Uczepić się czegoś - myślałam, stojąc pod drzwiami, których otwarcie
wydawało się czymś niemożliwym. Za tymi drzwiami spotkałabym siebie
sprzed sześciu lat, a takiego spotkania obawiałam się najbardziej. Nie powinnam
była tam wracać, ale wtedy jedynym możliwym adresem była willa przy
Malczewskiego w Warszawie, której parter należał do mojego niedawno
zmarłego stryja. Byłam jego jedyną krewną, poważnie się jednak
zastanawiałam, czy nie zrzec się tego spadku. Nie chodziło mi o stryja, wiele lat
spędziliśmy razem i zdążyłam się do niego przywiązać, ale o miejsce, które
najchętniej wymazałabym z pamięci. Gdyby zniknęło, zapadło się pod ziemię,
może lżej by mi było oddychać, niestety, tylko tutaj mogłam znaleźć
schronienie.
Ty to przewidziałaś, stanowczo sprzeciwiając się mojej decyzji, którą
nazwałaś wręcz głupią.
- Life is brutal, kochana - stwierdziłaś - albo przyjmiesz jego reguły, albo
będzie po tobie. Chyba nie chcesz po wyjściu z mamra nocować na dworcu.
Oceniam cię na trzy noce, czwartej nie doczekasz, rzucisz się pod pierwszy
pociąg.
- Jak nikt umiesz dodać człowiekowi otuchy - mruknęłam.
- Mówię, jak jest.
- A jak jest, Iza? Może mi powiesz, bo jeśli nie, to ja ci powiem, że skoro
mam zaczynać wszystko od początku, nie mogę tam wrócić, nie mogę
przestąpić progu tego mieszkania, wejść do pokoju, gdzie... - głos uwiązł mi w
gardle.
Uśmiechnęłaś się, ten twój uśmieszek wyższości!
- Krew z podłogi łatwo się zmywa! - powiedziałaś.
Chwilami twój cynizm mnie porażał, ale zaraz sobie tłumaczyłam, że to
jest tylko takie gadanie, że wcale tak nie myślisz, po prostu ukryłaś się za maską
twardzielki, bo tego wymagają od ciebie okoliczności. Kobiece więzienie to nie
sanatorium. Tak ciebie widziałam, bo chciałam cię tak widzieć, było mi to
potrzebne. Byłaś różą na gnoju i pilnie strzegłam, aby ktoś jej nie rozdeptał. Mój
mąż Edward powiedział kiedyś, że żyję w świecie iluzji. Być może miał rację,
być może całe moje życie jest iluzją i ma się nijak do tego, co się dzieje
naprawdę. Ola, Paweł i ty, trzy punkty odniesienia, trzy historie zmierzające do
niewiadomego końca, ale wszystko jest jeszcze możliwe, nawet tak zwany
happy end...
Nie umiałam przekręcić klucza w zamku, na samą myśl o przekroczeniu
progu tego mieszkania odczuwałam paraliżujący lęk, hotel nie wchodził w grę
ze względu na szczupłe fundusze, zabrakło mi też odwagi, by spędzić noc na
dworcu. Głęboko zapadły mi w pamięć twoje słowa o czwartej nocy, usiadłam
więc na schodach, nieopodal drzwi wejściowych do mieszkania stiyja. Te drzwi
zabezpieczone blachą i obite od wewnątrz skórą skutecznie chroniły mnie przed
upiorami, które czaiły się tuż za nimi.
Powoli zapadał zmrok, byłam zadowolona, że ciemność wokół mnie się
pogłębia, zupełnie jakbym chciała się w niej schować. Nieoczekiwanie szerokie
marmurowe schody zmieniły się w węższe, drewniane, prowadzące na pięterko,
rozpoznałam pokój ze skośną ścianą, pościel na drewnianym rzeźbionym łóżku
pachniała słońcem i wiatrem, a za oknem majaczyły górskie szczyty...
Nagle rozbłysło światło i tuż przed sobą zobaczyłam wysokiego
brodatego mężczyznę w golfie z owczej wełny. Włosy miał związane w kucyk
na karku. Przez chwilę nie wiedziałam, kim jest, a potem dotarło do mnie, że to
przecież sąsiad stryja z góry.
- Co ty tu robisz? - spytał ze zdumieniem.
- Ja... zgubiłam klucze - wyjąkałam.
- To chodź do nas - odrzekł i ująwszy mnie za łokieć, pomógł mi wstać.
Współwłaścicielami willi było młode małżeństwo naukowców stale
przebywające na stypendiach zagranicznych, w przerwach pomiędzy ich
wojażami utrzymywaliśmy przyjazne stosunki. Sylwester, czyli zdrobniale
Sylwek, grywał ze stryjem w szachy, a z jego żoną Magdą często chodziłam na
zakupy, przy okazji wstępowałyśmy na kawę. Pytałam ją o plotki z wielkiego
świata, na co niezmiennie odpowiadała, że może mi najwyżej donieść, co
słychać u szympansów, bo z racji swojego zawodu przebywała głównie z nimi.
Wchodząc po schodach, zadawałam sobie pytanie: jak długo ich nie było i
czy to możliwe, że nie wiedzieli o tragedii, która się rozegrała na parterze. Ale
gdyby wiedzieli, on musiałby inaczej się zachowywać, nie tak swobodnie, chyba
że był dobrym aktorem. Wyglądało na to, że nie ma jego żony, co odnotowałam
z ulgą. Lubiłam ją, ale ona też należała do przeszłości, im mniej świadków
mojego kulawego życia, tym lepiej. Sylwek zapalił światło w przedpokoju,
postawił walizkę pod wieszakiem i odebrał ode mnie płaszcz.
- Chcesz się wykąpać po podróży? - spytał.
- O, tak - odrzekłam.
Stałam pod gorącym strumieniem wody z uczuciem, że zmywam z siebie
brud tych sześciu lat, zmywam ból, osamotnienie, noce na pryczy w
przepełnionej celi, trywialne rozmowy moich współtowarzyszek, czyli
wszystko, czego w tym czasie doświadczyłam. Plastikowe ściany kabiny stały
się chrzcielnicą, w której zacierały się stare grzechy, a przyszłość... na razie nie
chciałam o niej myśleć.
Z mokrą głową, w szlafroku pani domu weszłam do kuchni. Czekała tam
już na mnie kolacja. Dziwnie się czułam, widząc normalne talerze i sztućce, a
przy nakryciach złożone starannie i pachnące lawendąserwetki. Odtąd zapach
lawendy już zawsze będzie mi się kojarzył z wolnością, to znaczy z tym, że nie
byłam przez nikogo obserwowana i mogłam robić, co chciałam.
Sylwek odsunął mi krzesło. Zajmując miejsce przy stole, prawie
usłyszałam komentarz jednej ze współwięźniarek: „ale Wersal”. Nalał wina do
kieliszków. Zawahałam się, ale podniosłam kieliszek do ust.
Proces oczyszczania trwa - pomyślałam.
- Jutro rozejrzymy się za jakimś magikiem, który dorobi ci klucze -
odezwał się.
Spojrzałam mu prosto w oczy:-
- Mam klucze, ale... nie chciałam tam wchodzić.
- Ze względu na stryja? - spytał, kiwając ze zrozumieniem głową.
Wiedział o jego śmierci z nekrologu w gazecie. Ty ten nekrolog
zamieściłaś, bo ja z racji odosobnienia, tak to nazwijmy, nie miałabym takiej
możliwości. Samotnie szłam za trumną, przyjaciele i znajomi stryja dawno
poumierali.
- A pan redaktor nadal z tą anglistką? - zadał mi kolejne pytanie.
Nic na to nie odrzekłam, a on już nie wypytywał. Być może moje
milczenie wziął za odpowiedź twierdzącą. Spytałam o jego żonę.
