mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Moore Viviane - Rycerze Sycylii 3 - Okręt Przeklętych

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :910.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moore Viviane - Rycerze Sycylii 3 - Okręt Przeklętych.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 307 stron)

Viviane Moore OKRĘT PRZEKLĘTYCH RYCERZE SYCYLII III

Jeśli się nie znasz (...) wynidź a idź,., Pieśń nad pieśniami,I,7. * Cyt. za Biblią Jakuba Wujka, wyd. w Krakowie Roku Pańskiego MDXCIX (1599).

DO CZYTELNIKÓW I CZYTELNICZEK Kim jest Tankred z Normandii? Każdy, kto się z nim ze- tknął, poznał go bliżej bądź tylko słyszał lub czytał o jego przygodach, inaczej odpowie na to pytanie. Niektórzy na- wet w ogóle wątpią w jego istnienie. W momencie oddawania do druku tej książki, stanowią- cej trzeci tom sagi, mogę - podobnie jak wy, czytelniczki i czytelnicy - odnieść się jedynie do tego, co dotąd zostało napisane. Kiedy w towarzystwie Hugona z Tarsu, swojego mistrza i mentora, Tankred przybywa do zamku w Pirou we wrześniu 1155 roku, ma lat dziewiętnaście, czyta już po łacinie, grecku, hebrajsku i arabsku i niestraszny mu gniew ludzi ani ogień niebios; nic jednak nie wie o swym pochodzeniu. Gdy śmierć nawiedza tę normandzką cytadelę, a Hugo z Tarsu prowadzi śledztwo, Tankred poznaje przepowiednię pewnego mnicha, którego spotyka w krainie Lessay: Zajdziecie daleko, niezwykle daleko, panie Tankredzie. Przez lądy i morza dotrzecie do krain, gdzie mówi się innymi niż nasz języ- kami, gdzie mury ociekają srebrem i złotem, gdzie niewiasty są tak

piękne, że trzymać je trzeba w ukryciu - będziecie księciem wśród książąt, lecz także żebrakiem. I zaledwie pół roku później, gdy zabójstwa dzieci siać będą strach w Barfleur, młody człowiek dowie się więcej o swojej przeszłości i swym przeznaczeniu i wsiądzie na okręt, by odbyć długą podróż na morskich falach. Ochraniane przez doborowych wojowników, zwanych dzikimi, okręty przewożące skarb darowany królowi Sycylii przez Henryka II Plantageneta biorą kurs na Syrakuzy. Na pokładzie jest pół tuzina pasażerów, wśród nich lombardz- ki kupiec, rycerz, geograf i młoda Normandka ze szlachet- nego rodu, Eleonora z Fierville, obiecana sycylijskiemu hra- biemu, o którym nie wie nic poza tym, jak go zwą. Wreszcie, po zasadzkach, sztormach, serii tajemniczych morderstw i ataku ze strony niepokojącego statku o jasno- zielonym kadłubie, Hugo z Tarsu wyjawia, że Tankred jest nieślubnym synem armeńskiej niewolnicy Anouche i Roge- ra, diuka Apulii, dziedzica króla Rogera II Sycylijskiego. Młodzieniec, noszący, jak się okazuje, nazwisko Tankred z Anaor, powtarza swoje nowo poznane imię, jakby chciał je oswoić, a okręt zbliża się do Cieśniny Gibraltarskiej. Tę bramę Morza Śródziemnego, jeśli taka wasza wola, proponuję przekroczyć razem. Viviane Moore

PROLOG Niektóre statki - i niektóre miejsca - są po prostu inne. Nie da się na nie patrzeć bez niewysłowionego niepokoju. Nie chodzi tu o drewno, z którego są zrobione, ani o ich kształt czy żagle; to coś innego, bardziej niematerialnego. Jasnozielone paro było takim statkiem - starym okrętem bojowym mającym za zadanie chronić kupieckie galery kur- sujące między Morzem Śródziemnym a Anglią. Ocalony od zatonięcia u ujścia Żyrondy stał się środkiem transportu pi- ratów, ludzi bezlitosnych, którzy łupili wybrzeża Atlantyku. Pierwszym ruchem przywódcy, Diabła z Seudre, po wej- ściu w posiadanie paro, była decyzja o jego przemalowaniu, by nikt go nie rozpoznał. Kadłub, żagiel, olinowanie -wszystko zyskało kolor jasnozielony, tak blady, że aż zlewał się z wodami morza oraz większych czy mniejszych rzek, gdzie Diabeł się zaczajał, by dopaść swoją ofiarę. Gdy się wchodziło na pokład, ów niepokój przeradzał się w lęk. Szybko stawało się jasne, że paro było przeklęte. Zbyt wiele krzyków agonii rozbrzmiało na jego mostku, który wciąż pokrywały brunatne ślady. Załoga była przeklęta, a statek wraz ze swymi panami zmierzał ku piekłu.

