mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 262
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 572

Noczkin Wiktor - Lichwiarz

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :6.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Noczkin Wiktor - Lichwiarz.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 294 stron)

Spis treści Karta tytułowa Prolog Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX

Rozdział XXI Rozdział XXII Rozdział XXIII Rozdział XXIV Rozdział XXV Rozdział XXVI Rozdział XXVII Rozdział XXVIII Rozdział XXIX Rozdział XXX Rozdział XXXI Rozdział XXXII Rozdział XXXIII Rozdział XXXIV Rozdział XXXV Rozdział XXXVI Rozdział XXXVII Rozdział XXXVIII Epilog Od tłumacza słów kilka Wiktor Noczkin Fabryka Słów poleca Karta redakcyjna Okładka

N Prolog a miejsce dotarłem równo o czasie. Jeszcze wychodząc na skrzyżowanie Kaletniczej i Starego Zaułka, gwizdnąłem cicho. Odpowiedział mi taki sam, pozornie nieistotny gwizd. W podcieniu budynku nieopodal czekał na mnie człowiek: solidny, zwalisty, ale coś niskawy. Hm, raczej nie Obuch, ten był sporo wyższy. Dopiero przyjrzawszy się, poznałem Higa, zwanego też Krótkim. Ciemno było choć oko wykol, ale widziałem całkiem nieźle dzięki zapobiegliwie włożonemu amuletowi. – Cześć, Krótki. A gdzie Obuch? – Pilnuje się Obuch – odpowiedział Hig z niezadowoleniem. – Sam widzisz, Kulawy: kazał się z tobą spotkać, powiedzieć, co i jak, a w razie czego pomóc. Potem, jak ty skończysz, to i on się zjawi. Znaczy ja po niego pójdę. – Dobra. – Wzruszyłem ramionami. – To co robimy? Hig sapnął i zrobił jakiś taki nie do końca przekonujący gest. Czekałem. W końcu wydusił: – Nie moja sprawa, żeby myśleć... No bo co ja? Co mi Obuch powie, to robię. Tylko że... No, nie leży mi to. Rozumiesz, zdecydował, żeby Chudego, no... w sensie, ten teges. U niego w domu, na rympał. Żeby się ludzie dowiedzieli. A ty drzwi otworzysz. Jasne. Wszystko jasne. Ten teges. Żeby się wszyscy dowiedzieli. Drzwi otworzę. A drzwi do domu Chudego, rzecz jasna, zamówił swoimi czarami Nieśpiący. I to zamówił na fest. No, ale dobra, załóżmy, że otworzę. A za drzwiami niby kto będzie? Ani z Nieśpiącym, ani tym bardziej z Rzeźnikiem nie miałem ochoty się spotykać. Nawet jeżeli jest akurat środek głuchej, ciemnej nocy, to Nieśpiący nie dostał swojego przezwiska przypadkiem, a i Rzeźnik może mieć przy sobie wystarczająco dobry amulet alarmowy. Aha. I jeszcze Obuch woli się pilnować i nie pchać, żebym to ja sam drzwi otworzył. Paskudnie to wygląda... Ale co robić? Przecież Obuchowi się nie odmawia.

Na głos zapytałem tylko: – Rzeźnik...? Nieśpiący...? – Rzeźnika akurat nie ma w mieście. Dom sobie kupił gdzieś w Hawszy, pojechał tam dzisiaj ze swoją młódką. No a Nieśpiący zachlał w trzy dupy i chrapie u siebie. – O, co ty nie powiesz? – W ogóle podejrzane mi się wydało, że akurat obydwaj niedysponowani, ale kto wie... – No to co, idziemy? – Ano, idziemy. Puściłem Krótkiego przodem – kiedy sprawy nie tyczyły się magii, a zwykłej mądrości życiowej w tym cokolwiek paskudnym mieście, to Hig miał nade mną sto punktów przewagi. Do tego Chudy mieszkał w „czystej” części miasta, więc teoretycznie mogliśmy nadziać się nawet na patrol straży. Nie była to najgorsza nieprzyjemność z gatunku tych, które czyhają na zbłąkanych przechodniów nocą, ale i tak lepiej było, żeby Krótki prowadził. Dwie ulice od celu Hig kazał mi poczekać i zniknął w ciemnościach. Po kilku minutach coś zaszeleściło, zgrzytnął kamień pod butem – Krótki wyjrzał zza rogu i machnął na mnie ręką. Podeszliśmy pod dom Chudego, Hig pokazał mi prześwit pomiędzy dwoma budynkami po drugiej stronie – dostrzegłem leżące nieruchomo ciało. – Jeden z ludzi Chudego – szepnął mój towarzysz. – Rozumiesz, jak Rzeźnika nie ma w mieście, to Chudy niepewnie się czuje. Ochronę postawił. We dwóch wzięliśmy pechowego ochroniarza pod ręce i odciągnęliśmy w sąsiednią bramę. Swoją drogą, jeszcze zipał. Właśnie za to Higa lubiłem, bo starał się nie zabijać bez potrzeby, co w naszych czasach i kręgach było rzadkością. Wróciłem po zostawioną pod ścianą laskę, a Hig podszedł do właściwych drzwi i zbliżył do nich ucho. Rzecz jasna, tylko zbliżył, a nie przyłożył – lepiej było nie dotykać. Kto wie jakimi zaklęciami je Nieśpiący obłożył? Starając się nie szurać i nie hałasować, dołączyłem do towarzysza. – Niedobrze – mruknął. – Ktoś w środku nie śpi. Słyszę. Dziwne trochę, nie śpi, ale alarmu nie podniósł? Nawet bardzo dziwne, ale słuchowi i powonieniu Krótkiego akurat ufałem. Pomyślałem chwilę, w końcu powiedziałem: – Dobra, dalej sam spróbuję. Weź się pokręć dookoła, żeby strażnicy na nas nie wleźli. Jakby co, to zagwiżdżę, daleko nie odchodź. – Spoko. – Hig zniknął w ciemności. Zwinny jest, skubany, ani pół szmeru nie zrobi. Dobrze, jak się ma obie nogi sprawne... Popatrzyłem na drzwi, w których wyraźnie wyczuwałem zaklęcia ochronne. Hig mówił, że ktoś w domu nie śpi. Hm, hm... Mój skąpy arsenalik nie dawał szczególnego wyboru, więc sięgnąłem po cienką, miedzianą rurkę. Odszukałem szczelinę pomiędzy drzwiami a futryną, wsunąłem tam spłaszczony koniec rurki i dmuchnąłem mocno. Mag, któremu podwędziłem ten czar, nazywał go Tchnieniem Erhula Starego. Musiała to być oczywiście ledwie słaba podróbka potężnych zaklęć usypiających tego – skądinąd znanego – czarownika, ale nic lepszego na podorędziu nie miałem. Za drzwiami, dosłownie zaraz po drugiej stronie, rozległo się głośne sapanie, które po upływie pacierza przeszło płynnie w równomierne, głębokie oddechy. Powiadają, że prawdziwe

