mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Montero Manglano Luis - Poszukiwacze 1 - Stół króla Salomona

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Montero Manglano Luis - Poszukiwacze 1 - Stół króla Salomona.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 29 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 480 stron)

Tytuł oryginału: La mesa del rey Salomon Copyright © Luis Montero, 2015 Copyright © Penguin Random House Grupo Editorial S.A.U., 2015 Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2016 Fotografie na okładce: © Tim Daniels/Arcangel (postać mężczyzny) © Shutterstock (panorama miasta) Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Stół króla Salomona, wyd. I, Poznań 2016) ISBN 978-83-7818-977-0 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08 fax: 61 867 37 74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl

Dla moich rodziców, Carol i Luisa. Dla mojego rodzeństwa, Carli, Almudeny i Iñiga.

Nic już nie mam do dodania. Pragnę jedynie wyznać (choć nie jest to wyznanie szczególnie istotne), że nikomu, kto czytał będzie tę opowieść, nie może wydać się ona bardziej realna niż mnie, kiedy ją pisałem. CHARLES DICKENS, DAVID COPPERFIELD Szukajcie, a znajdziecie. EWANGELIA WG ŚW. MATEUSZA1 Mt 7,7 (wszystkie cytaty biblijne za Biblią Tysiąclecia) (przyp. tłum.). ↩

Szem ha-Meforasz. Imię Boga. Chcesz wiedzieć, jak się to wszystko zaczęło? Pewnie, mógłbym opowiedzieć ci tę historię, ale znam lepszą. Kiedy byłem mały, tata zabierał mnie do muzeów. Inne dzieci chodziły z rodzicami do wesołego miasteczka, do zoo czy po prostu do kina. W każdy poniedziałek koledzy w szkole z ożywieniem dyskutowali o Wojowniczych żółwiach ninja albo licytowali się, kto więcej razy zwymiotował na kolejce górskiej. Ja milczałem. Wstydziłem się przyznać, że przez cały weekend oglądałem obrazy przedstawiające dziwnie ubranych ludzi. Wydaje mi się, że mój ojciec miał podobne odczucia. Coś mi mówi, że on też wolałby posadzić mnie na półtorej godziny przed olbrzymim ekranem – nie musiałby bawić mnie rozmową. A jednak ciągle prowadzał mnie do muzeów. Nie rozumiałem dlaczego. Nie widywałem go zbyt często. Z tego, co wiem, moi rodzice nigdy nawet razem nie mieszkali. On był pilotem, matka – archeolożką. Historia o tym, jak poznali się pewnego wieczoru, przespali bez zabezpieczenia, a dziewięć miesięcy później przyszedłem na świat, na pewno jest ciekawa. Mógłbym ci ją opowiedzieć, ale znam lepszą. O Szem ha-Meforasz już ci wspominałem. Rodzice nie potrzebowali ani księdza, ani urzędnika, ani żadnego papierka. Wystarczyła im ustna umowa, jak przystało na ludzi chcących uchodzić za nowoczesnych i cywilizowanych. Matka postanowiła wychowywać mnie samotnie, ale nie rościła sobie prawa do wyłączności. Raz na jakiś czas w naszym domu pojawiał się ten człowiek, z zawodu pilot lotnictwa cywilnego, zwany przeze mnie „tatą” (choć równie dobrze mógłbym zwracać się do niego per „Fernando”, „Manuel” czy nawet „Salomon”), i zabierał mnie na spacer. Spacer po muzeach. Zawsze po muzeach. Oczywiście nudziłem się jak mops. Jako małe dziecko nie czułem się na tyle swobodnie w obecności tego miłego pana, żeby przyznać, jak nieciekawe to dla mnie zajęcie. Zawsze kazano mi być grzecznym i nie sprawiać tacie kłopotów, zachowywałem się więc jak na posłuszne dziecko przystało. Przemierzaliśmy wspólnie niekończące się korytarze Muzeum Prado: ojciec sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie

bardzo wiedział co, ja zaś patrzyłem na ogromne obrazy tymi dziecięcymi oczami na pół twarzy. Czasem ojciec wskazywał jakiś obraz i podawał nazwisko: „Patrz, to Velazqueza... Tamten jest Rubensa... A ten tutaj to Goi...”. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego te malowidła nie wiszą w domach tych panów, skoro najwyraźniej były ich własnością. Jedno dzieło wywarło na mnie szczególne wrażenie. Płótno, wielkie na całą ścianę, przedstawiało chłopca na grzbiecie wspaniałego rumaka. Wiele lat później dowiedziałem się, że to portret księcia Baltazara Karola na koniu, autorstwa Velazqueza, ale wówczas widziałem tylko chłopaka, który najwyraźniej bawił się dużo lepiej niż ja. Pamiętam, że pokazałem tacie obraz i zapytałem o przedstawioną na nim postać. – To książę... – Jak ma na imię? Wtedy ojciec ukląkł przede mną, spojrzał mi w oczy i odparł: – Chcesz dowiedzieć się czegoś o nim? Pewnie, mógłbym opowiedzieć ci tę historię, ale znam lepszą. Wtedy pierwszy raz usłyszałem o Stole Salomona. Szem ha-Meforasz. Być może jesteś jak tamto dziecko i obiło ci się o uszy coś na temat króla Salomona, syna Dawida, z domu Izajasza i pokolenia Judy. Trzeciego króla Izraela, najmądrzejszego i najpotężniejszego władcy swoich czasów – tak przynajmniej mówił o nim ojciec. Niemal tysiąc lat przed Chrystusem Salomon zasiadł na tronie Izraela. Pragnął zostać najwybitniejszym władcą rodu, choć nie stanowiło to szczególnego wyzwania: większość jego przodków rządziła co najwyżej sporym stadem kóz. Jerozolima była wówczas małym, pustynnym miasteczkiem, Salomon postanowił jednak uczynić stolicę swojego królestwa najwspanialszym miastem świata. Wzniósł świątynię, na której fundamentach do dziś wierni modlą się i opłakują jej zburzenie. Zbudował olbrzymi pałac, a w jego wnętrzu, na podwyższeniu z dziewięciu schodków, ustawił tron wsparty na parze złotych lwów. Podłogę przed tronem wyłożył zaś srebrem wypolerowanym na tak wysoki połysk, że przypominało taflę jeziora. Tak zaczynała się ta historia. Już dawno zdążyłem zapomnieć o