DIABELSKA POGOŃ

I Stojąc na górnym pokładzie dziobowym, Diabeł z Seudre nie spuszczał wzroku ze statków normańskich, które żeglo- wały wzdłuż wybrzeży Al-Andałus. Na przedzie płynęła peł- na groźnych wojowników sneka, daleko z tyłu zaś knara. - Panie? - Kapitan, wesoły postawny Kalabryjczyk o mato wej skórze, właśnie się zbliżył. - Jeśli nadal będzie tak wiać, wkrótce będziemy na knarze - powiedział ze śpiewnym ak centem charakterystycznym dla jego pochodzenia. - Jest za mocno obciążona, żeby nam uciec. Czy mamy zwolnić? Pirat kiwnął tylko głową. - Żagiel w dół, chłopcy! - rzucił kapitan. Marynarze pośpieszyli na swoje stanowiska i przywiązali liny tak, by częściowo ściągnąć żagiel. Statek zwolnił. Ude- rzenia fal o kadłub i krzyki ptaków morskich stały się do- nośniejsze. Gdy kapitan wrócił na swoje stanowisko, pirat kontynu- ował obserwację. Trwał w bezruchu i pomimo ostrego bla- sku słońca nie mrugał. Odkąd rozpoczął się pościg, prawie nie spał i niewiele jadł, rozmyślając o ogromie cierpień, ja- kie spadną za jego sprawą na Normanów.

-Co się dzieje, Rohardzie? Czyś dał rozkaz, by zwolnić? -Przecież widzisz - odrzekł Diabeł, nawet nie patrząc na mężczyznę, który właśnie stanął obok. Brat Diabła z Seudre, tak samo wysoki i chudy jak on, a do tego z ogoloną głową, nie dorównywał nigdy Rohardo- wi sprytem ani porywczością. Najstarszy spośród dziewię- ciu synów musiał z trudem znosić dominację młodszego brata. Niekiedy jednak nie mógł się oprzeć chęci wyrażenia protestu. - Po co dłużej czekać? Doganialiśmy ich! Ale jak przeciwstawić się komuś, kto w wieku dziesięciu lat poderżnął gardło własnemu ojcu? Jak stawić opór urodzone- mu przywódcy, któremu od czasów młodości nie wystarczała uległość rodzeństwa, a który marzył o władzy i bogactwie? Urodzili się w Mornac nad rzeką Seudre, w okolicy, gdzie mieszkańcy równo dzielili ze sobą jedynie powszechną nę- dzę. Nie było mu tam trudno znaleźć ludzi i w wieku lat szesnastu był już niekwestionowanym przywódcą bandy ' rozbójników i grabieżców rozbitych statków. Podczas bu- rzowych wieczorów rozpalali latarnie, aby ściągać statki na podwodne skały; następnie wystarczyło tylko odnaleźć roz- bitków i pozbawić ich przewożonych towarów. Jednakże bu- rze nie były wystarczająco częste, a wielu statkom udawało się ominąć pułapkę i łup przechodził bandzie koło nosa. Rohard postanowił więc zostać piratem, a w dniu, w któ- rym namierzył żaglowiec eskortujący okręt handlowy, pojął, że oto znalazł dla siebie doskonały statek. Trzeba tylko było go sobie przywłaszczyć. Zwodnicze latarnie jeszcze raz wykonały swoje zadanie. Okręt handlowy rozbił się na skałach. Eskortujący go statek

w ostatniej chwili uniknął zatonięcia, jego załoga jednak nie uszła z życiem - piraci Roharda zmasakrowali wszystkich, oszczędzając tylko kapitana i sternika. Kilka miesięcy później Diabeł uprawiał swój zbójniczy proceder na Żyrondzie. Miał dziewiętnaście lat, a wyglądał na dziesięć więcej. W krótkim czasie objął swoim działaniem całe wybrzeże atlantyckie Francji aż po Anglię. Z biegiem lat jego okrucieństwo stało się znane we wszystkich portach, a jego imię wymawiano trwożnym szeptem. Na prośbę licz- nych kupców i armatorów królowa Eleonora Akwitańska wysłała okręt wojenny w pościg za piratami, jednak blado- zielony statek Diabła nigdy nie znajdował się tam, gdzie się go spodziewano. Żołnierze królowej powrócili z pustymi rę- kami, a piraci jak łupili, tak łupili, i jak zabijali, tak zabijali. Tymczasem Rohard marzył o czym innym: o królestwie na odległej wyspie, o koronie, o skarbie. O prawdziwym skarbcu pełnym złota i klejnotów... Za stosowną opłatą pewien dworzanin króla Henryka II Plantageneta wyjawił mu coś, o czym nawet w pałacu w Caen wiedziało niewielu baronów - na redzie w Barfleur miały podnieść kotwicę królewska sneka oraz wypełniona ładun- kiem knara, przewożąca trzy kufry dla króla Wilhelma I Sy- cylijskiego. Skarb, którego Rohard tak pragnął, był zatem na wy- ciągnięcie ręki i pirat postanowił wejść w jego posiadanie. W tym celu opracował drobiazgowy plan i posunął się nawet do podstawienia jednego ze swych braci pośród pasażerów. Ostatecznie jednak nic nie poszło tak, jak przewidywał. Załoga sneki składała się z marynarzy oraz z doborowych

