mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Morrell David - Bractwo 1 - Bractwo Róży

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Morrell David - Bractwo 1 - Bractwo Róży.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 11 osób, 14 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 314 stron)

David Morrell BRACTWO RÓŻY Przełożył: Krzysztof Adamski

Tytuł oryginału: e Brotherhood of the Rose Data wydania polskiego: 1991 Data pierwszego wydania oryginalnego: 1984

Dla Donny Im szybciej mijają lata tym silniejsza jest miłość

Uczcie ich polityki i wojny, by ich synowie mogli studiować medycynę i matematykę, a wnuki miały prawo zajmować się poezją, muzyką i architekturą… John Adams

  

Z Paryż, wrzesień 1118 roku. Pierre Abelard, przystojny kanonik z Katedry Notre Dame, uwiódł swoją piękną uczennicę Heloizę. Zaszła w ciążę, a doprowadzony tym do wściekłości jej wuj Ful- bert zapłonął pragnieniem zemsty. Wczesnym niedzielnym rankiem trzej wynajęci przez Fulberta zabójcy napadli Abelarda, kiedy ten udawał się na mszę, wykastrowali go i pozostawili, by zmarł z powodu odniesionych ran. Ten jednak przeżył, ale w obawie przed dalszą zemstą szukał schronienia. Początkowo zbiegł do klasztoru Saint Denis pod Paryżem. Kiedy wracał do zdrowia, dowiedział się, że pewni ludzie ubiegający się o względy Fulberta ponownie spiskują przeciwko niemu. Uciekł więc po raz drugi, tym razem do Quincey, niedaleko Nogent, gdzie znalazł bezpieczne schronienie, któremu nadał nazwę „Paraclete” — Pocieszyciel — na cześć Ducha Świętego. I w ten oto sposób znalazł wreszcie sanktuarium.

7 R S Paryż, wrzesień 1938 roku. W niedzielę, dwudziestego ósmego Edouard Daladier, minister obrony Francji, wy- głosił przez radio następujący komunikat do narodu francuskiego: Dziś, wczesnym przedpołudniem otrzymałem od rządu niemieckiego zaprosze- nie na spotkanie z kanclerzem Hitlerem, panem Mussolinim i panem Chamberlainem w Monachium. Zaproszenie to przyjąłem. Następnego popołudnia, kiedy w Monachium odbywały się rozmowy, pewien apte- karz na usługach gestapo zapisał w swoim notesie, że ostatni z pięciu czarnych merce- desów, rocznik 1938, minął jego punkt obserwacyjny w aptece i podjechał przed niepo- zornie wyglądający, licowany kamieniem budynek przy Bergener Strasse 36 w Berlinie. Tak jak i poprzednio, potężnie zbudowany kierowca w cywilnym ubraniu wysiadł z samochodu, dyskretnie zlustrował przechodniów na ruchliwej ulicy i otworzył drzwiczki swemu jedynemu pasażerowi, elegancko ubranemu starszemu mężczyźnie. Wprowadziwszy pasażera przez ciężkie drewniane drzwi do trzypiętrowego budynku kierowca udał się do odległego o trzy przecznice magazynu, by czekać na dalsze pole- cenia. Ostatni z przybyłych dżentelmenów zostawił swój płaszcz i kapelusz u wartownika, siedzącego przy biurku za metalową barierką w niszy po prawej stronie drzwi.Wartow- nik taktownie nie obszukał mężczyzny, jednak poprosił go o pozostawienie teczki. I tak nie będzie jej potrzebował, robienie notatek było zabronione. Następnie wartownik sprawdził jego dokumenty i nacisnął guzik pod biurkiem, tuż obok leżącego lugera. Momentalnie pojawił się drugi agent gestapo i odprowadził go- ścia do pokoju na drugim końcu holu. Mężczyzna wszedł do środka. Agent zamknął za nim drzwi. Gościem był John „Teksańczyk” Auton. Miał pięćdziesiąt pięć lat. Był wysoki, przy- stojny, nosił wąsy koloru pieprzu i soli. Nie zwlekając usiadł na wolnym krześle i gotów do rozmów skinął głową pozostałym czterem mężczyznom, którzy zjawili się przed nim. Znał ich dobrze. Nazywali się: Wilhelm Smeltzer, Anton Girard, Percival Landish i Władimir Łazensokow. Byli szefami wywiadów Rzeszy Niemieckiej, Francji, Anglii

8 i Związku Radzieckiego Auton reprezentował amerykański Departament Stanu. Pokój pozbawiony był jakichkolwiek sprzętów,poza krzesłami i popielniczkami leżą- cymi przed każdym z obecnych. Żadnych mebli, obrazów, półek na książki, zasłon czy dywanów. Nie było nawet żyrandola. Ten surowy wystrój wnętrza był pomysłem Smelt- zera, który w ten sposób chciał upewnić zebranych, że nie ukryto tu żadnych mikrofo- nów. — Panowie — powiedział Smeltzer — sąsiednie pokoje są puste. — Monachium — zauważył Landish. Smeltzer roześmiał się. — Jak na Anglika przechodzi pan od razu do rzeczy. — Dlaczego pan się śmieje? — zapytał Smeltzera Girard. — Wszyscy wiemy, że wła- śnie teraz Hitler żąda, żeby mój kraj i Anglia wycofały swoje gwarancje wobec Czecho- słowacji, Polski i Austrii. — Ze względu na Amerykanina mówił po angielsku. Smeltzer zapalił papierosa, unikając odpowiedzi. — Czy Hitler ma zamiar wkroczyć do Czechosłowacji? — zapytał Łazensokow. Smeltzer wzruszył ramionami i wydmuchał dym. — Zaprosiłem panów tutaj, gdyż jako przedstawiciele tej samej profesji powinniśmy być przygotowani na każdą ewen- tualność. „Teksańczyk”Auton zmarszczył brwi. — Nie darzymy szacunkiem ideologii naszych państw — ciągnął Smeltzer — ale w pewien sposób jesteśmy do siebie podobni. Uwielbiamy skomplikowaną strukturę naszej profesji. Skinęli głowami. — Chce pan zaproponować nam nowe komplikacje? — zapytał Rosjanin. — Chłopcy, dlaczego do cholery, nie powiecie, co wam chodzi po głowie — wycedził „Teksańczyk”Auton. Rozległy się chichoty. — Takie bezpośrednie stawianie sprawy niweczy połowę przyjemności — odpowiedział mu Girard i zwrócił się wyczekująco w stronę Smeltzera. — Bez względu na wynik nadchodzącej wojny — ciągnął Smeltzer — musimy za- gwarantować sobie nawzajem, że nasi przedstawiciele uzyskają możliwość ochrony. — Niemożliwe — oświadczył Rosjanin. — Jakiego rodzaju ochrony? — zapytał Francuz. — Ma pan na myśli pieniądze? — dodał „Teksańczyk”. — Są niestabilne. To musi być złoto lub brylanty — zauważył Anglik. Niemiec skinął głową. — Mówiąc bardziej precyzyjnie, chodzi o bezpieczne miejsca, w których można je pozostawić. Na przykład sprawdzone banki w Genewie, Lizbonie i Meksyku. — Złoto — szyderczo powiedział Rosjanin. — A co panowie proponują, byśmy zro- bili z tym kapitalistycznym towarem?

