociaż słyszała, jak spada z szelestem na podłogę, natychmiast zatrzasnęła za sobą drzwi do swojego pokoju. Nastawiła ulubioną płytę, ale nawet zachrypnięty głos Chrisa Cornella nie mógł ukoić jej nerwów. Nie chodziło o to, że prababcia zmarła. Wiadomo było, że tak się stanie. Chodziło o tych beznadziejnych ludzi. Mokła na cmentarzu, dygocąc z zimna, po raz ostatni, a do tego – o wstydzie – pierwszy, próbując poznać osobę, którą właśnie żegnali. Ale nie mogła. Niewielki tłumek krewnych budził w niej odrazę. Przestępowali z nogi na nogę z ledwie ukrywanym zniecierpliwieniem. Odwalali obowiązek, szepcząc do siebie jakieś pierdoły, których strzępki docierały do jej uszu.

– …płyta z piaskowca… – …piękny wieniec… od stowarzyszenia bibliotekarzy… Skupcie się, do cholery, chciała wrzasnąć. Dla nich było to coś pomiędzy wyrzuceniem śmieci a obiadem u nieznośnej ciotki. Po ceremonii rozsypali się bezładnie jak koraliki zerwane ze sznurka, każdy w swoją stronę. – Idę spać, kochana. – Drzwi pokoju uchyliły się nieco. – Jestem wykończona tym wszystkim. – Dobranoc, mamo. – Ty też się połóż, już po dziesiątej się zrobiło. Jutro o ósmej masz przecież lekcje. – Dobra – powiedziała na odczepnego. Ten pogrzeb nic dla nich nie znaczył. Małe, zgnuśniałe typki, myślała z pogardą, wpatrzona w czarny sufit pokoju. W tym, jak podchodzimy do zmarłych, widać całe nasze podejście do ludzi w ogóle. Czuła do nich tak wielkie obrzydzenie, że zupełnie nie potrafiła się skoncentrować na pogrzebie. Wszystko popsuli. A potem jeszcze ta stypa. Co za koszmar. A tak bardzo chciała pożegnać się na poważnie. Z szacunkiem, oddać cześć i tak dalej, bez szemrania kretynów za plecami. Wciąż możesz to zrobić, pomyślała nagle. Tak, wciąż mogę, odpowiedziała sama sobie. Za tydzień w niedzielę pojadę na cmentarz. Nie musisz czekać do niedzieli. To dziś jest Święto Zmarłych. Przewracała się z boku na bok, dyskutując sama ze sobą. W końcu usiadła na łóżku, kierowana jakimś dziwnym impulsem. Tak, właściwie po co czekać tak długo, skoro powinnam to zrobić dziś? Kiedy tylko podjęła decyzję, poczuła nagły przypływ energii. Nigdy dotąd nie miała takich pomysłów. Ale coś, jakiś wewnętrzny głos, nakazywało jej wstać, po cichutku odnaleźć niechlujnie rzucony płaszcz i wyjść. Światło w pokoju matki było już zgaszone. Wymknęła się z domu i po prostu pojechała nocnym autobusem. Prosto na cmentarz. Wcale nie okazał się straszny. Księżyc otulał drzewa i krzyże srebrzystą szarością; było tak cicho, że słyszała każdy swój krok chrzęszczący na żwirowej alejce. Deszcz ustał; w powietrzu wisiała przenikająca wszystko lodowata wilgoć. Tłumy odwiedzających już podreptały do domów, pozostawiwszy niezliczone światełka swojej pamięci, tlące się jeszcze gdzieniegdzie mimo ostrego wiatru. Wśród kolorowych lampionów zniczy łatwo było znaleźć świeży grób. Świeczki zapalone przez żałobników wciąż jeszcze migotały czerwono-żółtymi punkcikami. Stosy kwiatów piętrzyły się jak romantyczny kurhan. – Ale ty nie byłaś romantyczna, co? Jej głos w ciemnościach brzmiał dziwnie, zbyt butnie, obco. – Przyszłam się z tobą pożegnać – powiedziała ciszej, siadając na ławeczce przed grobem. Zimno było przenikliwe. Okutała się ciasno płaszczem, ale wilgoć bezlitośnie wnikała przez cienką wełenkę. – Nic o tobie nie wiem. A przecież jesteśmy imienniczkami.

Dyskretny poszum drzew. – Jaka byłaś w moim wieku? Taka sama? Nie wierzę. Dlaczego nigdy cię o to nie pytałam? Dlaczego byłaś zawsze taka zimna, taka surowa, taka zupełnie inna od babci Renaty? Co cię spotkało? Czy ty w ogóle byłaś kiedyś zakochana? Deszcz zaczął znowu siąpić i przemoczył płaszcz. Patrzyła na ciemny wzgórek kryjący trumnę i przemawiała do kobiety, której nie było już pośród nich. A może była? Aniela zamknęła oczy i wsłuchała się w szmer nocy. Tam, po drugiej stronie, było coś więcej niż powietrze. Czuła to. – Życzę ci, żebyś odnalazła tam spokój – powiedziała, kucając, by zapalić znicz, który zgasł pod dmuchnięciem wiatru. Płomyk przywrócony do życia cmoknięciem zapalniczki zadygotał nieśmiało. Wiatr zakołysał koronami drzew i zdławił światełko. Mogłaby przysiąc, że poprzez ich szum słyszy ludzki szept: szszsz. Zupełnie jakby znów była malutka, a prababcia uspokajała ją przed zaśnięciem. – Szszsz, niołku Tak zawsze mówiła. A może zbudziła kogoś jeszcze? Rozejrzała się nerwowo wokoło. Głupio zrobiła, że gadała tak na głos. A nuż ktoś się tutaj szlaja o tej porze? Drzewa poruszyły się ponownie. Dopiero teraz usłyszała w ich szumie setki stłumionych odgłosów czających się w ciemnościach – tu łopot skrzydeł, tam trzaśnięcie gałązki, a wokół szepty, tysiące szeptów, jakby przebudzone istoty zastanawiały się, co z nią zrobić za to nocne najście. Płomyk znicza znowu zatańczył znienacka, tocząc walkę o życie z wiatrem. Po czym nagle – Aniela przetarła oczy – oderwał się od knota i uniósł ponad ziemię. Rozrósł się, przeobrażając w złocistą poświatę. Powoli zbliżył się do niej, i wchłonął ją niczym kokon. Spróbowała dotknąć ścianki złotego balonika, a wówczas światło rozprysło się nagle na milion cząsteczek jak bańka mydlana. I Aniela zorientowała się, że znajduje się w jakimś zupełnie innym miejscu. A na dodatek – że chyba wcale nie jest sobą. A raczej, że jest sobą, lecz równocześnie zupełnie kimś innym, w zupełnie innym miejscu i czasie. Wnętrze było niemal tak ciemne jak cmentarz nocą. Dyskretne światło rzucała jedynie lampka naftowa stojąca na kamiennym progu przy drzwiach. Pachniało słodkawo mlekiem ściekającym do wiaderka. Jej zwinne palce uciskały wymiona delikatnie i stanowczo, syk syk syk – tryskała ciepła biała ciecz. Kim jestem? A jednak wiedziała, co robić. Jej mózg wypełniły obce myśli, jakby nagle w jej ciele znalazły się dwie osoby – ona, Aniela, i ktoś inny. Muszę się pośpieszyć. Po zmroku nie wolno się oddalać od domu. Ale dzisiaj muszę, po prostu muszę. Jaśko się ze mną umówił. Kim jest Jaśko? Co to za sen? Kim jestem? – pomyślała znowu Aniela. A potem pytanie umknęło, przepłoszone przemożnym uczuciem tęsknoty, kiedy znów w pełni stała się tamtą. Serce biło jej jak młot. Przyjdzie czy nie? A jeśli tak, sama nie wiedziała, jak to będzie. Wszystko ją w nim pociągało. Przyśpieszyła ruchy, w obawie że nie zdąży na umówione spotkanie tuż po zmroku. Ależ