- Rozstaliśmy się z Magdą dwa lata temu - odparł - na dłuższą metę
trudno mieć w łóżku oprócz żony pięcioro szympansiątek, którymi matki nie
chciały się zajmować. A ty, masz kogoś?
Potrząsnęłam przecząco głową.
- To jesteś do wzięcia - stwierdził, patrząc na mnie spod oka.
Zamiast się oburzyć, odpowiedziałam coś, co mnie samą wprawiło w
zdumienie.
- Tak jakby...
Może zadziałało wino, a może tego wieczoru uderzyła mi do głowy
wolność, której tak się bałam, tak się przed nią broniłam. I coś jeszcze, ten
młody mężczyzna zobaczył we mnie atrakcyjną kobietę, a ja od dawna tak o
sobie nie myślałam, ja nawet chyba zapomniałam, że w ogóle jestem kobietą.
Teraz ktoś mi o tym przypominał. Po kolacji poszliśmy do łóżka, on oczywiście
nie miał pojęcia, jaki w tym momencie dokonuje się we mnie przełom. Miałam
obok to umięśnione, opalone na brąz ciało. Sylwek wrócił właśnie z Afryki,
gdzie podobnie jak jego żona prowadził badania, zajmując się życiem
zagrożonych gatunków zwierząt z ramienia jakiejś amerykańskiej organizacji.
Oprócz tego wykładał na uniwersytecie, też amerykańskim. Nagle znalazłam się
tak blisko młodego mężczyzny, onieśmielało mnie to, a jednocześnie budziło
ciekawość. Co się dalej wydarzy, co się będzie działo z moim ciałem? On
okazał się niezwykle wrażliwy na moje oczekiwania. To był ten rodzaj
porozumienia, gdzie słowa są czymś zbędnym. Gdzieś w tyle głowy pojawiło
się zdumienie, że tak może być między dwojgiem ludzi, że to jest takie mocne.
Potem, kiedy już leżeliśmy obok siebie, powiedział:
- Chyba dawno nie byłaś z mężczyzną.
- Bardzo dawno - odrzekłam.
Przytulił mnie i pocałował w czoło.
- Nadrobimy to. A teraz chodź coś przekąsić, bo zgłodniałem - i jakby
usprawiedliwiając się, dodał - zawsze jestem taki głodny po seksie...
Właściwie przez cały następny tydzień nie wychodziliśmy z łóżka,
Sylwek pośpiesznie robił zakupy w sklepie na rogu naszej ulicy. Nic sobie nie
gotowaliśmy, bo szkoda nam było czasu. W zlewie piętrzyły się brudne talerze,
których nie wstawialiśmy do zmywarki. Chodziłam po mieszkaniu owinięta
szlafrokiem jego żony, a on zaczynał przypominać rozbitka na bezludnej
wyspie, bo nie przycinał brody i nie wiązał swoich długich włosów.
- Zawsze wyczuwałem w tobie wielki seksualny potencjał - powiedział w
pewnym momencie - i było mi szkoda, że tak się marnuje przy panu redaktorze.
On mi raczej nie wyglądał na kochanka lady Chatterley.
Edward z pewnością go nie przypominał, nie uprawiał żadnych sportów,
jego jedyną gimnastyką było wchodzenie na pierwsze piętro do redakcji
„Literatury i Świata”, poza tym dzieliła nas spora różnica wieku i co tu dużo
mówić, jego ciało zaczynało się starzeć. Kiedyś, widząc go w łazience
rozebranego do pasa, pomyślałam, że ma rachityczne ramiona. Ale za to miał
bardzo „umięśniony” mózg i to działało na kobiety, które leciały na niego, bo
nie sposób się było z nim nudzić. Ktoś go kiedyś podsumował, że jest gejzerem
wiedzy, inteligencji i poczucia humoru, takim polskim Woody Allenem...
Sylwek nie był zwykłym mięśniakiem, nie był jednak intelektualistą, ale nie
tego od niego oczekiwałam. Nie musiał mnie zabawiać rozmową, fascynowała
mnie jego fizyczność. Jego wysportowane ciało było jak nieznany ląd, budziło
moją ciekawość, poza tym wyzwalało we mnie doznania, o jakich nie miałam
dotąd pojęcia. Ale jaką ja mogłam mieć wiedzę na temat seksu! Na dobrą
sprawę miałam do tej pory dwóch kochanków: pewnego studenta i Edwarda,
przy czym chwile spędzone z tym pierwszym nie były niczym więcej jak grą
wstępną. Jako młoda dziewczyna spędzałam wakacje u babci na plebanii w
Borysówce,” gdzie studenci prowadzili jakieś wykopaliska nieopodal cerkwi.
Potrzebowali dużo wody i co chwila jeden z nich chodził po nią do studni. Tego
roku lato było gorące, paradowali więc rozebrani do pasa, między innymi on.
Kiedy wiele lat później oglądałam rzeźbę Dawida dłuta Michała Anioła,
przypomniałam sobie o tym chłopcu, którego imienia nie zapamiętałam, istniało
jakieś podobieństwo tych dwóch ciał, taki sam kształt szyi, układ ramion, od
razu mi się to rzuciło w oczy Na zawsze też zapadły mi w pamięć słowa
szeptane przez chłopca w moje włosy: „Nasza miłość jest niewinna i czysta.
Niech ta cudza będzie brudna...”. Nabrałam wtedy przekonania, że jest coś
niestosownego w spełnieniu miłosnym i miało to zaważyć na całym moim
życiu, a kto wie, czy nie doprowadziło w końcu do tragedii.
Po paru dniach Sylwek zadał mi pytanie:
- Co dalej z nami?
- Nie ma żadnego dalej, przecież za kilka dni wyjeżdżasz - odparłam.
- A... nie pojechałabyś ze mną?
- Do Ameiyki?
- Czemu nie, mam tam stały kontrakt, mieszkanie.
Przyjrzałam mu się, żeby sprawdzić, czy nie żartuje, ale patrzył na mnie
poważnie.
- Nic o mnie nie wiesz. Nie znasz mnie...
- Nie widzisz, kobieto, że wpadłem po uszy? Masz boskie ciało i ta
wiedza absolutnie mi wystarcza.
- Na jak długo?
- Może do końca życia.
Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, czułam żal, że psuje coś, co było
świeże, spontaniczne, obawiałam się też, że takie przypieranie do muru może się
skończyć w moim przypadku psychiczną blokadą. I tak wkrótce ten romans
musiał się zakończyć, ale mogliśmy się jeszcze przez kilka dni cieszyć sobą,
seksem.
- Pozwól mi żyć chwilą - poprosiłam.
- Ale wyjedziesz ze mną?
Był ślepy i głuchy na to, co się ze mną działo. Chciał mnie za wszelką
cenę przy sobie zatrzymać i popełnił przy tym wszystkie możliwe błędy. Kiedy
wyszedł, ubrałam się, spakowałam walizkę i w pośpiechu opuściłam willę. Na
dworcu kupiłam bilet do Zakopanego. Dom góralki polecony mi kiedyś przez
ciebie był jedynym miejscem, jakie mi wtedy przychodziło do głowy.
Skoro po raz drugi przebojem wtargnęłaś w moje życie, opiszę ci ze
szczegółami, co się działoprzez te lata, zanim jak kukułka podrzuciłaś mi swoje
dziecko, a także, co się działo potem...
Był koniec grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego
roku, miałam czterdzieści cztery lata i nie wiedziałam, co mam zrobić ze swoim
życiem. Pani Ela, właścicielka pensjonatu, zakomunikowała mi od progu:
- Miejsców nie ma!
- Ale ja... już tu byłam - odrzekłam.
- Pamiętam was, ale miejsców nie ma - powtórzyła - za trzy dni święta...
gości najechało.
- Może jednak...