głupim dziecku na koniu. Sława Salomona przekroczyła granice królestwa i dotarła w odległe zakątki świata. Pewnego dnia Salomona odwiedziła królowa o wargach jak wstążeczka purpury, o skroni jak okrawek granatu, skrytej za zasłoną, i piersiach jak bliźnięta gazeli. Tak opisano ją w Pieśni nad pieśniami1 . Ta piękna królowa pochodziła z dalekiej krainy zwanej Sabą. Na imię miała Lilith. Salomona doszły jednak słuchy, że kobieta ta ma względem niego niecne zamiary: że nie jest wcale tą, za którą się podaje, a ni mniej, ni więcej, tylko czarownicą, potomkinią ostatnich nefilim – olbrzymów, którzy zaludniali ziemię, zanim Jahwe stworzył człowieka. Okrutni, brutalni i lubieżni nefilim nie byli mili Bogu, rozkazał więc aniołom dokonać zagłady olbrzymów. Wojna trwała wiele tysięcy lat. Na tym etapie opowieść bez reszty pochłonęła już chłopca o wielkich oczach. O tym nie uczono na lekcjach religii. Salomon obmyślił fortel, aby przekonać się, czy królowa Saby to rzeczywiście czarownica. Czekał na nią, siedząc na tronie, przed którym rozpościerała się błyszcząca srebrna podłoga. Kiedy Lilith przybyła na audiencję i zobaczyła tak nieskazitelną posadzkę, pomyślała, że stoi nad brzegiem stawu. Uniosła więc rąbek sukni, żeby sprawdzić, czy to woda, czy tylko złudzenie. Wtedy Salomon zauważył, że zamiast ludzkich stóp królowa ma okropne łapy o palcach spiętych błoną pławną niczym u kaczki. Jak często zdarza się w opowieściach, piękna dama okazała się wstrętną czarownicą. Salomon zachował się jednak tak, jak zrobiłby na jego miejscu każdy mężczyzna: postanowił zignorować paskudne płetwy i skupić się na tym, co było od kostek w górę. Wiedźma czy nie, wyglądała całkiem apetycznie. Z drugiej jednak strony, skoro już dowiedział się o tajemnych mocach królowej, postanowił wykorzystać je do swoich celów. Słodkimi słówkami („miodem najświeższym ociekają wargi twe, oblubienico, miód i mleko pod twoim językiem...”2 ) uwiódł Lilith i wyciągnął z niej wszystkie sekrety sztuki ezoterycznej. Królowa zaś beznadziejnie zakochała się w Salomonie. W końcu król zdołał uzyskać od wiedźmy nefilim najpotężniejsze z zaklęć. Dzięki temu narzędziu monarcha miał posiąść władzę, jakiej

nie zdobył jeszcze nikt w historii ludzkości, odkąd Bóg stworzył człowieka z garści gliny. Władzę niedostępną nawet aniołom, archaniołom i najwyższym przedstawicielom zastępów niebieskich. Szem ha-Meforasz... Lilith zbudowała dla Salomona stół i umieściła na jego blacie tajemnicę Szem ha-Meforasz. Dzięki temu fantastycznemu meblowi władca Izraela posiadł moce, o których nawet mu się nie śniło: zdobył sławę, mądrość i bogactwo, a także wiedzę o boskiej tajemnicy stworzenia. Szem ha-Meforasz. Królowa szybko jednak się zorientowała, że Salomon oszukał ją i wykorzystał, że wcale jej nie kochał i pragnął tylko jej magii. Z tej opowieści wynikła jedyna rada, jakiej kiedykolwiek udzielił mi ojciec w sprawach damsko-męskich: uważaj, żeby nigdy nie nadepnąć kobiecie na odcisk. Pod osłoną nocy czarownica dokonała zemsty. Przemykając w ciemności, wśliznęła się do Miejsca Najświętszego i wykradła najcenniejszy skarb ludu Izraela – Arkę Przymierza. Królowa Saby nie zadowoliła się jednak łupem i rzuciła klątwę na króla i jego potomstwo, a zwłaszcza tych, którzy ośmielą się użyć Stołu. Kto odważy się poznać tajemnicę Szem ha-Meforasz, ten może być pewien, że spotka go tragiczny los. Z przekleństwem na ustach królowa porzuciła Salomona, zabrała ze sobą Arkę Przymierza i słuch po niej zaginął. Skutki klątwy okazały się opłakane. Na oczach Salomona królestwo rozpadało się wskutek wewnętrznych konfliktów, a u końca żywota rozgoryczonego króla zżerały wyrzuty („marność nad marnościami”, jak czytamy u Koheleta). Po jego śmierci synowie Roboam i Jeroboam pokłócili się o prawo do tronu i podzielili wspaniałe niegdyś królestwo na dwie części. Jak powszechnie wiadomo, potem Żydom nie wiodło się najlepiej. – A co stało się ze Stołem? – pytało za każdym razem dziecko o wielkich oczach, zupełnie już niezainteresowane portretem chłopca na koniu. Wtedy ojciec chytrze rzucał okiem na zegarek, głaskał mnie po głowie i mówił, że zrobiło się późno, więc dokończy opowieść innym razem. Od tamtej pory zacząłem wyczekiwać spotkań z tatą. Pojawiał się