czary Erhula działały błyskawicznie... No i patrzcie, co to za strażnik mógł tam być? Przecież musiał chyba pod samymi drzwiami przykucnąć i czekać, nie wydając najmniejszego nawet dźwięku. Czekać, aż otworzę drzwi! Czekać celowo, na mnie. Posłuchałem parę chwil tego idealnie równego oddechu i przyjrzałem się drzwiom raz jeszcze, ale już uważniej. O złamaniu czarów na zamku nie było nawet co myśleć... No dobra, a zawiasy? Zawiasy też zaklęte, hm... lecz tu magia nie była szczególnie mocna, a poza tym nie miałem zamiaru tych zawiasów nawet naruszać. Bo jeśli zasuwa nie siedzi nazbyt głęboko w futrynie... Tak, była szansa! Wyciągnąłem płaski przecinak i spróbowałem podważyć główkę jednego z hufnali, którymi przybite były okucia zawiasów. Rzecz jasna, gwoździ tkwiących w samych drzwiach nawet nie dotykałem, chociaż wyglądały na mniej solidne. Wszystko, co tyczyło się samych drzwi, było nasycone splątaną magią tak, że i przez cały dzień bym się nie wyrobił, żeby przełamać zaklęcia Nieśpiącego. A miałem, od biedy, godzinę – albo nie znam Obucha. No dobra, ale wróćmy do mocowania zawiasów w futrynie. Po dobrych trzech pacierzach pot lał się ze mnie ciurkiem, ale większą część pracy miałem za sobą. Dałem radę nieco przytłumić magię w futrynie i nawet na próbę zacząłem wyciągać jeden gwóźdź. A drzwi sobie Chudy sprawił takie, że dajcie bogowie zdrowie! Dodatkowym problemem było to, że chciałem działać jak najciszej. W końcu hufnal wyszedł, ale do kolejnych o wiele bardziej przydałaby się czysta, brutalna siła Higa niż moja powierzchowna znajomość sztuk rzekomo tajemnych. Świsnąłem krótko, przywołując partnera – ten pojawił się jakby znikąd, tak absolutnie bezszelestnie i niespodziewanie, że aż znów mu szczerze pozazdrościłem. Pokazałem gestem, co trzeba zrobić. Krótki tylko pokręcił głową z powątpiewaniem i pociągnął się za płatek ucha: hałasu narobimy. Ja w odpowiedzi energicznie pokazałem na drzwi i podniosłem dłoń z amuletem: dobrze będzie! Ledwo zobaczywszy moje świecidełko na konopnym sznurku, Hig kiwnął głową z uśmiechem i podszedł do drzwi. Już nie pierwszy raz robiliśmy z Krótkim w parze, więc wiedział, do czego służy amulet. Chciałem Higowi pokazać, jak wyciągałem przecinakiem pierwszy gwóźdź, ale on tylko odsunął mnie pogardliwie i wydobył spomiędzy fałd swoich lekko przepoconych ciuchów pełnowymiarowy łom. Technikę używania amuletu już znał: okręcił go sobie na nadgarstku i bez zwłoki wziął się do roboty. Żeby zająć się czymkolwiek chociaż w przybliżeniu pożytecznym, postanowiłem, że jeszcze trochę podmucham rurką Erhula za drzwi. Magia w artefakcie już praktycznie się wyczerpała, a ja nie miałem możliwości w tym miejscu i stanie jej doładować, więc warto było wykorzystać tę odrobinkę, jaka jeszcze pozostała. Jakiś czas później Hig leciutko puknął mnie w ramię. Dał radę, skubaniec, wyciągnąć wszystkie gwoździe. Na wszelki wypadek wsunąłem pod drzwi koniec laski i oparłem się o nie plecami. Nie daj Gangmarze, żeby miały nam teraz z hukiem wylecieć. Hig podważył łomem obydwa zawiasy, po kawałku odczepiając je od futryny. Odbywało się to w absolutnej, idealnej ciszy – amulet działał jak ta lala. Wykorzystując moją laskę jako punkt podparcia, powolutku zaczęliśmy odciągać drzwi, wysuwając zasuwę z gniazda... I wtedy zorientowałem się, że przegapiłem jeszcze jeden, ostatni, malutki czarek: od zamka ciągnęła się, hen, gdzieś daleko, niewidoczna niteczka. Jeśli prowadziła do amuletu

alarmowego w sypialni Chudego, to... A nie, biegła gdzieś na zewnątrz. Pewnie do samego Nieśpiącego. Jeśli tamten rzeczywiście chrapie pijany, to pół biedy, ale jeśli nie, to będzie dym. Zresztą trudno powiedzieć, jak powinien zareagować taki magiczny alarm, bo w końcu zamek przecież jest nieruszony. Może i nic się nie stanie. – No, to już... – Odsapnąłem, gdy okazało się, że wejście do domu lada chwila stanie otworem. – Dawaj, wołaj Obucha. – E, najpierw sprawdzimy – odpowiedział Krótki. Odsunął mnie i ostrożnie podszedł do powstałej szczeliny. Hig był ogarnięty, spokojny i ostrożny, a do tego bezgranicznie oddany Obuchowi. Doskonale go rozumiałem – bał się wzywać szefa, dopóki nie wyczyści wszystkiego, co tylko się da. Obydwaj wiedzieliśmy przecież, że w środku jest jeszcze milczący strażnik. Krótki postał przy drzwiach dłuższą chwilę, jedynie nasłuchując, potem ostrożnie zajrzał do środka. Nie stało się nic. Hig powoli zaczął wciskać się do wnętrza. Tak sobie pomyślałem: a co ja zrobię, biedny żuczek, jeśli on wejdzie i przepadnie? Nie wiem przecież i nie chcę wiedzieć, gdzie Obuch czeka. A co, jeśli nagle zjawi się patrol straży? Ale Hig dość szybko wyjrzał na zewnątrz, przyłożył palec do ust i przywołał mnie gestem. Zajrzałem do środka równie ostrożnie ponad jego ramieniem, co nie było wielką sztuką ze względu na wzrost złodzieja. Na podłodze, u samych stóp Krótkiego, spał pies. Ba, żeby to był zwykły pies – ale annarwijski brytan! Oj, paskudne legendy krążyły o tych potężnych psiskach. Podobno były nadzwyczaj inteligentne, silne i wredne. Szczerze mówiąc, w jednej chwili uwierzyłem we wszystkie te opowieści: przecież to bydlę musiało wyczuć, że się dobieramy do drzwi. I co? I czekało sobie spokojnie! Pies nawet nie miał zamiaru szczekać, żeby, nie daj Gangmarze, zbudzić swego pana – miał pewność, że sam sobie z nami poradzi. Pewnie tak by się to skończyło, gdyby nie moja rurka z Tchnieniem Erhula. Hig nachylił się nad śpiącym zwierzakiem – powoli, powolutku... Potem jeden szybki ruch – widziałem, jak naprężyły się jego plecy, mięśnie na ramionach niemalże zatrzeszczały z wysiłku – coś chrupnęło i mlasnęło, a pies zaskrobał pazurami po podłodze. Aż mnie wstrząsnęło, po plecach przebiegł dreszcz. Hig odetchnął, wypuścił psa, który miękko opadł na ziemię. No tak, Krótki jedną ręką złapał psa za mordę, żeby ten nie zaskowyczał, a drugą jednocześnie wsadził mu kindżał w ucho, ale pies, nawet umierając, nieźle się szarpnął. I tak nie mógłbym mu pomóc, bo w korytarzu przy wejściu było zbyt ciasno, a pies leżał pod samymi drzwiami. – No, teraz można – szepnął Krótki, przeciskając się na zewnątrz. Poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu i poszedł wołać Obucha, a ja zostałem, oczekując na jego złodziejską wspaniałość i pilnując wyważonych drzwi. Poczekałem, aż Hig odejdzie, a potem sam zanurkowałem do środka. Przyznam, że zainteresowała mnie psia obroża... Tak jest, zgadza się. Cała obroża nabita była metalowymi blaszkami i mdło połyskującymi kamieniami. No proszę, pewnie bursztyn, a może i coś lepszego. Oczywiście, całość była obłożona zaklęciami, aż dziw, że tak łatwo udało mi się ją przeciąć i ściągnąć z szyi martwego psiska. Wytarłem zakrwawioną zdobycz o futrzasty bok, zwinąłem i schowałem na dno sakwy.