9 — Założyć system sanktuariów — odparł Smeltzer. — Co w tym nowego? Przecież już je mamy — zauważył Auton. Pozostali nie zwró- cili na niego uwagi. — Domyślam się, że również pensjonaty? — zapytał Smeltzera Girard. — To oczywiste — odpowiedział Niemiec. — Pozwolą mi panowie na kilka wyja- śnień ze względu na obecność mojego amerykańskiego przyjaciela. Każda z naszych instytucji ma już swoje sanktuaria, to prawda. Bezpieczne miejsca, gdzie Agenci mogą udać się, by — powiedzmy — wypocząć, odebrać instrukcje lub przesłuchać informa- tora. Mimo że każdy wywiad stara się zachować te miejsca w tajemnicy, w końcu inne wywiady dowiadują się o ich lokalizacji, zatem miejsca te nie są naprawdę bezpieczne. Choć bronią ich uzbrojeni ludzie, przeważające siły wroga mogą zdobyć każde sanktu- arium i zabić każdego, kto szuka tam azylu. „Teksańczyk”Auton wzruszył ramionami. — Ryzyko jest nieuniknione. — Właśnie się nad tym zastanawiam — ciągnął Niemiec. — Chciałbym zapropono- wać coś nowego: pewne rozwinięcie tej koncepcji i jej udoskonalenie.W ekstremalnych okolicznościach agent z dowolnego wywiadu miałby szansę na azyl w starannie dobra- nych miastach na całym świecie. Proponuję Buenos Aires, Poczdam, Lizbonę i Oslo. Wszyscy prowadzimy tam interesy. — Aleksandria — poddał Anglik. — To do przyjęcia. — Montreal — powiedział Francuz. — Jeżeli wojna potoczy się nie po mojej myśli, może będę tam mieszkać. — Chwileczkę — powiedział „Teksańczyk”. — Chcecie, żebym uwierzył, że w tych sanktuariach wasi chłopcy podczas wojny nie zabiją moich chłopców? — Dopóki wrogi agent pozostanie wewnątrz, nic mu nie grozi — powiedział Nie- miec. — W naszym zawodzie wszyscy zdajemy sobie sprawę, że stale towarzyszą nam niebezpieczeństwo i napięcie. Przyznaję, że nawet Niemcy czasami potrzebują odpo- czynku. — Uspokojenia nerwów, zagojenia ran — dodał Francuz. — To nam się należy — powiedział Anglik. — A jeżeli jakiś agent chce się wycofać na zawsze z zawodu, powinien mieć możliwość przenieść się z sanktuarium do pensjonatu i korzystać z immunitetu do końca życia. Oczywiście musi otrzymać złoto i diamenty na fundusz emerytalny. — W nagrodę za wierną służbę — powiedział Niemiec. — Będzie to zachętą dla no- wych rekrutów. — Jeżeli wypadki potoczą się tak, jak przewiduję — zauważył Francuz — wszyscy możemy potrzebować zachęty. — A jeśli wypadki potoczą się tak, jak ja przewiduję — odparł Niemiec — będę dys-

10 ponować wystarczającą zachętą. Jestem rozważnym człowiekiem. Czy wszyscy się ze mną zgadzają? — Jakie gwarancje otrzymamy, że naszym ludziom nic nie grozi w tych sanktu- ariach? — zapytał Anglik. — Słowo kolegów z branży. — Jaka kara w razie naruszenia układu? — Najwyższa. — Zgoda — powiedział Anglik. Amerykanin i Rosjanin zachowali milczenie. — Wyczuwam jakiś opór u przedstawicieli naszych młodszych nacji — stwierdził Niemiec. — Zgadzam się i spróbuję uzyskać odpowiednie fundusze — powiedział Rosjanin. — Ale nie mogę zapewnić współpracy Stalina. Nigdy nie zezwoli na ochronę obcych agentów na terenie Związku Radzieckiego. — Ale gwarantuje pan nietykalność wrogiego agenta, dopóki ten znajduje się w wyznaczonym sanktuarium? Rosjanin skinął niechętnie głową. — A pan, Auton? — No dobrze. Pójdę na to. Dorzucę trochę pieniędzy, ale nie chcę żadnego z tych schronisk na amerykańskim terytorium. — A więc, uwzględniając te zastrzeżenia, wszyscy się zgadzają? Zebrani skinęli gło- wami. — Będziemy potrzebować jakiejś zaszyfrowanej nazwy dla tego układu — powiedział Landish. — Proponuję „hospicjum” — powiedział Smeltzer. — Nie do przyjęcia — sprzeciwił się Anglik. — Połowę szpitali nazywa się hospicja- mi. — W takim razie zaproponuję coś innego — odezwał się Francuz. — Wszyscy jeste- śmy wykształconymi ludźmi. Z pewnością przypominają sobie panowie historię moje- go rodaka z czasów średniowiecza: Pierre’a Abelarda. — Kogo? — zapytał „Teksańczyk”Auton. Girard wytłumaczył. — Poszedł więc do kościoła i tam zapewniono mu ochronę? — upewnił się Auton. — Tak. Sanktuarium. — W takim razie nazwijmy to układem — zdecydował Smeltzer. — Układem Abe- larda. Dwa dni później, pierwszego października, w środę, francuski minister obrony Dala- dier po spotkaniu z Hitlerem w Monachium, przyleciał do Paryża. Jego samolot wylądował na lotnisku Le Bourget. Kiedy pojawił się w drzwiach, po-

witały go falujące tłumy skandując: „Niech żyje Francja! Niech żyje Anglia! Niech żyje pokój”! Wymachując flagami i wiązankami kwiatów tłum przełamał solidne barierki usta- wione przez policję. Reporterzy wbiegli na aluminiowy podest, by przywitać ministra obrony. Daladier stał oniemiały. Zwracając się do Foucaulta z agencji Reutera mruknął: — Niech żyje pokój? Czy oni nie rozumieją, co zamierza Hitler? Banda idiotów! Paryż, godzina siedemnasta, trzeciego września 1939 roku. W głośnikach radiowych spiker przerwał „Michelin eater”, by oznajmić, że Fran- cja znalazła się oficjalnie w stanie wojny z Niemcami. Radio zamilkło. W Buenos Aires, Poczdamie, Lizbonie, Oslo, Aleksandrii i w Montrealu zainauguro- wały działalność międzynarodowe sanktuaria największych w świecie organizacji wy- wiadowczych.W 1941 roku sieć ta objęła również Japonię, a w 1953 Chiny. Sanktuaria zaczęły działać.