po wielu miesiącach nieobecności, czasem nawet po roku, i zabierał mnie do kolejnego muzeum. Ja wskazywałem którykolwiek z eksponatów i zadawałem pierwsze pytanie, jakie przychodziło mi do głowy. Odpowiadał zawsze tak samo: – Chcesz poznać tę historię? Pewnie, mógłbym ci ją opowiedzieć, ale znam lepszą. To była nasza zabawa. Wiele wieków po śmierci Salomona (a zarazem wiele wieków przed moją ostatnią wizytą z ojcem w muzeum) Jerozolimę podbiło imperium rzymskie. Rzymianie złupili świątynię i zabrali ze sobą wszystkie skarby: wieloramienne złote kandelabry, jedwabne tkaniny, srebrne zbroje wysadzane klejnotami... Oraz pewien stół. Stół, o którym mówiono, że kryje tajemnicę (Szem ha-Meforasz) niezwykłej mocy. Stół trafił do Rzymu jako cenny łup wojenny. Najwięksi mędrcy zdawali sobie sprawę ze znaczenia tego przedmiotu, ale, niestety, nikt z żyjących nie wiedział, jak go wykorzystać. Jakiś czas później na wschodnie granice imperium padł groźny cień – zbliżały się hordy żołnierzy odzianych w zwierzęce skóry przybrane czaszkami pokonanych wrogów. Mówili niezrozumiałym językiem, brzmiącym jak groteskowy bełkot w uszach nawykłych do eleganckiej łaciny. Rzymianie nazwali ich barbarzyńcami. Barbarzyńcy splądrowali Rzym. Po raz pierwszy w wielowiekowej historii miasto zostało podbite przez wrogą armię. Brutalny władca Alaryk mógł przywłaszczyć sobie wszystkie skarby tego cudownego miasta, ale interesował go tylko jeden: ten, którego historię poznał na dalekich ojczystych stepach, powtarzaną szeptem przy ogniskach, wśród oparów wieczornej mgły i końskiego potu. Szem ha-Meforasz. Alaryk zabrał ze sobą Stół, a imperium rzymskie wkrótce przestało istnieć. – A co się stało potem? – zapytało dziecko, już coraz bardziej dorosłe. Potem przychodziła pora powrotu do domu. Gra toczyła się tak jeszcze przez jakiś czas. Ojciec pojawiał się nagle, bez uprzedzenia, i zabierał mnie do muzeum, jakiegokolwiek muzeum. Było mi już wszystko jedno, bo nieważne, gdzie byśmy trafili, tata zawsze opowiedziałby mi w końcu jedyną historię, jaka

zdawała się nas obu interesować. Wielokrotnie ją powtarzał. Po kilka razy opowiadał te same fragmenty, często musiał też zaczynać od początku: jego wizyty zdarzały się coraz rzadziej i obaj zapominaliśmy, w którym miejscu skończył poprzednim razem. Zawsze jednak wszystko przebiegało tak samo. Trzymaliśmy się niepisanych zasad gry. – Wiesz, co jest na tym obrazie? Pamiętam jak dziś, że wtedy akurat zapytałem o Saturna pożerającego własne dzieci Goi. Do dziś nie wiem, czy to przypadek, czy ironia losu. Tym razem ojciec nie musiał się schylać, bo i bez tego mógł już spojrzeć mi w oczy. – Chcesz poznać tę historię? Pewnie, mógłbym ci ją opowiedzieć, ale znam lepszą. Od upadku imperium rzymskiego minęły już dziesiątki lat, a potomkowie Alaryka – zwani teraz Wizygotami – na dobre osiedli we Francji. Żyli jednak w ciągłym strachu przed zagrożeniem ze strony sąsiadów, Merowingów. Przedstawiciele tego dziwacznego plemienia twierdzili, że pochodzą od morskiego potwora. Również i oni słyszeli jednak o tajemnicy Szem ha-Meforasz, a ich królowie – uchodzący za czarowników – od lat pragnęli zawładnąć Stołem Salomona. Wizygoci zostali pokonani w wielkiej bitwie, wcześniej jednak wierna grupa notabli zdołała wyrwać Stół z chciwych rąk Merowingów i potajemnie przedostać się przez Pireneje, aby ukryć skarb. Tam, z dala od wrogów, Wizygoci odbudowali swoje królestwo i założyli nową stolicę, którą nazwali Toledo. Wizygoci wiedzieli, że prędzej czy później pojawią się nowi wrogowie, czy to zza morza, czy zza gór. Tajemnica Stołu Salomona i chęć przejęcia nad nim władzy musiała przyciągnąć nieprzyjaciół. Obmyślili więc plan ukrycia Stołu na wieczność. Jeśli nikt nie będzie mógł go użyć, klątwa królowej Saby się nie spełni. Święty Izydor, biskup Sewilli, wybitny znawca historii Stołu, a także ekspert w dziedzinie legend i wiedzy tajemnej, dostał od władców Toledo zadanie ukrycia Stołu. Biskup przypomniał sobie podanie, zgodnie z którym Herakles, syn Zeusa, miał pod Toledo zbudować podziemny pałac z marmuru i