Musiało być coś takiego w moim głosie, że nie odprawiła mnie z
kwitkiem, tylko zaproponowała pokoik na poddaszu. Do łazienki trzeba było
schodzić piętro niżej. Nie było też ogrzewania, gospodyni obiecała jednak
wstawić piecyk. Ten pokoik... po raz pierwszy od lat miałam poczucie
prywatności. To było wspaniałe: móc zamknąć drzwi na zasuwkę i wiedzieć, że
nikt niepowołany tu nie wejdzie. Święta spędziłam na tych kilku metrach, na
moją prośbę tacę z jedzeniem zostawiano pod drzwiami. Całymi dniami spałam
albo przez trójkątne okienko patrzyłam na góry. Wyrastające w oddali
granitowe, ośnieżone szczyty coś do mnie mówiły, byłam nimi zafascynowana,
ale wtedy jeszcze nie rozumiałam ich języka.
Gdy pensjonat opustoszał, pani Ela zaproponowała mi przenosiny na dół.
Odmówiłam.
- A wy na długo? - chciała wiedzieć.
Sama tego nie wiedziałam, na co pokiwała tylko głową. Ta prosta kobieta
okazała się dobrym psychologiem, kiedy w końcu zwierzyłam się jej, że nie
bardzo wiem, co z sobą zrobić, poradziła:
- Sprzedajcie mieszkanie, jak tam nie chcecie być, i kupcie nowe. Trzeba
pozamiatać co stare.
Takie rozwiązanie przychodziło mi do głowy jeszcze tam, w więzieniu,
ale potem z niego zrezygnowałam, bo przestraszyła mnie myśl o
formalnościach. Za radą pani Eli pojechałam do Warszawy i wynalazłam biuro,
które przejęło na siebie wszelkie sprawy związane ze sprzedażą. Wysokość
sumy za mieszkanie stryja, kiedy przeliczyłam ją sobie z nowych złotych na
stare, ja ciągle jeszcze tak przeliczałam, wprawiła mnie w zdumienie. Plątały mi
się po głowie tamte miliony, a dawno już powinnam o nich zapomnieć. Ale
należność za Malczewskiego to były prawdziwe pieniądze.
Agentka, młoda i niezwykle profesjonalna osoba, poradziła mi, abym
kupiła telefon komórkowy, co ułatwiłoby nasze kontakty. To wszystko było dla
mnie nowe i zaskakujące, często teraz spotykałam w sklepie, na ulicy młodych
ludzi z małym aparatem przy uchu, początkowo myślałam nawet, że to takie
tranzystorowe radio. Zaskoczyły mnie też sunące ulicami samochody, które
wcześniej widywałam jedynie na Zachodzie. Pomysł zakupienia komórki w
mojej sytuacji okazał się nierealny ze względu na szczupłe fundusze, jakimi
dysponowałam. Znowu musiałam prosić panią Elęo odroczenie zapłaty za pobyt
w pensjonacie.
- Jak tylko sprzedam warszawskie mieszkanie, wszystko ureguluję!
Pokiwała głową na znak, że się zgadza.
- A nie potrzebujecie przypadkiem dutków na te wasze podróże, jak to
Janek gada, biznesowe - zagadnęła mnie.
- Nie, dziękuję bardzo - odparłam, uważając, że tego nie mogę przyjąć,
ale pani Ela uważała inaczej i niemal siłą wcisnęła mi zwitek pieniędzy, które
prawdę mówiąc, mnie uratowały. Właściwie nie miałabym za co wykupić biletu
do Warszawy i ona o tym dobrze wiedziała.
Dosłownie w ciągu tygodnia od ukazania się oferty znalazł się kupiec.
Moja doradczyni nalegała jednak, aby się tak nie śpieszyć, bo za mieszkanie w
dobrym punkcie można dostać lepszą cenę, ale ja czekać nie mogłam i nie
chciałam. Nie byłam w stanie wejść do tego domu, postanowiłam też, że
niczego stamtąd nie zabiorę, więc w cenę nieruchomości zostały wliczone
meble. Przyjęłam to z ulgą, bo miałabym spory kłopot z ich sprzedażą. To były
głównie antyki, które jak się okazało, już wyszły z mody. Teraz pieniądze mieli
młodzi ludzie, tak zwani yuppies, gustujący w nowoczesnych wnętrzach.
Postawiłam też warunek, że nie chcę wiedzieć, kto jest nabywcą mieszkania
stryja, a agencja otrzymała ode mnie odpowiednie upoważnienia do dokonania
transakcji. Wszystko, czego nie chciał zatrzymać nowy właściciel, poleciłam
przekazać instytucji charytatywnej.
- Ależ... tam są bardzo cenne rzeczy - moja pełnomocniczka była
wyraźnie zszokowana.
- Proszę wszystko przekazać Caritasowi - odrzekłam takim tonem, że nie
ośmieliła się protestować, spytała tylko:
- A co z dokumentami w szufladach biurka? Ze zdjęciami...
- Proszę spalić w kominku.
Na chwilę skrzyżowały się nasze spojrzenia, „dlaczego to robisz?”,
wyczytałam w jej oczach.
Wróciłam na Podhale. Pani Ela, uprzedzając ewentualne protesty,
przeniosła moją walizkę ze strychu piętro niżej, do pokoju z łazienką.
- Nie ma co dłużej się chować po kątach! Trzeba żyć! - powiedziała.
Ale jak? - pomyślałam.
Wiedziałam, że nie napiszę już książki, nie zwiążę się z mężczyzną, nie
urodzę dziecka, na wszystko było za późno. Kiedy tak siedziałam na poddaszu i
gapiłam się na majaczące w oddali szczyty, pojawiła się w mojej głowie myśl,
żeby pójść tam i nie wrócić, ale po pierwsze, nigdy bym tam nie dotarła, a po
drugie, to by pachniało tanim melodramatem, jako była pisarka nie mogłam
sobie pozwolić na takie zagranie.
Na dobrą sprawę mogłabym żyć z procentów z lokat bankowych, ale
wiedziałam, że jeśli tak się stanie, to któregoś dnia po prostu nie wstanę z łóżka.
Brak więziennej dyscypliny działał na mnie zabójczo. Jak dobrze wiesz, tam
dzień był zaplanowany niemal co do minuty, ktoś wszystko ustalał za mnie, a ja
się temu, jak i reszta moich współtowarzyszek, poddawałam. Ich głośna
obecność w jakiś sposób była mi na rękę, bo ten rejwach panujący w celi
zagłuszał kłębiące się pod czaszką myśli. Z wolna stawałam się częścią
więziennego świata i ratowało mnie to przede mną samą: Bo to ja sama
stanowiłam dla siebie największe niebezpieczeństwo, gdzieś w głębi czaiła się
groza, którą starałam się odsuwać jak najdalej. Zdawałam sobie sprawę, że
balansuję na krawędzi i wystarczy moment nieuwagi, aby to, przed czym tak się
broniłam, wyszło na wierzch. Takie rozliczanie przeszłości dokonywało się
zresztą, ale we fragmentach, i to ja decydowałam o selekcji, panicznie obawiając
się jednak, że stracę kontrolę. Kto tak naprawdę był winien, ja czy on, i czy
łatwiej jest nie żyć, czy żyć po tym, co się stało? Chytrze nauczyłam się omijać
„temat”, wmawiając sobie, że na ostateczną ocenę jest jeszcze za wcześnie, że
należy z tym poczekać, ale on, Edward, stale był obecny w tych kalkulacjach.
Jego twarz, charakterystyczne uniesienie brwi, zmrużenie oczu, uśmiech...
Nasze rozmowy, nasze kłótnie. Nie pamiętałam tylko tego, co się wydarzyło w
mieszkaniu stryja. Wtedy stało się „coś”, ale nie wolno mi było o tym myśleć.