Nie miałem pojęcia, czy Obuch uzna za stosowne zapłacić mi za dzisiejszą fuchę, a tym tutaj już się raczej nie przyda. Znalezione – nie kradzione. Jak gdyby nigdy nic wyśliznąłem się na ulicę. Niezadługo przybył też Obuch w eskorcie siedmiu siepaczy. Podszedł do drzwi, wziął się pod boki i krytycznym wzrokiem ocenił rezultaty naszej akcji. – No i co tak długo? No tak, wszystko normalnie: szef zawsze musi być lekko niezadowolony, ale i tak głos Obucha sugerował mi coś wręcz przeciwnego. Następnie jego światłość podał mi sakiewkę, którą pokornie odebrałem. Hm, sakiewka była przyjemnie ciężka i nawet zabrzęczała jak należy. – Nawet nie zajrzysz? – zdziwił się Obuch. – Tobie ufam. – Aha, jeszcze czego mu się zachciewa. Żebym zaczął liczyć kasę na ulicy, przy scenie włamu? W ciemności? A zresztą, kto wie? Może się potargować? – Dwa kelaty tam masz – wyjaśnił wielki wódz. Nooo... Suma była sporo większa, niż zakładałem. Obuch dał mi dużo. Za dużo. Nawet więcej, niż zapłaciłby za taki włam profesjonalnemu najemnikowi. Raz jeszcze powtórzę: jakby nie miał ochoty, to mógłby mi w ogóle nie zapłacić. Więc chodziło o coś grubszego. Nic nie mówiłem i czekałem. Milczenie przeciągało się. – Wchodzisz ze mną – w końcu raczył oświadczyć Obuch. – Kto wie co ten fajfus Nieśpiący tam namotał. Dziś będziesz mi też potrzebny w środku. Masz odpowiednie doświadczenie. Ruszaj przodem, Kulawy! Aha. Nie no, spoko. Do środka z nim wejść. Ten teges, rozumiecie. Na rympał, żeby się wszyscy dowiedzieli. Ot, dureń ze mnie. Myślałem, że sprawa ograniczy się do akcji zastraszającej: psa zabić, podrzucić Chudemu pod drzwi sypialni urżnięty koński łeb albo umiarkowanie jadowitego węża do pokoju. A tutaj, okazuje się, nie doceniłem Obucha i poziomu jego wkurwienia. I mieliśmy pełnowymiarową ekspedycję karną. No tak, w końcu po to zebrał najlepszych ze swoich żołnierzy. I teraz Chudego wykończy. Wykończy po chamsku, pokazowo dla całego miasta. Żeby się każdy cham i prostak w całej Liwdzie dowiedział, że z Obuchem się nie zadziera. Tak więc wódz osobiście do tego domu wejdzie, a dowiedzą się o tym wszyscy. A ja wejdę razem z nim. Żegnaj, spokojny drugi etacie cwaniaka z torbą pełną amuletów! Teraz moją słodką tajemnicę pozna całe to siedlisko żmij mieniące się Liwdą. Jutro Nieśpiący wytrzeźwieje, Rzeźnik wróci z Hawszy i miasto po prostu eksploduje. Jutro, najpóźniej pojutrze. Powiem wam, czułem to w kościach. Będzie dym.

K I ROZDZIAŁ antor z wymianą monet przy Wschodniej Bramie w Liwdzie – trudno nazwać to losem, o którym marzyłem. Marzyłem tak niedawno, jeszcze tak niedawno... Raptem cztery lata temu wyszedłem z tego miasta, cuchnącego martwymi marzeniami, gnijącymi rybimi flakami, chucią i strachem. Wyszedłem, uciekając przed wspomnieniami dzieciństwa, przed beznadzieją jutra, apatią i nudą – idąc tam, gdzie spełniają się marzenia, ku miejscom, w których króluje uczciwość i honor. Słowem, opuściłem Liwdę, aby zostać najemnikiem w Hewie. Cztery lata temu... Ech. Wtedy wierzyłem, że dam radę się z tego wyrwać, zacząć nowe życie. Matka umarła w przeddzień moich dziewiątych urodzin. Słabo ją pamiętam. To znaczy pamiętam dobrze, ale w tym wspomnieniu nie ma nic konkretnego – sama była bardzo zamknięta w sobie, więc i mnie tak wychowała. Umarła na suchoty, nie powiedziawszy – nawet na łożu śmierci – ani słowa o tym, kim był mój rodzic. Potem przygarnął mnie do siebie szewc wdowiec, który trzy razy wysyłał do matki swatów i trzy razy dostawał kosza. Ten był jednym z nielicznych dobrych ludzi, jakich spotkałem w życiu, ale i tak nie mógł stać się mi bliski; miał przy tym już swoje własne dzieci. Zbyt wcześnie poza tym odkryłem, że jest we mnie coś jeszcze, co nieubłaganie stawia mnie na uboczu całego społeczeństwa. Nie wiem, skąd wziął się mój Dar, ale przypuszczam, że spłodził mnie jakiś wędrowny mag, bo ponoć magia jest dziedziczna. Tak, pewnie tak było. Jakiś sztukmistrz-włóczęga, dla którego matka była przygodą na jedną noc. Albo dwie, albo kilka... Ot, epizod jakich wiele w podróżach. Ulotny obrazek. A moja mama nie zapomniała go aż do śmierci. Nigdy nie była z innym mężczyzną, do samego końca pozostała wierna temu jednemu, wspomnieniom o chwili ulotnego szczęścia. Pogodziłem się z tym, że nigdy nie poznam prawdy.