jadeitu. To tam Izydor postanowił schować przeklęty prezent Saby dla Salomona. Stół został ukryty w najgłębszych zakamarkach Jaskini Heraklesa, u końca labiryntu korytarzy, przejść i pomieszczeń. Wejście do podziemi miało pozostawać solidnie zamknięte, a na każdym kolejnym władcy wizygockim spoczywał obowiązek wzmocnienia zabezpieczeń o dodatkową kłódkę. „A gdyby ktokolwiek – napisał Izydor – czy to z niewiedzy, czy kierowany żądzą władzy albo też zwykłą głupotą, odważył się naruszyć tak pilnie strzeżony sekret, niech wie, że w otchłani nie czeka na niego ani tajemna wiedza, ani wielkie bogactwo, a tylko i wyłącznie upadek Hiszpanii i Trwoga nad Trwogami: Lapidem Unguibus”. Ojciec nie potrafił wytłumaczyć mi, do czego odnosiła się owa „Trwoga nad Trwogami”, nie wiedział też, co znaczyło Lapidem Unguibus. Ja teraz już wiem, a to, jak się o tym dowiedziałem, to całkiem niezła historia. Ale znam lepszą. Mimo ostrzeżeń Izydora wkrótce na tronie zasiadł władca na tyle ambitny – albo na tyle nierozsądny – że postanowił je zignorować. Nazywał się Roderyk. Roderyk, ostatni król Wizygotów, zerwał kłódki gorliwie montowane na wejściu do Jaskini przez poprzedników i ruszył w podziemne otchłanie w poszukiwaniu sekretów Salomona. Nie lękał się upadku Hiszpanii ani Trwogi nad Trwogami, a może był po prostu zbyt zdesperowany, żeby się nimi przejmować – już wtedy sprawy w królestwie nie układały się dobrze. Po samotnej wędrówce przez niekończące się ciemne korytarze Roderyk dotarł do okrągłego pomieszczenia. Zgodnie z przekazem Izydora był w pierwszej z czterech sal prowadzących do miejsca, gdzie ukryto Stół – tej, w której znajdowała się przyczyna upadku Hiszpanii. Zlękniony, ale zdecydowany Roderyk zbadał pomieszczenie, dostrzegając wśród cieni sylwetki ludzi. Zbliżył pochodnię do ściany i jego oczom ukazał się ogromny mural przedstawiający bitwę. Armia Wizygotów została w niej zmasakrowana przez tajemniczych wrogów o zasłoniętych twarzach. Roderyk dostrzegł w świetle pochodni stojący na środku sali

postument – starą, pękniętą na dwoje rzymską kolumnę, zbyt szeroką, by objąć ją ramionami. Na cokole leżał jakiś przedmiot. Roderyk zbliżył się powoli i oświetlił znalezisko. Okazało się, że to miecz. Stary, zardzewiały miecz, który sprawiał wrażenie, jakby leżał tam od czasów, kiedy Ziemia zaczynała dopiero krążyć wokół Słońca. Zakurzone i pokryte pajęczynami ostrze miało wygięty kształt zbliżony do półksiężyca. Roderyk dobył broni i w tej samej chwili ogarnęło go obezwładniające uczucie przerażenia. Z krzykiem upuścił miecz. Złapał się za głowę i biegiem rzucił do ucieczki, ścigany przez okropne wizje i zjawy. Zobaczył, jak pokonuje go armia zamaskowanych mężczyzn o ciemnych oczach, jak miecz o zakrzywionym ostrzu przecina jego ciało na pół. Upadł na plecy. Ostatnim, co zobaczył, zanim uderzył o podłogę, a jego oczy zamknęły się na zawsze, był błyszczący na niebie półksiężyc. W podręcznikach historii możemy przeczytać, że Roderyk zaginął po sromotnej klęsce, jaką poniosły jego wojska w bitwie z muzułmanami nad rzeką Guadalete. Nie obchodzi mnie, co piszą w książkach. Dla mnie jest zupełnie jasne, co się wydarzyło: opowiedział mi to ojciec w sali muzealnej, przed upiornym obrazem Goi. Kiedy dotarliśmy do tego miejsca w opowiadaniu, jak zwykle zapytałem: – A co się stało ze Stołem? Tata jak zawsze odpowiedział: – Późno się zrobiło. Chyba muszę cię już odprowadzić do domu. Gdybym wtedy wiedział, że więcej już go nie zobaczę, nalegałbym, żeby opowiedział historię do końca. Kilka miesięcy później mój ojciec zginął w wypadku za sterami samolotu. Prawie go nie pamiętam i do dziś wstydzę się przyznać, że nie płakałem rzewnie po jego śmierci. Dużo bardziej niż utraty ojca – sporadycznie obecnego w moim życiu – żałowałem tego, że już nigdy nie poznam finału fascynującej opowieści. Teraz jednak bardzo żałuję, że go tu nie ma. Na pewno chciałby poznać zakończenie legendy o Stole Salomona, a ja chętnie bym mu je opowiedział, bo tym razem to ja znam prawdziwą historię. To naprawdę ciekawa historia. Masz ochotę ją poznać?

Zapewniam, że nie znam lepszej. Pnp 4,3 (przyp. tłum.). ↩ Pnp 4,11 (przyp. tłum.). ↩

1 KAT Canterbury. Ołowiane niebo. Wąskie uliczki. Długi cień katedry. Studenci, puby i rowery. Mnóstwo rowerów. Mieszkać w Canterbury bez roweru to jak żyć w Arktyce bez sań. Ja mogłem pochwalić się wspaniałym czerwonym firestone’em z 1937 roku, z fantazyjnie giętą ramą i kierownicą przypominającą rogi antylopy. Znalazłem go w sklepie z używanymi rowerami przy Guildhall Street, niedługo po przeprowadzce do Canterbury. Facet zażądał za niego prawie sto funtów. Myślał pewnie, że robi świetny interes, ale nie miał pojęcia, jaki skarb mi sprzedał. Oczywiście spodziewałem się, że to cacko na kółkach prędko stanie się przedmiotem pożądania ogółu. Canterbury to jedno z najbezpieczniejszych miast w Wielkiej Brytanii (tak przynajmniej twierdzą autorzy broszur reklamowych lokalnych akademików), ale mimo wszystko w miejscu, gdzie połowa mieszkańców to studenci, zaparkowanie zabytkowego roweru na ulicy to jak zaproszenie dla złodzieja. Na moje nieszczęście dzieliłem mieszkanie z najobrzydliwszym złodziejem rowerów w mieście – Jacobem. On sam jeździł na składanym gruchocie, jakich pełno w wielkich sklepach sportowych. Grat przypominał metalową protezę, a do tego był tak zdezelowany, że kiedy jechał brukowanymi deptakami, wydawał przeraźliwe dźwięki. Już z kilku kilometrów dało się usłyszeć nadjeżdżającego Jacoba – hałas przypominał nadciągającą lawinę blaszanych kubłów na śmieci. Nie tylko mieszkaliśmy, ale też pracowaliśmy razem. Zaczynaliśmy o tej samej porze, ale on zwykle wychodził z domu dużo wcześniej niż ja. Brytyjski do szpiku kości Jacob nigdy nie odpuszczał sobie porządnego śniadania, ja zaś potrafię dociągnąć do południa o szklance soku pomarańczowego. Dlatego właśnie Jacob zwykł wstawać i wychodzić do pracy na długo przede mną. Jacob najwyraźniej uważał, że firestone nie należy do prawowitego właściciela, ale do tego z nas, który pierwszy wyjdzie rano z domu. W rezultacie – mimo że wyłożyłem sto funtów w komisie przy Guildhall Street – to ja musiałem telepać się do roboty na rozklekotanym