żołnierzy, zwanych dzikimi wojownikami. Pilot, Bretoń- czyk przezywany Pique la Lune, był równie sprawny, jak jego własny. I jak na razie nie tylko nie udało się im przejąć skarbu, lecz także stracili wielu swoich, a w pogoni za zdo- byczą, która zdawała się z nich kpić, musieli przekroczyć Cieśninę Gibraltarską. -Skończmy z tym raz na zawsze - nalegał Costans. - Poślij- my ich na dno i wracajmy do siebie. Od ataku w Maillezais nasi chłopcy chcą tylko tego. -Nie teraz! Costans, któremu nie brak było pewnej bystrości, czuł się wystawiony na cios, odkryty, odkąd minęli Gibraltar. Był jak lis, który wie, że nie powinien oddalać się od nory, by nie narazić się na śmierć z rąk myśliwych. Nalegał: -Nie jesteśmy tu u siebie. To morze nie jest naszym mo- rzem. Między barbarzyńcami mogącymi nas zaatakować a burzami... -Czyżbyś bał się stawić czoło Morzu Wewnętrznemu, bracie? Lękasz się nieznanego? Diabeł odwrócił się do starszego brata. Jego czarne oczy rzucały niepokojące błyski. Kpiny, gniew, zaczepka...? Costans nie umiał powiedzieć. Zaprotestował: -Wiesz dobrze, że nie! Ale zaszliśmy za daleko. -A jednak nie ma powrotu... Sądzisz, że zadowoli mnie, jeśli zatoną? Chcę więcej, Costans, niż tylko zwykłej walki. Czy mam ci przypomnieć, czemu ich śledzimy? -Ale... Nie, ja... -Przede wszystkim - przerwał mu brat - wydałem niemały grosz, by dowiedzieć się, że sneka przewozi skarb, knara jest wyładowana towarami, a ponadto... - Głos Diabła sta-

wał się coraz silniejszy: - Ponadto, i tu przyznam ci rację, chodzi o ten nieudany atak w Maillezais, śmierć naszych braci i naszych kompanów! Te wycedzone z wściekłością słowa sprawiły, że Costans pochylił głowę. Nazbyt dobrze pamiętał, w jaką furię wpadł Rohard, gdy rzeka wyrzuciła przed nimi na ląd wypatroszo- ne ciało Allarda, jego ukochanego brata. Rohard miał bowiem tylko jedną słabość: najpiękniejsze- go chłopca spośród swych braci, urodzonego kilka miesięcy przed nim z innej matki, pasterki, która zaszła w ciążę z ich ojcem pijakiem. Chłopca delikatnego jak jagniątko - ale nie w boju. Podczas walki widać było, że łączy ich apetyt na krew. Oraz coś jeszcze, od czego błyszczały im oczy, gdy we dwóch odchodzili na bok, by oddać się niepokojącej walce wręcz. Podczas ataku w Maillezais Allard miał za zadanie od- naleźć skarb na snece. Wycofał się, gdy Rohard wezwał do odwrotu, ale wchodząc do rzeki, musiał stawić czoło przy- wódcy dzikich wojowników, który w końcu dosięgnął go klingą miecza, aż Allardowi wnętrzności wyszły na wierzch. Allard zginął, a Rohard zawył jak potępiony na widok tego, co zostało z jego brata i kochanka. Costans przełknął ślinę. -Po tym, co zrobili, nawet śmierć byłaby dla nich zbyt łaskawą karą - ciągnął Diabeł, którego głos dziwnie złagodniał. - Nie chcę walki. Chcę czego innego. Niech ich cierpienie będzie wielkie, niech błagają, by ich dobić, rozumiesz? I będą błagać. -Tak, Rohardzie, tak - rzekł Costans, zrozumiawszy, że byłoby niebezpiecznie dalej przeciwstawiać się młodszemu bratu. - Masz rację, wybacz, proszę.

- Panie! Był to głos sternika Maria, Genueńczyka, który znał Mo- rze Śródziemne równie dobrze, jak Atlantyk. Tak jak kapi- tan, był jednym z ocalałych z pierwotnej załogi paro i po- stanowił, że woli pójść w służbę u piratów, niż skończyć z brzuchem rozprutym przez nich bosakami. -Czego? - ryknął Rohard. -Pogoda się zmienia - odparł Włoch uniżenie. Diabeł wbił wzrok w morze i nic nie zauważył, ale wie- dział już, że sternicy są odmienni od wszystkich, a ich osąd wynika raczej z przeczucia niż z tego, co można zobaczyć. A Mario sternikiem był wyśmienitym. Głos Diabła nieco złagodniał: -Co proponujesz? -Mamy akurat dość czasu, by postawić pełen żagiel. Zbli- żamy się do Al-Merii. To jedna z niewielu chrześcijańskich twierdz na tym wybrzeżu i znam tam parę osób. Moglibyśmy uzupełnić zapasy i poczekać, aż pogoda się uspokoi. -Dobrze. Ale pamiętaj, że będziesz musiał natychmiast odnaleźć tamtych. - Tu Diabeł wskazał gestem snekę i knarę, których sylwetki rysowały się w pulsującym od gorąca powietrzu. -Klnę się na Najświętszą Panienkę, że nadchodząca burza jak nic pośle ich na dno! - powiedział Włoch, całując zawieszony na szyi medalik.

