mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 948
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 960

Moore Viviane - Rycerze Sycylii 2 - Dzicy wojownicy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moore Viviane - Rycerze Sycylii 2 - Dzicy wojownicy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 299 stron)

Viviane Moore Dzicy wojownicy RYCERZE SYCYLII II

Jeśli się nie znasz (...) wynidź a idź...* Pieśń nad pieśniami, I, 7. * Cyt. za Biblią Jakuba Wujka, wyd. w Krakowie Roku Pańskiego MDXCIX(1599).

WILK Z BARFLEUR

I Są ścieżki, którymi nie należało chodzić. Są gesty, których nie należało wykonać. Są słowa, których nigdy nie należało wypowiedzieć... Spojrzał na swoją dłoń. Jego palce drżały. Upuścił nóż. Drżenie ogarnęło całe ciało. Drżenie, nad którym nie był w stanie zapanować. Chciał krzyknąć, lecz z jego ust wydobył się tylko jęk. Jęk zranionego zwierzęcia. Chciał zapłakać, lecz nie potrafił. Ukrył się w ruinach chałupy zarośniętej bluszczem. Szczury umykały mu spod nóg, ich popiskiwania odbijały się echem w izbach tonących w mroku. Nie opuszczał go strach, przerażający bardziej niż śmierć. Czuł go w sobie, a zarazem poza sobą. Cień na wyżartych saletrą murach, na chyboczących się drzwiach i trzaskających okiennicach. A ostrzegaliśmy cię — zabrzmiał głos wewnątrz jego czaszki. - To jego wina, nie moja. Sam mnie sprowokował. - Co mu uczyniłeś? Dotknąłeś go? - Nie, nie. Od tamtego czasu nigdy tego nie zrobiłem. Nigdy.

— Wiesz, jaka kara cię czekał Nawiedziły go bolesne obrazy. Wtem usłyszał odgłos zbliża- jących się kroków. Mężczyzna znieruchomiał. Ktoś wszedł do chałupy. Drzwi pomieszczenia, w którym się ukrył, otwarły się gwałtownie i strumień szarego światła wśliznął się do środka, prawie sięgając martwego ciała, leżącego u jego stóp. W drzwiach stał żołnierz. Przyczajony w półcieniu mężczyzna dostrzegł jego pancerz z ciemnobrązowej skóry i kopię, którą trzymał w dłoni. - Jest tam kto? - zapytał żołnierz. Potem krzyknął do na wołującego go kompana: — Mówię ci, słyszałem hałas. Zrobił kilka kroków, usiłując przebić wzrokiem półmrok. Czekający na niego towarzysze broni się niecierpliwili. Sierżant warknął. Patrol powinien wracać do żandarmerii. Żołnierz się zawahał: miał ochotę zrobić jeszcze kilka kroków. Chciałby zapomnieć o nadchodzącym wieczorze, o zimnie, zmęczeniu i gniewie prewota. Długie, poplamione krwią i gotowe ciąć ostrze zawisło nad nim w ciemności... - Nic nie widzę, pewnie się pomyliłem. Może to tylko kot, który się rozprawił ze szczurem. - Żołnierz zawrócił. - Cze kajcie na mnie, chłopaki! Już idę. Drzwi trzasnęły i odbiły się od futryny. Mężczyzna odczekał, aż oddali się odgłos kroków, aż umilknie echo żartów i protestów żołnierza: - Przecież tyle się ostatnio dzieje w Barfleur! Prewot chce, byśmy odnaleźli bestię, tak czy nie? Dajcie mi spokój, na prawdę wydawało mi się, że słyszałem kroki!

2 Dziewczynka co rano przemierzała ciemną uliczkę prowadzącą z portu do hospicjum. Pomimo mroku, jaki panował w zaułku nawet w najbardziej słoneczne dni, oraz unoszącego się w nim smrodu uryny, odpadków i zatęchłej wody dziewczynka wolała tę drogę od dłuższej trasy, wiodącej przez stawy. Tego poranka, z krzykiem uwięzionym w gardle i oczami wielkimi z przerażenia, dziecko zamarło na widok zwiniętej na ziemi sylwetki. Małe nóżki dziewczynki zaczęły drżeć i poczuła spływającą po udach na bose stopy ciepłą strużkę. W jednej chwili odzyskała głos. - Na pomoc! Na pomoc! - wrzasnęła. Gdy zrozumiała, że nikt nie przyjdzie jej z pomocą, krzyknęła: - Pali się! Krzyczała dopóty, dopóki brudny zaułek nie wypełnił się tłoczącymi się wokół trupa ludźmi. -To dzieciak - pochylając się, stwierdziła jakaś kobieta. Wyprostowała się pośpiesznie. - Niemożliwe... - Na dodatek chłopiec - potwierdził głos tęgiej praczki, trzymającej pod pachą wiklinowy kosz wypełniony bielizną. — Zła śmierć! Zabity jak pozostali. To wilk! - Posuńcie się! - mruknął szewc, który nie widział nic poza nieprzeniknioną ścianą pleców i karków. - Co jest? - Idą żołnierze! — wrzasnął ktoś z tłumu. Słychać już było ciężki, miarowy krok patrolu. Ucichły ko- mentarze gapiów, ludzie rozstąpili się przed mężczyzną o po-