ta krowa ma dzisiaj mleka, chyba nigdy się nie skończy, pomyślała ze złością. A kto wie, czy on będzie czekać? Usłyszała jakiś szelest przy drzwiach. Pewnie kot, pomyślała, łasy na mleko. Odwróciła się, by przegonić łakomczucha, i podskoczyła, omal nie wylewając całego mleka. W drzwiach stał on. Ciemno już było, tylko jego oczy błyszczały w mroku. Odruchowo przygładziła chustkę na głowie. Była zła, bo nie zdążyła nawet poprawić włosów. Błysnął tymi swoimi wilczymi zębami: – Bałem się, że nie przyjdziesz. To sam przyszedłem. Uśmiechnęła się nieśmiało. – Jak cię tata nasz przyłapie, to będzie źle. – Nie przyłapie. – Znów błysnął zębami w uśmiechu. – Tylko Tadzik wie. Ale on się nie odważy pisnąć nikomu, bo wie, że mu kości porachuję. – Muszę mleko zanieść. Złote oczy Jaśka patrzyły przyjaźnie, jakby się bał, że ją spłoszy. – Zaczekam. Tam, gdzie zawsze przesiadujesz – odparł i zniknął równie cicho, jak się pojawił. Drzwi od obory trzasnęły zbyt głośno i cała wizja znikła tak nagle, jak się pojawiła. Znowu siedziała na cmentarzu, zupełnie zdrętwiała z zimna. Musiała odczekać jeszcze dwa papierosy, odpalone jeden od drugiego, żeby dojść do siebie. Co to było? Bo jeśli sen, to dlaczego tak sugestywny, jakby weszła w cudze ciało i pamięć? Czy to ty, prababciu? Chciała odezwać się jeszcze raz do tego świeżego grobu, ale straciła rezon. Szepty w ciemnościach osaczały ją coraz bardziej. Wydało jej się, że nawet kwiaty wplecione w grobowe wieńce bezgłośnie otwierają usta. Odwróciła się na pięcie i pobiegła na przystanek. Za dnia z wyższych pięter apartamentowców ten teren wyglądał jak baśniowa kraina liliputów. Miniaturowe ogródki porośnięte zdziczałą roślinnością ciągnęły się aż po horyzont niczym mokotowski odpowiednik lasów deszczowych. Gdzieniegdzie spomiędzy drzew wystawały dachy krasnoludkowych chatynek, przygarbione pod ciężarem przerośniętych gałęzi dzikiego wina i bluszczu; nad nielicznymi z nich unosiły się strużki dymu z palonych liści. W nocy działki wyglądały jak królestwo złośliwych gnomów – ciemne, zarośnięte, niezbadane, przyjazne jedynie wybrańcom. Pokręcone konary starych drzew owocowych wyciągały w górę czarne paluchy gałęzi. Przez ogrodzenie sączył się zapach ziół i przegniłych liści. I za dnia, i w nocy o tej jesiennej porze roku ogródki działkowe tonęły w ciszy. Nawet rośliny wydawały się pogrążone we śnie. Gawrony, buszujące na zmarzniętej ziemi w poszukiwaniu żuków i pędraków, hałaśliwie poderwały się do lotu, gdy na ścieżce pojawiła się czarna postać. W zanikającym już świetle dnia wysoki mężczyzna ciągnął za sobą wyładowany wózek. Przyglądał się mijanym domkom, oceniając stopień ich opuszczenia. W swoim długim płaszczu wyglądał jak zjawa z innej epoki. W końcu jeden z domków zyskał jego akceptację. Mężczyzna przystanął przed wejściem na działkę, poddając oględzinom zapuszczony ogród i zardzewiałą furtkę. Rozejrzał się, jakby

sprawdzając, czy nikt go nie śledzi, i celnym kopniakiem otworzył bramkę. Drzwi do domku potraktował tak samo obcesowo. Z trudem, oganiając się od pół czarnego płaszcza, który krępował mu ruchy, uniósł z dwukołowej przyczepki wielki pakunek i ostrożnie przeniósł go do maleńkiego domku. Zniknął na chwilę w środku, po czym wrócił po kolejną olbrzymią pakę. Pół niosąc, pół wlokąc, zataczając się pod jej ciężarem, dobrnął z trudem do domku. Wyjął z kieszeni łańcuch z wielką kłódką i starannie zamknął swoją nowo nabytą posiadłość. Odgarnął włosy i podejrzliwie rozejrzał się wokoło. Na szczęście nikogo nie było. Zmęczony, z niechęcią spojrzał na ciężką przyczepkę i usiadł na ganku. Trzeba ją będzie jakoś zatargać z powrotem. Zapalił papierosa, zbierając siły na powrót. Był zadowolony. Nareszcie znalazł odpowiednio ustronne miejsce. Ten złowrogi klimat był spełnieniem jego marzeń. Nikt nie będzie go tutaj niepokoił. A on potrzebował izolacji. Zapadający zmrok wygonił kraczące ptaki i ściągnął wieczorny ziąb. Mężczyzna otulił się ciaśniej płaszczem. Było tu idealnie. Gdyby jeszcze nie było tak lodowato. Ale i to miało swoje dobre strony. Krzątali się bez słowa po kuchni. Mężczyzna wyciągnął z zamrażarki mlecznobiały flakon z napisem Vodka Cavalli. Kobieta, zręcznie unikając fizycznego kontaktu, postawiła obok niego na blacie bezcukrową colę i dwie szklaneczki do drinków; ascetyczne w formie cudeńko firmy Eva Solo, autorstwa duńskich projektantów. Mężczyzna fachowo odbił łokciem butelkę wódki, otworzył colę. Wlał do obu szklanek przezroczysty płyn, po czym zalał musującym rozcieńczaczem. Kobieta podeszła do kredensu. Na jego górnej półce, oprócz staroświeckiej pięknej wazy na zupę, stały ekskluzywne bibeloty: kosztowne porcelanowe miniaturki, ozdobne filiżanki, pamiątki z podróży. Pośrodku ślubne zdjęcie w robionej na zamówienie białej ramce z wygrawerowanym napisem: „Dianna i Tadeusz”. Kobieta przestawiła białego porcelanowego niedźwiadka w stylu Fabergé, ze złotymi pazurami i inkrustowanym czaprakiem – ich unikalną skarbonkę. Wrzucali do niej „karne”drobniaki – dwa złote za brzydkie słowo wypowiedziane przy dzieciach, pięć za bardzo brzydkie. Obok skarbonki siedział inny niedźwiadek, też polarny, ale pluszowy. Delikatnie wzięła go na ręce. Rozsunęła jego łapki i wyjęła z brzuszka małą kamerę. – Już? – spytał mężczyzna. Kiwnęła głową. Usiedli w swoim barokowym salonie na kanapie chippendale, w identycznych pozach, które nabywa się wraz ze stażem małżeńskim, ale w bezpiecznej odległości od siebie, jakby się umówili, że wzajemny dotyk, nawet przypadkowy, szkodzi. Kobieta i mężczyzna trzymali w dłoniach szklanki z trunkiem w kasztanowym kolorze, którego barwa, jak skonstatowała z zadowoleniem kobieta, idealnie komponowała się z brązowym obiciem sofy. Poprawiła niewidoczne zagniecenie na aksamitnej poduszce ozdabiającej kanapę. W ciemnym ekranie wielkiej plazmy odbijały się ich sylwetki. Sielankowy obraz wzorowego małżeństwa, pomyślała, ale nie odezwała się. Już od dawna nie odzywali się do siebie bez potrzeby. Nieczęsto także zdarzało im się tak razem siedzieć. Ale dziś postanowili zewrzeć szyki. To, co za chwilę mieli

oglądać, nie było wcale romantycznym filmem na dobranoc. – Myślisz, że powinniśmy ją tak sprawdzać? – zapytała. – Melsztyńscy też tak robili. Nie chciałabyś wiedzieć, komu płacisz? I dlaczego Teo chowa się do szafy, kiedy ona przychodzi? Uspokojona tym usprawiedliwieniem, rozsiadła się wygodniej, zacisnąwszy ręce na drinku. Na ekranie pokazał się lekko zamazany obraz. Przewinęli film do momentu, gdy w telewizorze ukazała się ludzka postać. Czarnowłosa kobieta, około czterdziestki, krzątała się po kuchni. Przy stole siedział jasnowłosy chłopczyk. Grzebał smutny w talerzu pełnym ziemniaków. – Wiesz, co będzie, jak nie zjesz – powiedziała ostro kobieta. Malec zgarbił się i wsadził do ust kawałek ziemniaka. – Niedobre – poskarżył się. – Zamknij się i jedz. Kobieta na kanapie wyprostowała się. Jej mąż zesztywniał. Chłopczyk żuł posłusznie. Opiekunka stała nad nim jak kapo. – Następny. Streszczaj się, zaraz wychodzimy – powiedziała. Chłopczyk zaczął cicho płakać. – Piciu… – Sryciu – warknęła niania i znienacka uderzyła pięścią w stół. Podskoczył chłopiec na ekranie, podskoczyło też małżeństwo na kanapie. Kobieta z sykiem sięgnęła po chusteczkę i zaczęła wycierać z kanapy plamę po drinku. Głos z ekranu przeszedł w krzyk: – Piciu będzie po jedzeniu! Ile razy mam ci powtarzać? Albo zjesz, albo wiesz, co będzie. Mama się pogniewa, oj, bardzo pogniewa, jak nie zjesz. Chłopczyk, przełykając łzy, powoli męczył obiad. – Mi już wystarczy – powiedziała słabo kobieta. – Poczekaj, zobacz, co ona robi – odparł mężczyzna. Pochylił się w stronę telewizora. Niania straciła zainteresowanie Teosiem. Podeszła teraz w stronę kamery. Na ekranie pojawiła się jej twarz, tak wielka, że można byłoby policzyć jej wszystkie zmarszczki. Ależ ma rozczochrane te brwi, a do tego zaskórniki przy nosie, naprawdę mogłaby coś ze sobą zrobić, skrzywiła się kobieta przed telewizorem. Niania przyglądała się, jakby stała przed wideodomofonem i czekała na wpuszczenie. – Kuźwa, ona nas widzi… to znaczy kamerę – wyszeptała kobieta. – Zaraz nam coś powie… Mąż nie odpowiedział. Czarnowłosa przybliżyła się jeszcze bardziej. Prawą dłoń wyciągnęła przed siebie. – Zaraz wyłączy – powiedziała nerwowo kobieta. Ale czarnowłosa sięgnęła po inkrustowaną skarbonkę. Po chwili jej postać lekko oddaliła się od kamery. Na tyle, by wyraźnie mogli zobaczyć w jej dłoniach misia Fabergé. Otworzyła szkatułkę, zajrzała do środka i wyjęła trzy pięciozłotówki, a następnie schowała je do kieszeni. Po chwili jej twarz znów wypełniła cały ekran. Odstawiła skarbonkę i wróciła do chłopca. – Nie chcesz jeść, to nie będziesz jadł – warknęła i jednym ruchem wyrwała mu talerz, po czym wyrzuciła jedzenie do śmieci. Kobieta i mężczyzna siedzieli bez słowa. W końcu mężczyzna wydukał: – No to chyba znowu szukamy opiekunki.