rzęchu, a Jacob woził się dumnie po mieście na moim kolekcjonerskim jednośladzie. – Przepraszam, byłem strasznie zaspany rano, nawet nie zauważyłem, na co wsiadam... Tak brzmiała ulubiona wymówka dumnego duchowego potomka lorda Elgina – angielskiego arystokraty odpowiedzialnego za wywiezienie do Anglii marmurowych rzeźb z ateńskiego Partenonu. Cóż, on przynajmniej nie gwizdnął ich współlokatorowi. I tak, kiedy tamtego poranka zamknąłem za sobą drzwi domu przy Tower Way, który dzieliłem z rowerowym Arsène’em Lupinem, znów okazało się, że czeka mnie podróż na sfatygowanym składaku, przykutym do latarni solidnym łańcuchem – jakby ktoś miał się połakomić na tę kupę złomu. Rzuciłem pod nosem przekleństwo pod adresem Jacoba i postanowiłem się zemścić. Biegiem pokonałem schody do mieszkania, wpadłem do jego pokoju i bez najmniejszych skrupułów przygarnąłem jego iPoda. Przynajmniej tyle należało mi się od tego pasożyta – trochę muzyki dla umilenia drogi na rzęchu. Szkoda tylko, że nasze gusta muzyczne tak się od siebie różniły. Toczyłem się z hurkotem w dół Tower Way, zaklinając w duchu rower Jacoba, żeby nie rozpadł się pode mną na kawałki, a Cyndi Lauper radośnie zapewniała mnie, że dziewczyny chcą się tylko dobrze bawić. Wybiła już siódma czterdzieści pięć, a ja na ósmą musiałem dotrzeć do muzeum. Niebo przybrało elegancki odcień brytyjskiej szarości. Zdążyłem przejechać zaledwie kilka metrów, kiedy zaczęło kropić. Dziewięć miesięcy w Canterbury wystarcza, żeby przyzwyczaić się do deszczu, równie charakterystycznego dla miasta jak katedra czy ściągające tu w każdy weekend hordy turystów. Dlatego zupełnie nie zwracałem uwagi na mżawkę, pedałując w dół High Street. Jechałem szybko. Nie chciałem się spóźnić – tego dnia zaraz po przyjściu miałem oprowadzać wycieczkę, mknąłem więc slalomem pomiędzy przechodniami, nie tykając nawet hamulca i ignorując czerwone światła. Canterbury to bardzo urokliwe miasteczko. Otoczona murami starówka pełna jest uliczek i zaułków zabudowanych niskimi domkami – panuje tu typowo angielska atmosfera. Wyobraźnia sama

podsuwa obraz sympatycznej staruszki, która za jedną z tych fasad z drewna i cegły pije poranną herbatę, próbując jednocześnie wydedukować, kto też mógł zastrzelić pastora w bibliotece pułkownika. Każdego roku miasto nawiedzają fale turystów zainteresowanych krwawą przeszłością średniowiecznego grodu. We wszystkich hotelach reklamują się organizatorzy tematycznych wycieczek po katedrze i ruinach zamku. W jednym z dziesiątków sklepów z pamiątkami można za pokaźną sumkę nabyć okropną reprodukcję katedralnego witrażu przedstawiającego zabójstwo Tomasza Becketa, kieszonkowe wydanie Opowieści kanterberyjskich (jak w przypadku większości dzieł z kanonu literatury światowej, wszyscy książkę Chaucera kupują, ale nikt jej nie czyta) albo plakat z koronowanymi głowami Anglii, od Wilhelma Zdobywcy aż do Elżbiety II. Raj dla turystów. Ostatnio wydział turystyki wpadł na pomysł urządzenia tak zwanego Festiwalu Chaucera. Od wielu dni obwieszano ulice plakatami z harmonogramem imprezy. Zgodnie z zapowiedziami uczestnicy mieli przenieść się w czasie wprost w mroki średniowiecza. Na Butter Square ustawiono stragany w kolorowych budkach z pasiastego brezentu. Sprzedawano w nich to samo badziewie, co w stacjonarnych sklepach z upominkami, ale tu dodatkowo turystów obsługiwali faceci przebrani za trubadurów i ekspedientki mające uchodzić za oberżystki. W okolicy roiło się też od artystów ulicznych: błaznów i żonglerów. Znalazł się i krzykacz miejski, który jakoś zawsze trafiał ze swoimi obwieszczeniami na porę mojej sjesty. Członkowie wszystkich miejscowych amatorskich grup teatralnych (a uwierzcie mi, że jest ich w Canterbury sporo: miasto ma trzy uniwersytety) uczestniczyli w Festiwalu Chaucera ze szczerym zapałem. Często improwizowali przedstawienia nieprzewidziane w oficjalnym programie obchodów. Przez ostatnie dni zdążyłem już przywyknąć do tego, że kiedy się szło spokojnie przez centrum, można było trafić znienacka na autodafe (niejednemu inkwizytorowi spod sutanny wystawały adidasy), pojedynek na kopie toczony przez rycerzy z zegarkami na nadgarstkach, czy na trzy-, czteroosobową grupkę normalnie ubranych chłopaków czytających i interpretujących jedną z Opowieści. Niektórzy zbierali potem datki do kapelusza, ale