Nie teraz, kiedyś... Zostałam ukarana, siedziałam w więzieniu, ale nie
wymyśliłam jeszcze dla siebie kary. Tylko... ciągle nie wiedziałam, jaka jest
prawda! W więzieniu przyśniła mi się recenzja z nienapisanej książki, która
podsumowywała nasz związek z Edwardem. Obcy głos dudnił w mojej głowie:
„to powieść o karze za złe, niemądre życie i o odkupieniu przez dobro...”.
Konkluzja nie była jasna. Czy chodziło o moje dobre uczynki? Pamiętasz,
nazwałaś mnie nawet „sumieniem więzienia”, ale zostałam niejako
przymuszona, aby stać się konfesjonałem dla moich współtowarzyszek niedoli.
Nigdy nie myślałam o sobie jako o dobrym człowieku... A Edward? Czy można
by go tak nazwać? Na pewno nie był złym człowiekiem, on tylko popełnił kilka
życiowych błędów, a jednym z nich był związek ze mną...
Gdzieś na początku maja, kiedy słońce zaczęło przygrzewać i stopniały
śniegi, pensjonat opustoszał. Skończyły się nocne wrzaski, tupanie, głośny
śmiech i wulgarne słowa. Z pewnością turyści odwiedzający schroniska wysoko
w górach różnią się od tych pensjonatowych, których trudno byłoby zresztą
nazwać turystami. Ich obecność przypominała mi to, co poznałam za
więziennym murem.
- Bardzo niekulturalny naród - stwierdziła kiedyś niezadowolona pani Ela
- szczególnie jak się napiją...
Któregoś wieczoru przyszła do mojego pokoju:
- Chodźcie ze mną jutro na wycieczkę - zaproponowała - mam sprawę do
dziewuszek ze schroniska w Pięciu Stawach, pięknie tam jest.
Ta nazwa niewiele mi mówiła, ale pomyślałam sobie: dlaczego nie. Pani
Ela pożyczyła mi swoje buty na grubej podeszwie, dokładając wełniane
rękawiczki.
- Przecież jest ciepło - zdziwiłam się.
- Przydadzą się - odrzekła głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Trzeba było wstać bladym świtem, syn gaździny Staszek podwiózł nas
swoim mocno już sfatygowanym bmw do ronda i szybkim krokiem ruszyłyśmy
stamtąd do Kuźnic, bo wybrałyśmy trasę przez Dolinę Gąsienicową, a ściśle
mówiąc, ja wybrałam, chociaż zostałam ostrzeżona przez matkę i syna, że łatwo
nie będzie.
- Właśnie chcę, żeby nie było łatwo - odrzekłam, ale nie wiedziałam, co
mówię.
Początkowo szłyśmy kamienistą, stale wznoszącą się w górę drogą.
- Miniemy Boczań, to będzie płaściej i będą widoki - obiecała pani Ela i
rzeczywiście podejście stało się łagodniejsze, co wyraźnie odczuwałam w
nogach. Niebieskie, upstrzone białymi chmurkami niebo jakby się oddaliło, a na
jego tle imponująco rysowały się górskie szczyty, pojawiły się też pierwsze
kosodrzewiny Wspinałyśmy się wyżej i wyżej, pani Ela narzuciła szybkie
tempo, szła, nie oglądając się na mnie, chwilami trudno mi było za nią nadążyć.
Mniej więcej po dwóch godzinach zaczęłyśmy schodzić drogą do schroniska na
Hali Gąsienicowej. W porannym słońcu wszystko dookoła lśniło, mieniło się
żywymi barwami, szczyty były niebieskie, trawa bardzo zielona, a leżące
gdzieniegdzie łaty śniegu aż kłuły w oczy swoją bielą.
W Murowańcu zamówiłyśmy herbatę i szarlotkę.
- Daleko jej do mojej - powiedziała pani Ela - ale może być.
- Nawet bardzo może być - uśmiechnęłam się.
- Jak tam nogi, nie bolą? - zadała mi zasadnicze pytanie.
- Nie bolą.
- Buty nie cisną?
- Nie cisną.
- No to ruszamy.
- A daleko jeszcze? - spytałam ostrożnie.
- No, blisko nie jest - odrzekła, podnosząc się z miejsca.
Maszerowałyśmy teraz ścieżką z równo poukładanych kamieni, cóż to
była za ulga dla moich, co tu mówić, mocno sfatygowanych już nóg, w pewnej
chwili zauważyłam tablicę przymocowaną do skalnej ściany, kiedy podeszłam
bliżej, odczytałam, że tutaj zginął Mieczysław Karłowicz. Wiedziałam, że
kompozytor zginął w górach, ale znalezienie się właśnie w tym miejscu było
prawdziwym przeżyciem.
- Poszła lawina i po człowieku - pokiwała głową pani Ela.
Dalej wędrowałyśmy krętym brzegiem Czarnego Stawu, a potem
wkroczyłyśmy na kamienne schody, które zaczynały się ostro piąć w górę, by za
jakiś czas zmienić się w pionową skałę. Prowadził tędy niebieski szlak, ale z
chęcią zmieniłabym mu nazwę na diabelski. Stałam kompletnie bezradna przed
ścianą pokrytą śniegiem i lodem. Zrobiło się przejmująco zimno, więc
zaciągnęłam suwak kurtki pod samą szyję i włożyłam rękawiczki.
- Dacie radę wejść czy chcecie wracać? - spytała moja przewodniczka.
Prawdę mówiąc, chętnie bym wróciła, ale było mi wstyd przyznać się do
tego, bo przecież sama wybrałam tę trasę.
Przez około pół godziny wisiałyśmy na tej ścianie, posuwając się jednak
stale w górę. Rozpierała mnie duma, że udało mi się pokonać naprawdę
niebezpieczny odcinek; żartów nie było, często zdarzały się tu śmiertelne
wypadki. Gdzieś przeczytałam, że turysta w wysokich górach, jak saper, myli
się tylko raz. Byłam już nieludzko zmęczona, wszystko wokół straciło ostrość i
oddaliło się, w pewnym momencie doznałam nawet czegoś na kształt symbiozy
z otaczającym mnie wszechświatem. Istnieje taka granica zmęczenia, poza którą
jest się wszędzie i nigdzie, nic już nie boli, nic nie uwiera, płynie się w
powietrzu. Gdy tak płynęłam nad rumowiskiem ogromnych głazów i kamieni,
które tworzyły teraz niewielką równinę, czułam się jak Bułhakowowska
Małgorzata lecąca na miotle „bezgłośnie, bardzo powoli, niezbyt wysoko” nad
dachami Moskwy. Ja jednak musiałam opaść na ziemię, bo dalej czekało nas
wejście płytą skalną i trzeba było przytrzymać się klamry. Potem zaczęły się
łańcuchy, śliskie i oblodzone, błogosławiłam więc rękawiczki pani Eli.
- Do Doliny Pięciu Stawów to chyba schodzimy łatwiejszą drogą? -
spytała, uśmiechając się pod nosem. ‘
- Chyba tak - odrzekłam, siląc się na obojętność.
I dalszą wędrówkę odbyłyśmy po łagodnie ułożonych schodach, nie było
tu żadnych łańcuchów, może dlatego pojawili się ludzie, bo w czasie przejścia
przez Dolinę Gąsienicową nie napotkałyśmy żywej duszy, co jeszcze
spotęgowało moje niesamowite przeżycia.,
W schronisku zwaliłam się na ławę pod ścianą i żadna siła nie byłaby w
stanie mnie stamtąd ruszyć. Przywitały nas zarządzające nim dwie krzepkie
siostry, obie zamężne, obie z dwójką dzieci. To właśnie o te dzieci chodziło,
dziewczyny nie mogły tu zostawać na noc, bo musiały rano wyprawić je do
szkoły, więc szukały kogoś w rodzaju nocnego stróża. Pani Ela chciała z nimi
porozmawiać o swoim młodszym synu Janku, który rozglądał się za jakimś
zajęciem. W zimie uczył turystów jazdy na nartach, ale po sezonie było kiepsko.