Zresztą prawda nie miała znaczenia. Droga do Rennpristu zajęła około miesiąca. Nie działo się nic szczególnego, ale starałem się być w miarę możliwości ostrożny i nie wyruszałem z nikim, wobec kogo miałem najmniejsze chociażby podejrzenia. Oczywiście, nie podróżowałem też samotnie – na to jeszcze starczało mi rozumu. Po drodze patrzyłem, słuchałem i starałem się zarobić. Jeśli się nie dawało – kradłem, ale tym ostatnim zajmowałem się tylko z rzadka, niechętnie i bardzo ostrożnie. Czemu nie odważyłem się nigdy wykorzystać moich umiejętności magicznych zarobkowo? Nie wiem. Niby było to takie łatwe: iść do terminu, przyuczyć się, parę lat ponosić kaptur czeladnika. A jednak z jakiegoś powodu doszedłem do wniosku, że mój Dar muszę ukrywać. Tym bardziej że nie miałem oszałamiających zdolności. Ściślej powiedziawszy, raczej marne. Same z siebie były niczym, za to w połączeniu z resztą umiejętności potrafiły przechylić szalę losu na moją korzyść. Może i było coś więcej w tych moich młodzieńczych strachach przed odkryciem? Od losu jednak uciec się nie da – i tak skończyło się na kapturze. Kapturze, którego nigdy nie zdejmuję i nigdy nie zdejmę. Na rogatkach sławnego miasta Rennprist zapłaciłem miedziaka, jak i wszyscy. Już później, gdy sam zacząłem trudnić się lichwą i wymianą, często zastanawiałem się, co też rada miejska Rennpristu robi z taką górą miedziaków? Codziennie przecież setki tych monetek trafiały do kasy z posterunków bramnych, a latem to już chyba nawet tysiące. Ale tamtego dnia, gdy po raz pierwszy wrzuciłem swój grosik do brudnej, poobtłukiwanej skarbonki przy bramie, targały mną zupełnie inne wątpliwości. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy już znany ze słyszenia przybytek „Pod Starym Wiarusem” i byłem wstrząśnięty jego rozmiarami. Pamiętam, że serce waliło mi wtedy w piersi jak oszalałe w oczekiwaniu na cud... A cud nie nadszedł. Rennprist nawet mnie nie zauważył. Bo niby jak? Po co? Kolejny naiwny młodzik, przygnany przez głupie nadzieje i złudzenia. Nikt mnie nawet nie sprawdzał, nie było naśmiewania się z młodego gołowąsa, sprawdzania znajomości przyśpiewek ani wojackich odzywek, których tak pieczołowicie uczyłem się po drodze. Nic. Nie próbowano mnie obrazić ani sprowokować, mimo że widziałem już pierwszego dnia, jak potraktowano tak kilku młodzików. Teraz, po latach, rozumiem pełną głębię hańby, jaką niosło dla mnie takie traktowanie. Przeważnie w „Starym Wiarusie” młodzież sprawdzano, nieco poszturchano, po czym pozwalano zająć się robotą, przyjmowano jako swoich. A mnie nikt nie zauważał. Było to jednak nie tylko hańbiące, ale i niebezpieczne – kończyły mi się pieniądze, a na kradzież w Rennpriście nie miałem odwagi. W końcu, gdy już zupełnie straciłem nadzieję, szczęście jednak się do mnie uśmiechnęło.

Tamtego wieczora, przed wejściem do domu Chudego, zwinąłem swój kramik dobre pół godziny wcześniej, nim strażnicy zaczęli zamykać bramę miejską. Chciałem spłynąć po cichu, niewidziany... Niestety, nie udało się. Erstwin jak gdyby wiedział, że będę zamykać przed czasem, bo już przestępował z nogi na nogę pod ścianą po drugiej stronie uliczki. Stał tak po prostu i bawił się okuciem paska, rozglądając się na lewo i prawo – i słusznie, bo Wschodnia Brama to średnio dobre miejsce, żeby paradować samotnie. Szczególnie jak ma się pasek ze srebrzonym okuciem. Ale co zrobisz? Nie miałem ochoty ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi, a poza tym była jeszcze jedna sprawa. Osobista. Erstwin był moim... kolegą. Nie przyjacielem, bo na to był zdecydowanie za młody, ale chyba jego jednego w tym całym przeżartym zgnilizną mieście określiłbym właśnie takim mianem. Jedyny, który nic ode mnie nie chciał i nie wymagał. Nie to, żeby nie był w stanie – zarówno jego majątek, jak i pozycja społeczna w pełni mu na to pozwalały – ale po prostu tego nie robił. Uważał się za równego mnie, a mnie miał za równego sobie. Dwunastoletni Erstwin, syn Walndta, barona LaVerkoy. – Witaj, Erstwinie! Jakie wieści? Przyszła odpowiedź z Engrii? – Witaj, Kulawy. Nie, ani słowa. Ale za to papa dowiedział się, że Jego Wysokości w Engrii już nie ma. – O, proszę! A ja słyszałem, że tamten dopiero niedawno wrócił... – Tak było. Potem od razu ruszył do Wanetynii, zabierając wszystkich zdolnych do noszenia broni. Tak więc w Engrii nie ma teraz nikogo, kto mógłby odpowiedzieć na nasze pismo. – Taak... No, to ciekawe. A dlaczegóż to Jego Wysokość w takim pośpiechu opuścił swoją stolicę? Mówią coś ludzie? – Powiadają, że uzurpator Alekijan wyszedł przeciw niemu z wielką armią. Będzie bitwa. – Erstwinie, bądź tak dobry, posłuchaj mojej rady. Dopóki ta bitwa się nie rozegra i nie rozstrzygnie, postaraj się unikać obdarzania obydwu jej dowódców epitetami. – Hę...? – Erstwin nie załapał. Westchnąłem, zazdroszcząc mu niewinności. – Nie nazywaj Welicjana prawowitym cesarzem ani Alekijana samozwańcem, dobrze? – Kulawy, przecież wiem! Wiem, ale ja tak tylko tobie... – Mnie też. Słyszałeś przecież, że ściany mają uszy? No właśnie. Erstwinie, wybacz, ale dziś się spieszę. Bądź tak dobry, dowiedz się jeszcze, co tam się dzieje w Engrii i Wanetynii, a jutro porozmawiamy. Dobrze? – No doobrze... – Chłopak był niepocieszony. Ba, nie dziwię mu się! Przyniósł mi przecież ważne wieści, myślał, że go pochwalę i skomentuję. Poza mną też nie miał z kim pomówić. W każdym razie na poważnie. – Erstwinie, naprawdę mam dzisiaj coś do zrobienia. Bardzo ciekawi mnie to, co wiesz o wydarzeniach w Cesarstwie, ale dziś... – Zerknąłem mu w oczy spod kaptura. Chłopak patrzył na mnie tak żałośnie, że się ugiąłem. – A zresztą chodźmy razem. I tak chcę jeszcze coś przekąsić, więc pogadamy po drodze. Może być? – Oczywiście! Erstwinowi od razu twarz pojaśniała. Dzieciak musiał cały dzień snuć się, czekając na