2 Cieśnina Gibraltarska była już daleko i statki normańskie pruły pchane wiatrem ku Morzu Wewnętrznemu. Za lewą burtą widać było długie kamieniste plaże, góry i wieże straż- nicze Al-Andalus. Po prawej - wybrzeże afrykańskie z ośnie- żonymi szczytami Atlasu w oddali. Biel wiosek przyczepio- nych do wybrzeża kontrastowała z ostrym błękitem nieba i morza. Minęli właśnie miasto Al-Merijja i jego fortecę, alkazabę, gdy pogoda zmieniła się niespodziewanie. Mewy uciekły na północ. Delfiny, które im towarzyszyły, znikły gdzieś w głę- binie. Tankred zauważył, że jasnozielone paro, które po- dążało za nimi od Normandii, postawiło pełen żagiel, aby zdążyć ukryć się w chrześcijańskim porcie. Za nim rozbrzmiewały rozkazy kapitana Corata i przeszy- wający dźwięk dzwonu pokładowego. Żagiel został zwinięty, a marynarze z knary przypinali się pasami do ławek i chwy- tali wiosła. Młody Normandczyk na długo zapamiętał, jak szybko morze i niebo się odmieniły. Wiatr ustał, fale się uspokoiły. Zapadła cisza; nastał pełen oczekiwania spokój. Corato chwycił swój gwizdek, aby podać wioślarzom żywe tempo. Tankred zwrócił oczy ku wybrzeżu Afryki i zmarsz- czył brwi w obliczu spektaklu, jaki rozgrywał się przed nim. Nigdy przedtem nie widział takiego nieba. Czerwone chmu- ry okryły cieniem szczyty gór i pożerały już brzeg. W ciągu kilku minut wybrzeże całkiem znikło, a pojedyncze chmury zeszły nad powierzchnię wody, co wyglądało tak, jakby na morzu wyrósł mur.

Niepewny, czy zaspokoić ciekawość, czy jak najprędzej szukać schronienia, Tankred uczepił się pokładu. Mur sunął prosto na nich. Dotyk czyjejś ręki na jego ramieniu sprawił, że podskoczył. -A, to ty, mistrzu! - powiedział, rozpoznawszy Hugona z twarzą zakrytą turbanem. -Zasłoń usta i oczy - polecił Hugo, podając mu chustę. -I uciekajmy na tył statku. Słychać było ryk wiatru i coś jakby skwierczenie. Daleko przed nimi znikła sneka dzikich wojowników. Chmura wy- rzucała w niebo tuman, który jednak nie był ani deszczem, ani mgłą. Powierzchnia morza pokrywała się pasmami pia- ny o krwawych odbłyskach, tu i ówdzie zdawała się wrzeć. Młodzieniec bez zwłoki owinął chustę wokół twarzy. - Piekło otwiera swe podwoje! - wykrzyknął Hugo tak głośno, by było go słychać. - Chodź ze mną! Szkielet knary trzeszczał. Marynarze zwiększyli tempo wiosłowania. Potykając się i czepiając lin, Tankred i jego mistrz dotarli z trudem na tył okrętu. Wioślarze uderzali drzewcami wioseł o morze tak, jakby od tego zależało ich życie. Tankred wahał się, czy nie powinien im pomóc. - Nie teraz! - krzyknął Hugo, siłą popychając go do przo du. - Musisz się przywiązać! Fale przelewały się przez dziób. Jedna z nich uderzyła Tankreda, który zachwiał się i upadł na pokład. Moment później druga fala sprawiła, że sturlał się niżej. Hugo złapał go w ostatniej chwili za rękaw, pomógł mu wstać i przymo- cować się do lin, które biegły wzdłuż ścian tylnego kasztelu statku. Walcząc z wichurą, pan z Tarsu zaczepił się koło niego. Tysiące igiełek przeszywały ich ubrania i zagłębiały