Jakie szukamy, pomyślała szyderczo. Przecież ty nawet nie kiwniesz palcem. Na myśl o kolejnym castingu na nianię zbierało jej się na wymioty. Obudziła się jak zwykle wcześnie rano, przed szóstą. Dopiero kiedy wstała i zarzuciła na siebie szlafrok, by pójść nastawić wodę na herbatę do popicia leków, przypomniała sobie, że nie ma dla kogo tego robić. Nie ma już mamy, której trzeba podać lekarstwa na poranny rozruch. Nie usłyszy już rozkazującego: „Renata? Czy możesz mi podać herbaty? Czy możesz mi poprawić poduszki? Czy możesz mi zrobić kanapkę? Czy możesz…”. Tyle lat trwał ten rytuał, że teraz, choć od pogrzebu minął już tydzień, wstawała nadal, wytresowana latami rygoru jak pies Pawłowa. I dopiero wchodząc do kuchni, uświadamiała sobie, że to już przeszłość. Nie miało sensu znów kłaść się spać. I tak już by nie zasnęła. Włączyła radio, by jakoś zabić ciszę. W tej ciszy syk torebki zielonej herbaty, którą co rano sobie parzyła, brzmiał dziesięć razy głośniej. W sumie to dziwne. Mama nie robiła hałasu. Robiła, owszem, zamieszanie, ten rodzaj zamieszania, jaki czyni wokół siebie człowiek przez całe życie niezależny i samodzielny, a ostatecznie skazany na innych. Żądania, prośby, rozkazy. Ale mama także nie lubiła szumu radia. Nie lubiła zakłóceń. W ich mieszkaniu zawsze panowała cisza. A jednak teraz ta cisza była inna. Wszechwładna? Niezbita? Bezwzględna? Usłyszała za plecami gwałtowny szelest tkaniny, zupełnie jak wtedy, gdy mama strzepywała w sąsiednim pokoju poduszkę. To tylko ręcznik spadł z wieszaka. Wciąż tak było. Jakby matka jeszcze nie do końca umarła – bez przerwy miała złudzenia, że tutaj jest. A to brzęknęła doniczka przestawiana na parapecie w sąsiednim pokoju, a to czajnik sam się włączył wczoraj o osiemnastej, kiedy zwykle parzyła mamie ziółka. Usiadła, mieszając odruchowo napar w filiżance. Jak pozbierać swoje życie na nowo? Jakiemu porządkowi je poddać, kiedy rygor właśnie znikł? Nie musiała nic. Przez lata marzyła o takim dniu. Nie to, by życzyła mamie śmierci. Ale dzień nicniemuszenia to było jedno z jej marzeń. Teraz, kiedy marzenie się ziściło, czuła się tak, jakby cały świat rozpadł się na tysiące kawałeczków. Nie umiała poskładać ich na nowo. Dzwonek telefonu zabrzmiał jak syrena alarmowa. Westchnęła zrozpaczona. Jeszcze jeden życzliwy? Nie chciała podnosić słuchawki. Miała dosyć nieustannych kondolencji. Te pytania: Jak się czujesz? Co teraz będziesz robić? Tak jakby to kogoś obchodziło. Tyle lat żyły z mamą w samotności, a teraz korowody żałobników postanowiły sobie o niej przypomnieć. Telefon nie przestawał dzwonić. W końcu musiała odebrać. – Cześć, mamo. – Ach, to ty, Magdusiu. – Jak się czujesz? – Dobrze.

Cisza. – Może wpadnę do ciebie, ja albo Aniela? Nie potrzebujesz czegoś? – Nie, nie, córciu. Cisza. – Co robisz? – Teraz? – Nie, mamo, tak w ogóle. Ciężka ta rozmowa. – A co ja, kochana, mogę robić? Trochę czytam. Muszę tu powoli posprzątać…. Nie mogę jakoś zebrać sił. – Myślałam, mamo, że powinnaś sobie znaleźć jakąś pracę dorywczą. – Słucham? – No wiesz. Wcześniej cały czas zajmowałaś się babcią. Miałaś zorganizowany czas…. Poza tym bez emerytury babci będzie ci ciężko. Magda. Superkonkret stąpający twardo po ziemi. Jak jej babcia. – Pomyślę o tym. – Mogę ci czegoś poszukać, mamo. – Madziu… daj mi chwilę czasu. Muszę się pozbierać. – Tak, oczywiście. Jak się czujesz? Już mnie pytałaś. – Dobrze, kochanie. Nie podziękowałam ci. Piękny pogrzeb babci wyprawiłaś. – Nikt inny by się tym nie zajął. – Co tam w twojej pracy? – No strasznie mam dużo tej pracy. – A Aniela? Westchnienie. – Ach, Aniela. Twoja wnuczka się zakochała. W jakimś kretynie. I nic nie można jej wytłumaczyć. Renata się uśmiechnęła. – Przystojny? – Iii tam. Zresztą nie o to chodzi, przecież wiesz. Boję się o nią. Wydaje się jej, że pozjadała wszystkie rozumy. Nie mogę się z nią dogadać. – To może ja z nią pogadam? – Ty zawsze trzymasz jej stronę, mamo. Ale w sumie to niezły pomysł, żeby cię poodwiedzała. Odwiedza mnie. W przeciwieństwie do ciebie. – Muszę kończyć, mamo. – Jasne. To pa, córeczko. Nie pracuj tyle. Podniosła się zdecydowanym ruchem. Trzeba pojechać na cmentarz. Na pewno płyta już się zakurzyła. Posprzątać, podlać kwiaty. Coś trzeba robić, żeby nie zapomnieć o oddychaniu.

All my heroes have now become ghosts Sold their sorrow to the ones who paid the most All my heroes are dead and gone But they’re inside of me, they still live on Wściekły werbel perkusji załomotał po raz ostatni. Zanim jej dźwięk wybrzmiał do końca, podniosła się zwinnie z łóżka, aż kruczoczarne włosy zatańczyły wokół twarzy. Jeszcze raz puściła piosenkę na cały regulator. Dynamiczny bas gitary znikł pod zachrypniętym wokalem. All my heroes are dead and gone, but they’re inside of me, they still live on, Shinedown świetnie to ujął, pomyślała Aniela, wszyscy moi bohaterowie są martwi, lecz żyją nadal we mnie. Twórca tej teorii psychologicznej, w którą właśnie się wgłębiała, zgodziłby się z tym w stu procentach. Wciąż nie mogła się otrząsnąć z tego, co przydarzyło się jej tamtej nocy po pogrzebie prababki. Jeszcze teraz na samo wspomnienie przechodził ją dreszcz. To właśnie od tego wieczora zaczęła się interesować tymi dziwnymi książkami, które mówiły, że ostra granica między żywymi a umarłymi, między życiem tu i teraz a śmiercią to wymysł współczesnej cywilizacji, pragnącej usunąć wszystko co nienamacalne, co stare i przykre. Że rzeczywistość jest zupełnie inna, a granica między bytem a niebytem jest lekka jak ścianki tej świetlistej bańki mydlanej, która wchłonęła ją tamtej dziwnej nocy. To było ciekawsze niż powtórka do matury. Pozbierała rozrzucone kartki. Broszurka, poplamiona, pomazana, wyczytana do niemożliwości przez zainteresowanych kontrowersyjną terapią grupową, rozsypywała się w rękach. Aniela odegnała powracające z uporem wspomnienia i pochyliła nad tekstem. Podobało jej się to podejście. Na wszystkich dotychczasowych zajęciach, tych bardziej konserwatywnych, na które udało jej się wkręcić, psychoterapia traktowała człowieka jako oddzielną, suwerenną jednostkę. Człowiek jest panem swojego losu – lub powinien dążyć do tego, by nim być. Samotny biały żagiel. Żadna z teorii nie narobiła ludziom tyle krzywdy co ta na pozór szlachetna myśl. Tego Aniela była pewna. Przynajmniej od kilku dni. Człowiek jest częścią systemu – swojej rodziny, historii z przeszłości, niespełnionych miłości, zatartych zbrodni, przewinień i nadużyć. Jest jak chorągiewka na wietrze. Ten fragment szczególnie jej się podobał. Zaznaczyła go na czerwono: Jesteśmy energetycznie i emocjonalnie powiązani niczym jeden złożony żywy organizm: nie tylko z ojcem, matką, rodzeństwem czy dziadkami, lecz tak samo z tymi członkami rodziny, których istnienia wcale nie jesteśmy świadomi – z umarłymi przedwcześnie dziećmi, zaginionymi tragicznie wujkami, wydziedziczonymi czarnymi owcami, po których dawno zaginął słuch. Jednym słowem, każdy, kto przynależy do rodziny, wspólnie z innymi dzieli jej los, jakikolwiek by był. A wszelkie zapomniane, wykluczone Dusze prędzej czy później domagają się uznania i uhonorowania swojego losu i miejsca w rodzinie. Ostatnie zdanie podkreśliła podwójnie. Twórczyni tej metody i autorka broszury, do której Aniela zamierzała się wybrać w przyszłym tygodniu, opierała się na naukach Berta Hellingera. Aniela widziała kiedyś ustawienie rodzinne – bo tak nazywano tę terapię. Wyglądało to jak połączenie seansu spirytystycznego i pokazu iluzjonisty. Wiedziała, że terapia jest