większość robiła to tylko dla zabawy. Często widywałem te wszystkie atrakcje, jadąc rano na rowerze do pracy, i nie inaczej stało się tego dnia. Pędząc przez miasto, zobaczyłem mężczyznę przebranego za kata – na ramieniu niósł nawet topór wycięty z kartonu. Wychodził właśnie z cukierni, pałaszując tłustego pączka. Oprawca tak skupił się na swoim śniadaniu, że mnie nie zauważył. Najwyraźniej także nie usłyszał, choć to akurat wydaje mi się mało prawdopodobne: gruchot Jacoba hałasował tak, że nawet umarłego by obudził. Krzyknąłem, żeby uważał, ale było już za późno na ostrzeżenia. Staranowałem średniowiecznego kata z impetem godnym XXI wieku i obaj runęliśmy na łeb na szyję. Do dziś słyszę zgrzyt metalowych części roweru pomieszany z głosem Cyndi Lauper i bluzgiem przebierańca. – Cholera! Każdego ucieszyłby na obczyźnie dźwięk przekleństwa w rodzimym języku. Wrażenie jest jeszcze większe, kiedy to słowo pada z ust XIV-wiecznego kata. – Przepraszam! Wszystko w porządku? – zapytałem po hiszpańsku. Oprawca podniósł się i odsłonił twarz. Choć dosyć młody, zdawał się ciut za stary na członka studenckiego teatru. Miałem nadzieję, że nie przejechałem jednego z aktorów zatrudnionych specjalnie na festiwal – mogłoby to zostać potraktowane jako napaść na urzędnika państwowego. – Tak... Tak, nic się nie stało, dziękuję – odparł, tym razem jednak po angielsku. Potem spojrzał na ziemię, gdzie w kałuży leżały zmiażdżone resztki okruszków. – Psiakrew. Mój pączek... Znowu przemówił po hiszpańsku. Jeszcze przez kilka chwil wpatrywałem się w niego nieco zdezorientowany. Zegar wybił jednak ósmą, więc tajemnica dwujęzycznego kata musiała poczekać na inną okazję. Rzuciłem „przepraszam” i wsiadłem z powrotem na rower. Sam nie wiem czemu, ale zanim odjechałem, zerknąłem jeszcze raz na moją ofiarę. Chciałem zapamiętać jego twarz. Być może już wtedy czułem, że ponownie się spotkamy. Muzeum Sir Aldousa Weinrighta-Swinbourne’a leżało poza

starymi murami miejskimi. Mieściło się w dawnym domu arystokraty, po angielsku zwanym manor, co ma najwyraźniej niebagatelne znaczenie, ale gdyby ktoś kazał mi, rodowitemu madrytczykowi, wskazać różnice pomiędzy manor a hall czy court, nie potrafiłbym tego zrobić, choćby moje życie od tego zależało. Wygląda na to, że pojęcie „dworu” jest dla Anglików nieznośnie wręcz ogólne i nieprecyzyjne. Chociaż pracowałem w Muzeum od początku pobytu w Canterbury, nadal nie przyswoiłem sobie poprawnej wymowy nazwiska Aldousa Weinrighta-Swinbourne’a. Podobny problem miała większość moich angielskich współpracowników, w związku z czym zwykliśmy mówić o Muzeum Aldy’ego. W zakres moich obowiązków służbowych wchodziło opanowanie życiorysu i dokonań sir Aldousa itp. itd. w takich szczegółach, jakbym znał gościa osobiście. Sir Aldy, dumny pułkownik brytyjskiej armii, walczył pod dowództwem księcia Wellingtona. Pod Waterloo sir Aldy wygrał bitwę, ale stracił nogę (a może rękę albo jakąś inną część ciała – nie jestem teraz w stanie sobie tego przypomnieć), po czym wrócił do rodzinnego Canterbury, zbudował manor i resztę swojego długiego życia poświęcił kolekcjonowaniu marnych dzieł sztuki. Kilka wieków później jeden z jego potomków uznał, że dość już odprowadzania do skarbu Korony horrendalnie wysokich podatków i opłat związanych z utrzymaniem posiadłości. Na mocy umowy z rządem przekształcono dworek w niewielkie muzeum. Za piętnaście funtów (tyle kosztował bilet) przypadkowy turysta mógł na własne oczy zobaczyć, jak żył prawdziwy wiejski arystokrata w Anglii. Zwiedzanie muzeum przypominało wizytę na planie ekranizacji powieści Jane Austen. W posiadłości oprócz nieprzebranej liczby sprzętów z epoki georgiańskiej wystawiono również część ozdobnych przedmiotów zgromadzonych za życia sir Aldy’ego. Kolekcja nie robiła szczególnego wrażenia, ale nieźle pasowała do mebli. Znajdowało się w niej kilka dość cennych obrazów zdobytych przez sir Aldy’ego w Hiszpanii podczas wojen napoleońskich, a niektóre starocie były całkiem interesujące. To właśnie z powodu jednego z tych antyków przybyłem do Canterbury. Po ukończeniu studiów magisterskich z historii sztuki długo nie