oranej twarzy, którego wszyscy w Barfleur znali. Towarzyszył mu podobny do wilka i wielki jak cielę pies. — To prewot Eudes! — pisnęły małe dziewczynki, cofając się na widok zwierzęcia. Zbrojni mężowie odsunęli ostatnich ciekawskich. Ich dowódca utyskiwał, podchodząc do ciała. — Wynocha wszyscy! — rozkazał. — Przynieście mi pochod nię. Nic tu nie widać. Podwładni wykonali rozkaz i jeden z mężczyzn podszedł z płonącą żagwią, którą oświetlił trupa. Wprawnym okiem stary żołnierz ogarnął scenę: ziemia zdeptana przez gapiów, brak śladów krwi na murach, plama zakrzepłej krwi na rozerwanej płóciennej tunice. Ofiarą był młody chłopiec. Miał spracowane dłonie i bose stopy o stwardniałej skórze. Żołnierz pochylił się, by dotknąć ciała. Było zimne i stężałe. Wstał. To nie był syn możnego. Eudes poczuł jednocześnie ulgę i złość na samego siebie. Wilk, bo tak nazywali go mieszkańcy Barfleur, atakował dotąd wyłącznie dzieci biedoty. Wilk! Tylko dlatego, że ofiary były mordowane z dzikim okrucieństwem! Jak gdyby człowiek nie był do tego zdolny! Dlatego też wielu, nawet pośród notabli, zaczynało oskarżać jego psa. — Zabierzcie go! - rozkazał swoim ludziom, po czym opuś cił zaułek i znalazł się w pełnym słońcu, pośrodku kręgu gapiów. Ludzie szeptali między sobą, oczekując od niego czegoś, choć sami dobrze nie wiedzieli, czego. Westchnął. W oddali widział rozkołysane morze w odpływie. Fale lśniły ostrymi łuskami słonecznych promieni. Osiadłe na mieliznach łodzie grzęzły w mule. W powietrzu czuło się zapach soli i glonów.

Na pozór spokojny poranek... Zebrał myśli, przyjrzał się uważnie otaczającym go twarzom i zapytał: - Kto go znalazł? Dziewczynka wciśnięta w tłum milczała. Praczka wskazała na nią palcem. - To ona, panie prewocie, to ona! Krzyczała „Pali się!", dla tego przybiegliśmy — powiedziała nieprzyjemnym tonem. - Mała dobrze zrobiła. Odsuńcie się, jeszcze ją udusicie. Ludzie rozstąpili się, kręgiem otaczając dziewczynkę. Zbrojny mąż przyjrzał się jej uważnie. Drobna twarzyczka usiana była piegami, włosy czarne, a skóra zaczerwieniona od wiatru. Pomimo kwietniowych chłodów, dziecko, które miało najwyżej dziewięć lat, chodziło boso, ubrane w płócienną bluzę i wełnianą kamizelkę zapinaną na kołeczki. Pies podszedł do małej, lecz mężczyzna cmoknięciem przywołał go do siebie. - Znasz go? — zapytał, wskazując na chłopca, którego żoł nierze przykryli całunem. Dziewczynka pokiwała głową. Była przerażona i miała tylko jedno pragnienie: uciec jak najdalej od tego miejsca. Pre-wot, jakby rozumiejąc jej intencje, przytrzymał ją za ramię. - Chodź no tu, chwilę porozmawiamy i odeślę cię do domu. Wystraszyła się na myśl o pójściu z tymi, którzy zabierają wyłącznie złodziei i morderców i stawiają pod pręgierz. Zaczęła się wyrywać. - Nie, błagam! Nic nie zrobiłam! Litości! Mężczyzna trzymał ją mocno. - Uspokój się! - zganił ją. - Nic złego ci nie zrobię. Bądź cicho. Poza tym gdybyś próbowała uciec, mój pies i tak cię