się w ich skórze. Spowijały ich tumany pyłu, zatykając usta i nozdrza, a nawet wślizgując się pod zmrużone powieki. W uszach im huczało. Tankred skulił się dla osłony. W kajucie sypialnej pospadały paczki, nocniki powywra- cały się na podłogę, a wiatr walił drzwiami i niszczył wszyst- ko na swej drodze. Eleonora z Fierville uchwyciła się ramy siennika. Jej sługa Gautier jęczał, zwinięty w swoim hama- ku. Młody mnich Dreu i geograf Aflawiusz zostali ciśnięci na ziemię i ślizgali się po podłodze, ilekroć statkiem zako- łysało. Kot pokładowy, Szaman, przycupnąwszy obok majt- ków Bertila i Kowadełka, mruczał ze strachu. Zabezpieczony swoim pasem Bjorn Karetot siedział po- chylony nad sterem, usiłując utrzymać dziób prosto do wia- tru. Tankred usłyszał ponure wycie psa Eleonory, a potem nie słyszał już nic. Raptem ukłucia ustały i powróciła cisza. Poczuł nagłe uderzenie. Corato rzucił kotwicę, która gwał- townie szarpnęła łańcuchem, nim spadła na dno. Statek po- huśtał się chwilę wokół kotwicy, aż wreszcie znieruchomiał. Kaszląc i plując, Tankred stanął na nogach. Miał tak podrażnione oczy, a wzrok tak zamglony, że w pierwszej chwili nie wierzył w to, co widzi. Statek był czerwony. Czerwony był mostek, czerwone pakunki, beczki pełne towarów, czerwone sylwetki skulo- nych wioślarzy i zwinięty żagiel. Warstwa piasku pokrywała wszystko. Burza odeszła. Znikła nagle jak koszmar, który się rozwiewa. Potwór dosięgał teraz pewnie Andaluzji, której brzegi wybarwiły się już na purpurowo. Tuż ponad okrętem pojawił się prześwit w chmurach. Zalało ich silne słońce. Wybrzeże afrykańskie nadal pozostawało w ukryciu, zasłonięte grubym płaszczem mgły. Fale przycichły. Słychać

już było tylko ich uderzenia o kadłub, lekki podmuch wia- tru i stłumione szepty. Byli niczym pływacy, którzy poko- nawszy wysoką falę, kontemplują swój triumf, unosząc się na plecach, zwycięscy i wyczerpani. Tankred stanął twarzą do Hugona, który wyswobodził się już z lin i otrzepywał ubranie. -Czy niebezpieczeństwo... minęło? - wyjąkał, trąc oczy. -Tak - odparł Hugo i zaraz zaniósł się kaszlem. Wokół marynarze podnosili się, zwracali ku sobie nawza- jem, poklepywali po plecach, niezdolni jeszcze, by mówić, ale szczęśliwi, że umknęli śmierci. Po chwili Hugo spytał chrapliwym głosem: -Nic sobie nie złamałeś? -Nie - zdołał odpowiedzieć młodzieniec, któremu wyda- wało się, że połknął pełen dzban piasku. - Co to było?! -Coś niezwykłego jak na tę porę roku: wiatr pustynny, samum. Latem przebywa całe Morze Wewnętrzne i dociera aż do Akwitanii lub nawet dalej. Mieliśmy szczęście, że nie płynęliśmy bliżej wybrzeża. Roztrzaskalibyśmy się na skałach. Zobaczmy, czy nie ma rannych! Z pobliskiej kajuty pasażerowie wychodzili odmienieni niemal nie do poznania, tak gruba warstwa pyłu pokrywała ich ubrania i włosy. Brat Dreu podtrzymywał geografa Afla- wiusza, który osuwał się na ziemię, pojękując. Eleonora w eskorcie wilkowatego psa nakłoniła sługę, by usiadł, mówiąc doń jak do dziecka: -Już po wszystkim, Gautier, po wszystkim! Już dobrze, jesteśmy bezpieczni. Morze się uspokoiło. -Nie cierpię morza i statków - powtarzał staruszek, koły- sząc się w przód i w tył. - Chcę do domu, do zamku Fierville.

Eleonora wyprostowała się, wzdychając, otrzepując spodnie i luźną koszulę i gratulując sobie po raz kolejny, że wybrała strój męski zamiast długiej sukni. - Nie pora teraz zawracać - odrzekła. Staruszek wydał z siebie rozdzierający jęk. - Jesteś ranny, przyjacielu? - spytał Tankred, który właś nie się zbliżył. Kolejna, jeszcze donośniejsza skarga dobyła się z jego piersi. -Nie martw się, Tankredzie - powiedziała młoda pani z Fierville. - Sądzę, że dolega mu głównie strach. Nie mogę sobie wybaczyć, że wciągnęłam go w to wszystko! -Nie wydaje mi się, pani, byś miała wybór, zresztą jego powinnością jest towarzyszyć ci w podróży - odpowiedział Tankred, nie przepadał bowiem za sługą, który troszczył się tylko o to, by pić od rana do zmroku, zamiast zaopiekować się swoją młodą i urodziwą panią. Eleonora przytaknęła, ale Tankred odniósł wrażenie, że mówiła raczej do siebie niż do niego. - To prawda, że nie mogłabym podróżować samotnie na Sycylię. Ale czemu wyjechałam, by poślubić nieznajomego? Pana Marsico, którego być może znienawidzę? W kraju tak odległym i tak różnym od księstwa Normandii, że aż strach pomyśleć. Choć mimo wszystko nie żałuję. Tyle się nauczy łam na tym statku, patrząc na morze i mijane krainy! Młoda dama, opanowawszy się, ciągnęła już pewniejszym głosem: - Mój ojciec nie chciał tracić młodszego sługi, więc wy znaczył Gautiera. Mój stary Gautier, gdy byłam dzieckiem, uczył mnie zastawiać sidła, chwytać raki i pocieszał mnie, kiedy było mi smutno...