mogłem znaleźć pracy. Kiedy już wysłałem CV do najlepszych barów z fast foodem oraz hipermarketów i przekonałem się, że i tam nikomu nie imponuje tytuł magistra nauk humanistycznych, postanowiłem ulec namowom matki i zacząć studia doktoranckie. W głębi serca wiedziałem, że nie mam zadatków na naukowca: w bibliotekach nudzę się jak mops i do dziś nie do końca wiem, jak poprawnie wstawić przypis bibliograficzny. Ponieważ jednak nie miałem wielu innych opcji, dałem się skusić i wpadłem w pułapkę. Doktorant, który nie ma za bardzo pomysłu na temat swojej pracy, traktowany jest na wydziale jak gorący ziemniak. Profesorowie unikali mnie jak zarazy, kiedy zwracałem się do nich po radę. Tylko jeden z nich postawił sprawę jasno – popatrzył na mnie znad okularów i stwierdził bez ogródek: – Panie Alfaro, nie oszukujmy się, panu przecież w ogóle nie zależy na doktoracie. Brakuje panu dyscypliny. Nie nadaje się pan na badacza. Miał stuprocentową rację. Katedra Sztuki Średniowiecznej słynęła na naszym uniwersytecie jako przystań dla beznadziejnych przypadków. Kiedy więc cała niemal kadra akademicka odmówiła współpracy ze mną, zawinąłem do tego cichego portu. Moja matka miała na tym wydziale wielu znajomych jeszcze z czasów, kiedy sama studiowała. Jej dawna współlokatorka (mieszkały razem w Rzymie), obecnie nałogowa palaczka mocnego ciemnego tytoniu, wzięła mnie pod skrzydła i traktowała mój przypadek jak osobiste wyzwanie. – No to czym chciałbyś się zająć, chłopcze? – Nie wiedzieć czemu, zawsze zwracała się do mnie właśnie per „chłopcze”. – Sam nie wiem... Może czymś związanym z katedrami? Poczciwa kobieta zaciągnęła się papierosem tak głęboko, jakby chciała za jednym zamachem dopalić go do filtra. – Mam dla ciebie coś lepszego – powiedziała w końcu. – To piękny projekt, a ja już od dłuższego czasu szukam studenta na tyle zainteresowanego tematem, żeby go zrealizować. Słuchaj: co myślisz o ceramice glazurowanej z epoki kalifatu kordobańskiego? – To na pewno fascynujący temat. – Świetnie. W takim razie powiem ci, gdzie powinieneś zacząć... Dlaczego z takim zapałem poświęciłem się badaniom nad tematem,

którego z całego serca nienawidziłem? Być może przyczyna leżała w dążeniu do samodoskonalenia, a może bardzo chciałem coś komuś udowodnić. Myślę jednak, że po prostu nie miałem wyboru. Poza tym miałem już dość poniewierania się jak dziad proszalny od profesora do profesora. Jakiś czas później promotorka wezwała mnie do swojego gabinetu, tak zadymionego, że w powietrzu dałoby się zawiesić siekierę. – Co wiesz o Patenie z Canterbury, chłopcze? Wiedziałem wtedy na jej temat więcej, niżbym chciał. Wspominano o tym przedmiocie w większości książek, jakie musiałem przeczytać. Niemal wszyscy eksperci zgadzali się co do tego, że Patena z Canterbury to jedno z najwspanialszych dokonań w dorobku mistrzów ceramiki glazurowanej z dawnej Kordoby. Chodziło o duży talerz, rozmiarami zbliżony wręcz do tacy. Całą powierzchnię pokrywała pojedyncza warstwa szkliwa, zachowanego w idealnym stanie, bez śladu najmniejszej rysy ani odprysku. Powszechnie uważano, że nie ma na świecie drugiego takiego dzieła. Próby datowania obiektu nie pozwoliły jednoznacznie ustalić jego wieku. Niektórzy specjaliści twierdzili, że wykonano go około X wieku, inni – choć znajdowali się w mniejszości – skłonni byli zaryzykować stwierdzenie, że mógł powstać znacznie wcześniej. W jednym z artykułów niejaki Warren Bailey przekonywał, że Patena pochodzi z VIII wieku i to nie z warsztatu w Kordobie, ale w Damaszku. Kiedy wspomniałem o tym profesorce, parsknęła tylko, spowijając mnie chmurą dymu papierosowego. – Bzdury – orzekła. – Bailey to laik, nie miał zielonego pojęcia, o czym mówi... Nie zmienia to oczywiście faktu, że rzeczywiście mamy problem z datowaniem Pateny. Dobrze, gdybyś w swojej pracy przedstawił hipotezę badawczą. – Na pewno, ale w takim razie powinienem zobaczyć artefakt na żywo, a nie na czarno-białych zdjęciach. Nie do końca wiadomo, jak do tego doszło, ale obiekt pojawił się w skarbcu katedry w Sewilli, gdzie używano go potem jako pateny. Eksperci uważali, że mógł wchodzić w skład łupów odzyskanych przez króla Ferdynanda III Świętego po odbiciu Sewilli z rąk muzułmańskich w 1248 roku. Z całą pewnością wiadomo za to, że w XIX wieku król Ferdynand VII podarował Patenę księciu Wellingtonowi w dowód wdzięczności

za pomoc, jakiej udzielił Hiszpanom w czasie wojny o niepodległość. Ściśle mówiąc, „podarował” to nie najszczęśliwsze określenie: Wellington zabrał Patenę z Sewilli wraz z wieloma innymi przedmiotami, nikogo nie pytając o zdanie. Ferdynand VII po prostu uprawomocnił fakt dokonany. Tak czy inaczej, książę Wellington nie wykazywał szczególnego zainteresowania workiem pamiątek, który samowolnie przywiózł sobie z Hiszpanii. Po powrocie do Anglii Wellington wręczył Patenę wraz z innymi pomniejszymi dziełami sztuki adiutantowi o niemożliwym do wymówienia nazwisku. Owszem: sir Aldy’emu we własnej osobie. Z tego, co wówczas wiedziałem, Patena kurzyła się w jakimś nieznanym muzeum w Canterbury. – Mam dla ciebie dobrą wiadomość – powiedziała profesorka. – Wydział podpisał umowę z Fundacją Sir Aldousa Wain... Worren... Z muzeum, gdzie wystawiono Patenę. Mogę załatwić ci u nich praktyki i pozwolenie na dokładne zbadanie i sfotografowanie artefaktu. Pod wieloma względami to dla ciebie ogromna szansa. – Dostanę jakieś stypendium? – To nie Harvard, chłopcze. Jesteśmy państwową uczelnią. – Zdaję sobie z tego sprawę, ale nawet w Canterbury będę musiał jeść śniadanie, obiad i kolację. – Praktyki są płatne, ale jeśli planujesz karierę historyka sztuki, radziłabym zacząć się przyzwyczajać do mniejszej liczby posiłków. Zgodziłem się, bo co innego mi pozostawało? Prędkość, z jaką profesorka załatwiła wszystkie kwestie formalne, wskazywała na to, jak bardzo chciała się mnie pozbyć, przynajmniej na jakiś czas. Praktyki w Canterbury miały trwać rok, a po powrocie do Madrytu powinienem mieć już wszystkie materiały potrzebne do napisania pracy. Powinienem chyba umówić się kiedyś na spotkanie z tamtą profesorką i spróbować na spokojnie wyjaśnić jej, co poszło nie tak w Canterbury i dlaczego moja rozprawa doktorska o ceramice glazurowanej z epoki kalifatu kordobańskiego do dziś spoczywa gdzieś w odmętach twardego dysku mojego komputera.