dogoni. Jest szybki jak rumak, lecz mniej przyjazny. Potrafi zmiażdżyć zębami czaszkę dorosłego człowieka. A co dopiero małej dziewczynki... Dziecko obrzuciło zwierzę zlęknionym spojrzeniem i zamilkło. — Naprzód, kompania! - rozkazał prewot. Patrol ruszył. Tłum gęstniał w miarę jak przemierzali miasto. Z drewnianych domów i chat krytych sitowiem wychodzili ludzie, których przyciągała nowina. Gdy ciżba wokół naprędce zmontowanych noszy była zbyt duża, żołnierze tłukli kijami po plecach i ramionach. Przeszli wzdłuż portu, przecięli plac, wreszcie stanęli przed żandarmerią. Baszta zaliczała się do nielicznych w mieście budowli z gra- nitu, podobnie jak zamek, hospicjum i kilka budynków na- leżących do opactw lub notabli. Bramy wjazdowej strzegli strażnicy odziani w solidne, skórzano-metalowe kolczugi, uzbrojeni w kopie i tarcze. Na znak prewota rozstąpili się i przepuścili patrol na podwórze, gdzie młodzi rekruci odbywali ćwiczenia. Przestrzeń wypełniały ich okrzyki, przekleństwa sierżanta, szczęk krzyżujących się mieczy i tarcz. — Hej, wy tam, zanieście chłopaka do celi zmarłych i uprzedźcie brata pielęgniarza z hospicjum - rozkazał Eudes. Sam zabrał dziewczynkę, otworzył wrota baszty i poprowadził ją przodem. Weszli w korytarz bez okien, oświetlony drżącą poświatą pochodni. Dziewczynka się zawahała. — Dalej! - rzekł do niej. — Idź za psem. Ruszyli. Szara bestia zatrzymała się w końcu przed zdobionymi gwoździami, dębowymi drzwiami. Eudes otworzył je kluczem, który nosił u pasa, i popchnął dziecko do środka.

- Jesteśmy na miejscu! — powiedział z zadowoleniem. Pomieszczenie było niewielkie, rolę okna spełniał wąski otwór w murze, jednak w kominku trzaskał ogień, a wetknięte w mury pochodnie rozjaśniały wnętrze. Zapach kadzidła łagodził nieprzyjemną woń moczu i potu unoszącą się w całej warowni. W rogu znajdowało się łóżko polowe przykryte baranimi skórami oraz trzcinowa mata, na której położył się pies. Obok kominka, na stole opartym na kozłach, leżały pergaminy i kałamarz. Dziewczynka tkwiła na środku pokoju, niezdecydowana. Eudes chwycił jeden ze składanych foteli i postawił go przed paleniskiem. Następnie skinął na małą. - Usiądź. Jak masz na imię? Posłusznie usadowiła się na zbyt wysokim dla niej siedzeniu. Dyndając w powietrzu nóżkami, odparła głuchym głosem: - Eryka. - Dobrze, Eryko. Ja nazywam się Eudes i jak może wiesz, jesrem prewotem tego miasta. To zaś jest Tara. Porzuciła ją załoga irlandzkiego statku. Tam, na ich wyspie, zwierzę jest pogromcą wilków. Tutejsi ludzie bali się jej i chcieli ją zabić. Odkąd ją uratowałem, nie opuszcza mnie na krok. Jej jedyną wadą jest apetyt. Je tyle, ile dorosły człowiek. Dziewczynka pokiwała głową. Raz, w porcie, widziała już żołnierza i jego psa. Przechodnie schodzili z drogi wielkiemu zwierzęciu o różnobarwnych, błyszczących oczach. Zrozumiawszy, że dziecko poczuło się bezpieczniej, prewot zapytał: - Czy znałaś chłopca, który nie żyje? Dziewczynka przecząco pokręciła głową, po czym dodała, marszcząc brwi:

- Prawdę mówiąc, dobrze go nie widziałam. -Tak mi się też wydawało. Pójdziemy mu się przyjrzeć, a potem pozwolę ci wrócić do domu. Czym się zajmujesz? Na to pytanie mała wyprostowała się dumnie: - Pomagam w hospicjum. Potrafię także szyć i tkać. - A co robią twoi rodzice? - Ojciec zginął na morzu, a matka jest praczką. Mieszkamy z babcią niedaleko kościoła Świętego Mikołaja. Prewot zamilkł, płomienie rzucały słabe światło na jego zmęczoną twarz. Wyciągnął dłonie w kierunku kominka i za- patrzył się w ogień. Był to trzeci trup w ciągu trzech dni. Wymierzanie sprawiedliwości w Barfleur było zaś zadaniem trudnym, czasem wręcz niemożliwym. Podobnie jak w innych portach morskich, i tu na co dzień kręciło się zbyt wielu marynarzy, kupców, pielgrzymów wszelkiej maści. Za duży ruch. Dobrze wiedział, że człowiek winny tej zbrodni, tak jak wielu przed i po nim, nie zostanie ukarany. - Nie będziesz próbowała uciec po raz drugi? - zapytał wreszcie znużonym głosem. -Nie. - Dobrze więc. Zobaczymy, czy twarz tego chłopca wyda ci się znajoma. Tara, zostaniesz tu! Pies, który podniósł się na widok pana idącego w stronę drzwi, znowu usiadł. Na korytarzu natknęli się na żołnierza. - Właśnie szedłem uprzedzić pana prewota, że pielęgniarz już jest i czeka na dole - zameldował. - Bardzo dobrze. Dalej, mała, skręć w prawo na schody. Tak, to tutaj.