odsądzana od czci i wiary. Na zajęciach fakultatywnych w jej liceum facet od psychologii grzmiał, że takie szarlatańskie obrzędy nie są stosowane w warunkach klinicznych, nie były przebadane pod kątem skuteczności i ryzyka dla ludzi poddających się terapii, a beztrosko rzucane diagnozy mogą wrażliwej osobie złamać życie. Było to rzeczywiście dziwne. Szczególnie dlatego że – jak powiedziała jej terapeutka przez telefon – ustawienie rodzinne nie wymagało bynajmniej obecności całej rodziny. Wystarczyła jedna jedyna osoba, by ułożyć na powrót rozsypane rodzinne puzzle. Spośród obcych osób obecnych na warsztatach wybiera się reprezentantów swojej rodziny, czyli rodziców, rodzeństwo, dzieci i dziadków oraz siebie, i ustawia ich w przestrzeni na sali. Wybrańcy zaś, jak słyszała Aniela, mieli odczuwać energię i emocje osób, które reprezentują. Utwór się kończył. Aniela już miała wstać z tapczanu, by po raz enty puścić Heroes, ale drzwi pokoju otwarły się gwałtownie. – Błagam… – Matka popatrzyła na nią wzrokiem zbitego psa. – Nie możesz w słuchawkach? Niedługo wywiozą mnie do Tworek. – Okej, mamo – odparła Aniela, nie podnosząc wzroku znad kartek. – Co robisz? Macie jakieś powtórzenie do matury? – Tak. Drzwi zamknęły się cicho, a Aniela pochyliła się nad broszurą. To brzmiało na serio mocno. Ludzie, którzy jak wprowadzani w trans kontaktują się ze zmarłymi i odczuwają ich ból, uczucia, nieszczęście? To pachniało okultyzmem. W końcu pierwsza zasada opętań to zgoda na to, by obcy wtargnął w twoje ciało. Aniela się wzdrygnęła. Czy właśnie coś takiego jej się przydarzyło ostatnio? A może zdrzemnęła się po prostu? Na szczęście te warsztaty były prowadzone przez dyplomowaną terapeutkę; ona na pewno wie, co robi – Aniela odegnała złe myśli. Znów pochyliła się nad tekstem. Terapia uwalnia przepływ uczuć, aby miłość mogła płynąć i dawać siłę następnym pokoleniom. Na naszych warsztatach opieramy się bowiem również na starych słowiańskich wierzeniach. Nasi przodkowie spotykali się ze zmarłymi podczas święta Zaduszek, nazywanego w dawnych czasach Dziadami. Dwa razy do roku, 2 maja i 1 listopada, świętowali ponowne spotkanie, słuchali rad, a także witali tych, którzy wracali między żywych. Czy wczoraj nie był właśnie pierwszy listopada? Aż się wyprostowała. Co za zbieg okoliczności… Słowianie wierzyli, że elementów duchowych w człowieku jest więcej niż tylko jedna, niepodzielna dusza, a ich losy pośmiertne są różne. Jedna z części owej duszy, iskra boża, była reinkarnowalnym elementem życia. Po śmierci, poprzez Drzewo Przodków, znajdowała powrotną drogę na ten świat, by odrodzić się w innym ciele. Inny element ludzkiej duszy z kolei jednoczył się z przodkami w Nawii – słowiańskim odpowiedniku raju, świecie podziemnym, zamieszkiwanym przez duchy przodków. Jak widać zatem, według prastarych słowiańskich wierzeń, dusza krążyła w kole życia i śmierci przez pokolenia. Życie dla Słowian było zjawiskiem o wiele bardziej złożonym niż dla nas, współczesnych. Nie kończyło się tu i teraz, w chwili śmierci. A bliskie relacje z przodkami stanowiły istotną część relacji rodzinnych. Aniela zamyśliła się znowu. Jakie dalekie to wszystko było dla tych, którzy pojawili się na pogrzebie prababci. Właśnie tam najwyraźniej to sobie uświadomiła. Tyle że sobie też miała wiele do zarzucenia. Była jedyną osobą wśród swoich rówieśników posiadającą prababcię. I co? Dla Anieli prababcia była właściwie półmartwą istotą, budzącą niewytłumaczalną grozę osiemdziesięciopięcioletnią mumią zakonserwowaną w swoim

łożu boleści, niezainteresowaną światem zewnętrznym, bo tak skupioną na walce z chorobą. Znajomi byli niezmiennie pod wrażeniem, że ma prababcię, ale ona nie zrobiła nigdy nic, by ją poznać. Wieńce zdążyły już przywiędnąć. Płyta w sumie się nie zakurzyła. W końcu to tylko tydzień. Mimo to przetarła ją płynem do kamienia. – Cześć mamo – powiedziała, nie wiadomo po co. Tak jej się wyrwało. Bo znowu była u niej, a ona znowu wymagała troski i jej pary rąk. Może nie w sensie dosłownym, nie było to może to samo co aplikowanie leków i masaż przeciwko odleżynom. Ale pochylając się nad grobem, Renata przeżyła déjà vu, jakby znowu były w swoim mieszkanku więzieniu, a ona jak co dzień weszła do sypialni matki, by poprawić jej poduszki i podać syrop na łyżce. Tyle że zamiast łyżki miała teraz w ręku zmiotkę i płyn do czyszczenia kamienia. Aż się obejrzała, czy nikt jej nie słyszał. Ale nie – mówiła półgłosem, a dookoła same staruszki porządkowały nagrobki, pochłonięte bez reszty tymi prozaicznymi czynnościami, jakby dzięki nim wchodziły w kontakt z zaświatem. – Spodobałaby ci się ta troska – wymruczała pod nosem. – Zawsze lubiłaś, jak sprzątam. Jak krzątam się wokół ciebie. I widzisz, dalej to robię. Wokoło było pusto. Co kilkanaście grobów jakaś starsza osoba, dużo starsza niż Renata, porządkowała płytę lub siedziała zapatrzona w nagrobek, myślami w przeszłości. Nieruchome ciała, dusze w wehikułach czasu. Zajęła się kwiatami. Podgniłe, zamiast ozdabiać, szpeciły gustowną płytę, którą zafundowała babci Magda. – Zawsze lepiej się rozumiałyście. Śmietnik był kilkadziesiąt metrów dalej. Można się było naprawdę zasapać. Niby skromny pogrzeb, a jednak tyle kwiatów. Wrzuciła wieńce do kontenera i jej słuch wyłowił jakiś dobrotliwy śmiech. Nadstawiła uszu. – No i wiesz, kochany, jaki on jest nerwus. Nic się nie zmienił, chociaż już stary byk. Mówię ci, rzucił tym biletem, jak wtedy tym samolocikiem. Nawet brwi mu się tak samo marszczą. Wiesz, wygląda teraz zupełnie jak ty, kiedy go przedrzeźniałeś. Wyjrzała ostrożnie zza kontenera. Starsza pani siedziała przy grobie, chichocząc. Sama. Skończyła opowieść i kiedy przestała chichotać, zapatrzyła się niewidzącym wzrokiem na nagrobek, wzdychając co chwila, jakby zmęczona śmiechem. Renata widziała ją z profilu. Pogodna, zamyślona staruszeczka. Drgnęła, kiedy tamta znów się odezwała: – Tęsknię za tobą. Kiedy po mnie przyjdziesz? Po co mam żyć bez ciebie? Renata zawstydzona schowała się znów za śmietnik. Czuła się tak, jakby przyłapała tamtą na jakiejś najintymniejszej czynności. – Pa, kochany. Przyjdę niedługo. Chyba że mnie tu dowiozą w trumnie. Nawet nie wiesz, jak już bym chciała – usłyszała głos staruszki zwierzającej się konfidencjonalnym półgłosem kamiennej płycie. Kucnęła, by ukryć się za dużym krzakiem przy kontenerze, jakby się bała, że tamta ją przyłapie. Staruszka minęła ją, nie zauważywszy wcale. Na jej ustach wciąż błąkał się melancholijny uśmiech.