Kiedy wspomniała, którędy tu dotarłyśmy, wyglądały na zaskoczone.
- Odważna pani jest jak na pierwszą trasę - powiedziała jedna z nich.
- Bo nie wiedziałam, co czynię - odrzekłam zgodnie z prawdą.
Poczęstowały nas herbatą i szarlotką, to widocznie już taka tradycja, że w
górskich schroniskach podają szarlotkę. Okazało się też, że schroniska
tradycyjnie prowadzą kobiety.
- Jesteśmy jak rodzina, wszystko o sobie wiemy - wyjaśniła ta bardziej
rozmowna - im trudniej, tym lepiej. Tylko góry dają taką pasję, adrenalinę...
Wyglądała jak prosta góralka, ale to, co mówiła, było niezwykłe. Chyba
zauważyła, jakie wrażenie zrobiły na mnie jej słowa. Uśmiechnęła się i
wyciągając do mnie rękę, rzekła:
- Agnieszka.
- Marta.
Nie wiem, dlaczego wybrałam właśnie to imię, po prostu takie przyszło
mi do głowy. Kiedy później pani Ela poprosiła mnie o dowód, bo musiała
zgłosić mój pobyt i pobrać taksę klimatyczną, zdziwiła się:
- To wy jesteście Marta czy Daria?
- Marta to drugie imię - odrzekłam, a ona przyjęła to do wiadomości.
Druga z sióstr, Jagna, mówiła gwarą i nie miała potrzeby zaglądania mi
do duszy. Agnieszka była obieżyświatem, studiowała architekturę wnętrz i to się
dało zaobserwować w urządzeniu schroniska, ale nie pracowała w zawodzie,
jeździła po świecie, zarabiając na życie pracą rąk, była kelnerką, opiekunką do
dzieci, przy okazji szlifując języki, w Londynie angielski, w Paryżu francuski.
Ale cały czas tęskniła do gór, bo tak naprawdę to było jej miejsce na ziemi.
Opowiadam ci o nich, bo udawało im się wszystko, co sobie zaplanowały.
Miały szczęśliwe rodziny, pracę, która sprawiała im wiele satysfakcji, czyli
odwrotnie niż w moim przypadku. Stały mocno na ziemi na tych swoich
krzepkich góralskich nogach, a mnie silniejszy powiew wiatru mógł przewrócić,
więc musiałam się czegoś czy kogoś uczepić. Po raz drugi znalazłam się w
obcym mi środowisku, z tą różnicą, że za pierwszym razem nie uczyniłam tego
dobrowolnie. Ty, a potem one stanowiłyście rodzaj liny ratunkowej, co było
oczywiście złudne, ale widocznie czegoś takiego potrzebowałam. Po wyjściu na
wolność postawiłam cię na piedestale i pilnowałam, abyś z niego nie zeszła, nie
interesowało mnie też, jaka jesteś naprawdę. Może teraz nawet bardziej niż
wtedy, wtedy więzienna krata oddzielała mnie od prawdziwego życia, choć
przecież z czasem mój dramat stawał się mniej wyrazisty. Twoja niezwykła
uroda bardzo mi w tym idealizowaniu pomagała. Nigdy ci tego nie
powiedziałam, ale tam, w więzieniu, prześladował mnie sen, z którego budziłam
się jak z koszmaru. W tym śnie przychodziłam się z tobą pożegnać: szukałaś
czegoś w kasie pancernej i widziałam tylko twoje pochylone plecy. Słysząc
kroki, wyprostowywałaś się i wolno odwracałaś w moją stronę. Patrzyłyśmy na
siebie, dziwiłam się, że jesteś taka niska. A potem spoglądałam na twoją twarz,
była płaska, bezbarwna, okalały ją zniszczone farbą włosy... w tym miejscu sen
się urywał. Wygląda więc na to, że bardziej mi zależało na opakowaniu niż na
tym, co jest w środku. Lubiłam na ciebie patrzeć, byłaś wytchnieniem dla oczu
pośród więziennej szarości...
Teraz widzę cię tylko jako kogoś, kto umie zadbać o swoje interesy.
Najważniejszą osobą dla ciebie jesteś ty sama i twoja córka to czuje. Jest już
dorosła, ocenia cię. A czego oczekiwałaś? Że wystawi ci laurkę? Wychowanie
dziecka to przede wszystkim ciężka praca, to wiele wyrzeczeń, zwykły
codzienny trud. Ty chciałaś być matką od święta, atak się nie da...
Kiedy wracałyśmy ze schroniska, pani Ela, która ulitowała się nade mną i
część drogi przebyłyśmy towarową kolejką, powiedziała:
- Jak to cacko nie chodzi, Jagna i Aga wnoszą prowiant w plecakach. I
zawsze jest coś, a to dach przecieka, a to węgla nie dowieźli... Dziewczyny
zakasują rękawy, wszystko potrafią zrobić same, i gonty przybić, i drew
urąbać...
- Wnoszą ciężary na górę? - spytałam zdumiona. ✓
- A nie inaczej - śmieje się pani Ela - gadają o nich, że mają stalowe nogi!
Po wizycie w schronisku w mojej głowie zrodził się pewien pomysł.
Pamiętasz, kiedy wróciłam z przepustki, opowiadałam ci o takim miejscu w
górach. Drewniana chata przytulona do stromego zbocza. Dom na krawędzi -
przyszło mi wtedy do głowy, jeśli coś takiego można nazwać domem:
podziurawiony gontowy dach, puste oczodoły okien, wyrwane drzwi.
Przypomniałam sobie o nim w czasie wizyty w schronisku, kiedy Agnieszka tak
obrazowo opowiadała o swojej fascynacji górami i o tym, że na dłużej nie
mogłaby żyć nigdzie indziej.
Wyprawę do Pięciu Stawów odczułam tak boleśnie we wszystkich
mięśniach, że przez kilka dni leżałam w łóżku. Słuchając radia, natrafiłam.na
rozmowę z pewnym pisarzem, którego nazwiska nie zapamiętałam, ale zapadło
mi w pamięć to, co powiedział. Jego kraj leży nad morzem i dla niego było
szalenie istotne, żeby, kiedy budzi się rano, słyszeć szum fal. Nie mógł w
związku z tym mieszkać w Paryżu, musiał wrócić do domu, bo morze ustawiało
go we właściwym miejscu w stosunku do życia. I nagle przyszło mi do głowy,
że być może dla mnie takim właściwym miejscem są góry... To nie było jeszcze
nic konkretnego, ot, taka luźna myśl, ale coraz częściej powracała i w końcu
postanowiłam odszukać ten dom na krawędzi skarpy. Może to była tylko
ciekawość, czy tam jeszcze stoi i czy uda mi się do niego trafić, a może już
zaczątek decyzji... Długo nie udawało mi się go odnaleźć, pani Ela nie umiała
pomóc, bo takich opuszczonych gazdówek w okolicy było sporo. Odnalezienie
chaty z wolna stawało się moją idée fixe, z uporem przemierzałam górskie
szlaki, coraz później wracając do pensjonatu, co zaczynało niepokoić góralkę.
Zwróciła mi uwagę, że powinnam ją informować, dokąd idę, ale ja przecież
sama tego nie wiedziałam. Wreszcie, kiedy zaczęło do mnie docierać, że te
wędrówki przeradzają się w obsesję, i kiedy zamierzałam dać sobie spokój,
odnalazłam szałas.