  

13 C  N  I. Vail, Kolorado. Śnieg padał coraz gęściej, oślepiając Saula. Ostro pracując na stoku, zjeżdżał na nar- tach w coraz głębszym puchu. Wszystko — niebo, powietrze, ziemia — przybrało bia- łą barwę. W polu widzenia miał tylko białe kłęby śniegu. Szusował w dół przez mlecz- ny chaos. Istniała możliwość, że uderzy w drzewo lub spadnie z niewidocznego urwiska. Nie dbał o to. Ogarnęła go euforia.Wyszczerzył zęby w uśmiechu, wiatr chłostał mu policz- ki. Skręcił christianią w lewo, a potem w prawo. Wyczuł, że stok łagodnieje, pojechał więc w dół „na krechę”. Następne zbocze będzie bardziej strome. Otoczony białą poświatą odepchnął się kij- kami, by nabrać prędkości. Czuł ssanie w żołądku. Uwielbiał to. Pustka. Z przodu i z tyłu nie było nic. Ani przeszłość, ani przyszłość nie miały znaczenia. Istniało tylko teraz — i to było cudowne. Zamajaczył przed nim ciemny kształt. Ostro skręcił w lewo i zatrzymał się wbijając krawędzie nart w śnieg. Czuł jak krew pulsuje mu w skroniach. Jakaś sylwetka przemknęła przed nim z prawej strony w lewą i rozpłynęła się w śniegu. Szeroko otwierając ukryte za goglami oczy starał się coś dostrzec. Mimo wiatru usły- szał krzyk. Zaintrygowany zjechał pługiem w tym kierunku. W kłębach burzy śnieżnej pojawiły się cienie. Ściana lasu. Jęk. Ujrzał rozciągniętego na drzewie narciarza. Na śniegu widać było plamy krwi. Pod kominiarką Saul zagryzł wargi. Nachylił się i zauważył karmazynowy strumyczek spły- wający z czoła narciarza oraz wygiętą groteskowo nogę. Mężczyzna. Gęsta broda. Umięśniona klatka piersiowa. Saul nie mógł wyruszyć po pomoc — w chaosie burzy śnieżnej było mało prawdo-

14 podobne, że odnajdzie to miejsce.A co gorsze, nawet gdyby sprowadził pomoc, do tego czasu narciarz mógłby zamarznąć na śmierć. Pozostało tylko jedno wyjście. Nie ma co opatrywać ran na głowie lub złamaną nogę. Nic by to nie dało; szkoda czasu. Zdjął narty — swoje i rannego. Pośpieszył w stronę so- sny i odłamał gęsto pokrytą igłami gałąź. Położył ją na śniegu i przesunął na nią rannego, uważając, by zdrowa noga ułożona była pod złamaną. Chwycił za koniec gałęzi i, pochylony, zaczął ją ciągnąć. Śnieg zacinał coraz dokuczliwiej w twarz, a mimo rękawic narciarskich mróz kąsał dłonie. Jednak nie ustawał i centymetr po centymetrze schodził w dół. Mężczyzna jęknął, kiedy Saul przeciągał go przez wykrot. Śnieg oblepił ich całkowi- cie. Ranny narciarz drgnął i omal nie spadł z gałęzi. Saul pośpiesznie ułożył go ponownie na konarze. Nagle znieruchomiał — czyjaś dłoń chwyciła go za ramię. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał na pochylającą się nad nim sylwetkę z czarnym napisem „Patrol narciarski” na żółtym kombinezonie z kapturem. — W dół stoku! Sto metrów! Szałas! — wrzasnął mężczyzna pomagając Saulowi. Pociągnęli narciarza po zboczu. Saul wpadł na szałas, zanim zdołał go dostrzec; ple- cami oparł się o dach z blachy falistej. Szarpnął za drzwi i, potykając się wpadł do środ- ka. Zawodzenie wichru przycichło. Zapanowała cisza. Wyszedł z pustego szałasu i pomógł ratownikowi wciągnąć zakrwawionego narcia- rza do środka. — Panu nic się nie stało? — zapytał Saula, który w odpowiedzi pokręcił głową. — Proszę tu z nim zostać, a ja sprowadzę pomoc — ciągnął. — Wrócimy śnieżnym sku- terem za piętnaście minut. Saul skinął głową. — Świetnie się pan spisał — pochwalił go ratownik — Trzymajcie się. Nie damy wam zamarznąć. Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Saul oparł się o ścianę i głęboko oddychając osunął się na ziemię.Wpatrywał się w jęczącego, mrugającego powiekami narciarza. — Niech pan nie rusza nogą — powiedział. Mężczyzna drgnął i skinął głową. — Dzięki. Saul wzruszył ramionami. Zaciskając z bólu powieki ranny powiedział: — Koszmarne partactwo. — Zdarza się. — Nie powinno. Proste zlecenie. Saul nie zrozumiał. Mężczyzna najwyraźniej majaczył. — Nie przewidziałem zamieci — gniewnie powiedział ranny. Pulsowały mu skronie. — Idiota ze mnie. Saul usłyszał przebijający się przez odgłosy burzy odległy ryk zbliżających się skute-