Renata wróciła do grobu matki. Dlaczego my nie umiałyśmy rozmawiać? Nieśmiało podeszła do kamiennej ławeczki stojącej przy nagrobku i przysiadła. – Tak, dobrze słyszałaś, powiedziałam ci przed chwilą cześć. Sama nie wiedziała, co mogłaby jeszcze powiedzieć. Właściwie, uświadomiła to sobie teraz dotkliwie, nigdy nic do mamy nie mówiła. Tylko „cześć, mamo” i „tak, mamo”. Czyli: „jestem tu” i „skończ do mnie mówić”. Ale teraz nie musiała się obawiać tyrady. Zamiast słów, jakie chciałaby wypowiedzieć, w jej głowie odtworzyła się jedna z taśm sprzed lat, której musiała wysłuchiwać. Zobacz, jakiego dobrego męża masz, a jak o nas dba ten Marcinek. Jak on cię kocha. Widziałaś, jak sam z Madzią na spacer poszedł, sam bez proszenia? Taki mąż i ojciec to jak wygrana w totolotku. Tak, tak, już ty znowu głowę odwracasz, ja to widzę. Renata, żyj dniem dzisiejszym, na ziemię wróć i przestań się po latach na mnie dąsać. Ileż to można urazę chować! No tak, jak do ściany. Ty zawsze tylko o nim będziesz myślała, o tamtym. A ja ci mówię, ty mi jeszcze podziękujesz. Słyszysz? Nie odwracaj się, jak matka do ciebie mówi. Ja wiem, ty żal masz do mnie, nie jestem ślepa. Ale posłuchaj mnie, Renata, powiem to znowu: to był zły wybór. To nie był dobry człowiek, ja się znam na ludziach. Marcin jest opiekuńczy i stara się, o Madzię dba. Doceń to wreszcie, zanim cię rzuci i sama zostaniesz! Co przestań? Co przestań? To ty przestań. Jak cię zostawi, to będzie tylko twoja wina. Tamten był dziki, nieodpowiedzialny był. Płakałabyś przez niego tylko, nie widziałaś tego, bo jesteś naiwna jak dziecko. A ja ci mówię, taka miłość się nie sprawdza w zwykłym życiu. Jeszcze będziesz mi wdzięczna, ja swoje wiem… Zapaliła świeczkę i spojrzała w oczy czarno-białej twarzy na nagrobku. – Jak mogę cię opłakiwać, skoro tyle we mnie żalu? Spryskała się po raz ostatni perfumami. Limitowana Donna Karan, najnowszy hit. Obrzuciła się krytycznym spojrzeniem w lustrze. Było nieźle. Nowa fryzjerka wyczarowała jej na głowie blond nieład, jakiego nie powstydziłby się najlepszy stylista, a do tego kosztowało ją to naprawdę niewiele. Nowa sukienka leżała znakomicie, a lakier do paznokci w kolorze burgunda idealnie się z nią komponował. Wprawdzie ta druga kiecka w butiku bardziej jej się podobała, ale ta miała na metce nazwisko znanego projektanta, a tamta jakąś Basię Cośtam, więc Diana nie mogła być pewna, czy to nie jest jakaś podróbka znanej marki i czy na pewno jest w dobrym guście. Jak zwykle postawiła więc na znaną markę. I dobrze – skonstatowała zadowolona. Kobieta w lustrze wyglądała dokładnie tak, jak powinna – dynamiczna, wyluzowana laska przed czterdziestką, z dobrym gustem i bogata. Zdecydowanie nie będzie odstawać od innych żon. Straszna niania była u nich po raz ostatni. Jeszcze tego nie wiedziała, bo Diana postanowiła poinformować ją jutro, wręczając odprawę. Zgodnie stwierdzili, że tak nieuczciwej osobie nie należy mówić nic z wyprzedzeniem, żeby nie zdążyła ich okraść. Czuła lekki dyskomfort na myśl o tym, że ta wredna kobieta zostanie tu dzisiaj bez kontroli. Ale dzieci nie miały zwyczaju wychodzić z łóżeczek, więc właściwie jedyną jej rolą miało być grzanie ich kanapy chippendale. I, zapewne, grzebanie w skarbonce z drobniakami, pomyślała z przekąsem. Na wszelki wypadek wyjęła z niej pięciozłotówki, zostawiając samą drobnicę. Niezbyt często udawało im się wychodzić do ludzi. A dzisiaj akurat byli umówieni ze

świetnie wyselekcjonowanym zbiorem. Na taką pozycję towarzyską i takie grono znajomych pracuje się latami. – Proszę się przygotować na długi wieczór. Jesteśmy dziś umówieni z naszymi przyjaciółmi prawnikami, więc zabawa może trochę potrwać – oświadczyła, zanim zamknęła drzwi. Drogę w taksówce spędzili każde przy swoim oknie. Tedi siedział bez ruchu, Diana nanosiła ostatnie poprawki do swojego perfekcyjnego makijażu. Nie odezwali się słowem. Dopiero przed wejściem do restauracji przywołali na twarz uśmiechy. Zgrabnie ominęli kłębiący się przy wejściu tłum i z minami ludzi, którzy właśnie wrócili z odprężających wakacji na Seszelach, weszli do sali dla VIP-ów. Wszyscy już siedzieli i studiowali karty dań. Restauracja, znaleziona i zarezerwowana przez jedną z ich paczki, Edytthę – jak miała napisane na swojej wizytówce – słynęła ze świetnej zmrożonej wódki i doskonałych zakąsek. Idealne miejsce na zabawę dla ustawionych warszawiaków. – O, Tedi i Dajana, witamy spóźnialskich – roześmiała się Wiola z blond postrzępioną fryzurą, równocześnie taksując nową sukienkę Diany i niby machinalnie poprawiając zwiewną tunikę zsuwającą się z ramienia. Diana błyskawicznie wyceniła w myślach jej giezło na minimum tysiaka. Chyba Kenzo? Widziała ją ostatnio w jakimś kobiecym piśmie. Z ulgą skonstatowała, że Wiola nie zdążyła sobie zrobić paznokci. Wiola także to zauważyła i schowała dłonie pod stół. – Dzieci – Diana rozłożyła ręce, błyskając swoim świeżym manikiurem i uśmiechem, świeżo wybielonym ortodontycznymi paseczkami. – Zawsze się przez nie spóźniamy. – Chodźcie, siadajcie, bo już jedną kolejkę zamówiliśmy bez was. Polecam wam przepyszny gęsi pasztecik – dodała Wiola. – Foie gras, myszko – poprawił ją dobrotliwie mąż Bazyli, otyły radca prawny. – A jak fuagra, to i flaszka – dodał trzeci mężczyzna przy stoliku, akcentując z francuska ostatnie sylaby, by zdanie zabrzmiało jak wierszyk. – A my właśnie o dzieciach rozmawiamy. A raczej o nianiach, skaranie boskie – zachichotała jego żona Edyttha, również platynowa blondynka, której fryzura i sukienka do złudzenia przypominały to, co miała na sobie Diana. Jej rzęsy były niebotyczne. Sztucznie zagęszczane, pomyślała Diana z zazdrością. Ona niestety nie miała na to ani kasy, ani czasu. – Tak, szukam nowej opiekunki. Wyobraźcie sobie, ta nasza w ogóle nie chce prasować. A ostatnio powiedziała, że nie zostaje w weekendy. Bo studiuje, pinda durna – dodała Wiola. – Tak? No to my wam zaraz opowiemy naszą historię – do rozmowy włączył się Tadeusz, siadając na podsuniętym przez kelnera krześle. – Nasza niania chyba przebija wasze – uśmiechnął się swoim zawadiackim uśmiechem, od dawna zarezerwowanym na wyjścia publiczne, odrzucając po chłopięcemu przydługie włosy. Diana też się uśmiechnęła. Co jak co, ale wyglądał najlepiej z facetów przy stole. Rozmowa potoczyła się gładko, podlewana coraz bardziej suto przez kolegę Bazylka, który do każdej setki pochłaniał jeden gęsi pasztecik. O planowanych nartach we Włoszech, o leniwych nianiach, niechlujnych sprzątaczkach, o tym, jaką szkołę prywatną najlepiej wybrać dla dzieci. Następnie towarzystwo podzieliło się na część damską i męską. Faceci skupili się na biznesach i ostatnich głośnych przekrętach, a kobiety na najnowszych przetestowanych zabiegach w spa. Diana brylowała, brylował Tedi, brylowali wszyscy. Co rusz patrzyła na niego, jak gestykuluje coraz żywiej w miarę spożytego alkoholu, jak błyska swoim wilczym uśmiechem, i niemal znowu go lubiła. Był taki jak dawniej. Przez te kilka godzin. Moment szczerości pojawiał się zawsze przy okazji zbiorowego damskiego wyjścia do