Schodzili po mokrych od wilgoci stopniach, wiodących do podziemi żandarmerii. Strażnicy rozsunęli się, otwierając im drogę do dawnych lochów. Mury pokrywała saletra. W tym miejscu składowano trupy ludzi ginących w jatkach, od jakich port regularnie broczył krwią. Pochodnia oświetlała stoły, na których spoczywały okryte całunami ciała. W głębi, obok miednicy z wodą, mnich pochylał się nad jednym z nich. Wyprostował się na widok przybyłych. - O, jesteś, panie! Nie mam zbyt dużo czasu, czeka na mnie mnóstwo pracy w hospicjum. Dlatego zacząłem bez ciebie. - Zostań tu, Eryko. Dziewczynka posłusznie zatrzymała się na progu, dygocząc i przewracając oczami ze strachu. Mrok, trupy, nieznana woń, to było dla niej zbyt wiele. - Po co przyprowadzać tu dziecko? - spytał mnich. - To ona znalazła ciało. - Niech więc stanie z boku, lepiej niech nie ogląda niczego poza twarzą. - Czekaj na korytarzu, dopóki cię nie zawołam! — rozkazał prewot. Dziewczynka wyszła i wśliznęła się w zagłębienie muru. Miała mdłości. Zamknęła oczy i zaczęła opowiadać sobie różne historie. Robiła tak, ilekroć życie było dla niej zbyt ciężkie. Mnich ponownie pochylił się nad trupem. - Chłopiec miał najwyżej siedem, osiem lat. Wielokrotnie raniony sztyletem i tak jak pozostali, dobity ciosem w samo serce. Zakonnik gestem ogarnął zmasakrowane ciało.

-A gdy chłopak już nie żył, morderca zostawił swój znak. Mężczyzna obrócił trupa i wskazał na wycięte na ciele trzy czytelne litery: v R s. —Co one mogą oznaczać? - mruknął prewot, pomagając pielęgniarzowi ułożyć chłopca na plecach. —Nie wiem. Być może to pieczęć zabójcy, a może coś innego. —v R s, tak samo jak na ciałach tamtego chłopca i dziewczynki. Czy znalazłeś inne ślady przemocy? —Nie. Morderca nie wykorzystuje swoich ofiar. Jestem jednak zwykłym pielęgniarzem, panie prewocie, i chociaż mam dużo lat, wiele jest boskich stworzeń, których intencje pozostają dla mnie zagadką. —I dla mnie, mój bracie. I dla mnie. Prewot przykrył trupa całunem aż po podbródek, po czym zawołał: — Eryko, możesz podejść. Dziewczynka usłyszała go, lecz ani drgnęła, nie podnosząc wzroku. — Chodź tu, mówię! — rozkazał prewot, podchodząc do niej i pomagając jej ruszyć się z miejsca. - To są martwi ludzie. W twoim wieku powinnaś wiedzieć, że obawiać należy się tylko żywych! Trzymając prewota za rękę, dziecko powoli zbliżyło się do stołu. Chłopiec miał siną skórę, lecz z zamkniętymi oczami zdawał się pogrążony we śnie. Było mniej strasznie, niż myślała. —Nie znam go - rzuciła, cofając się. —Jesteś pewna?

-Tak. - Czy wiesz, że przed nim zabito dwoje innych dzieci? Eryka pokiwała głową. Teraz myślała już tylko o jednym: ujrzeć słońce, poczuć smak soli na ustach, wodę i piasek pod bosymi stopami. Eudes dał znak zakonnikowi, by na niego zaczekał, i zaprowadził dziewczynkę do schodów. Otworzył drzwi wiodące na dolne podwórze. Oślepiona światłem dziennym, mała zaczęła mrugać oczami. - Zmykaj! - mruknął Eudes. - I niech Bóg ma cię w swojej opiece. Nie trzeba jej było tego dwa razy powtarzać. Eryka popędziła co sił w nogach. 3 Od śmierci chłopca upłynęły dwa dni. Był synem rybaka, wkrótce nikt nie będzie o nim pamiętał, nawet jego rodzice, którzy mieli więcej gęb do wykarmienia. Prewot nie odnalazł zabójcy. Wprawdzie patrole nadal przeczesywały Barfleur, lecz on sam zrezygnował ze śledztwa w sprawie, którą tak naprawdę nie przejmował się nikt poza nim i pielęgniarzem z hospicjum. W porcie nie rozmawiano o niczym innym, jak o okrętach, które wkrótce miały podnieść kotwice. Były to sneka, okręt wojenny - jak mówiono, pod rozkazami samego króla Henryka - oraz knara, wydzierżawiona przez kupca. Wozy