-Nie powinnaś się o niego tyle martwić, pani - stwierdził Hugo, który dołączył do nich, zbadawszy innych pasaże- rów. - Ma grubą skórę, ty zaś wyglądasz na wyczerpaną. -Być może... Ale nie, naprawdę, panie z Tarsu, czuję się dobrze. Nigdy nie czułam się tak żywa! Ucieczka przed tą okropną burzą dostarczyła mi niezwykłego poczucia nie- śmiertelności. W ułamku chwili, gdy kończyła swoją wypowiedź, jej błę- kitne spojrzenie spotkało oczy Hugona, który popatrzył na nią, otworzył usta, by odpowiedzieć, i - najwyraźniej zmie- niwszy zdanie - ukłonił się przed nią: - Do zobaczenia, pani - powiedział. - Idziesz, Tankre- dzie? Eleonora przygryzła wargi, gdy Hugo się odwrócił, potem wzruszyła ramionami i pochylając się, żeby pogłaskać psa, wymruczała mu do ucha: - I co ty na to, Taro? Nie mam pojęcia, jak postępować z tym diabelskim człowiekiem. Jest taki... Sama nie wiem. Nieprzewidywalny... i fascynujący. Przez moment wydaje się zatroskany moim losem, a już za chwilę unika mnie i mam wrażenie, że nie istnieję dla niego bardziej niż jakiś hamak albo łyżka! Poza tym... w sumie czemu miałabym istnieć? Cień przemknął przez jej niebieskie oczy. Wpatrywała się w oddalającą się sylwetkę, podziwiając jej jakby przyrodzo- ną elegancję. Podziwiała sposób chodzenia, długą pelerynę spiętą zdobioną agrafą, przewiewne spodnie, zwane przez niego sarual, buty z delikatnej żółtej skóry, kamizelkę na- łożoną na koszulę o szerokich rękawach i czarny pas opi- nający wąskie biodra. Bardziej jednak niż na cokolwiek in- nego wrażliwa była na to czarne płonące spojrzenie, które

czasem spoczywało na niej. Czuła, jak czerwienią się jej po- liczki. Pies wydał krótki pomruk. - No jazda, idź już - rozkazała, wracając do rzeczywistoś ci. - Idę się umyć, o ile zostało trochę wody w mojej beczce, a potem posprzątać w kajucie. W gruncie rzeczy może pan z Tarsu ma rację? To pewnie tylko przemęczenie. Jednak bywa czasem tak zaskakujący... Zatrzymała się, widząc, jak majtkowie Bertil i Kowadeł- ko rozstępują się, by ją przepuścić. Obaj się chwiali i mieli błędny wzrok ludzi, którzy nie bardzo wiedzą, gdzie są. Na przedramieniu rudzielca widniał duży guz. Twarz Kowadeł- ka była sinoblada. -Jesteś ranny? - spytała zaniepokojona. -Ja, ja... chyba nie - odpowiedział Bertil. - My to nie bar- dzo wiemy, co się właściwie stało, ale było ciężko! -To prawda, na szczęście wyszliśmy z tego cało, bez więk- szych szkód - odparła Eleonora, oglądając siniaka. - Nie masz innych? -Nie, panienko. Za to Kowadełko przywalił w taką skrzy- nię i jego głowa wydała dziwny dźwięk. Od tej pory gada sam do siebie więcej jak przedtem. -Byłoby najrozsądniej, gdybyście poszukali pana Hugona z Tarsu. Jest bieglejszy w medycynie niż ja. Eleonora wskazała szczupłą postać z przodu. - Oto on. Bertil rzucił okiem na popielatą twarz towarzysza. - Bo to chodzi o to, że kapitan nie będzie zadowolony, jak zobaczy, że nic nie robimy, ale dobrze, masz rację, pa nienko, on jest biały jak rybi brzuch. Idziesz, Kowadełko?