15 rów śnieżnych. — Już jadą. — Był pan kiedyś na nartach w Argentynie? Saul poczuł ucisk w gardle. Majaczenie? Chyba nie. — Raz. Dostałem krwotoku z nosa. — Aspiryna… -… pomaga na ból głowy — uzupełnił hasło Saul. — Dziś wieczorem o dziesiątej. — Mężczyzna jęknął. — Cholerna zamieć. Kto mógł przewidzieć, że przez nią spartaczę robotę? Ryk silników wzmógł się; skutery stanęły przed szałasem. Drzwi otworzyły się gwał- townie i do środka weszło trzech ratowników z Patrolu Narciarskiego. — W dalszym ciągu czuje się pan dobrze? — zapytał jeden z nich Saula. — Ze mną wszystko w porządku. Ale ten gość majaczy.  II. Trzeba ustalić stały rozkład zajęć. Każdego dnia Saul działał zgodnie z przyjętym schematem, pojawiając się w ustalonych miejscach o ustalonej porze. Ósma trzydzie- ści — śniadanie w kawiarni hotelowej. Potem półgodzinny spacer, zawsze tą samą tra- są. Dwadzieścia minut kartkowania w księgarni. Jedenasta: narty — konsekwentnie na tych samych stokach. Z dwóch powodów. Po pierwsze — jeżeli kurier zechce skontaktować się z nim, o każdej porze będzie wiedział, gdzie może go spotkać — chociaż właśnie był świad- kiem, jak przypadek może zagrozić efektywności takiej procedury. Po drugie — jeżeli Saul jest śledzony, jego ruchy będą tak łatwe do przewidzenia, że mogą sprowokować ogon do popełnienia pomyłki. Dziś, bardziej niż zwykle, musiał uniknąć wszelkich podejrzeń. Pomógł zwieźć ran- nego do ambulansu.W schronisku porozmawiał z ratownikami w biurze Narciarskiego Patrolu, czekając na okazję do wymknięcia się. W pokoju hotelowym zrzucił kombine- zon narciarski i włożył dżinsy oraz sweter. W barze pojawił się o zwykłej dla niego po- rze. Usiadł w zadymionej kawiarni i popijał coca-colę przyglądając się rysunkowym fil- mom na gigantycznym ekranie telewizyjnym. O siódmej, jak zawsze, zjadł kolację w restauracji hotelowej. O ósmej wybrał się na film, w którym Burt Reynolds ścigał się samochodami. Oglądał go już wcześniej i wiedział, że kończy się za kwadrans dziesiąta. Kino wybrał ze względu na automat te- lefoniczny znajdujący się w toalecie męskiej. Upewnił się, że kabiny są puste, wrzucił do aparatu odpowiednią liczbę monet i dokładnie o dziesiątej, zgodnie z poleceniem męż- czyzny ze stoku, nakręcił zapamiętany numer. Ochrypły męski głos zapoznał go z wynikami meczów koszykówki. Saul nie zwra- cał uwagi na nazwy zespołów. Interesowały go jedynie liczby; w sumie było ich dziesięć.

16 Razem tworzyły międzystanowy numer telefoniczny. Powtórzył go w pamięci. Wyszedł z toalety i dyskretnie zlustrował hol, sprawdzając, czy nie jest obserwowa- ny. Nie dostrzegł żadnych oznak, że jest śledzony, choć naprawdę dobry ogon nie po- zwoliłby się zauważyć. Wyszedł z kina, uradowany, że zadymka wciąż trwa. W ciemnościach zamieci wśli- znął się w boczną uliczkę, potem w jeszcze jedną i zaczekał w alejce, by upewnić się, że nikt za nim nie idzie. Nikt nie szedł. Przeszedł na drugą stronę ulicy i w odległym o dwie przecznice przypadkowym ba- rze skorzystał z telefonu. Automat stal obok elektronicznych gier, w ich hałasie nakręcił numer, jaki mu podano. Kuszący kobiecy głos odpowiedział: — Służba Informacyjna Amerykańskiego Sto- warzyszenia Kierowców. — Romulus. — Ma pan spotkanie.Wtorek. Dziewiąta rano. Denver. Cody Road 48. Odwiesił słuchawkę. Wyszedł z baru i pod osłoną śnieżycy pojawił się w hotelu, tak wyliczając czas, by wyglądało na to, że po seansie wybrał się na zwyczajowy trzydzie- stominutowy spacer. — Jakieś wiadomości dla Grismana? — zapytał recepcjonistę. — Pokój dwieście je- denaście. — Niestety nie, proszę pana. — W porządku. Nie skorzystał z windy i schodami wszedł na górę. Umieszczony pod drzwiami jego pokoju włos pozostał dokładnie tam, gdzie zostawił go wychodząc; w ten sposób upew- nił się, że nikt nie wszedł do środka podczas jego nieobecności. Jeszcze jeden rutyno- wy dzień. Z dwoma wyjątkami.  III. Trzymaj się ustalonej procedury. Saul kupił bilet w ostatnim momencie i wszedł do autobusu, kiedy kierowca uruchomił silnik. Usiadł z tyłu i obserwował, czy ktoś wcho- dzi po nim. Nikt nie wszedł. Podczas gdy autobus wyjeżdżał z dworca, usiadł wygodniej, wpatrując się w hoteliki Vail i odległe punkty narciarzy na ośnieżonych stokach gór. Lubił autobusy. Zajmując miejsce z tyłu zawsze mógł sprawdzić, czy ktoś go śledzi. Kupno biletu nie wymagało wciągnięcia nazwiska do komputerowego banku danych;