spotkanie ze mną jak na jakieś święto. Rozumiem go – pewnie całymi dniami kiśnie w Ratuszu u boku ojca, wszyscy tam są dorośli, on nikogo nie zna, zabaw i rozrywek zero. Mało wesołe miejsce dla dwunastoletniego niedorostka, ale też nie miał za bardzo innego wyboru. Jego tatuńcia, barona LaVerkoy, wygnali z jego własnego zamku zbuntowani chłopi, prowadzeni przez jego własnych zbuntowanych wasali. Kłuł ich w oczy wysoki, bogaty zamek cesarskiego lennika, leżący akurat dokładnie pomiędzy ich ubogimi spłachetkami ziemi. Jak tylko poniosły się słuchy o buncie i rzezi w Wanetynii, a potem o śmierci Eleuzyliusza Drugiego, wszyscy od razu powstali przeciwko wszystkim. Powątpiewam, aby sojusz wasali barona miał przetrwać zimę. Jak tylko LaVerkoy zbiegł, jego wrogowie na pewno skoczyli sobie od razu do gardeł. Niełatwo w końcu podzielić zamek na kilka równych części... Tak czy inaczej, baron z rodziną utkwił teraz w Liwdzie. Jako gość honorowy Rady, dostał swoje pokoje, służbę, mizerny wikt i prawo do bezskutecznego proszenia, wnoszenia i suplikowania o pomoc. A baronowi nikt nie pomoże, dopóki się nie wyjaśni, czy Cesarstwo przetrwało zawieruchę. Przewodniczący Rady, nasz cwany mistrz Ligel, nie chciał psuć sobie z nikim niepotrzebnie stosunków; to taka jego nieoficjalna dewiza. Nie będzie więc odganiał od swych drzwi lorda Walndta, barona LaVerkoy – to tak na wypadek, gdyby nowy cesarz miał ująć się za ukrzywdzonym lennikiem i wielkodusznie zdecydować, że należy zwrócić mu zamek. Ale ten sam mistrz Ligel nie da jednocześnie złotoustemu baronowi ani złamanego szeląga, aby w przyszłości nie beknąć za to przed nowym panem na zamku LaVerkoy, kimkolwiek by ten miał być. Pomoc lordowi Walndtowi była w zasięgu zarówno ręki, jak i sakiewki naszego przewodniczącego Rady, ale mistrz Ligel nawet palcem nie kiwnie, póki nie będzie wiedział, że kiwa ku stronie wygrywającej. Przecież już teraz barona gościł i podejmował, wyrażając mu przy każdej okazji swe współczucie i zrozumienie, dostarczając do komnat wygnańca pod dostatkiem inkaustu, pergaminu oraz piór. A nieszczęsny baron ślęczał nocami i pisał, słał pisma, układał coraz to nowe supliki i skargi: do króla Metriena w Engrii, do Wanetynii do Welicjana, który ponoć zasiadł teraz na tronie, do rezydencji biskupa Santlakii, do głównodowodzącego największym santlakijskim garnizonem w samej Wernie, do znajomych baronów, hrabiów, diuków i margrabiów... Pisze i pisze, a pożytku z tego żadnego – nikogo nie obchodzą kłopoty jakiegoś tam barona z zapadłej prowincji, kiedy ważniejsze rzeczy się na świecie dzieją. Młody Erstwin zaś musiał u boku ojca sterczeć na nieskończenie długich i nudnych posiedzeniach Rady i uroczystościach, siedzieć na ucztach i kręcić się na widoku syndykom i możnym Liwdy. Szlachetni panowie, drodzy goście, kłaniamy się nisko, zapraszamy, a jakże... Chłopak pewnego dnia przypadkiem trafił do mojego kramu, żeby wymienić stareńką monetę. Monetka była ciekawa, więc zrobiłem mu krótki wykład na temat tego, kto, po co i jak kazał wybić na rewersie tak dziwny herb. Erstwina to zaciekawiło, nawet nie zauważył, jak opowiadając, wyprowadziłem go w bezpieczniejszą część miasta. A następnego dnia przyszedł znów, i potem też... Tak to od monety zaczęła się nasza znajomość, która z czasem urosła, no tak, muszę to powiedzieć: w przyjaźń. Byliśmy z Erstwinem do siebie podobni – i jeden, i drugi osamotniony w ogromnym, umierającym mieście, pełnym obcych ludzi. Nie ma się co oszukiwać, on był młodszy i mniej

doświadczony; swoje już w życiu widział, przeżył w końcu rzeź rodzinnego gniazda. A rozumu miał aż nadto, żeby samemu umieć obserwować, analizować i wyciągać wnioski. Poza tym pomyślcie sami: rozmawiają dorośli, a obok siedzi dzieciak. Myślicie, że ktokolwiek kazał mu wychodzić albo zatykać uszy, gdy rozmowa schodziła na naprawdę poważne sprawy? Bynajmniej, bo zarówno ojciec, jak i jego rozmówcy uważali Erstwina właśnie za dziecko. Tymczasem Erstwin wszystko słyszał i rozumiał, a jeśli nie rozumiał, to pytał mnie. Dzięki temu i ja byłem na bieżąco z wieloma sprawami, które toczyły się akurat w naszym miejskim Ratuszu. Ale nie dla własnej korzyści trzymałem z Erstwinem sztamę. Inaczej – nie tylko dla korzyści. Chłopak był mi naprawdę bliski. Był jedyną w całej Liwdzie istotą zdolną mnie chociaż częściowo zrozumieć. Jednym z nielicznych, którzy znali mój sekret i mój Dar. Doszliśmy w końcu do „Ostrogi sir Tigilla”, ja ciężko podpierając się swym kosturem, Erstwin w podskokach, wyprzedzając mnie i kręcąc się dokoła. Gdy chłopak zauważał, że wyprzedził mnie za bardzo, stawał i czekał na mnie, uśmiechając się przepraszająco. Potem bardzo starał się iść moim tempem, ale w końcu zaczynał się zapominać i przyspieszał, nieustannie gadając i gadając... Cóż, ja w jego wieku też miałem kłopot, żeby chodzić powoli. Zaprosiłem go do karczmy na poczęstunek, a on się zgodził. Ech, nie nauczył się jeszcze Erstwin, że w podobnych przypadkach wypada grzecznie, ale z pewną dumą odmawiać. No cóż, życie go nauczy.... Na razie jeszcze nie rozumie też, że dziedzicowi możnego rodu nie wypada siedzieć w brudnej gospodzie za jednym stołem z byle przybłędą. A tym bardziej przyjmować od niego gościny. Chłopak po prostu cieszył się, że będzie mógł pobyć ze mną. Miałem też wrażenie, że chciał spróbować przynajmniej raz porządnie przyjrzeć się mojej twarzy, bo podczas jedzenia zsuwałem nieco kaptur. Nie wiedzieć czemu, dzieci zawsze i nieodmiennie fascynuje brzydota. kiedyś i ja nie byłem wyjątkiem od tej reguły. Ale w „Ostrodze” było ciemnawo, a ja nigdy nie siadałem w pobliżu lampy. Stolik w kącie był wygodny, można spokojnie usiąść przodem do drzwi, ponadto łatwo smyrgnąć stąd do kuchni. Z kuchni małe, wąskie drzwiczki prowadziły na zaśmiecone podwóreczko, a dalej, za płotem, zaczynały się ciemne zaułki i labirynty uliczek Liwdy. Tam już łatwo się ukryć, zgubić pogoń. Człowiek prowadzący życie podobne do mojego musi zawsze myśleć o tym, żeby mieć jakąś drogę ucieczki. Co prawda jak dotąd nie byłem zmuszony do korzystania z wyjścia kuchennego w przybytku staruszka Kerta, ale... Ale jakoś tak wychodzi, że zawsze o tym myślę. Tak mnie już życie wytresowało. Erstwin szybko rozprawił się z serem i polewką, po czym, jak zwykle, zaczął wiercić się na ławce, próbując niby przypadkiem zerknąć mi pod kaptur. Ja z kolei udawałem, że nie zauważam jego cokolwiek nietaktownych zachowań. Kulawym nazywali mnie dlatego, że twarz