Chłopak wymamrotał niezrozumiałą odpowiedź i oddalili się. Patrząc na nich, idących obok siebie, Eleonora po- myślała, że są tak różni jak dzień i noc. Bertil, lat około dziesięciu, był równie krępy, co Kowadełko patykowaty. Ru- dej czuprynie i pełnej twarzy jednego odpowiadały rzadkie włosy i przedwcześnie postarzała twarz drugiego. 3 Tankred obserwował morze. Chociaż samum się oddalił, wybrzeże Andaluzji wciąż było niewidoczne, a gęste dywa- ny mgły otaczały ich dookoła. Okręt kołysał się pośrodku świetlnego halo, które jeszcze bardziej podkreślało tę nie- spotykanie złą widoczność. Wszystko jest spokojne i ciche - pomyślał, nie mogąc odpędzić od siebie narastającego uczucia lęku. - A jednak mam wrażenie, że stoję pośrodku areny, czekając na Iwy... Było prawdą, że niebo barwy miedzi wypełnione bladymi chmurami nic nie miało wspólnego z niebem, jakie znał. Żaden był z niego żeglarz, lecz nawet jemu burze na Atlantyku czy w kanale La Manche wydawały się bardziej przyjazne niż gwałtowne humory czy ponure nastroje Mo- rza Śródziemnego. Odkąd przekroczyli Cieśninę Gibral- tarską, miał ekscytujące poczucie dotykania końca świata, którego praw już nie znał. Na darmo przetrząsał wzrokiem mgłę, gdy zdało mu się, że słyszy dalekie echo. Był to hałas

regularny, którego nie umiał określić, a który sprawił, że zmarszczył brwi. Wybierał się poszukać Hugona, gdy do- biegł go głos Bertila: -Jaśnie panie Tankredzie! - zawołał chłopak. -Ech, oto i ty, w opłakanym stanie - zauważył. - Czego chcesz? -Zobaczyć się z mistrzem Hugonem. -Jest tam - rzekł młody Normandczyk, wskazując Hu- gona, który wstawał właśnie, opatrzywszy przegub jakiegoś wioślarza. -Nie połamaliście się, chłopcy? - spytał Hugo. -Nie, panie, ale on - tu Bertil wskazał na Kowadełko -walnął się w głowę. Zdałoby się obejrzeć. Hugo odwrócił się do drugiego majtka. Strużka krwi spływała z jego przerzedzonych włosów. - Pokaż no się, Kowadełko - rozkazał. Chłopak zorientował się, że o nim mowa, i cofnął się. -Kowadełko nic nie zrobił - zaprotestował, przewracając przerażonymi oczami. -Spokojnie, chcę tylko obejrzeć ranę. Wiesz, że jestem przyjacielem. Jak zwykle łagodny głos Hugona wywarł oczekiwany efekt na chłopaku, który dał się przebadać, mamrocząc: - A no teraz tak, tutaj boli. Chłopak był ciągle głodny, a inni marynarze, którzy trak- towali go jak popychadło, często kradli mu jedzenie. -To nic poważnego - oznajmił Hugo po paru chwilach. -Skóra nie jest głęboko przecięta. Sądzę, że przede wszystkim jesteś wystraszony, prawda? -No tak! - zgodził się chłopiec.

Usłyszeli kroki. -Wszystko w porządku, panowie? - zabrzmiał głos kapi- tana Corata. -Tak, na ile to możliwe - odpowiedział Hugo. - Nie ma innych rannych? -Nie, panie, nie ma też, o ile wiem, większych strat mate- rialnych. Neptun i Najświętsza Panienka są z nami. I zgodnie ze swoim zwyczajem, ścisnął w rękach medaliki, które nosił na szyi. Kapitan, z pochodzenia Bizantyńczyk, był marynarzem dobrym, lecz niespokojnym. Niższy od większości mężczyzn, dużo szczekał, by zdobyć szacunek. - Majtkowie, a co wy, śpicie? - odezwał się surowym to nem. - Wyczyścić mi to wszystko, ale biegiem! Chłopcy, którzy siedzieli przycupnięci przy Tankredzie, podskoczyli jak oparzeni i ruszyli do szafy, gdzie trzymali wiadra i szczotki. Młody Normandczyk nie słyszał już hała- su, który go niepokoił. Ponad nimi rozszerzał się prześwit w chmurach. Zaśmiał się z samego siebie i swoich obaw. - A wy, podnieść kotwicę i postawić żagiel - nakazał Co- rato, nadal podenerwowany, chodząc od wioślarza do wioś larza, dając wskazówki i sprawdzając liny trzymające ładu nek zgromadzony na pokładzie. Hugo, który dołączył do Tankreda, stał z rękami opartymi o burtę. Gdy tak wpatrywali się bez słowa w morze przed dziobem, ciemna linia pojawiła się we mgle, znikła i powróciła wyraźniejsza. -Skały... Nie... Klif! - wykrzyknął młodzieniec. - Brzeg! Jednocześnie dobiegł ich krzyk z bocianiego gniazda: -Ziemia! Ziemia!

