mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Nowak PM - Komisarz Zakrzeński i prokurator Wilk 1 - Ani żadnej rzeczy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Nowak PM - Komisarz Zakrzeński i prokurator Wilk 1 - Ani żadnej rzeczy.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 14 osób, 20 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1567 stron)

Nowak PM Ani żadnej rzeczy... W willi w Podkowie Leśnej od strzału w głowę ginie trzydziestodziewięcioletnia kobieta. Komisarz Jacek Zakrzeński z Komendy Stołecznej Policji podejrzewa, że za zbrodnią stoi ekscentryczny mąż zamordowanej. Jego alibi wydaje się jednak niepodważalne. W miarę trwania śledztwa krąg podejrzanych się

powiększa. Sprawę nadzoruje młody prokurator Kacper Wilk ekscentryczny osobnik o dziwacznych manierach. Gdy śledztwo trafia na pierwsze strony gazet, sprawy wymykają się spod kontroli. Zakrzeński powoli traci nadzieję na schwytanie sprawcy, za to Wilk zaczyna mieć własne pomysły... Sobota Bała się, jednak się bała. I była całkiem

sama. Kot zniknął, chyba pod sofą, telefon był daleko, w przedpokoju. A przecież wszystko wskazywało na to, że będzie to zupełnie zwyczajne popołudnie, zwłaszcza kiedy udało jej się już bez żadnych niespodzianek dotrzeć z kuchni na werandę. Tak jak zwykle postawiła plastikowy kubek i metalowy termos na samym środku mahoniowego stolika i tak jak zwykle ze zdwojoną siłą uderzyła ją brzydota tych

dwóch przedmiotów, brzydota, która dawała się jakoś tolerować w kuchni, ale tutaj, wśród jej ulubionych mebli, była po prostu bolesna. Potem, kiedy odkręciła termos i przekonała się po zapachu, że earl grey dostatecznie naciągnął, irytacja - tak jak zwykle - zniknęła niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. No cóż, doskonale wiedziała, że to jedyne rozwiązanie. Teraz, kiedy nie miała już wątpliwości, że ręce

jej się trzęsą, kiedy doskonale zdawała sobie sprawę, jakie figle potrafi płatać błędnik, nie mogła z premedytacją narażać swojej porcelany na kolejne zniszczenia. Termos - bez względu na to, jak wyglądał - doskonale trzymał ciepło, o wiele lepiej niż najpiękniejszy dzbanek. A to pozwalało jej aż do wieczora nie wstawać z fotela. Napełniła kubek do połowy, zakręciła termos i ostrożnie usiadła

w fotelu. Kot nie zwlekał z odprawieniem swojej części codziennego rytuału i od razu wylądował jej na kolanach, zwijając się w kłębek praktycznie jeszcze w locie. Schowała dłonie w jego ciepłej sierści, a on jak na komendę zaczął mruczeć. Tym razem się nie lenił. Wydawał dźwięki tak głośne, że przebijały się nawet przez bębny IX Symfonii Dworzaka, którą właśnie nadawali w radiu, a towarzyszące

tym pomrukom wibracje były pierwszej klasy i rozchodziły się w jej ciele aż za łokcie i za kolana. Na ulicy jak zwykle panował spokój i nic nie wskazywało na to, że w dalszej części popołudnia coś się zmieni. Prawdopodobnie kilka osób przejdzie tędy w drodze do lasu - temperatura spadła, ale dzień był piękny, słoneczny i suchy; rzadkość w końcu października. Przejadą też ze dwa samochody, nie

więcej, bo ulica była ślepa i korzystali z niej tylko stali mieszkańcy. No i Adaś Cebulski uruchomi swoje cudo - pewne jak w banku, bo to przecież sobota. I rzeczywiście, minęło kilkanaście minut - Dworzak się skończył i spiker zapowiadał Brahmsa - kiedy usłyszała, jak w domu obok podnosi się elektryczna brama garażu. Spodziewała się oczywiście, że różowe monstrum od razu wytoczy się na podjazd, a tymczasem zza

ściany garażu wyłoniła się niemożliwa do pomylenia z jakąkolwiek inną postać Adasia, ubranego w strój mieniący się najróżniejszymi odcieniami fioletu. Z niepokojem stwierdziła, że Adaś zmierza w kierunku ogrodzenia. Po chwili wiedziała: miał on właśnie jeden z rzadkich napadów sąsiedzkiej troskliwości. Westchnęła, zrzuciła z kolan oburzonego kota, podniosła się,

podeszła do okna i je otworzyła. Prawą rękę pozostawiła na klamce po to, żeby sąsiad wiedział, że chce tę rozmowę szybko skończyć, ale przede wszystkim po to, żeby powstrzymać jej drżenie. Lewą schowała za plecami. Tak, czuje się dobrze, nawet stawy ostatnio mniej jej dokuczają. Nie, nie widziała ostatnio w okolicy nikogo podejrzanego; nawet żaden pijak dawno nie wrzucił na jej podwórko pustej butelki po piwie. Tak,

wie, że zawsze może na niego liczyć, bardzo za to dziękuje, ale powinien pamiętać, że byle co jej nie przestraszy - ostatni raz naprawdę się bała, kiedy słyszała ryk niemieckich bombowców lecących w kierunku Warszawy... Zaczęła się niepokoić, że w końcu będzie musiała zapytać Adasia, co u niego słychać, ale w tym momencie on spojrzał na zegarek: - O, już wpół do trzeciej - powiedział.