zasłaniałem kapturem, ale gdybym miał ją odkryć, to ani chybi wołaliby mnie Koślawym albo Sparzonym – tak to jest, jak ma się połowę twarzy w bliznach. Nie lubię, jak ktoś mi się przygląda. Ludzie widzący taką szpetotę albo się odwracają z obrzydzeniem, albo zaczynają demonstracyjnie okazywać, jak bardzo mi współczują – a ja i jednym, i drugim zachowaniem gardzę. Ot, wielkie mi co, blizny. Gdyby mogli zajrzeć mi w duszę, to... Ech. Dojadłem swoją porcję, posłuchałem naiwnych opowieści Erstwina dotyczących równie naiwnych planów jego ojca, po czym podniosłem rękę, przywołując Kerta. Zostawiłem gospodarzowi na stole kilka monet, oparłem się na lasce i nie bez trudu wstałem. – No, paniczu Erstwinie, pora na mnie. Dziękuję pokornie za towarzystwo, a teraz chodźmy. Odprowadzę cię do skrzyżowania. – To ja dziękuję za kolację. – Oho, chłopak przypomniał sobie o manierach. – Ale może lepiej to ja odprowadzę ciebie. – Nie, mój drogi przyjacielu. Doskonale wiesz, że szlachcicowi z dobrego domu nie przystoi pokazywać się przy mojej ruderze. Szczególnie o tej porze. Czas na ciebie. Moja nora położona była w takiej części miasta, gdzie młodzi dobrze urodzeni stanowczo nie powinni się pojawiać po zmroku. Odprowadziłem Erstwina do rogu, poczekałem, żeby na pewno skręcił w ulicę Kołodziejów, prowadzącą do lepszej i czystszej części miasta, pożegnałem gestem ręki. Postałem chwilę, nasłuchując. Było jeszcze jasno i cicho, ale młode wilki ulicy już powoli budziły się ze snu. Nie spiesząc się, ruszyłem przez Liwdę ku swemu barłogowi. Zanim tam dojdę i tak zapadnie już zmrok. Ulice pustoszały, a moje kroki i stuk kostura odbijały się echem w pustych podwórkach i zaułkach. Skręciłem w boczną uliczkę, żeby skrócić drogę... – Hej, panie ubogi. Zwolnij pan, co? – za mymi plecami rozległ się nieprzyjemny, nosowy głos. Odwróciłem się. Od ciemnej ściany oderwały się dwie sylwetki. – Panie ubogi, chodź pan tu... Zrobiłem im krok na spotkanie, wygodniej ujmując laskę. Nie wiedzieć czemu, ludzie najpierw zwracają uwagę na to, że kuleję, dopiero potem do części z nich dochodzi, że cały czas mam w ręku solidną, ciężką lagę. Pożałowania godny brak spostrzegawczości, jak zapewne przekonała się ta druga część. – Eee, to Kula-awy... – mruknął nieprzyjemny głos, ewidentnie zawiedziony. – Spadamy stąd, Kleszczu. – Ale... – zaczął Kleszczu, lecz towarzysz złapał go za ramię i pociągnął za sobą. Cienie cofnęły się pod ścianę domu i roztopiły w zmierzchowej szarówce. Nie znałem żadnego Kleszcza, tego drugiego też nie pamiętałem. A mimo to on mnie rozpoznał bez pudła... No i Gangmar z nimi, nawet lepiej, żeby ktoś mógł potwierdzić, że z karczmy szedłem do domu. Nie da się wykluczyć, że alibi mi się przyda, i to właśnie od takich Kleszczy i jemu podobnych. Dzisiejszej nocy Liwda miała zapłonąć. Do domu było już niedaleko, obeszło się bez kolejnych niespodzianek. Udając, że opieram się ręką o ścianę – nigdy nie wiadomo, czy starucha z domu naprzeciwko akurat nie patrzy –

przesunąłem palcami po amulecie wprawionym w futrynę, dezaktywując czar ochronny, a dopiero potem otworzyłem zamek kluczem. Zamek to pikuś, byle ciul z ulicy go otworzy, ale czary to już coś... Popchnąłem drzwi, posłuchałem, poniuchałem. Chyba nikt nie próbował tu włazić pod moją nieobecność, można wejść. No i byłem u siebie... Nie powiem, że „w domu”, bo to zakłada zupełnie inne konotacje. Mieszkałem tu, i to wszystko. Schyliłem się za łóżkiem w rogu, wymacałem skrytkę i wsunąłem do niej sakiewkę z monetami. Pieniądze były moim podstawowym narzędziem pracy, dziś pora na działalność poboczną. Wyciągnąłem zawinięte w szmatkę przybory czarodzieja, wsunąłem do sakwy. Gotowe. Można było wracać do roboty, i to na przysłowiowej jednej nodze, bo Obuch nie lubił spóźnialskich. Obuch był szefem jednej z przestępczych band, która ostatnio przejęła władzę nad dobrą czwartą częścią miasta. Tak się złożyło, że również nad moją plugawą dzielnicą. Obuch był drugim człowiekiem w Liwdzie, który znał moją tajemnicę. Oczywiście, wolałbym, żeby pozostał w nieświadomości, no ale... ale w zamian za jego „patronat” wykonywałem dla niego od czasu do czasu jakąś małą, tyci-tyci robótkę. Dzisiaj plan był taki sam – małe, gówniane byle co. Obuch składał zlecenie, a ja odmówić nie mogłem, szczególnie że jednak miał w zwyczaju za moje usługi płacić – to raz, a dwa – nie mogłem się wykręcić. Nie mogłem, bo Obuch miał swoje problemy z dużą rybą – lichwiarzem i lombardzistą o ksywie Chudy. Chudy zaczynał swoją karierę jako zwykły aferzysta i awanturnik. Niektórzy twierdzą wręcz, że jakiś czas płacił haracz Obuchowi, ale potem zwąchał się z Rzeźnikiem, wciągając w to wszystko jeszcze Nieśpiącego. Rzeźnik to kawał bydlaka, chłop jak dąb. Kiedyś podobno naprawdę pracował w jatce i zarzynał krowy, dopóki ktoś mu nie przeliczył, że za ludzi płacą więcej, a robota zasadniczo ta sama. Nie dość, że sam z siebie był silny jak pięciu chłopa, to jeszcze miał słabość do wszelkiego rodzaju amuletów i zaklętych talizmanów. Chodził zawsze od stóp do głów obwieszony tym barachłem, a dodać należy, że spora część jego biżuterii to ho, ho – niezłe sztuki same z siebie. Z kolei Nieśpiący był magiem. I to dobrym magiem, silnym i zdolnym – na tyle dobrym, że jeszcze do niedawna pracował na legalu. Historia była taka, że nasz Chudy wydał swoją jedyną córkę za Rzeźnika, więc nagle ze stosunków partnerskich przeskoczyli na poziom teść – zięć. Nie muszę chyba mówić, że rodzina to w Liwdzie nie przelewki, więc Rzeźnik za Chudego gotów zabić, i nie była to wyłącznie figura retoryczna. Zabijać Rzeźnik umiał, miał w tym niemałą wprawę i lubił tę robotę – szczególnie teraz, gdy amulety szykował dla niego sam Nieśpiący. Bo Chudy poszedł po rozum do głowy i dał Nieśpiącemu procent od zysku, więc ten ostatni był teraz, jak w romansach rycerskich, duszą i ciałem mu oddany. Okopany w taki sposób Chudy nieco się znarowił, zaczął podskakiwać i w efekcie odebrał nawet Obuchowi kilka dość intratnych aktywów na mapie miasta. Mój mecenas starał się reagować, ale chyba zbyt delikatnie i przewidywalnie. Efektem było tylko to, że stracił kilku ludzi i twarz – Rzeźnik okazał się dla niego zbyt twardy. Do samego króla lombardów w ogóle nie dało się już podejść, bo krył go na wszystkie strony Nieśpiący. Obuch, rzecz jasna, ostro się tym wszystkim w końcu wkurwił i zorganizował

ekspedycję karną, której uwerturę już wam na początku opowiedziałem. Bardzo nie miałem ochoty tego robić. Chudy to jeszcze jako tako. Rzeźnik... Bydlę i prostak, ale nie mój klimat, pewnie by mnie nawet nie zauważył. Natomiast Nieśpiący – no, jego bałem się jak cholera. Nie mój poziom, nie mój kaliber przeciwnika. A mimo to stałem teraz przed domem Chudego. Obok mnie Obuch, zadowolony, jakby mu kto w kieszeń nasrał. Pod ścianą stały odsunięte drzwi... a sam Obuch patrzył na mnie wymownie: wchodzisz pierwszy. Kłopoty zawsze mnie lubiły.