- Al-Andalus! - powiedział Hugo. - Al-Merijja nie jest już widoczna. Może zbliżamy się do Kartaginy? Niestety, lepiej znam wybrzeże afrykańskie aniżeli to. Spojrzał na wirewire, wiatrowskaz na szczycie masztu. -Samum wraca na ląd, a bryza jest nasza. -Sądzisz, że sneka wyszła z tego cało? -Mam nadzieję, to dobry statek i znakomita załoga. Ale możliwe, że jeszcze tkwią w ogonie burzy. -A te chmury, które za nami nadchodzą? Nie lubię tego wrażenia wiecznej zasłony przed oczami. -Pochodzą z Afryki. One też się rozejdą. Patrz, wiatr się wzmaga. Zaraz zrobi z tym porządek. Wrzawa na pokładzie statku handlowego przybrała na sile. Purpurowy żagiel rozwinął się z trzaskiem i wyprężył. Dzięki wysiłkom majtków mostek był względnie czysty. Marynarze śpiewali o żeglarskim fachu. -Sneka będzie musiała wiosłować, by do nas dobić - podjął Hugo. - I bardzo bym chciał, żeby zrobiła to jak najszyb- ciej. Na tych wodach lepiej nie pływać bez eskorty. Pasaż między Afryką a Al-Andalusem to jeden z najniebezpiecz- niejszych obszarów, jakie przemierzamy. -Udało się nam uciec. -Nie miałem na myśli wiatru pustynnego ani równie straszliwych sztormów, które mogą nas nawiedzić w tych okolicach... W chwili gdy Hugo wymawiał te słowa, hałas znowu po- wrócił i niemal natychmiast rozległo się wołanie z bocianie- go gniazda.

4 Samum znikł na lądzie równie szybko, jak się pojawił, bu- rza jednak wciąż szalała, a fale przelewały się przez dziób. Sneka kołysała się i pruła fale, zbierając masę wody, którą marynarze usiłowali wylewać. Cały kadłub skrzypiał, trzesz- czał, jak to podczas sztormu. Potem wiatr nagle ucichł. Płynęli wzdłuż klifu i plaż pokrytych delikatnym piaskiem połyskującym na biało. - Rzucić dryfkotwę*! - zarządził Harald, sternik. - Pod nieść wiosła! Marynarze pośpiesznie wykonali rozkaz, wyrzucając trzon dryfkotwy przez burtę. Łopatki rozłożyły się. Sneka zwol- niła i wkrótce znieruchomiała, kołysana ruchami fal. - Schować wiosła! Gdy tylko wykonano polecenie, wioślarze wyprostowali się, otrząsnęli piach z ubrań, odczuwając jednocześnie ulgę i wielkie zdziwienie, że jeszcze żyją. Nareszcie cała załoga, żołnierze i marynarze, zawyła w triumfalnym okrzyku. Ma- gnus Czarny, przywódca dzikich wojowników, zadął w róg -przetrwali burzę i tego wieczora miał napisać pieśń, by uczcić to zwycięstwo. Bladobłękitne oczy Haralda kontemplowały niedaleki brzeg. Pochodził z Norwegii, od dawna dowodził okrętem króla Henryka II Plantageneta, zwanym esnecca regis. Ten Dryfkotwa - „pływająca kotwica", unosząca się na powierzchni wody i stawiająca opór falom, aby zmniejszyć prędkość statku i usta- bilizować go (przyp. tłum.).

długi statek krążył między Barfleur a Portsmouth i po raz pierwszy wpłynął na Morze Wewnętrzne. Wkrótce do Haralda dołączył potężny wesołek z toporem na plecach. Duży i jasnowłosy jak jego współtowarzysz, też Norweg, Knut był mistrzem topora, cieślą pokładowym, a także czuwał nad rytmem wiosłowania, grając na bębnie wojennym bądź uderzając toporem o tarczę. -Oto było coś, czego ani ja, ani ty nie widzieliśmy w ży- ciu na naszych zimnych morzach! - wykrzyknął. -Obeszłoby się bez tego doświadczenia - zamruczał Ha- rald, strząsając piasek z włosów. - Są szkody? Ranni? -Żadnych, ale muszę obejrzeć beczki, które chronią sprzęty i broń. Nakazałem usunąć ten szatański czerwony piach. Wszędzie go pełno. Przyszedłem sprawdzić, czy nie potrzeba ci pomocy. -Nie, poradzę sobie. Ale skoro już jesteś, potrzymaj ster, ja się odwiążę. Norweg zdjął więzy, które utrzymywały go na stanowisku, i złapał znów hel, drążek pozwalający manewrować sterem bocznym. Milczeli, pogrążeni w myślach, wpatrzeni nie- widzącym wzrokiem w zamiatających pokład i wioślarzy zajmujących miejsca na ławkach. Oni dwaj tyle już razem przeszli, że nie potrzebowali słów, by się rozumieć. Jednak- że milczenie sternika zafrapowało Knuta. - Coś się chyba nie cieszysz naszym zwycięstwem nad bu rzą - zauważył. - Straciliśmy z oczu knarę - odparł Harald, marszcząc czoło. -Już jakiś czas temu... Alkazaba została daleko za nami, a ich wciąż nie było. Knara to dobry statek, a Corato jest doskonałym żeglarzem, ale są przeładowani.