2 DANNY W coraz bardziej rzęsistym deszczu przypiąłem rower Jacoba obok bramy do Muzeum Aldy’ego. Biegiem pokonałem hol wejściowy, bezceremonialnie przepychając się pomiędzy nielicznymi gośćmi, którzy czekali w kolejce do kasy, a teraz znaleźli się na mojej drodze. Jacob stał w drzwiach z miną niewiniątka. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, wycedziłem jedynie „łajza” i pobiegłem dalej. On wzruszył tylko ramionami i uniósł wysoko brwi w dobrze udawanym zdumieniu. Nigdy nie miałem złudzeń co do charakteru moich praktyk w muzeum. Wiedziałem, że nie mam co liczyć na pracę w białym kitlu przy konserwacji bezcennych zabytków czy nawiązanie bliskich kontaktów z grubymi rybami ze światka sztuki. Zatrudniał mnie bowiem wydział ds. protokołu – pod tą napuszoną nazwą krył się w rzeczywistości dział obsługi klienta. Po podpisaniu umowy wręczono mi paskudny czarny garnitur z wyhaftowanym na kieszonce marynarki logo muzeum – mniej atrakcyjne stroje służbowe mają chyba tylko przedsiębiorcy pogrzebowi. Co gorsza, po latach intensywnego noszenia przez dziesiątki moich poprzedników spodnie i marynarka były okropnie wyświecone na kolanach i łokciach. Przez pierwsze tygodnie moje obowiązki ograniczały się do stania przy wejściu i witania zwiedzających. Od czasu do czasu miałem też okazję wskazać komuś drogę na piętro czy do toalety. Moje zadania równie dobrze mogłaby spełniać umieszczona w odpowiednim miejscu tabliczka – bez żadnego uszczerbku dla jakości świadczonych przeze mnie usług, a z niewątpliwą korzyścią dla budżetu muzeum. Szefostwo przez wszystkie przypadki odmieniało swoje ulubione słowo klucz, czyli „proaktywność”. W wolnym przekładzie oznaczało to uparte nagabywanie gości, co miało w jakimś stopniu uzasadnić pobieraną przez nas pensję. Ja jednak, podobnie jak większość pracowników, ograniczałem się do niemrawego przestępowania z nogi na nogę. Niektórzy z nas ukrywali nawet pod kołnierzem kabel od słuchawek i w najlepsze słuchali muzyki. Kiedy więc dyrekcja szukała chętnych do oprowadzania

zwiedzających po niektórych salach, bez namysłu zgłosiłem się na przewodnika. Nie wiązało się z tym żadne dodatkowe wynagrodzenie, ale wszystko zdawało mi się lepsze od snucia się godzinami w milczeniu po jednym i tym samym korytarzyku. Zwiedzających dało się podzielić na trzy podstawowe kategorie: znudzone wycieczki szkolne, koła gospodyń domowych i grupy emerytów. Najlepiej było trafić na tych ostatnich, bo jeśli przypadło im się do gustu (albo przypominało jednego z wnuków), zostawiali napiwek. Szefostwo kategorycznie zabraniało przyjmowania pieniędzy, ale w praktyce nikt z pracowników się tym nie przejmował, a i dyrekcja niezbyt rygorystycznie pilnowała przestrzegania tego zakazu. Tamtego ranka miałem służyć za przewodnika członkom lokalnego stowarzyszenia weteranów. Oprowadzanie po muzeum kombatantów spod Dunkierki zapowiadało się całkiem ciekawie. Poszedłem do pokoju służbowego – ciasnej, dusznej, słabo oświetlonej klitki z niedomykającymi się szafkami i wiecznie pustym dystrybutorem wody. Włożyłem marynarkę i krawat, po czym wróciłem do recepcji, gdzie czekała już na mnie grupa. W kasach Muzeum Aldy’ego pracowały wyłącznie kobiety, a w dziale obsługi klienta – tylko mężczyźni. Do dziś nie wiem, czy to kwestia przypadku, czy konserwatywnej polityki firmy. Tak czy inaczej, zarówno żeński, jak i męski personel był bardzo młody i równie dobrze każdy mógłby mieć na czole wytatuowane słowa „pracownik tymczasowy”. Poza mną niemal wszyscy studiowali na miejscowych uczelniach i zarabiali tu na czynsz. Tylko nieliczni z moich współpracowników przekroczyli dwudziesty rok życia, przez co czułem się przy nich jak dinozaur – zbliżałem się już do trzydziestki. Znałem wszystkie kasjerki z porannej zmiany, bo sam wtedy pracowałem. Tego dnia za ladą siedziała jednak zupełnie obca dziewczyna. Musieli dopiero co ją zatrudnić, bo na pewno zapamiętałbym jej twarz za pierwszym razem. Poczułem nagły przypływ czystego pociągu fizycznego. Nie potrafię wytłumaczyć, co zwróciło moją uwagę, ale wyróżniała się jak kropla czerwonego wina na białym obrusie. Może dlatego, że w przeciwieństwie do otaczających mnie zewsząd bladych i anemicznych Brytyjek jej śniada skóra i kruczoczarne włosy wyraźnie