toalety. Tak było i tym razem. Stały przy szerokim blacie, poprawiając makijaż. Demaskatorskie halogenowe światło podkreślało wszelkie niedoskonałości. – Ale mam zmarchy, znowu muszę na botoks. – Wiola zbliżyła twarz do lustra. – Ale ty też, Dianka, i to mnie pociesza. – Puściła oko. – Ech, martwię się ostatnio, bo Tedi coraz częściej wybywa. – Diana zdobyła się na szczerość. Wiola parsknęła. – Dziwię się, że dopiero teraz. – Jak to? – nastroszyła się Diana. – Kochana, wpływ kolegów. Mój bez przerwy znika. Tak już mają. Jak psy łańcuchowe, muszą się wybiegać, żeby wrócić do budy. – Edyttha machnęła ręką. – To jest ich sposób na młodość, ich, kuźwa, botoks. – I to jest ta różnica. Im się wydaje, że są młodzi duchem, a nam, że jesteśmy młode ciałem – skwitowała Wiola. – Kuźwa, odbija mi się tym pasztetem z wódką, wam też? Diana wyjęła błyszczyk. Otaksowała krytycznie trzy odbicia. Ze srebrzystej tafli patrzyły na nią trzy portrety Doriana Greya. Piękne, młode, gładkie twarze, tarcze osłaniające prawdziwe ja. Jednak sekret tkwił w oczach. Tych spojrzeń nie dało się odmłodzić. A potem impreza się skończyła i rozeszli się do taksówek. Cisza, która nastąpiła po intensywnym biesiadowaniu, aż dzwoniła w uszach, a im dalej byli od knajpy, tym bardziej huczało od tej ciszy w samochodzie. Diana w błogostanie, jaki zawsze ogarniał ją po tych kilku godzinach spektaklu „Jesteśmy ludźmi sukcesu”, przetrawiała kolejno wszystkie nowo zasłyszane ploteczki i domysły. Tedi spoglądał przez okno. Odezwał się dopiero, gdy taksówka zatrzymała się przed domem: – Wracaj. Ja muszę jeszcze coś załatwić. Została sama na ulicy. Patrzyła, jak taksówka odjeżdża, a w gardle rosła jej gula. Nie żeby to było coś nowego. Właściwie to był standard. Nie żeby się łudziła, że dzisiaj będzie inaczej. A jednak wciąż, za każdym razem, czuła się tak samo upokorzona. Weszła do domu cichutko i pierwsze, co usłyszała to brzęk tłuczonej porcelany. W kuchni, z głupią miną, stała niania. A pod jej stopami leżały resztki misia Fabergé, którego nie zdążyła odstawić na miejsce. Diana bez słowa podała jej zmiotkę i spokojnie patrzyła, jak kobieta sprząta odłamki porcelany i drobniaki. Kiedy skończyła, Diana podeszła do półeczki i wyjęła z pluszaka kamerę. – To wszystko zostało nagrane. Jesteś zwolniona – rzuciła cicho. Kobieta patrzyła zaskoczona, nie wiedząc, jak się zachować. – Nie słyszałaś? Wypierdalaj – powiedziała Diana niemal czule, wkładając w ostatnie słowo całą swoją frustrację. Niania uciekła jak zmyta. A Dianę czekał jeszcze jeden cichy, samotny wieczór. Nauczyła się już błyskawicznie tłumić w sobie wkurwienie i nie martwić o niego. Jakby całą nieprzydatną żółć wlewała do butelki. Wściekłość i tak niczego nie może zmienić. Wiedziała, że on nikogo nie ma. Wyczułaby to. Tak przynajmniej myślała. Ale co robił, gdzie się

szlajał, było jego tajemnicą. Z jednej strony dałaby wszystko, by wiedzieć, ale z drugiej wolała tę nieświadomość. Zamiast tego, kiedy znikał, ona sprawiała, że wraz z nim ulatniały się z jej myśli problemy małżeńskie. Wiedziała, że kiedy wróci, ona znów wcieli się w matkę Polkę, ale do tego czasu miała spokój. Nic nie relaksowało jej tak jak samotne posiedzenie w salonie. Gasiła światła i zapalała jedynie mikroskopijne żaróweczki starodawnej willi dla lalek stojącej w rogu salonu. Siedziała, patrzyła na sielski widoczek krasnoludkowego wnętrza zamknięty w miniaturkach firmy Heidi Ott i jej myśli zaczynały się porządkować. Istnieją dwa rodzaje ludzi. Pierwszy rodzaj to ci, którym łatwo się żyje. Wszystko przychodzi im bez stresu, żyją, nie męcząc się. Po prostu wierzą, że im się należy, że im się uda. I tak też się dzieje. Drugi rodzaj to ci, którzy mają pod górkę. Żyją z trudem. Boją się wszystkiego, nie wierzą w możliwość powodzenia i dlatego często przeżywają rozczarowania. Diana jako dziecko była w grupie tych drugich. Wokoło widziała dzieci z fajniejszych domów. Im zawsze wiodło się na klasówkach, Mikołaj przynosił im upragnione prezenty, a potem bez trudu dostawały się na wymarzone studia. Tak to widziała. Ona należała do dzieci, których dom Święty Mikołaj zapomina odwiedzić z powodu nadmiaru wypitej wódki; do dzieci, które na zbyt grubym ciele noszą niemodne ciuchy i z których cała klasa się podśmiewa. Nie dostała się na prawo, które było dla niej symbolem lepszego życia. A jednak los się do niej uśmiechnął. Psim swędem zdała na marketing i chociaż nie skończyła studiów, zrobiła kursy księgowości. Od drugiego roku, kiedy to zamieniła marketing na księgowość, jej stopa nie postała w rodzinnym domu, co uważała za jeden z największych sukcesów swojego życia. Drugim wielkim sukcesem był fakt, że kiedy porzuciła chlebowo-ziemniaczaną bieda-dietę, kluchowate ciało nabrało szlachetnej smukłości. Nikt z podstawówki nie zdołałby już w niej rozpoznać zahukanej, grubej dziewczyny. A trzecim sukcesem – kilka lat temu sądziła, że największym – było to, że wyszła za mąż za prawnika. Summa summarum otrzymała swój bilet do lepszego świata. Po latach walczenia pazurami o swoje żyłoby jej się teraz na pewno łatwo. Gdyby nie Tedi. Bo od pewnego czasu Tedi po prostu się… zepsuł. Sama nie wiedziała, kiedy wszystko się zaczęło; zauważyła, gdy było chyba za późno. Nigdy za wiele nie rozmawiali, tacy już byli z natury. Ale Tedi zamknął się w sobie na amen. A najgorsze, że uciekał nie tylko w milczenie. Uciekał w wódkę. Coraz częściej wracał tak pijany, że rano nie mogła go dobudzić. Jej wymarzony świat stawał się fikcją. Tym swoim popsuciem się mąż niszczył całą pieczołowicie wypracowaną rodzinę, niweczył jej wieloletnie wysiłki, by żyć inaczej niż jej rodzice. Nie spodziewała się, że okaże się takim koniem trojańskim. Tymczasem ten, który miał pociągnąć ją na wyższą półkę marzeń, rozwalał wszystko od środka. Toteż choć większość tego, czego dawniej zazdrościła innym, przychodziła jej dziś bez trudu, czuła permanentne wkurwienie. Na szczęście miała remedium na każdy stopień swojego wkurwienia. Ten pomniejszy, związany zwykle z nieobecnością Tediego, najlepiej łagodziły odwiedziny na stronach sprzedaży wysyłkowej. Ty wychodzisz sobie w realu, a ja wirtualnie, myślała przy wpisywaniu swojego ulubionego adresu. Zdawała sobie sprawę, że to równouprawnienie to raczej różnouprawnienie, że jej odwet jest, jakby to powiedzieć… islamski? Ale ta wirtualna możliwość wieczornego wyjścia była jej jedyną możliwością. Poza tym nieszczególnie tęskniła za kontaktami z prawdziwymi ludźmi. Do zaspokojenia społecznych potrzeb wystarczały jej spotkania z prestiżowymi, wyselekcjonowanymi znajomymi, takie jak to dzisiejszego wieczora. Ot, kilka godzin odgrywania swojej roli, raz na jakiś czas, by utwierdzić się w przekonaniu, że znajduje się na wyższej społecznej półce. Poza tym mogła się obyć bez