17 z tego też powodu nie poleciał samolotem ani nie wynajął samochodu — nie chciał po- zostawić po sobie śladu. Co więcej, autobus po drodze zatrzymywał się kilkakrotnie. Mógł wysiąść na każdym z przystanków, nie zwracając na siebie uwagi. Chociaż wykupił bilet do Salt Lake City, wcale nie miał zamiaru tam dotrzeć. Po go- dzinnej jeździe z Vail na zachód wysiadł w Placer Springs. Odczekał chwilę, upewnia- jąc się, czy ktoś wyszedł za nim, i kupił bilet do Denver. Wsiadł do następnego autobu- su jadącego na wschód i opadł na siedzeniu z tyłu. Przeanalizował swoje postępowanie i doszedł do wniosku, że nie popełnił żadnego błędu. Gdyby go ktoś śledził, z pewnością byłby teraz zaskoczony, wkrótce zacząłby się denerwować i prowadzić gorączkowe roz- mowy telefoniczne. Nie miało to dla Saula znaczenia. Teraz był wolny. I gotowy do pracy.  IV. Wtorek, dziewiąta rano. Wiatr w Denver wyciskał łzy z oczu. Wiszące nad górami szare chmury upodobniały ranek do zmierzchu. Mimo pikowanej kurtki drżał z zimna, stojąc na rogu ulicy w dzielnicy podmiejskiej. Zmrużonymi oczyma wpatrywał się w budynek między przecznicami. Budynek był długi, niski i szary. Odliczając od narożnej kamienicy Saul zoriento- wał się, że dom stoi przy Cody Street 48. Przeszedł przez zmieniający się w błoto śnieg i stanął przed budynkiem. Dotarł tu miejskimi autobusami, często przesiadając się po drodze, jednak na wszelki wypadek rozejrzał się dookoła. Dostrzegł kilka samochodów; żaden nie wydal mu się znajomy. Tuż przed domem zatrzymał się zdziwiony, wpatrując się szeroko otwartymi ocza- mi w gwiazdę Dawida nad drzwiami. Synagoga? Był Żydem i zastanawiał się, czy do- brze zrozumiał instrukcję. Oczywiście zdarzały mu się już spotkania w dziwnych miej- scach… Ale synagoga? Ciarki przebiegły mu po krzyżu. Niechętnie wszedł do środka. Zobaczył przed sobą mroczny hol. Rozszerzonymi nozdrzami wciągał zapach kurzu. Trzask zamykanych drzwi odbił się echem we wnę- trzu. Zapadła cisza. Ze skrzynki na stole wybrał jarmułkę, włożył czarną czapeczkę na tył głowy i z zaciśniętymi ustami otworzył następne drzwi. Świątynia. Gęste i ciężkie powietrze zdawało się być przesycone napięciem. Odnosił wrażenie, że coś go przygniata. Ruszył do przodu. W pierwszej ławce siedział mężczyzna, wpatrując się w biała kurtynę skrywającą Arkę. Lata używania wyświeciły jego jarmułkę. Stary człowiek spuścił wzrok na modli- tewnik. Saul wstrzymał oddech. Poza tym starcem w świątyni nie było nikogo. Coś tu nie

18 w porządku. Stary człowiek odwrócił się w jego stronę. Saul zastygł w napięciu. — Shalom — powiedział starzec. Niemożliwe.. Tym człowiekiem był…  V. …Eliot. Stał obok ławki. Jak zawsze miał na sobie czarny garnitur z kamizelką. Tego samego koloru płaszcz i filcowy kapelusz leżały na siedzeniu obok. Miał sześćdziesiąt siedem lat; był aryjczykiem — wysokim, wychudzonym i przygarbionym. W ściągniętej, szarej za- troskanej twarzy lśniły ciemne oczy. — Shalom — odpowiedział Saul, uśmiechając się ciepło. Kiedy podchodził do star- szego pana, coś dławiło go w gardle. Objęli się. Czując na swoim policzku pomarszczone wargi, Saul oddał pocałunek. Przyjrzeli się sobie uważnie. — Dobrze wyglądasz — powiedział Saul. — Kłamstwo, ale biorę je za dobrą monetę. To ty wyglądasz dobrze. — Trening. — Jak twoje rany? — Bez powikłań. — Postrzał brzucha. — Eliot pokręcił głową. — Kiedy usłyszałem o tym, co się stało, chciałem cię odwiedzić. — Ale nie mogłeś. Rozumiem to. — Miałeś dobrą opiekę? — Przecież wiesz. Przysłałeś najlepszych lekarzy. — Najlepszy zasługuje na najlepsze. Saul zmieszał się. Rok temu był najlepszy. Ale teraz? — Kłamstwo — powiedział. — Nie zasłużyłem na to. — Wciąż żyjesz. — Mam szczęście. — Umiejętności. Komuś gorszemu nie udałoby się uciec. — Nie powinno do tego dojść — powiedział Saul. — To ja planowałem operację. Są- dziłem, że uwzględniłem wszystkie czynniki. Myliłem się. Sprzątaczka… Na miłość bo- ską, powinna być na innym piętrze. Nigdy nie sprzątała tego pokoju tak wcześnie. Eliot rozłożył ręce. — Dokładnie mój punkt widzenia. Przypadek. Jego nie można przewidzieć. — Przecież wcale tak nie myślisz — zaprotestował Saul. — Zawsze twierdziłeś, że sło- wo przypadek zostało wymyślone przez ludzi słabych dla ukrycia swoich pomyłek. Ka- załeś nam dążyć do perfekcji.

19 — Zgoda. Ale… — Eliot zmarszczył brwi — perfekcji nie da się osiągnąć. — Mnie prawie się udało. Rok temu. Nie rozumiem, co się stało. Tak naprawdę to jednak się domyślał. Miał 185 centymetrów wzrostu i sto kilogra- mów mięśni bez grama tłuszczu. Tyle że trzydzieści siedem lat. Starzeję się, pomyślał, powinienem pójść w odstawkę. Nie chodzi tylko o tę robotę. Dwie poprzednie też spa- prałem. — Znów przypadek — powiedział Eliot. — Czytałem raporty. To nie była twoja wina. — Patrzysz przez palce na moje błędy. — Z powodu łączących nas więzów? — Eliot pokręcił głową. — Nieprawda. Nig- dy nie pozwalałem, by wpływały na mój osąd. Ale czasami niepowodzenie może przy- nieść zbawienny efekt. Pod jego wpływem jesteśmy w stanie zdobyć się na więcej. — Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął dwie kartki. Saul przeczytał staranne drukowane pismo na pierwszej z nich. Numer telefonu. Za- pamiętał treść i skinął głową. Eliot pokazał mu drugą. Instrukcja: sześć nazwisk, data i adres. Saul ponownie skinął głową. Eliot odebrał kartki. Wziął do ręki kapelusz i płaszcz, wyszedł ze świątyni przez hol i skierował się do męskiej toalety. Trzydzieści sekund później Saul usłyszał spływającą wodę. Był pewny, że Eliot spalił kartki i spłukał z muszli popiół. Gdyby synagoga była na podsłuchu, z samej konwersacji niczego nie dałoby się wywnioskować o treści no- tatek. Eliot wrócił do świątyni, zakładając po drodze płaszcz. — Wyjdę tylnym wyjściem. — Nie, poczekaj. Tak szybko? Miałem nadzieję, że porozmawiamy. — Porozmawiamy. Po zakończeniu roboty. — Jak twoje kwiaty? — To nie jakieś tam kwiaty. To róże. — Eliot z udawaną naganą pogroził mu palcem. — Przez te wszystkie lata wciąż dokuczasz mi nazywając je kwiatami. Saul wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Wyobraź sobie — ciągnął Eliot — że wyhodowałem interesującą odmianę. Nie- bieską. Nigdy jeszcze nie było róży o takim kolorze. Kiedy wpadniesz z wizytą, poka- żę ci ją. — Nie mogę się doczekać. Uścisnęli się serdecznie. — Jeżeli to ma jakieś znaczenie — powiedział Eliot — operacja, którą przepro- wadzisz, ma na celu ochronę tego wszystkiego. — Wskazał gestem ręki na świątynię. — Jeszcze jedno. — Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął baton czekoladowy. Saul poczuł ucisk w piersiach,kiedy brał go do ręki.Czekoladka„Baby Ruth”—Wciąż pamiętasz. — Zawsze. — W oczach Eliota pojawił się smutek.