Nie będę cię zanudzać szczegółami, w jaki sposób udało mi się wydrzeć
od Lasów Państwowych skrawek ziemi ze zrujnowaną chatą, bo i tak cię to nie
zainteresuje. Kiedy się u mnie zjawiłaś, stał tu już prawdziwy dom, właściwie
od podstaw zbudowany w miejscu gazdówki. Długo o to zabiegałam z pomocą
mecenasa z Nowego Targu, którego poleciła mi pani Ela. Właściwie bez niej
niczego bym nie dokonała, mogę chyba powiedzieć, że w tamtym czasie
wszystko zaczynało się i kończyło na niej. Co prawda bardzo mi odradzała
prowadzenie batalii o coś, co jej zdaniem nie jest tego warte, ale się uparłam.
Dla mnie to nie była tylko rozbudowa opuszczonej chaty... To było trochę tak,
jakbym odbudowywała siebie, swoje życie, razem podnosiliśmy się z ruin, ja i
mój dom... Dlatego takie ważne było miejsce. Początki jednak były trudne.
Kiedy Staszek, syn pani Eli, przyprowadził do mnie pierwszego z
budowniczych, ten bez ogródek oświadczył:
- Skarpa nie utrzymie takiej chałupy, trzeba by było wylać tyle betonu jak
na dwa, trzy domy!
- Trudno, lejmy ten beton - zdecydowałam bez namysłu.
Stary góral nic nie odpowiedział; miał spaloną słońcem, surową twarz.
Wiedziałam od Staszka, że „Jasiu”, jak go nazywał, to były mistrz świata w
biathlonie. Niestety potem, co często się tu zdarza, o mało nie zapił się na
śmierć. Już stawiano na nim krzyżyk, kiedy się wygrzebał, przestał pić, założył
firmę budowlaną.
- Szukajcie kogo innego! - usłyszałam.
- Chodzi o pieniądze? Nieważne, ile to będzie kosztowało.
Rzucił mi szybkie spojrzenie i przebiegło mi przez myśl, że ma oczy
wilka.
- Ja szanuję swoją pracę, proszę panią - odparł, cedząc słowa, a potem
wstał i wyszedł.
Patrzyłam za nim jak osłupiała.
- Chyba trzeba wziąć kogoś innego - odezwałam się niepewnie do
Staszka.
Pokręcił tylko głową.
- On jest najlepszy, inny z tą skarpą nie poradzi.
- Co z tego, jak się na nas wypiął.
Staszek uśmiechnął się pod nosem.
- Może się jednak dogadamy...
-... przy kieliszku?
- Broń Panie Boże - wystraszył się nie na żarty. - Z Jasiem to jak najdalej
od wódki!
Wieczorem wybraliśmy się do pana Jana, który mieszkał pod Zakopanem
w drewnianym domku, jakby za małym, za skromnym dla kogoś takiego jak on.
Już sama jego postawa budziła respekt, szerokie bary, pięknie osadzona głowa,
czarne włosy przyprószone na skroniach siwizną i to mroczne spojrzenie...
Usiedliśmy przy stole, gospodarz postawił przed nami kubki z herbatą.
- Czego się tak upieracie przy tym domu - zaczął, łypiąc na mnie swoimi
wilczymi oczami - za taki projekt to bym dał komuś tęgie baty.
- Taki chciałam.
- Chcieć to sobie można - mruknął.
Na to wtrącił się mój towarzysz:
- Jasiu, przecież da radę postawić tam chałupę.
- Wszystko się da, tylko po co? Po co iść w takie koszta?”
- Bo pani taki dom sobie umyśliła - perswadował Staszek.
- Działka kupiona, pozwolenie na budowę jest - wtrąciłam.
- Na rozbudowę - przerwał mi gospodarz - ale tego, co chcecie, nadzór nie
puści. Ja ich znam, czepną się wszystkiego, byle tylko pokazać, że mają władzę.
- Potem się będziemy martwić - odrzekłam.
Długo milczał, widziałam, że się waha, a mnie ze zdenerwowania spociły
się ręce. Nie wyobrażałam sobie, że tego domu w tym miejscu może nie być. To
by była moja kolejna życiowa klęska.
Wreszcie usłyszałam:
- Jak tak się upieracie... ale żeby potem nie było...
- Nie będzie! - przerwałam mu uszczęśliwiona.
Gdy lepiej się poznaliśmy, odkryłam, że kiedy pan Jan zwraca się do
mnie „wy”, jest dobrze, gorzej, gdy słyszę „proszę pani”. Tak jak zapowiedział,
skarpa pochłonęła mnóstwo betonu, potem na naprawdę solidnym fundamencie
musiała jeszcze stanąć żelbetowa konstrukcja i dopiero wtedy weszli cieśle. Ich
praca była dla mnie sztuką najwyższego lotu, nie ujmując niczego panu Janowi,
jego ludzie byli niezwykle sprawni, wspaniale znali swój fach, ale w tym, co
robili, brakowało poezji, jaką odkryłam u ich kolegów. Z zapartym tchem
obserwowałam wpasowywanie potężnych drewnianych bali w miejsca, gdzie
miały być ściany, a potem wycinanie okien, rzeźbienie detali, tak zwanych koni.
Niemal widziałam, jak galopują pod moim dachem. A ten dach... oczywiście
gontowy, niczym wycinanka z papieru, zachwycający w swoich wszystkich
załamaniach i krzywiznach. Czułam się naprawdę szczęśliwa, obserwując
kolejne etapy powstawania domu... Dla mnie były to prawdziwe narodziny...
Wszystkie prace nadzorował syn pani Eli Staszek, to on zatrudniał kolejne
ekipy, zamawiał materiały, bez niego bym chyba zginęła, przecież ja nie miałam
o niczym zielonego pojęcia. Nie umiem ci powiedzieć, co czułam, kiedy na
dachu pojawiła się wiecha, to było zdumienie pomieszane z uczuciem dumy, że
jednak się udało. Pani Ela ostrzegała mnie co prawda, że prawdziwe wydatki
dopiero się zaczną.
- Wykończenie chałupy we środku to worek bez dna, wchłonie każdy
grosz.
Ale co tam pieniądze. Zgodnie z tradycją winna byłam budowniczym
poczęstunek; piłam z nimi wódkę, zagryzając kiełbasą, a potem Staszek porwał
mnie do tańca w takt góralskiej muzyki, którą wygrywał na skrzypcach jego
młodszy brat. Oni tak bardzo się od siebie różnili wyglądem i usposobieniem, aż
wydawało się dziwne, że są rodzeństwem. Staszek rozrośnięty w barach,
niedźwiedziowaty, Janek szczupły, niższy od niego o głowę, wybuchający co
chwilę śmiechem, „wesołek matołek” mówiła o nim
« matka. Ten młody chłopak miał odegrać zresztą niezwykłą rolę w moim
nowym życiu, ale to było potem, kiedy już wprowadziłam się do
„wyiychtowanej bacówki”, jak nazywała mój dom pani Ela.
Zauważyłam, że pan Jan siedzi z boku, przyniosłam mu więc na
plastikowym talerzyku podpieczoną w ognisku kiełbaskę i usiadłam obok:
- Taka miała być ta wasza chałupa? - spytał.
- Dokładnie taka. Dziękuję.
- Sobie dziękujcie - odrzekł - długo już żyję, ale nie widziałem kogoś
takiego... - urwał, wyraźnie szukając słowa.
-... kto byłby taki uparty? - podpowiedziałam ze śmiechem.
- Wy macie odwagę, a ja podobnych ludzi szanuję, ale dla mnie to nie
jesteście pniok ani krzok, tylko ptok!
- Co to znaczy? - spytałam zaskoczona.
- No, pnioki to my, co to tutaj z dziada pradziada, krzoki to ze świata, co
mają tu swoje chałupy i tu złożą kości do ziemi, a ptoki to te, co siędą na gałęzi,
ale nie usiedzą długo...
- Przecież ja też będę tutaj miała dom - odrzekłam nieco urażona.
Pokręcił tylko głową:
- Długo nie usiedzicie.