świata ludzi. Nigdy za nimi nie przepadała. Stojący w salonie dom dla lalek był od kilkunastu miesięcy jej ulubionym światem, wzbogacanym systematycznie przez zakupy kolejnych gadżetów z internetowych sklepów dla kolekcjonerów. Heidi Ott, szacowna firma ze Szwajcarii, od dziesiątków lat wytwarzała tę miniaturową rzeczywistość, doskonalszą niż ta pełnowymiarowa. Dwupiętrowy kremowy budyneczek był pokryty maleńkimi dachówkami z prawdziwej ceramiki, miał prawdziwe maleńkie kandelabry wyposażone w żaróweczki. Fotele nie większe niż pudełko zapałek, tapicerowane bordowym pluszem. Porcelanowa ubikacja w łazieneczce. Do nabycia w bynajmniej nie miniaturowej cenie, raczej tak realnej jak szczegóły maciupkich wózeczków w stylu retro czy mosiężnych uchwytów przy maleńkich komódkach. Poniosło ją, kiedy go zamówiła. Ale gdy zobaczyła ten domek, to było tak, jakby ktoś jej pokazał: patrz, pamiętasz swoje marzenie z dzieciństwa? Bo właśnie tak wyobrażała sobie swój dom, zasypiając na zdezelowanym tapczaniku, z głową przygniecioną poduszką, by nie słyszeć libacji za ścianą. Nikomu się nigdy nie przyznała, ile na niego wydała. Ale co tam. Gdy rozpakowała olbrzymią pakę i ustawiła to cudo w salonie, poczuła, że wreszcie ma coś fantastycznego. Każdy, kto odwiedzał ich salon, zatrzymywał się jak zahipnotyzowany przed miniaturową willą wielkości serwantki. Kucnęła i zajrzała przez okno. Zdaje się, że Teoś albo ta przygłupia niańka tutaj majstrowali. Pan domu był jakiś przekrzywiony. Pani domu przed swoją toaletką także siedziała jakoś inaczej. Diana delikatnie poprawiła swoją małą rodzinę. Usiadła w blasku miniaturowych żaróweczek i zaczęła wertować w internecie nowości Heidi Ott. Właśnie pojawiły się fantastyczne serwisy dla lalek. Z zachwytem oglądała maleńkie filiżanki, dwa razy mniejsze niż naparstek, z ręcznie malowanym filigranowym deseniem w różyczki. Koniecznie musiała je mieć. Nikt nawet nie postawił tutaj latarni. Po zmroku działki ogarniała nieprzenikniona czerń nocy. Ale jemu to odpowiadało. Było tu idealnie. Cicho, spokojnie i odludnie. Chociaż ostatnio zdawało mu się, że słyszał kogoś jeszcze. Ale może to tylko wyobraźnia. Dziś na pewno było tu pusto. Chodził po zapuszczonych działkowych alejkach, a w jego głowie powoli krystalizował się plan. Był tak podniecony swoją wizją, że nie czuł nawet chłodu nocy, chociaż lodowate wietrzysko targało mu płaszcz, jakby chciało go rozebrać. Miejsce już miał. To był pierwszy krok. Pozostawało tylko wziąć się do roboty. Wyszedł na ulicę, między żywych. Znienacka otoczył go miejski gwar. Nagle na przejściu dla pieszych zobaczył ją – kobietę idealną do tego, co zamierzał zrobić. Kamień węgielny jego sprawy. Jeden z kilku. Stanął obok niej, udając, że także czeka na zielone, i obserwował ukradkiem. Atrakcyjna, typowa warszawska tygrysica – markowe beżowe szpilki z wężowej skórki, elegancki czarny płaszcz. I ten wyraz twarzy, maska twardzielki kryjąca, jak podpowiadało mu doświadczenie, nieśmiałość i kompleksy. Patrzył na jej profil i nie mógł się nadziwić

podobieństwu. A kiedy samochody zaczęły się zatrzymywać przed pasami, na moment zwróciła się w jego stronę i wtedy aż przeszedł go prąd. Pod niedopiętym kołnierzem płaszcza migotał naszyjnik. Złoty tygrys na uwięzi złotego łańcuszka. Taką samą biżuterię kupił wiele lat temu. To musi być znak. Ta albo żadna. Poczuł, jak nagle obudzony instynkt łowcy uwalnia adrenalinę do krwi. Pójdzie teraz za nią, a potem coś na pewno uda się zaimprowizować. Podeszła do krawężnika i na moment uchwycił jej niewidzące go spojrzenie. Usunął się z drogi, wciągając w nozdrza zapach jej perfum. Nawet pachniała tak samo. Teraz albo nigdy, pomyślał. Otworzył usta, żeby zagaić rozmowę. A wówczas kobieta podbiegła do stojącej na światłach taksówki. Zacisnął zęby z wściekłości. – Ding dong! – Cześć, Anielciu. Uśmiech Renaty był odruchem bezwarunkowym, kiedy tylko pojawiała się wnuczka. Miała w sobie jakiś eliksir życia. Coś cudownego. W tym potrząsaniu burzą loków, w dynamice ruchów, bezpośredniości stwierdzeń, w zapachu młodego ciała. Aniela jak zwykle wpadła jak tajfun. I jak zwykle już od progu oświadczyła: – Babuś, ja tylko na moment. – Dobrze, Anielciu. Herbatki ci zrobić? – Tak, herbatkę to zdążę. Weszły do kuchni. Była tak wąska, że Aniela musiała usiąść za rozkładanym stołem, żeby Renata mogła dotrzeć do czajnika. – Strasznie jakoś blada jesteś, babciu. I chuda to już niemożliwie. Przyniosłam ci pączki. – Tak? Ty za to wyglądasz jak taki pączek w maśle. – Utyłam? – zaniepokoiła się natychmiast Aniela. – Nie – roześmiała się Renata – ale kolorki masz takie zdrowe, i w ogóle. Chyba dobrze ci się wiedzie? Aniela zarumieniła się zdradziecko i pochyliła nad stołem. – Nie narzekam. – Pączki się przydadzą do herbaty – powiedziała Renata, podśmiewając się w duchu. Dziecko, jesteś jak otwarta książka. Siedziały w kuchni, siorbiąc herbatę bez słów. Lubiła to. Te krótkie chwile. Aniela jak zwykle rozglądała się po znajomych kątach. Renata wiedziała, że zaraz padnie jakieś pytanie z dodatkiem kofeiny. Ta dziewczyna nigdy nie owijała w bawełnę. – Babciu… – wnuczka zawiesiła głos, jakby bojąc się tego, co chciała powiedzieć. – Mm? – Nie, nic… – odparła Aniela, skupiając się na herbacie. Nie wytrzymała jednak długo. – Babciu, to okropne, co pomyślałam, wiesz, ale…ehm, to straszne, że prababcia zmarła, ale… może wreszcie będziesz mogła sobie pożyć, jak chcesz? Szczerość w jej spojrzeniu i ta okrutna młodzieńcza prostota myślenia zawsze doprowadzały do białej gorączki Magdę, za to rozbrajały Renatę. – No wiesz, ja bardzo kochałam prababcię – mówiła dalej Aniela, jakby chciała się

wytłumaczyć ze swoich słów – ale przez tę jej chorobę i w ogóle to ty nie miałaś swojego życia. Tylko biblioteka i prababcia, a potem to już tylko ona. Renata nic nie odpowiedziała, a Aniela ośmielona jej milczeniem ciągnęła dalej: – No widzisz, nawet to mieszkanie. Prababcia miała swój pokój, a ty spałaś w kuchni. Minęło już trochę czasu, a tutaj nadal wygląda tak, jakbyś mieszkała kątem u prababci. To jest mauzoleum! – Anielciu… – zaprotestowała słabo Renata. – No i nigdy nigdzie nie wychodziłaś i w ogóle… – Masz rację, kochana. Ale widzisz, tak wyszło. Poza tym przecież wychodzę. Do biblioteki, na zakupy… I w ogóle. – Wiem, ale… babciu, ja po prostu nie mogę patrzeć, jak coraz bardziej mizerniejesz tutaj. Ostatnio rozmawiałam z jedną koleżanką. Jej babcia zapisała się na uniwersytet trzeciego wieku. To jest super! Mają wykłady o sztuce i o psychologii, umawiają się na kawę, chodzą na basen… – patrzyła na Renatę wyczekująco. Czego wy wszyscy ode mnie chcecie? – Pomyślę, kochana. A jak tam przygotowania do matury? Już się zaczęły? – Tak. Na pewno dla mamy. O niczym innym już nie mówi. – Martwi się? – Jak zwykle. Ja raczej patrzę już dalej. – Wciąż psychologia? – Oczywiście. Właśnie teraz mam problem. Bo chciałam pochodzić na różne terapie, tak, wiesz, jako obserwator. Zobaczyć, jak to jest w praniu. Czy na serio chciałabym to robić, czy jednak na przykład te szkolenia psychologiczne – powiedziała Aniela, która do kwestii swojej przyszłości podchodziła niezmiernie poważnie. Pół roku temu zbałamuciła jakiegoś coacha, znajomego Magdy. Pozwolił jej brać udział w zbiorowych sesjach. Ciekawe, czy to zasługa Magdy, czy sama z siebie tak ma, pomyślała Renata, patrząc z dumą na swoją wnuczkę. – I znalazłam takie miejsce, gdzie psycholożka się zgodziła, żebym była na terapiach grupowych. Takich trochę kontrowersyjnych, ale bardzo fajnych. Na serio chciałam iść to zobaczyć, szczególnie teraz po śmierci prababci… – uciekła wzrokiem. – Jak to? – Eee… to taka teoria, związana z rodzinną przeszłością, dosyć skomplikowana – odparła Aniela. – No ale klops, okazało się. – Bo? – Nie jestem pełnoletnia – naburmuszyła się wnuczka. Jako córka ambitnej matki została wysłana do szkoły rok wcześniej. Dotychczas nie było to problemem. Ale, jak widać, właśnie się zrobiło. – No i co, kochana? – No i nie mogę brać w tym udziału sama. Musiałabym przyjść z kimś pełnoletnim. – A nie masz jakiegoś pełnoletniego kolegi? – zasugerowała Renata. Przez twarz Anieli przemknął nowy rumieniec. – No tak, babuś, ale ja muszę przyjść z kimś z rodziny. No a wiesz, jaka jest mama. Renata pokiwała głową. Aniela na pewno nie mogła poprosić o pomoc Magdy. Matka Anieli nie lubiła niczego, co trąciło szalbierstwem. Kontrowersyjna praktyka psychologiczna – to na pewno by się jej nie spodobało. Poza tym była zbyt zajęta. – A nie koliduje ci to z nauką do matury? – zapytała. – E tam. To jest raz na kilka tygodni i nie trzeba się do tego przygotowywać. Zresztą już przeczytałam książkę tego Hellingera. To on wymyślił tę terapię. Ustawienia rodzinne. Tak to się