i tragarze obładowani skrzyniami i paczkami ze składów por- towych ustawili się w długiej kolejce przed pomostem wiodącym na knarę. Załoga sneki uzupełniała zapasy wody pitnej i wiktuałów. Sternik okrętu wojennego czuwał nad porządkiem. Był to zawadiaka o imieniu Harald. Podobnie jak Knut, jego mistrz topora, pochodził z Norwegii. Obaj potężni, o bladoniebie-skich oczach, mieli opaloną, wysmaganą wiatrem skórę i dłonie wielkie niczym tary praczek. Sneka o czerwono-żółtym kadłubie tańczyła na falach w porcie Barfleur. Okręt miał wydłużoną sylwetkę węża, co wraz z czworokątnym żaglem upodabniało go do statku wikingów. Skonstruowany w Portsmouth, tak jak esnecca regis, królewski okręt Henryka II, pływał po północnych morzach od pięciu lat. Sternik ponownie spojrzał w kierunku stoczni. W suchych dokach rzemieślnicy uszczelniali pakułami poszycia okrętów, zaś robotnicy wypełniali dno kadłubów smołą, żywicznym osadem. Kwiecień dobiegał końca. Morze było o tej porze roku spo- kojniejsze, chłody mniej dotkliwe i pomimo częstych deszczy życie w Barfleur powróciło do swego normalnego rytmu. Przybywali pierwsi kupcy, oczekując na statki, które przywiozą ałun, szafran, koszenilę, purpurę i żelazo z Asturii... Inni przygotowywali dla marynarzy porcje soli, wina, barchanów, śledzi i zboża. Majtkowie, uszczelniacze, wioślarze i sternicy poszukiwali okrętów, na które mogliby się zaciągnąć. W jednej z drewnianych bud portowych żaglomistrzowie wykrawali i zszywali obszerne, kwadratowe płótna. W innej stolarze przeprawa-

dzali inspekcję ściętych w dzień przesilenia letniego cyprysów i dębów. Drzewo było suche i twarde, wkrótce będzie się nadawać do obrobienia siekierą. - Jutro podnosimy kotwicę — rzucił Harald, nie spuszcza jąc z oka pracującej załogi. Knut nie odpowiedział. Uparcie przyglądał się snece. Przełożył na drugie ramię topór ciesielski, narzędzie o pojedynczym ostrzu, z którym nigdy się nie rozstawał. - Nigdy jeszcze nie zapuściliśmy się tak daleko w te strony -zauważył Harald. - To prawda — odezwał się wreszcie mistrz topora. — Lecz nasz wąż pięknie nas poprowadzi. Między mężczyznami zapadła cisza. Od pięciu lat pływali na jednym okręcie, obaj milczący i tak samo pracowici, dzieląc pasję do morza i ich długiej łodzi. - Czy słyszałeś o Magnusie Czarnym? - znienacka spytał sternik. Cieśla rzucił towarzyszowi przelotne spojrzenie i zapatrzył się w błękitną dal. - Spotkałem go w czasach, gdy pływałem na pokładzie esnecca regis. Mówią o nim: upadły syn księcia Północy. Nie powiedział nic więcej, więc sternik ciągnął: - Pięć dni temu przybył ze swymi ludźmi do Caen. Eskortują przykryty plandeką wóz. Jest ich dziesięciu. - Plus my i dwoje obcokrajowców, których bierzemy na pokład. Będzie nas zatem prawie czterdziestu. - Do tego ładunek, o którym nie wiemy nic poza tym, że mamy go dostarczyć na Sycylię. - Musi to być coś bardzo cennego, skoro Henryk II delegował samego Magnusa — podchwycił Knut.

- Nie podoba mi się to. Wprawdzie Magnus zachował się dyskretnie i kufry, które przewoził, są już na pokładzie pod dobrą pieczą, jednak jestem pewien, że całe miasto wie, że nasz okręt wyczarterował sam król i podróżować nim będzie jego gwardia osobista. - Można pomyśleć, że to ze względu na naszych pasa- żerów... Knut zakasał szerokie rękawy. - Nie szukam pocieszenia. Chcę jedynie powiedzieć, że grożą nam potyczki nie tylko w czasie postojów w portach, ale i na morzu. Poza tym eskortujemy knarę. To spowolni nasz rejs. Gdy zaś znajdziemy się na Morzu Śródziemnym... Słyszałem o dromonach Saracenów. Są wyższe i cięższe niż nasze łajby. - Za to mniej zwrotne i szybkie od węża. Po tych słowach cieśla zamilkł, lecz jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. 4 Pomimo nazwy nadanej oberży na pamiątkę pewnej bu- rzowej nocy, gdy zatrzymał się w niej król, Henryk II był nędzną, drewnianą chałupą, pełniącą rolę schronienia dla po- dróżnych i tawerny dla marynarzy. Na parterze oberża miała tylko jedno okno, zawsze zamknięte. W głównej izbie brako- wało lichtarzy, kominek pokaźnych rozmiarów źle ciągnął,