20 Saul przełknął z trudem ślinę, patrząc jak Eliot wychodzi przez zaplecze; wsłuchiwał się w trzask zamykanych drzwi. Zgodnie z procedurą odczeka dziesięć minut i wyjdzie od frontu. Tajemnicza wzmianka Eliota o celu roboty zaniepokoiła go, ale wiedział, że tylko coś ważnego mogło skłonić Eliota do osobistego przekazania mu instrukcji. Z determinacją zacisnął pięści. Tym razem nie zawiedzie. Był sierotą i nie mógł po- zwolić sobie na sprawienie zawodu jedynemu ojcu, jakiego kiedykolwiek znał.  VI. Mężczyzna z wąsami żuł kawałek tortilli. Saul wytłumaczył mu, na czym polega za- danie. Oczywiście nie wymienili żadnych nazwisk. Saul widział go po raz pierwszy i nigdy już nie zobaczy. Ubrany w dres mężczyzna wytarł serwetką usta. Podbródek miał przecięty dołeczkiem. Baltimore. Trzy dni później, druga po południu. Meksykańska restauracja była nie- mal pusta. Mimo to zajęli stolik w najbardziej odległym kącie. Mężczyzna zapalił papierosa i uważnie przyglądał się Saulowi. — Będziemy potrze- bowali dużego wsparcia. — Niekoniecznie — powiedział Saul. — Znasz przecież zasady. Saul skinął głową. Ustalone metody. Zespół złożony z czternastu ludzi, z których większość zajmowała się obserwacją; pozostali kupowali ekwipunek, przekazywali wia- domości, dostarczali alibi. Każdy z tych ludzi wiedział o innych tak mało jak to tylko możliwe, a na godzinę przed wkroczeniem specjalistów do akcji znikali z pola widzenia. Metody efektywne i bezpieczne. — W porządku — powiedział mężczyzna Saulowi. — Ale mamy tu sześciu do zro- bienia. I trzeba to przemnożyć przez czternaście, co w efekcie daje osiemdziesiąt czte- ry. Równie dobrze moglibyśmy zwołać kongres, dać ogłoszenie do prasy i sprzedawać bilety. — Niekoniecznie — powtórzył Saul. — Powiedz mi więc coś na uspokojenie. — Sprawa rozegra się równocześnie — w tym samym czasie i tym samym miejscu. — A kto wie, kiedy to będzie. Możemy czekać cały rok. — Za trzy tygodnie od jutra. Mężczyzna spojrzał w dół na swojego papierosa. Saul powiedział mu, gdzie to się sta- nie. Mężczyzna zgasił papierosa. — Mów dalej — powiedział. — Możemy ograniczyć obserwacje do minimum. Po prostu upewnimy się, że cała szóstka pojawiła się na spotkaniu. — Być może. Jednak będziemy potrzebowali łączności. I kogoś, kto dostarczy towar. — Ty to zrobisz.

21 — Nie ma sprawy. Ale wniesienie towaru do budynku nie będzie łatwe. — To już nie twoje zmartwienie. — Nie ma sprawy.Ale to nie trzyma się kupy. Nie podoba mi się. Jeżeli jednak chcesz to załatwić w ten sposób, możemy to zrobić z dwudziestoma ludźmi. — Zgadza się — powiedział Saul. — Chcę to załatwić w ten sposób. — O co tu chodzi? — Powiedzmy, że przeprowadzałem kilka operacji z ludźmi, którzy mnie zawiedli. Tracę wiarę w człowieka. — Śmiechu warte. — Przy tej robocie w miarę możliwości chcę polegać na sobie. — I oczywiście na mnie. Będziesz musiał polegać na mnie. Saul bacznie mu się przyj- rzał. Kelnerka przyniosła rachunek. Ja płacę — powiedział Saul.  VII. Posiadłość rozciągała się na całej przestrzeni doliny — trzypiętrowa rezydencja, basen kąpielowy, korty tenisowe, stajnie, soczyście zielone pastwisko, ścieżki do jaz- dy konnej prowadzące przez las bardziej przypominający park, kaczki na stawie. Leżał w odległości pół mili, zanurzony w wysokiej trawie na porośniętej drzewami skarpie. Ciepłe wiosenne słońce świeciło mu za plecami, a jego promienie padały pod takim ką- tem, że refleksy w soczewkach lunety nie mogły ostrzec stojących przed domem ochro- niarzy, że ktoś ich obserwuje. Bacznie przyjrzał się kłębom kurzu na szutrowej dro- dze — do domu zbliżała się limuzyna; cztery inne stały już zaparkowane przed gara- żem przeznaczonym dla sześciu samochodów. Limuzyna zatrzymała się przed domem. Ochroniarz ruszył na powitanie wychodzącego z niej człowieka. — Powinien już tam być — z radiotelefonu leżącego obok Saula odezwał się chrapli- wy głos mężczyzny, z którym rozmawiał w Baltimore. Radiotelefon dostrojony był do rzadko używanego pasma, istniało jednak zawsze prawdopodobieństwo, że ktoś przy- padkowo podsłucha rozmowę, wyposażono więc radiotelefony w urządzenia szyfrują- ce. Tylko ktoś z innym dekoderem, dostrojonym do tej rzadko stosowanej częstotliwo- ści, mógł odebrać czysty przekaz. — To już ostatni — ciągnął głos. — Sprawdź tożsa- mość. Jeżeli wliczyć gościa, który tu mieszka, w strefie jest sześć celów. Saul nacisnął guzik „nadawanie” w radiotelefonie. — Zajmę się nimi stąd. Wracaj do domu. — Wpatrywał się przez lunetę w dom. Przybysz wszedł do środka, a limuzyna dołączyła do pozostałych przed garażem. Sprawdził czas.Wszystko idzie zgodnie z planem. Posiadłość była teraz czujnie strze- żona, jednak tydzień temu ochrona składała się tylko z jednego człowieka przy bra- mie, drugiego, który patrolował teren, i trzeciego w domu. Przez trzy noce z rzędu za pomocą noktowizora Starlite Saul obserwował posiadłość, zapoznając się z rozkładem