nazywa. Wyobraź sobie, że ludzie na tych spotkaniach rozpracowują swoje aktualne problemy, sięgając daleko w historię swojej rodziny. Nawet takiej, o której nie mieli pojęcia. A rozwiązują je, ustawiając swoich członków rodziny z zupełnie obcych ludzi. Normalnie z nimi potem rozmawiają na tej terapii! I podobno na serio czuje się wtedy emocje, no wiesz, tych ludzi z tej rodziny. Chociaż ich tam wcale nie ma. Czujesz? To nie brzmiało zbyt dobrze. Renata patrzyła na swoją wnuczkę i zastanawiała się, co zrobić. Gdyby Aniela nie była tak uparta – co skazywało na fiasko próby zniechęcenia jej do czegokolwiek – na pewno próbowałaby odwieść wnuczkę od pomysłu uczestniczenia w czymś takim. Ale znała Anielę na tyle, by wiedzieć, że będzie dotąd kombinować, aż znajdzie sposób, by zrealizować swoje plany. Pocieszała się myślą, że Aniela jest osobą trzeźwo myślącą, i jako przyszły psycholog chce się po prostu zapoznać z różnymi rodzajami pracy z pacjentami. – Hmm. Może ewentualnie ja mogłabym ci pomóc? – Serio? – Przecież i tak tam pójdziesz. Przynajmniej będę wiedziała, w czym bierzesz udział. – Babciu, jesteś super! – Aniela zaczęła podrygiwać na krześle. Uśmiechnęła się łobuzersko. – To nawet byłoby w pewnym sensie dwa w jednym. Ja się otrzaskam z kolejnymi warsztatami, a przy okazji wyrwę cię z domu. Nawet mama powinna być zadowolona. – Hmm – mruknęła Renata wymijająco. Nie była tego taka pewna. – Kurczę, babuś, muszę lecieć. – Aniela zerknęła nerwowo na zegar. – Pomyślisz o tym uniwersytecie? – Tak, Anielciu. Aniela jednym haustem dopiła herbatę i pobiegła do przedpokoju wkładać buty. Renata poczłapała za nią. – A co do tych ustawień Hellingera – Aniela nie przerywała mówienia, wiążąc buty, zamiatając przy okazji podłogę włosami – w przyszłym tygodniu szykuje się nowa grupa. To jakiś zupełny odjazd, no ale skoro mam być kiedyś psychologiem z prawdziwego zdarzenia, powinnam zapoznać się ze wszystkimi metodami. Można być obserwatorem. Albo uczestnikiem, jak wolisz. – Wyprostowała się energicznie, aż czarne sprężynki włosów zatańczyły wokół jej twarzy. – Obserwatorem. I ty też – odparła Renata zdecydowanie. – Dobra. W takim razie mam coś dla ciebie. Pożyczyłam z biblioteki Porządki miłości Hellingera, już je przeczytałam. Może ty też byś poczytała? Renata w milczeniu wzięła książkę. Nie zamierzała do niej zaglądać. Jedynym powodem, dla którego zgodziła się pójść z Anielą, była troska o wnuczkę. Jakieś pokręcone teorie psychologiczne zupełnie jej nie interesowały. – Leć, wnusiu. – Pocałowała Anielę stojącą już w progu. – I pozdrów go ode mnie – dodała, a buzia Anieli oblała się szkarłatem. Jesienny wiatr wył jak pies. O ile za dnia pogoda wciąż była piękna, w nocy robiło się lodowato. Te noce tutaj były wykańczające. Niepotrzebnie martwił się tym, czy jacyś lokatorzy na dziko nie nakryją go w tym królestwie, do którego uzurpował sobie prawo. Nikt stałocieplny by tu nie wytrzymał. Nie do zniesienia był ten ziąb, który ogarniał wszystko w tej samej chwili, gdy chowało się słońce. Drewniane wypaczone ze starości drzwi zaskrzypiały boleśnie, gdy uderzył w nie ciężkim

pakunkiem. Wyglądam jak grabarz wieczorową porą, pomyślał, rozglądając się, czy aby nocne hałasy mimo wszystko nie ściągną mu na głowę nieproszonych gości. Ale kto by tu chodził. Większość pierwotnych właścicieli działek już nie żyła lub dożywała swoich dni w domach starców lub w więzieniach własnych mieszkań. Młodzi następcy nie kwapili się, by tu przychodzić. Zresztą po co normalni ludzie mieliby przychodzić na działkę w środku nocy? Musiał przyznać, że o ile z zewnątrz działki wyglądały niesamowicie, o tyle atmosfera, gdy się znalazło w środku, była jak z koszmarnej bajki dla dorosłych. Brak latarni jeszcze bardziej pobudzał wyobraźnię. Niemal widział te złośliwe małe stworzonka kryjące się po krzakach. Zresztą nie musiał nawet wytężać wyobraźni – za siatką, u sąsiada, zapuszczony trawnik zaludniony był zmurszałymi ze starości krasnoludkami i sarenkami. W bladym świetle księżyca sprawiały wrażenie, jakby jeszcze przed chwilą były żywe. Jego dwukołowa przyczepka, czekająca przy furtce, wyglądała jak dorożka dla karłów. Odgarnął włosy i aż stęknął, podnosząc tobół. Boże, jakie to ciężkie. Nie chciała martwić babci. Ona zawsze była szczupła, ale po pogrzebie została z niej skóra i kości. Poza tym, gdyby Aniela powiedziała jej o snach, babcia mogłaby odmówić udziału w warsztatach. Ale trochę się martwiła. Z jednej strony. Bo z drugiej wciągnęło ją to jak jakaś dziwaczna odmiana Role Playing Game. Bo tej nocy znów była Anielą. Nie Anielą sobą. Tą drugą. Swoją prababcią. Jakby ktoś otworzył album ze zblakłymi zdjęciami, a ludzie na nich utrwaleni jakimś czarodziejskim sposobem wrócili do życia. Sen był bardzo krótki – właściwie raczej obraz, migawka – ale tak sugestywny, jakby wszystko działo się naprawdę. Stała na podwórzu, przy stodole. Czuła bicie serca tłukącego się w popłochu jak wróbel w klatce, gdy na drodze wiodącej z pola pokazał się on. Jego chód, jego sylwetka, jego twarz. Kocham cię tak strasznie. Jego oddech, gdy zbliżył do jej twarzy swoją twarz. Dzikie oczy. Wilczy uśmiech, tak blisko, że bliżej nie można, tuż zanim jej dotknął. Wilgoć tam w dole, gdy tylko zaczęli się całować. Na wspomnienie tego nawet teraz robiło jej się wstyd. Mrowie we włosach, gdy dotknął jej głowy. Gęsia skórka na udach. Czy tak czuje się medium? Bycie Anielą prababką, zakochaną w Jaśku, było szokującym doznaniem. Owszem, gdy na horyzoncie pojawiał się Igor, orbitujący wokół niej przystojniaczek z sąsiedniej klasy, czuła w brzuchu motylki. Ale nigdy nie kochała w ten sposób, tak mocno, tak przerażająco, aż do kości. Fascynowało ją przeżywanie tych cudzych emocji. Była jak złodziej kradnący uczucia. Tyle że te emocje były sprzed dziesięcioleci.