wskutek czego w wiecznie zadymionym wnętrzu trudno było cokolwiek rozróżnić. Zdziwionym gościom oberżysta odpo- wiadał, że klienci nie przychodzą tu ani po to, by oglądać, ani by być oglądanym, a napitek i udźce baranie zawsze trafią do żołądków. Była to zresztą prawda, gdyż gospodę stale wypełniali ludzie, którzy z zadowoleniem poruszali się w ciepłym półmroku, gęstym od zapachów pieczystego i piwa. Chwiejne schody wiodły na piętro, gdzie mieściło się pięć pokoi, wśród nich sypialnia właściciela oberży. Na strychu składowano worki z ziarnem i mąką. Na parterze izba podzielona była na dwie części. Po jednej stronie ustawiono ławy i stoły dla chcących posilić się mięsiwem, piekącym się od świtu do zmierzchu. Po drugiej stronie znajdowała się tawerna, gdzie każdy mógł wychylić dzban piwa na stojąco lub usiąść na trzcinowych matach i zagrać w kości. Tego popołudnia, gdy oberżysta nadzorował pracę swoich pomocników, w drzwiach tawerny ukazało się dwoje nowych klientów: stary mężczyzna oraz kobieta otulona w pelerynę z kapturem, który zakrywał jej twarz. Niezdecydowani, zatrzymali się kilka kroków od niego. W tawernie nieczęsto widywało się kobiety i to wzbudziło ciekawość gospodarza, bardziej przywykłego do widoku dziewek niż dam. Ta zaś była damą, ręczył za to głową. Może nie baronową -ocenił to w lot po jakości tkaniny, skóry na pantofelkach i kufrów, które złożono pod schodami. Jednak damą, tak czy inaczej. Podszedł do przybyszów. - Hola! - wykrzyknął starzec, zauważywszy oberżystę. - Szukamy gospodarza tawerny. — Czego chcecie od niego?

- Nic tu nie widać, panie... - Stary odchrząknął. - Strasz nie zadymione... Moja pani potrzebuje pokoju na noc. Mnie wystarczy koc i siano w stajni. Oberżysta nie odpowiedział. Z powodu jutrzejszego odejścia okrętów nie miał już wolnych łóżek. Grymas wykrzywił jego oblicze. Gdyby jednak dobrze zapłacili, pomyślał, odstąpi kobiecie swój własny pokój, a sam prześpi się na słomie w stodole. - Nie ma kłopotu ze stajnią. 'Co do łóżek, powiedz swojej pani, że mam komplet gości. Przez krótką chwilę na twarzy sługi malował się popłoch. - Mogę jednak udostępnić mój pokój - dodał ober żysta. Na te słowa kobieta odezwała się młodym głosem o jasnej i wysokiej barwie: - Za ile? - A skąd przybywacie? - Co za różnica! — rzekła i w jej dłoni ukazała się błyszcząca moneta, którą rzuciła oberżyście. Mężczyzna złapał ją zwinnie, ugryzł, po czym schował do kieszeni szerokiego fartucha. - To prawda. Grunt, że płacicie. Umowa stoi. - Mojemu słudze proszę dać ciepłą strawę i koc. - Rozumie się. Oberżysta obrócił się i zawołał na jednego ze swoich ludzi: - Tak, ty! Chodź no tu! Podbiegł młody chłopak. - Wnieś kufry damy do mojego pokoju. Następnie zwrócił się do młodej kobiety: - Proszę iść za nim, łaskawa pani, pokaże ci drogę.

- Dziękuję, panie gospodarzu. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie cumuje statek kupiecki, który odpływa jutro rano? - W dokach obok sneki. To jedyne okręty gotowe do drogi. Longobard, który dzierżawi knarę, bywa w oberży co wieczór. Wskażę ci go, pani, jeśli chcesz z nim porozmawiać. - Nie trzeba. Uprzedź go natomiast, że przybyli jego pasa- żerowie. Niech pośle po nas i nasze bagaże z samego rana. - Zgoda. Kilka chwil później skrzynie stały na podłodze. Służący zamknął za sobą drzwi pokoju. Szybkim spojrzeniem ocenił rozmiary pomieszczenia i czystość bielonych wapnem ścian. Pochylił się też nad siennikiem przykrytym prześcieradłem i kocem z grubej wełny. Młoda kobieta zdjęła kaptur, odsłaniając gęste czarne włosy związane wstążką, olbrzymie błękitne oczy i twarz o har- monijnych, choć nieco dziecinnych rysach. Właśnie skończyła siedemnaście lat i jej życie do śmierci matki upłynęło w błogiej atmosferze. Wyjrzała przez okno i chwilę przyglądała się plecionym z sitowia dachom łupkowych zabudowań, ciągnących się wzdłuż uliczki, którą raz po raz przebiegały szczury. Słońce chyliło się ku zachodowi i ją także opanowało znużenie. Przebyli długą drogę z rodzinnego dworu do portu w Barfleur. Odwróciła się. - Czy skończyłeś zajmować się łóżkiem? -Tak, pani. Nie ma w nim ani pcheł, ani wszy. Możesz spać spokojnie. Jednak to miejsce nie bardzo mi się podoba, wolałbym w nocy spać przed twymi drzwiami. Dziewczyna pokazała mu sztylet ukryty w fałdach sukni.