22 wart.Ustalił,o której dokonywano zmian i o jakiej porze słabnie czujność wartowników — wreszcie zdecydował, że czwarta rano będzie najlepszym czasem na wyprawę. Pod osłoną ciemności podczołgał się przez las do posiadłości od tylu. Dokładnie o czwartej dwaj członkowie jego grupy na drodze biegnącej obok bramy odwrócili uwagę straż- ników udając nastolatków gwałtownie naciskających pedały gazu podczas wyścigów na zrywność. Korzystając z rozproszenia uwagi ochrony rezydencji, Saul uporał się z zamkiem podwójnych drzwi i wśliznął do piwnicy. Nie przejmował się systemem alar- mowym od momentu, w którym zauważył, że strażnik nigdy go nie wyłączał podczas wchodzenia do domu.W piwnicy zapalił osłoniętą latarkę paluszkową, ukrył bryłę pla- stycznego materiału wybuchowego w rurze od pieca centralnego ogrzewania, uprzed- nio dołączywszy uruchomiany falami radiowymi detonator. Zebrał swój ekwipunek, za- mknął drzwi i zniknął w lesie, wciąż słysząc ryki gruchotów kończących wyścig. Dwa dni później pełny zespół ochrony szczelnie otoczył posiadłość. Podczas prze- szukiwania domu jego członkowie mogli odnaleźć ładunek wybuchowy, ale ze swojego punktu obserwacyjnego Saul nie zauważył żadnego zamieszania. Strażnicy zdawali się zajmować wyłącznie otoczeniem domu. Wkrótce dowie się, czy ładunek pozostał na miejscu. Zerknął ponownie na swój zegarek; minęło dwadzieścia minut. Tyle czasu wystarczyło mężczyźnie z dołeczkiem w brodzie na odjazd. Schował radiotelefon i lunetę w plecaku i skupił wzrok na poje- dynczym źdźble trawy, ograniczając pole widzenia do tego stopnia, że trawka zaprząt- nęła cały jego umysł. Uwolniony od emocji, osiągnąwszy spokój, wziął do ręki nadajnik radiowy i nacisnął guzik. Rezydencja rozleciała się w kawałki.Wybuch w piwnicy wyrzucił ją w górę i na boki. Ściany roztrzaskały się, a w powietrze uniósł się rozrzucony we wszystkie strony gruz. Dach wzniósł się do góry i opadł z boku w kłębach kurzu i płomieni. Fala uderzeniowa dotarła do Saula. Nie zwrócił na nią uwagi i schował nadajnik do plecaka. Zignorował również dudnienie eksplozji i zbiegł ze skarpy do samochodu ukrytego na porośniętej chwastami ścieżce. Samochód miał osiem lat. Członek zespołu odpowiedzialny za transport posługu- jąc się przybranym nazwiskiem kupił go za niewielką ilość gotówki od człowieka, któ- ry zamieścił w baltimorskiej gazecie ogłoszenie o sprzedaży. Nikt się nie dowie, że za- wędrował aż tutaj. Jechał nie przekraczając dozwolonej prędkości. Był spokojny; nie pozwalał sobie na uczucie satysfakcji, mimo że osiągnął to, o co prosił go jego ojciec.

23  VIII. SZEŚĆ OSÓB ZGINĘŁO WSKUTEK EKSPLOZJI COSTIGAN, Virginia /AP/ W czwartek wieczorem z nie wyjaśnio- nych powodów eksplozja zniszczyła odosobnioną posiadłość Andrew Sa- ge’a, kontrowersyjnego magnata naowego i doradcy prezydenta do spraw energetyki. Silny wybuch zabił Sage’a i pięciu niezidentyfikowanych gości, którzy — jak sądzą dobrze poinformowane źródła — byli reprezentantami różnych wielkich amerykańskich korporacji, wchodzących w skład Funda- cji Paradygma założonej ostatnio przez Sage’a. — Rodzina pana Sage’a jest w zbyt wielkim szoku, by rozmawiać na ten te- mat — oznajmił urzędnik FBI podczas konferencji prasowej. — O ile uda- ło nam się ustalić pan Sage zwołał coś w rodzaju szczytu przemysłowego w celu rozwiązania narodowego kryzysu ekonomicznego. Oczywiście prezydent jest głęboko wstrząśnięty. Stracił nie tylko zaufane- go doradcę, ale i bliskiego przyjaciela. Podczas eksplozji rodzina Sage’a była nieobecna w swojej wiejskiej posiadłości. Kilku członków obstawy zosta- ło zranionych przez wyrzucone podmuchem kawałki gruzu. Ekipa śledcza kontynuuje przeszukiwanie zgliszcz w celu ustalenia przyczyny wybuchu.  IX. Saul ponownie przeczytał artykuł na pierwszej stronie, złożył gazetę i odchylił się do tyłu w swoim krześle. Obok jego stolika w barze przeszła kelnerka o obfitych, wylewają- cych się z kostiumu kształtach. Obrzucił spojrzeniem pianistę w holu, potem przeniósł wzrok na hałaśliwe kasyno, w stronę stolików do blackjacka i nadzorcy gry bacznie ob- serwującego tłum. Był zaniepokojony. Zmarszczył brwi i próbował zastanowić się nad przyczyną. Ewa- kuacja z miejsca akcji odbyła się bez przygód. Pozostawił samochód w handlowej dziel- nicy Waszyngtonu i wsiadł w autobus do Atlantic City. Upewnił się, że nikt go nie śle- dzi. W takim razie dlaczego się martwi? Nie przestawał się nad tym zastanawiać, wsłu- chując się w klekot automatów do gry. Eliot nalegał na użycie materiałów wybuchowych. Ale Saul wiedział, że zadanie można było wykonać w o wiele mniej widowiskowy sposób. Tych sześciu ludzi mo- gło umrzeć jeszcze przed spotkaniem z najwyraźniej naturalnych przyczyn, w różnym czasie i odległych od siebie miejscach kraju: atak serca, wylew, samobójstwo, wypadek drogowy… Było jeszcze wiele innych możliwości. Ludzie z branży dostrzegliby związek między tymi zdarzeniami i zrozumieliby, co to oznacza, obyłoby się bez rozgłosu. Saul