Zobaczymy - pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno. Już
wiedziałam, że z panem Janem nie warto dyskutować, należało pozwolić mu
pozostać przy jego zdaniu, co wcale nie znaczyło, że ja powinnam zmieniać
swoje. Miałam jeszcze problem z dogadaniem się co do tarasu okalającego
budynek, chciałam, żeby był cały przeszklony, bo to dodałoby domowi lekkości.
Usłyszałam, że to raczej niewykonalne, bo jak te szklane tafle przymocować do
drewnianych poręczy?
- Osadźmy je w metalowej ramie, z rzeźbieniami, będzie pięknie -
zaproponowałam, ale odpowiedziało mi wzruszenie ramion.
- Takie cuda to nie dla nas - twierdzili zgodnie moi budowniczowie.
Ja jednak tak długo wierciłam Staszkowi dziurę w brzuchu, aż przyznał,
drapiąc się w głowę:
- No, jest kowal artystyczny w Zakopanem, ale z nim to ciężka sprawa.
Jak mu się coś nie spodoba, rzuci wszystko w cholerę. Zamówień ma i z Polski,
i z Francji, Niemcy też do niego przyjeżdżają... pisali o nim w tym nationale
geografik, że to jeden z ostatnich takich mistrzów...
- To jedźmy do niego, na co czekamy!
- Ale żeby nie było na mnie, jak będzie awantura - zastrzegł się Staszek.
- Jak poradziłam sobie z panem Janem, to i z kowalem sobie poradzę -
starałam się go uspokoić.
- Ten jest bardziej humorzasty! - usłyszałam.
Ale w końcu zawiózł mnie do tego kowala.
Znalazłam się w pracowni przypominającej muzeum. Otwarte palenisko,
różne młoty i młotki, na ścianach zawieszone pordzewiałe koła i łańcuchy,
pośrodku kowadło, na którym powstawały te wszystkie piękności na
zamówienie. Ja chciałam mieć obramowanie do mojego przeszklonego tarasu.
Artysta kowal był niewysokim mężczyzną w średnim wieku, o nieco
przysadzistej sylwetce i przenikliwych oczach. Miałam wrażenie, że mi się
wwiercają do duszy.
- Szklany taras - powiedział, dopalając papierosa - a dlaczego nie szklany
dom jak u Żeromskiego? To by było łatwiejsze, bo jak to szkło przymocować do
ramy?
- To zadanie dla pana, nie dla mnie - odrzekłam bezczelnie.
- Nie zadanie, tylko łamigłówka. Jak ją rozwiążę, dam znać, ale nic nie
obiecuję.
Po wyjściu z pracowni Staszek był nadal bardzo sceptyczny, uważał, że
nic z tego nie wyjdzie. Po co kowal ma sobie łamać głowę, jak stoi do niego
kolejka. Musi odmawiać ludziom.
- Coś wymyśli, bo weszłam mu na ambicję - powiedziałam - a trochę
znam się na ludziach.
I miałam rację. Po tygodniu kowal przysłał chłopaka z projektem:
podzielił obramowanie tarasu na sektory, a specjalnie przycięte szyby miały być
przytrzymywane przez klipsy z takim samym wzorem co rama. Byłam wprost
wniebowzięta. Taras wyszedł tak, jak sobie zaplanowałam. Patrząc z pewnej
odległości, miało się wrażenie, jakby mój dom unosił się w powietrzu. Teraz już
z pewnością nie dałoby się go jednoznacznie zakwalifikować, nie była to
typowa góralska chałupa, chociaż miała gontowy dach i ściany z płazów, nie
była to też willa, to był dom na krawędzi stylów. Ktoś złośliwy powiedział
nawet, że wybudowałam skrzyżowanie jamnika z buldogiem, ja jednak
uważałam, że mój dom jest piękny.
Jeszcze jedną przeszkodę musiałam pokonać, ale zdążyłam się już
zaprzyjaźnić z mistrzem Jackiem i wymyśliliśmy na to sposób. Chodziło o
rynny okalające dach. Żeby woda miała ujście, w czterech rogach zamocowano
plastikowe rurki wychodzące poza obręb tarasu. Wyglądało to okropnie, te
sterczące rury odbierały domowi cały urok. Zastanawiałam się, jak to rozwiązać.
I nagła myśl, wzorem budowniczych katedr zamontuję w tych miejscach
rzygacze! Przez cały tydzień przeglądałam w bibliotece albumy, najbardziej
przypadły mi do gustu kamienne niedźwiedzie z katedry florenckiej. Zrobiłam
ksero tego zdjęcia i zawiozłam do pracowni mistrza Jacka.
- Zamawiam takie cztery - powiedziałam.
Pokręcił na to głową.
- Marta - już zdążyliśmy przejść na ty - po pierwsze, twoje miśki są
kamienne, a po drugie, mają za krótkie szyje, będą ci rzygały na taras!
- To co proponujesz? - spytałam zmartwiona.
Kowal wziął kawałek węgla i na metalowym blacie naszkicował profil
krogulca.
Dokładnie piątego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego
dziewiątego roku stałam na ganku, przed który zajechał samochód z meblami i
sprzętami kuchennymi. Wszystko było nowe, wprost ze sklepu, bo ja przecież
niczego poza ubraniami i kilkoma osobistymi drobiazgami nie miałam. Szafę i
obszerne łóżko zamówiłam już wcześniej u Wróbla, znanego tutaj stolarza
artysty, który pięknie je wyrzeźbił. Nigdy nie zapomnę pierwszej nocy
spędzonej w moim domu. Czułam, że to naprawdę mój dom. Po raz pierwszy w
życiu byłam u siebie. Pamiętam, podeszłam do okna i nad ciemnym zarysem
szczytów dostrzegłam rożek księżyca.
Oboje jesteśmy w nowiu - pomyślałam.