L II ROZDZIAŁ ato w pełni, najemnicy byli w cenie, popyt rósł. W końcu i ja trafiłem do oddzialiku, dorywczo zbieranego przez jakąś mieścinkę. Jak się nazywała ta nora? Chyba Wendel, albo Werdel... Tak, Werdel. To był akurat ten rok, gdy hrabia Anraku – ten sam, który zginął dosłownie w przeddzień całej zawieruchy do dziś targającej Cesarstwem – szczególnie intensywnie atakował sąsiednie prowincje, więc zapobiegliwi mieszczanie postanowili zwiększyć zaciąg do straży miejskiej. Wzięli wtedy jednorazowo z „Wiarusa” dobrą setkę ludzi, głównie gołowąsów. Oddział wyglądał imponująco, ale kontrakt przewidywał wypłatę lwiej części wynagrodzenia po zakończeniu służby. Wybiegając naprzód – szczwani skarbnicy sławnego miasta Werdel nieźle zaoszczędzili na tym zaciągu, złoty interes. Dla nich złoty, dla nas krwawy – na jesieni wróciliśmy do Rennpristu we czterech. Czterech z bez mała setki! Życie ludzkie nie było w Hewie warte wiele więcej niż gdziekolwiek indziej; na wyjściu tyle, co i na wejściu, bo przysłowiowy grosz. W Werdlu nieustannie wystawaliśmy na blankach, wypatrując oczy w dal. Cztery razy odpieraliśmy ataki ludzi hrabiego Henzora Anrakijskiego, remontując w przerwach pomiędzy szturmami podziurawione mury miejskie. Swój pierwszy w życiu bój zapamiętałem na całe życie. Miałem akurat nocną wartę, przysnąłem sobie na blankach, zawinąwszy się na posterunku w płaszcz... Obudziły mnie krzyki. Noc dosłownie płonęła, pełna śmigających wokół strzał ciągnących za sobą jęzory płomieni i tańczących u podnóża murów pochodni. Mój sąsiad, taki sam jak ja nieopierzony młodzik, pokazał palcem w dół i wrzasnął, a wtedy płonąca strzała trafiła go prosto w usta. Krzyk urwał się, chłopak zamachał rękami i poleciał na łeb na szyję z kamiennego parapetu. Pod murem było już pełno zbrojnych w kolczugach i hełmach, podnosiła się drabina, ku

bramie powoli toczył się taran w przykrytej skórami szopie na kółkach. Noc rozjaśniały tylko pochodnie nacierających. Orientowaliśmy się w ich ruchach po przemieszczających się światłach i odblaskach ognia na stali. Prawdę powiedziawszy, spanikowałem. Strzały latały gęsto, zewsząd sypały się iskry i ciągnął dym, aksamitną ciszę nocy rozerwały krzyki i bicie dzwonów. Nikt nawet nie próbował dowodzić, przez krótką chwilę wydawało mi się, że zostawiono nas samym sobie, że jesteśmy tylko my, ta noc i chcący nas pozabijać ludzie. Ale nie! Ciężko zadudniły i zachrzęściły kroki, kilkunastu mieszczan w pancerzach już biegło ku tej sekcji murów, na którą lada chwila mieli zacząć się wspinać anrakijczycy. Otrząsnąłem się ze stuporu, złapałem jeden z ułożonych wzdłuż blanek głazów i cisnąłem w dół, nawet nie patrząc. Nie wiem, czy kogokolwiek trafiłem, nie sądzę. Ale przynajmniej udowodniłem sam sobie, że mogę cokolwiek zrobić. Kilku werdelskich zbrojnych przecisnęło się obok mnie, przebiegając dalej. Domyśliłem się, że anrakijczyków nie może być aż tak wielu, a głównym niebezpieczeństwem była przystawiana do murów drabina, którą właśnie usiłowali odepchnąć miejscowi. Na nas, nowicjuszy, nikt nawet nie liczył... Uspokoiłem się. Wrogów odeprą mieszczanie, a ja nie będę musiał nadstawiać karku. Byle tylko nie dostać głupio strzałą, jak mój sąsiad. Podniosłem kolejny kamień i ostrożnie wyjrzałem. Łucznicy szyli teraz w tę część umocnień, przy których stawała drabina – widać, że wykonali już swe zadanie. Wzbudzili panikę, zgonili obrońców z korony murów, a teraz ubezpieczali atakujących. Krzyki przycichły, słyszałem nawet, jak strzały stukają o ceglaną ścianę i z rzadka dźwięcznie pobrzękują o hełmy i tarcze mieszczan. Nadal nic nie widziałem, więc po prostu rzuciłem kamieniem na chybił trafił, po czym przykucnąłem za krenelażem. Drabina dotknęła już muru, mieszczanie pokrzykiwali i sapali chórem, usiłując odepchnąć ją długimi kijami. Zaświstało i zastukało gęściej – z nocnego nieba spadł grad strzał, więc pewnie nadchodziła decydująca chwila szturmu. Ktoś zawył, trafiony w ramię, potem upadł kolejny obrońca i jeszcze jeden. Mieszczanie zostawili w spokoju drabinę, złapali za łuki i kamienie, jednak pożytku nie było z tego żadnego. – Czarownik! Czarownik strzały odchyla! – rozległ się krzyk. I wtedy poczułem muśnięcie sączącej się z dołu magii, zupełnie niedaleko ode mnie. Wraży mag zajął bezpieczną pozycję w ciemności, nieco z boku od osi głównego szturmu, i wspierał swoich na dystans. Nie miałem pod ręką żadnej odpowiedniej broni, więc niewiele myśląc, złapałem jeden z mniejszych kamieni i cisnąłem w jego kierunku. Oczywiście, nie trafiłem. Nawet gdybym trafił, to zabić nie miałem szansy, bo byle czarobździej bojowy idzie na akcję obwieszony amuletami i okutany zaklęciami tak, że trudno zrobić mu jakąkolwiek krzywdę – za to mój kamień mógł go zwyczajnie spłoszyć. Na dole ktoś wrzasnął, odpowiedział mu tryumfalny okrzyk jednego z naszych łuczników. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Na drabinie zaroiło się od anrakijczyków, łucznicy szyli z łuków, zasypując nas deszczem drewna i stali. Księżyc akurat ledwo co minął pełnię, do tego pewnie jeszcze mag narobił im amuletów na widzenie w ciemności. Byli lepsi, po prostu lepsi. Potem dowiedziałem się, że do nocnego szturmu wzięto kompanię oblężniczą kapitana Rericha.

Nawet jednak ci weterani nie mieli łatwo – Werdel opasany był wysokimi i solidnymi murami, obrońcy mieli przewagę wysokości i desperacji. Niemniej, pomimo strat, najemnicy wdrapali się na górę i jęli rąbać naszych. Część mieszczan odstąpiła na boki i zaczęła strzelać do czekających na drabinie, ci musieli zasłaniać się tarczami, bo czarownik chyba podał tyły i już ich nie ochraniał.