24 doszedł więc do wniosku, że celem tej akcji było nadanie rozgłosu. Ale dlaczego? In- stynkt ostrzegał go. Rozgłos kłócił się z zasadami, jakie mu wpojono podczas szkolenia. Eliot zawsze kładł duży nacisk na subtelność rozwiązań. W takim razie dlaczego Eliot nagle się zmienił? Przeszkadzała mu jeszcze jedna sprawa — Atlantic City, aktualne miejsce pobytu. Po wykonaniu zlecenia zawsze odwiedzał z góry ustaloną, nie rzucającą się w oczy skrzyn- kę kontaktową — w tym przypadku szaę jednej z sal gimnastycznych w Waszyngtonie — zawierającą pieniądze i instrukcje, gdzie ma zniknąć. Eliot wiedział, że Saul preferu- je góry, zwłaszcza Wyoming i Kolorado. Eliot, w dowód przychylności — zawsze wy- rażał na nie zgodę. W takim razie dlaczego, do cholery, wysłał mnie do Atlantic City? — pomyślał. Nigdy tu nie był. Nie lubił tłumu. Tolerował go jedynie podczas jazdy na nartach. Tutaj ludzie roili się wokół niczym insekty. Coś było nie tak. Polecenie użycia ładunków wybuchowych, przyjazd do Atlantic City — to były rażące pogwałcenia rutyny.Wsłuchując się w stukot ruletki Saul poczuł, że dłonie go swędzą, co było oznaką niepokoju. Opuścił bar i podszedł do stołów z blackjackiem. Nienawidził tłumu, ale w szafce w sali gimnastycznej znalazł dwa tysiące dolarów i polecenie, by zagrał. Zaakceptował tę przykrywkę; znalazł wolne krzesło i kupił żetony za pięćset dolarów. Postawił żeton za dwadzieścia pięć dolarów. Dostał króla i królową. Rozdający przebił blackjackiem.  X. — Cholerne sukinsyny — zaklął prezydent i uderzył pięścią w otwartą dłoń. Nie spał przez całą noc. Wiadomość o eksplozji wstrząsnęła nim o wiele bardziej niż ostatnia próba zamachu na jego życie. Bardzo się postarzał. Drżał ze zmęczenia. Żal i gniew ścią- gnęły mu twarz. — Chcę dostać tego faceta, który zabił mojego przyjaciela. Chcę do- rwać tych skurwysynów… — prezydent przerwał nagle. W przeciwieństwie do swoich poprzedników doceniał mądrość milczenia.To,czego nie powiedział,nie może być uży- te przeciwko niemu. Eliot zastanawiał się,czy prezydent wie,że taśmy z nagraniami z rozmów w Gabinecie Owalnym są kopiowane. Dyrektor CIA siedział obok Eliota. — KGB natychmiast skontaktowało się z nami. Zdecydowanie zaprzeczyli jakimkolwiek związkom z tą sprawą. — Oczywiście, że zaprzeczyli — powiedział prezydent. — Ale wierzę im — powiedział dyrektor. — Robota była zbyt widowiskowa. To nie w ich stylu. — Właśnie chcą, żebyśmy tak myśleli. Zmienili swoją taktykę, żeby wprowadzić nas w błąd.

25 — Z całym szacunkiem, panie prezydencie, ale nie sądzę — powiedział dyrektor. — Zapewniam pana, że sowietom nie podoba się zwrot w naszej polityce bliskow- schodniej — zerwanie z Żydami i zwrócenie w stronę Arabów. Zawsze liczyli na nasze proizraelskie nastawienie. Wykorzystywali je, by ustawiać Arabów przeciwko nam. Te- raz my robimy to, czym oni zajmowali się do tej pory. Są zdenerwowani. — A więc zgodnie z logiką powinni nam przeszkodzić — zauważył prezydent. — Nasz układ z Arabami jest prosty. Jeżeli odwrócimy się od Żydów,Arabowie sprzeda- dzą nam taniej ropę. Fundacja Paradygma została zawiązana, by utrzymać w tajemnicy negocjacje z Arabami — zamiast rządów, rozmawiają ze sobą biznesmeni. Zniszczenie Fundacji oznacza zerwanie negocjacji i zarazem ostrzeżenie pod naszym adresem, by- śmy nie próbowali raz jeszcze. — Oczywiście, to brzmi sensownie — zgodził się dyrektor. — Zbyt sensownie. Ro- sjanie wiedzą, kogo byśmy winili. Gdyby chcieli nam przeszkodzić, zatarliby ślady. Stać ich na więcej sprytu. — W takim razie, u diabła, kto to zrobił? FBI znalazło rękę Andrewa pół mili od zgliszcz. Chcę wyrównać porachunki z tym gościem. Kto to zrobił? Kadafi? Castro? — Nie sądzę — powiedział dyrektor. — My to zrobiliśmy — powiedział Eliot. Do tej pory nie odzywał się, czekając na właściwy moment. Oszołomiony prezydent obrócił się w stronę Eliota. — My co? — Przynajmniej pośrednio. Zrobił to jeden z naszych ludzi. Oczywiście nie była to oficjalna robota. — Na Boga! Mam nadzieję. — Dowiedzieliśmy się o tym przez przypadek — dodał Eliot. Dyrektor, który równocześnie był zwierzchnikiem Eliota, obrzucił go oburzonym spojrzeniem. — Mnie o tym nie powiedziałeś. — Nie było okazji. Dowiedziałem się o tym tuż przed spotkaniem. Obserwowaliśmy faceta przez kilka miesięcy. Spartaczył kilka poprzednich zleceń. Zachowywał się nie- obliczalnie. Postanowiliśmy z niego zrezygnować. Na trzy tygodnie przed wybuchem zniknął z pola widzenia. Dzisiaj zjawił się ponownie. Udało nam się odtworzyć jego ru- chy. Ustaliliśmy, że podczas wybuchu był w pobliżu. Prezydent zbladł. — Słucham dalej. — Jest teraz w Atlantic City. Pod obserwacją. Wygląda na to, że ma dużo pieniędzy. Przegrywa w blackjacka. — Skąd ma tyle pieniędzy? — zapytał prezydent, zmrużywszy oczy. — Jest Żydem. Mossad pomagał nam w jego procesie szkolenia. Brał udział w walkach podczas ich Wojny Sześciodniowej w siedemdziesiątym trzecim. Prowadzi wystawny tryb życia, na który nie mógłby sobie pozwolić, gdybyśmy go zwolnili. Uwa-