Uniósł lekko kapelusz na pożegnanie i odszedł. Odprowadziła go wzrokiem, dopóki nie zniknął za ścianą swojego garażu. Pomyślała, tak jak zwykle, że bardzo zdziwaczał przez te wszystkie lata. Już jako mały chłopczyk w marynarskim ubranku był dziwny, tak zamknięty w sobie, że czasem wydawał jej się opóźniony w rozwoju. Ale odkąd wrócił z tych Stanów... To wtedy

pojawiły się te absurdalne, krzykliwe kolory ubrań, kapelusz, fajka. I to dziwne imię, którym zaczął się posługiwać, ponoć jego drugie. No i oczywiście ten niesamowity różowy wehikuł, który teraz właśnie wytaczał się z garażu. Wielki, brzydki robal, przy którym nawet jej termos wydawał się szczytem elegancji, a który Adaś uważał za ósmy cud świata. Nigdy tego co prawda w ten sposób nie ujął, ale tylko w

tych rzadkich momentach, kiedy coś o nim opowiadał, niepomny jej całkowitego braku zainteresowania, jego zwykle nieruchoma twarz ożywała i pojawiały się na niej jakieś uczucia. Kiedy siada za kierownicą, wtedy pewnie przypomina całkiem żywego człowieka, pomyślała, ale przekonać się o tym nie mogła, bo z tej odległości widziała tylko zarys głowy w kapeluszu. Głowy, która przez kontrast z

ogromem pojazdu wyglądała jak zabawka, jedna z tych, które kierowcy wieszają sobie czasem na przedniej szybie. Pojazd stał na ulicy, dopóki nie zamknęły się drzwi do garażu i brama, a potem odjechał. Usiadła z powrotem w fotelu. Kot wrócił jej na kolana, tym razem nie próbował nawet zgrywać obrażonego. Miała teraz nadzieję na kilka godzin spokoju, zwłaszcza że w radiu zrobiło

się w końcu ciekawiej, bo zaczęli grać Strawińskiego. I rzeczywiście zapanował spokój, nikt już nie przejeżdżał ani nie przechodził. Przemknął tylko jakiś bardzo ponury facet z groźnie wyglądającym psem, idącym luzem i bez kagańca. Na szczęście kompletnie rozmruczany kot ich nie zauważył i kontynuował masaż. Dopiero kiedy w domu Cebulskiego włączył się alarm, kot

przestał mruczeć, podniósł głowę i spojrzał na nią z pretensją. Wysoki dźwięk był rzeczywiście nieprawdopodobnie drażniący, ale co ona mogła z tym zrobić? Jeśli Cebulska jest w domu, wyłączy wyjącą syrenę, jeśli nie, za parę minut zjawią się ochroniarze. Trzeba być cierpliwym. Podobno koty są bardzo cierpliwe. Nie ma czym się przejmować.

Właśnie wtedy padły strzały, dwa, jeden po drugim, doskonale słyszalne mimo wyjącego alarmu i grającego radia. Kot wyskoczył w górę, z głośnym tąpnięciem wylądował na podłodze i uciekł, a ona zamarła. Chwilę później z garażu Cebulskich wystrzelił srebrny samochód, przejechał przez bramę, zanim ta skończyła się otwierać, i natychmiast zniknął w głębi ulicy. Alarm nie przestawał wyć, a ona

zdała sobie sprawę, że się boi, że jednak się boi. Telefon był daleko, w przedpokoju. Komisarz Jacek Zakrzeński, szef jednej z sekcji Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, był podirytowany bardziej niż zwykle. Dwadzieścia minut wcześniej, tuż przed siedemnastą, odebrał telefon od oficera dyżurnego. Napad na dom w Podkowie

Leśnej. Jedna osoba zastrzelona z broni palnej, jedna być może zaginiona, sprawcy niezidentyfikowani. Jak zwykle polecił przekazać, żeby policjanci z komendy rejonowej - w tym wypadku z Grodziska -zabezpieczyli teren i niczego nie ruszali, żeby wysłać zespół techników i wezwać lekarza. Polecił też zawiadomić aspiranta Katza, który był ostatnio stosunkowo mało

obciążony, a na dodatek mieszkał gdzieś po drodze, bodajże w Ursusie. Na koniec zapytał o nazwisko prokuratora dyżurnego z okręgówki. Prokurator nazywał się Wilk -nazwisko chyba kojarzył, ale faceta nie znał osobiście. Kazał oficerowi dyżurnemu go zawiadomić i zaproponować transport, jeśli to konieczne. Wybiegł z domu, żegnany pełnym wyrzutu spojrzeniem Laury.

Ulice były dość puste. Miał nadzieję, że bez większych problemów dotrze na miejsce w pół godziny. Skręcał właśnie z alei KEN w Dolinę Służewiecką, gdy telefon odezwał się znowu. Prokurator Wilk potrzebował transportu. Jąkając się trochę, oficer dyżurny pytał, czy może wysłać prokuratora razem z technikami, bo ze zorganizowaniem jeszcze jednego samochodu byłyby trudności, a facet mieszka na

Nowolipiu, praktycznie na tyłach Pałacu Mostowskich, i będzie gotowy do wyjazdu w dziesięć minut. Zakrzeński odpowiedział spokojnie, że przecież samochód z technikami na pewno już wyjechał i być może jest w połowie drogi do Podkowy, więc nie ma sensu go cofać. Prokuratora zabierze zatem sam. Odkładając telefon, pomyślał, że w ten sposób nadłoży tylko trochę drogi, za to od razu się dowie, z

kim będzie się musiał w tym śledztwie użerać. Teraz jednak żałował tej decyzji, bo pod wskazanym adresem czekał już ponad kwadrans. Czuł złość, powoli rozlewającą się po całym ciele. Żeby się uspokoić, wbił wzrok w deskę rozdzielczą i zaczął naciskać i popuszczać pedał gazu, wyobrażając sobie odpowiadające temu ruchy strzałek na prędkościomierzu i