Wyważona taranem brama padła, ale mieszczanie zdążyli na czas wznieść od środka barykadę z ziemi, bierwion, stołów, ław i wszelkiego śmiecia, więc tam walka utknęła. Za to ci, którzy zdążyli dostać się na mury, szli jak przecinak przez lipowe drewno: dali radę odepchnąć albo zrzucić z murów wielu obrońców, potem przedarli się przez lichą ścianę tarcz. I nagle stojący przede mną werdelski mieszczanin padł na ziemię, zalewając się krwią, a jego miejsce zajął najemnik w kolczudze. Jedyną bronią, jaką miałem, był zardzewiały, wyszczerbiony topór. Wydał mi go na początku służby ponury, jednoręki dziadek zawiadujący miejskim arsenałem. Wręczył i oznajmił z pełną powagą: „Zaostrz jak należy i postaraj się nie złamać. Stylisko, sam widzisz, stare już. Ja potem po was, oberwańcach, naprawiać muszę...”. Moje życie było dla niego warte mniej niż kawałek złomu umocowany gwoździem na rozeschniętym drzewcu. Nie to, żeby reszta mojej drużyny dostała cokolwiek lepszego... Ja przynajmniej potraktowałem radę poważnie, więc starłem rdzę, a żeleźce naostrzyłem i nasączyłem tymi nielicznymi zaklęciami, jakie potrafiłem wyrecytować. Gdy najemnik z kompanii Rericha ruszył pędem w moją stronę, pewnie mnie nawet nie zauważył, skulonego pod murem przy stercie kamieni. Co mogłem zrobić w takiej sytuacji? Po prostu wysunąłem nogę, a przebiegający obok wojownik potknął się i z ogłuszającym brzękiem pancerza (przynajmniej tak mi się wtedy wydawało) rymsnął jak długi. Poderwałem się, rzuciłem ku powalonemu wrogowi. Ten, klnąc i pomstując, zaczął wstawać – a ja stanąłem nad nim w rozkroku i z całych sił zadałem cios. Nie myślałem, nie celowałem, nie wybierałem. Tamten akurat podniósł się na kolana, a ostrze trafiło go prosto w potylicę. Chociaż nie byłem szczególnie silny ani fizycznie, ani magicznie, hełm trzasnął, a razem z nim okryta pikowanym kapturem głowa. Pamiętam, że stałem jeszcze nad swoją ofiarą, ściskając kurczowo topór, gdy pod murami zatrąbiły rogi, wzywając obrońców do negocjacji. Wtedy, tamtej nocy, nie miałem pojęcia, dlaczego tak się stało. Później miałem się dowiedzieć, że hrabia Henzor nie wsparł pierwszej fali szturmu swoimi rycerzami, choć wcześniej zapewniał o tym kapitana Rericha. Widząc, że atak się załamuje, sam odstąpił i wysłał parlamentariuszy. Jego warunki były proste: ci najemnicy, którzy dostali się do miasta i jeszcze żyli, odejdą cali i zdrowi. On w zamian odstąpi od oblężenia. Jego warunki po krótkiej naradzie przyjęto. Morał z tego prosty: opłaconego najemnika zawsze puszcza się przodem. – Ruszaj przodem, Kulawy.

Westchnąłem w duchu, patrząc na niezmącenie pewnego siebie Obucha. Co było zrobić? Jako pierwszy wsunąłem się w szczelinę, pilnując, żeby nawet nie dotknąć wymontowanego z zawiasów skrzydła. Nie wiem, po jaką cholerę w ogóle się starałem. Rozległo się kilka sapnięć i stęknięć, po czym siepacze podnieśli drzwi i odsunęli na bok, żeby jego łaskawość Obuch nie musiał się fatygować. No tak, w końcu należało do zdobytej twierdzy wroga wkroczyć z gospodarskim rozmachem. Miałem na końcu języka coś o tym, że z Higiem specjalnie nie odsuwaliśmy zasuwy zbyt daleko od gniazda zamka, a teraz zapewne zaklęcie trafił szlag, co już uruchomiło całą lawinę czarów alarmowych Nieśpiącego, ale... ale po co? Przecież te tępe walikonie i wybijzęby z mojej magicznej tyrady zrozumieją tylko: „Panowie, ale lepiej...”, a i sam Obuch o takich drobnostkach nawet nie pomyśli. Alarm? Co tam alarm, mój bandycki ataman już poczuł krew. Machnąłem na nich ręką i poszedłem głębiej, żeby zbadać przedsionek. Bywałem już tutaj wcześniej, Chudy raz zaprosił mnie na konsultację w temacie realnej wartości całkiem oryginalnych elfickich kelatów, a potem jeszcze dwukrotnie. Ale od tamtej pory zmieniło się niemało. W zasadzie wszystko. Wtedy Chudy miał pod sobą dwa lombardy i pół burdelu, a teraz... Tak, teraz widać było, że trochę podziałał z wystrojem wnętrza. Milutko, bogato, nie powiem. Tylko co z tego, skoro domu do grobu ze sobą nie zabierzesz? Oho, było i zaklęcie. Chwilę, moment... E, nic poważnego, drobnostka. Widać Chudy bardziej liczył na psa niż na magię, więc i czary obliczono tak, żeby psisko mogło chodzić sobie, gdzie chce, nie aktywując run. Dobra, idziemy dalej... Na schodach z założenia czarów się nie stawia, ale i tak sprawdziłem. Czysto. Podest, piętro – i drzwi. Żadnej magii. Zamek prostacki. Za drzwiami powinien być któryś z siepaczy Chudego albo naprawdę nie znam życia i jestem nikim. Powiem wam, nawet mi się wydawało, że słyszę pochrapywanie; no dobrze, skoro jest strażnik, to magii być nie powinno. Na paluszkach zszedłem na dół i szeptem nakreśliłem Obuchowi sytuację. Ten uśmiechnął się paskudnie, gdy wyjaśniłem mu, że korytarzem jego ludzie będą musieli przejść na czworakach. Potem skrzywił się, gdy dotarło do niego, że nie będzie od tej reguły wyjątkiem – czary ustawione były na wysokości pasa, odpowiednio dla idącego dołem psa, dla człowieka niskawo. Gdyby Obuch zaczął marudzić, to musiałbym mu powiedzieć otwartym tekstem, że sprułem się do cna przy drzwiach i nie mam już siły, żeby zdejmować ochronne zaklęcia Nieśpiącego. Ale wyobraźcie sobie – nie! Jego wysokość Obuch posłusznie stanął na czterech i kręcąc dupą, podreptał korytarzem. Gdy sprawa zahacza o magię, nasz ataman na szczęście nie próbuje udowadniać, że wie lepiej. Potem Obuch podniósł się, z godnością otrzepał nogawice i wszedł do połowy wysokości schodów. Gestem pokazał: ty i Hig na dole, reszta pod ściany. Gdy kilku bysiów ustawiło się w oczekiwaniu po obydwu stronach drzwi, Obuch nabrał tchu i rzucił: – Koniu, dajesz! Koniu, wielki, żylasty drab, kiwnął łysym łbem i z impetem przyładował w drzwi nogą. Zamek chrupnął, Koniu i jeszcze jeden siepacz naparli na skrzydło ramionami, a potem razem z nim wlecieli do środka. Reszta ludzi rzuciła się ich śladem, usłyszałem odgłosy szamotaniny, tępe uderzenia, charkot i wrzask, który po chwili przeszedł w słabnący jęk.