- Nie, Gautier. Potrafię się obronić, zresztą zastawię drzwi kuframi. Będziesz spał w stajni i zjesz dobry posiłek. Ale przedtem przynieś mi miskę zupy z chlebem. Umieram z głodu. Potrzebuję także świec i dzbana z wodą do mycia. - Tak, pani. Zaraz wracam. Kładł dłoń na żelaznej klamce, gdy usłyszał: - Gautier... Dziewczyna się wahała. - Tak, pani? - Przed nami daleka droga. Sługa pokiwał głową. Niepokój, który wyczuł w jej głosie, przypomniał mu o własnym strachu. Od kiedy pan powierzył jego opiece swą córkę, lęki i obawy nawiedzały go częściej, niż potrafił zliczyć. Było jednak coś, co przerażało go najbardziej. - Nie umiem pływać - przyznał się. Słysząc to wypowiedziane żałosnym tonem wyznanie, Eleonora o mało nie wybuchnęła śmiechem. Powstrzymała się, by nie urazić starego sługi. Gautier miał wiele wad: był drażliwym kłamczuchem, żarłokiem, pijakiem, tchórzem, ale miał też zalety. Poza tym kiedy była mała, to on nauczył ją polować i łowić ryby, zabierał ją do lasu na rykowisko... pocieszał, gdy było jej źle. - Nie będziemy musieli pływać - uspokoiła go - a jedynie przywyknąć do życia na statku. Sługa kontynuował, marszcząc brwi: - No właśnie, pani, jestem pewien, że źle to zniosę... Tyle wody wokół... A w niej ryby... - Gautier!

- Ludzie nie są stworzeni do życia na wodzie. Mamy ręce i nogi, a nie płetwy! Młoda kobieta położyła dłoń na ramieniu starego sługi. Ten prosty gest natychmiast go uspokoił. - Myślę, że przede wszystkim powinieneś coś zjeść - oświadczyła. - Zaraz poczujesz się lepiej. Słowo „zjeść" przypomniało staremu, że apetyczny zapach baraniego tłuszczu przyjemnie łechcze mu nozdrza. - Na Boga, to prawda. Z tego wszystkiego zupełnie zapo- mniałem o jedzeniu. Pójdę po twoje rzeczy, pani. Proszę nikomu nie otwierać, zapukam dwa razy. - Niczym się nie martw. Gdy Gautier wyszedł, dziewczyna opadła na siennik, zdjęła skórkowe pantofle i westchnęła z ulgą, stawiając bose stopy na deskach podłogi. Otworzyła jedną z toreb i wyjęła z niej cynowe lusterko. Szczotkując włosy, przyglądała się swemu odbiciu w gładkiej powierzchni metalu. - Sylwester de Marsico - wyszeptała. - Ciekawam, czy je steś tak młody i piękny, jak przysięgał mój ojciec. A może wręcz przeciwnie, jesteś, panie, brzydki i stary, i nie odważę się rozebrać przed tobą. Obrazy, które zobaczyła oczami wyobraźni, wywołały ru- mieńce na jej policzkach. Widziała już nagie ciała mężczyzn w rzece. Sama także kąpała się już nago, mając za osłonę wyłącznie swe włosy. Kiedyś zaskoczyła w stodole sługę ze służącą na sianie. Nie onieśmielała jej ani nagość, ani miłość. Wiedziała, jak ludzie się rodzą i jak umierają, a mimo to... Nie potrafiła sobie wyobrazić, że odda ciało i duszę temu nieznajomemu, gdzieś tam, daleko, u wrót Afryki.

— Czy będę cię kochała, panie de Marsico, czy nienawidzi ła? - Kontemplowała swoją twarz: łuk brwi, błękit oczu, ła godną linię białego czoła, kształt ust. — Gdybym przynajmniej wiedziała, kim jestem i czego chcę. Targają mną sprzeczne uczucia i tyle pragnień, że aż mnie to przeraża. Raptownie odłożyła zwierciadło. Ktoś gwizdnął energicznie w uliczce za oberżą. Jakiś głos odkrzyknął: — Tak, panie. Stłumiony dźwięk, coś upadło na ziemię. Gdy się wychyliła przez okno, zobaczyła mężczyznę pod- noszącego sakiewkę. Chwilę później uliczka była pusta. Mogłaby pomyśleć, że miała przywidzenie. Wychyliła się bardziej, na próżno próbując dojrzeć, z którego okna rzucono pieniądze. Podwójne pukanie do drzwi. — To ja, Gautier! Proszę otworzyć! Boso podbiegła do drzwi, przekręciła klucz w zamku i wpuściła starego sługę, który postawił na kufrze miskę zupy i bochenek chleba. — Już przynoszę wodę i świece. Czy potrzebujesz czegoś więcej, pani? Młoda dziewczyna w pierwszej chwili chciała opowiedzieć o mężczyźnie z zaułka, jednak powstrzymała się i tylko pokręciła głową. Nawet nie potrafiłaby opisać tego, co zobaczyła. Ktoś komuś płacił, pytanie: za co? Czuła w powietrzu spisek, niestety nie pojmowała jego natury. Gautier wyszedł. Wzruszyła ramionami, śmiejąc się w duchu ze swojej wybujałej wyobraźni. Wygłodniała, przypadła do miski z zupą i pochłonęła ją razem z chlebem.

Ledwo przełknęła ostatni kęs, ponownie odezwało się pukanie do drzwi. Gautier tak szybko się uwinął! Pobiegła otworzyć i zaniemówiła na progu. Przed nią stał szczupły brunet o ciemnej twarzy i błyszczących, czarnych, aksamitnych oczach, okolonych długimi rzęsami. Szeroki płaszcz z czarnego sukna przykrywał wykończone złotymi haftami szaty, spomiędzy których wystawała ozdobiona rubinami rękojeść bułatu. Wydał się równie zaskoczony jak ona i rzuciwszy okiem na szereg drzwi w korytarzu, skłonił się lekko: — Panienka mi wybaczy. Jego głos był łagodny, zabarwiony śpiewnym akcentem. — Czy wszystko w porządku, pani? — w głębi korytarza po jawił się Gautier. W jednej ręce niósł dzban wody, w drugiej lichtarz. Dziewczyna odzyskała równowagę: —Tak. Ten pan po prostu zapukał do złych drzwi. —Nie powiedziałbym, że złych... - zaprotestował nieznajomy. - Nazywam się Hugo z Tarsu, pani. Jeszcze raz proszę mi wybaczyć. Oddalił się, zanim młoda kobieta zdążyła odpowiedzieć. Za- trzymał się przed ostatnim pokojem i po dwóch suchych ude- rzeniach do drzwi, które natychmiast się otworzyły, zniknął. Gautier stał, wytrzeszczając oczy ze zdumienia. — Ma...ur, panienko, prawdziwy Ma...ur! - wybełkotał.

5 Była już noc, kiedy Hugo i Tankred zeszli się posilić. Możni z miasta, dający się rozpoznać po szatach, rozmawiali na dole, przy schodach. Przepuścili ich, szepcząc między sobą. Hugo dosłyszał słowa „wilk" i „trupy". Główna izba tonęła w ciężkim od zapachów półmroku. Strzępy rozmów i donośne wybuchy śmiechu mieszały się w radosnym gwarze. — Jestem głodny jak wilk gotowy pożreć całe stado — oświad- czył młodzieniec, wsuwając swe długie nogi pod blat stołu, który zarezerwował dla nich oberżysta. Hugo nie odpowiedział. Wyglądał na zatroskanego. Jego wzrok zatrzymał się na grupie kupców. Jeden z nich, brunet w bogatym stroju, swobodnie posługiwał się językiem swych normandzkich rozmówców, niemniej jednak nie było wątpliwości, że to on jest Longobardem. Mąż ze Wschodu podchwycił słowa: „skóry", „bursztyn", „przyprawy"... Obok kominka pielgrzym, dający się rozpoznać po płaszczu z przyszytą muszlą świętego Jakuba i drewnianym kiju, zaśmiewał się do rozpuku z dzieciakami majstrującymi przy rożnach. Hugo popatrzył w kierunku stołu, wokół którego siedziało pięciu wojowników w czarnych płaszczach, z toporami wojennymi na plecach. Ci się nie śmiali. Czujni, jedli w milczeniu, nie tracąc czasu na zbędne gesty. Ten, który zdawał się ich dowódcą, miał zgoloną czaszkę i twarz pokrytą bliznami. -Wciąż trudno mi uwierzyć, że tu jesteśmy - Tankred nie przestawał mówić. - Nigdy w życiu nie widziałem tylu