Na wiosnę zapadła decyzja o otwarciu małego pensjonatu, być może nie
do końca przemyślana, bo przecież przyjechałam tutaj, żeby się ukryć przed
światem, a nie zapraszać go do siebie. Co prawda budowa uszczupliła moje
finanse, ale kilka lat mogłabym jeszcze spokojnie żyć. A co potem... nie
sięgałam myślą tak daleko, ale też zdawałam sobie sprawę, że bezczynność jest
moim największym wrogiem. Dopóki miałam głowę zajętą różnymi projektami,
MARIA NUROWSKA DOM NA KRAWĘDZI
Uczepić się czegoś - myślałam, stojąc pod drzwiami, których otwarcie wydawało się czymś niemożliwym. Za tymi drzwiami spotkałabym siebie sprzed sześciu lat, a takiego spotkania obawiałam się najbardziej. Nie powinnam była tam wracać, ale wtedy jedynym możliwym adresem była willa przy Malczewskiego w Warszawie, której parter należał do mojego niedawno zmarłego stryja. Byłam jego jedyną krewną, poważnie się jednak zastanawiałam, czy nie zrzec się tego spadku. Nie chodziło mi o stryja, wiele lat spędziliśmy razem i zdążyłam się do niego przywiązać, ale o miejsce, które najchętniej wymazałabym z pamięci. Gdyby zniknęło, zapadło się pod ziemię, może lżej by mi było oddychać, niestety, tylko tutaj mogłam znaleźć schronienie. Ty to przewidziałaś, stanowczo sprzeciwiając się mojej decyzji, którą nazwałaś wręcz głupią. - Life is brutal, kochana - stwierdziłaś - albo przyjmiesz jego reguły, albo będzie po tobie. Chyba nie chcesz po wyjściu z mamra nocować na dworcu. Oceniam cię na trzy noce, czwartej nie doczekasz, rzucisz się pod pierwszy pociąg. - Jak nikt umiesz dodać człowiekowi otuchy - mruknęłam. - Mówię, jak jest. - A jak jest, Iza? Może mi powiesz, bo jeśli nie, to ja ci powiem, że skoro mam zaczynać wszystko od początku, nie mogę tam wrócić, nie mogę przestąpić progu tego mieszkania, wejść do pokoju, gdzie... - głos uwiązł mi w gardle. Uśmiechnęłaś się, ten twój uśmieszek wyższości! - Krew z podłogi łatwo się zmywa! - powiedziałaś. Chwilami twój cynizm mnie porażał, ale zaraz sobie tłumaczyłam, że to jest tylko takie gadanie, że wcale tak nie myślisz, po prostu ukryłaś się za maską twardzielki, bo tego wymagają od ciebie okoliczności. Kobiece więzienie to nie
sanatorium. Tak ciebie widziałam, bo chciałam cię tak widzieć, było mi to potrzebne. Byłaś różą na gnoju i pilnie strzegłam, aby ktoś jej nie rozdeptał. Mój mąż Edward powiedział kiedyś, że żyję w świecie iluzji. Być może miał rację, być może całe moje życie jest iluzją i ma się nijak do tego, co się dzieje naprawdę. Ola, Paweł i ty, trzy punkty odniesienia, trzy historie zmierzające do niewiadomego końca, ale wszystko jest jeszcze możliwe, nawet tak zwany happy end... Nie umiałam przekręcić klucza w zamku, na samą myśl o przekroczeniu progu tego mieszkania odczuwałam paraliżujący lęk, hotel nie wchodził w grę ze względu na szczupłe fundusze, zabrakło mi też odwagi, by spędzić noc na dworcu. Głęboko zapadły mi w pamięć twoje słowa o czwartej nocy, usiadłam więc na schodach, nieopodal drzwi wejściowych do mieszkania stiyja. Te drzwi zabezpieczone blachą i obite od wewnątrz skórą skutecznie chroniły mnie przed upiorami, które czaiły się tuż za nimi. Powoli zapadał zmrok, byłam zadowolona, że ciemność wokół mnie się pogłębia, zupełnie jakbym chciała się w niej schować. Nieoczekiwanie szerokie marmurowe schody zmieniły się w węższe, drewniane, prowadzące na pięterko, rozpoznałam pokój ze skośną ścianą, pościel na drewnianym rzeźbionym łóżku pachniała słońcem i wiatrem, a za oknem majaczyły górskie szczyty... Nagle rozbłysło światło i tuż przed sobą zobaczyłam wysokiego brodatego mężczyznę w golfie z owczej wełny. Włosy miał związane w kucyk na karku. Przez chwilę nie wiedziałam, kim jest, a potem dotarło do mnie, że to przecież sąsiad stryja z góry. - Co ty tu robisz? - spytał ze zdumieniem. - Ja... zgubiłam klucze - wyjąkałam. - To chodź do nas - odrzekł i ująwszy mnie za łokieć, pomógł mi wstać. Współwłaścicielami willi było młode małżeństwo naukowców stale przebywające na stypendiach zagranicznych, w przerwach pomiędzy ich wojażami utrzymywaliśmy przyjazne stosunki. Sylwester, czyli zdrobniale
Sylwek, grywał ze stryjem w szachy, a z jego żoną Magdą często chodziłam na zakupy, przy okazji wstępowałyśmy na kawę. Pytałam ją o plotki z wielkiego świata, na co niezmiennie odpowiadała, że może mi najwyżej donieść, co słychać u szympansów, bo z racji swojego zawodu przebywała głównie z nimi. Wchodząc po schodach, zadawałam sobie pytanie: jak długo ich nie było i czy to możliwe, że nie wiedzieli o tragedii, która się rozegrała na parterze. Ale gdyby wiedzieli, on musiałby inaczej się zachowywać, nie tak swobodnie, chyba że był dobrym aktorem. Wyglądało na to, że nie ma jego żony, co odnotowałam z ulgą. Lubiłam ją, ale ona też należała do przeszłości, im mniej świadków mojego kulawego życia, tym lepiej. Sylwek zapalił światło w przedpokoju, postawił walizkę pod wieszakiem i odebrał ode mnie płaszcz. - Chcesz się wykąpać po podróży? - spytał. - O, tak - odrzekłam. Stałam pod gorącym strumieniem wody z uczuciem, że zmywam z siebie brud tych sześciu lat, zmywam ból, osamotnienie, noce na pryczy w przepełnionej celi, trywialne rozmowy moich współtowarzyszek, czyli wszystko, czego w tym czasie doświadczyłam. Plastikowe ściany kabiny stały się chrzcielnicą, w której zacierały się stare grzechy, a przyszłość... na razie nie chciałam o niej myśleć. Z mokrą głową, w szlafroku pani domu weszłam do kuchni. Czekała tam już na mnie kolacja. Dziwnie się czułam, widząc normalne talerze i sztućce, a przy nakryciach złożone starannie i pachnące lawendąserwetki. Odtąd zapach lawendy już zawsze będzie mi się kojarzył z wolnością, to znaczy z tym, że nie byłam przez nikogo obserwowana i mogłam robić, co chciałam. Sylwek odsunął mi krzesło. Zajmując miejsce przy stole, prawie usłyszałam komentarz jednej ze współwięźniarek: „ale Wersal”. Nalał wina do kieliszków. Zawahałam się, ale podniosłam kieliszek do ust. Proces oczyszczania trwa - pomyślałam. - Jutro rozejrzymy się za jakimś magikiem, który dorobi ci klucze -
odezwał się. Spojrzałam mu prosto w oczy:- - Mam klucze, ale... nie chciałam tam wchodzić. - Ze względu na stryja? - spytał, kiwając ze zrozumieniem głową. Wiedział o jego śmierci z nekrologu w gazecie. Ty ten nekrolog zamieściłaś, bo ja z racji odosobnienia, tak to nazwijmy, nie miałabym takiej możliwości. Samotnie szłam za trumną, przyjaciele i znajomi stryja dawno poumierali. - A pan redaktor nadal z tą anglistką? - zadał mi kolejne pytanie. Nic na to nie odrzekłam, a on już nie wypytywał. Być może moje milczenie wziął za odpowiedź twierdzącą. Spytałam o jego żonę. - Rozstaliśmy się z Magdą dwa lata temu - odparł - na dłuższą metę trudno mieć w łóżku oprócz żony pięcioro szympansiątek, którymi matki nie chciały się zajmować. A ty, masz kogoś? Potrząsnęłam przecząco głową. - To jesteś do wzięcia - stwierdził, patrząc na mnie spod oka. Zamiast się oburzyć, odpowiedziałam coś, co mnie samą wprawiło w zdumienie. - Tak jakby... Może zadziałało wino, a może tego wieczoru uderzyła mi do głowy wolność, której tak się bałam, tak się przed nią broniłam. I coś jeszcze, ten młody mężczyzna zobaczył we mnie atrakcyjną kobietę, a ja od dawna tak o sobie nie myślałam, ja nawet chyba zapomniałam, że w ogóle jestem kobietą. Teraz ktoś mi o tym przypominał. Po kolacji poszliśmy do łóżka, on oczywiście nie miał pojęcia, jaki w tym momencie dokonuje się we mnie przełom. Miałam obok to umięśnione, opalone na brąz ciało. Sylwek wrócił właśnie z Afryki, gdzie podobnie jak jego żona prowadził badania, zajmując się życiem zagrożonych gatunków zwierząt z ramienia jakiejś amerykańskiej organizacji. Oprócz tego wykładał na uniwersytecie, też amerykańskim. Nagle znalazłam się
tak blisko młodego mężczyzny, onieśmielało mnie to, a jednocześnie budziło ciekawość. Co się dalej wydarzy, co się będzie działo z moim ciałem? On okazał się niezwykle wrażliwy na moje oczekiwania. To był ten rodzaj porozumienia, gdzie słowa są czymś zbędnym. Gdzieś w tyle głowy pojawiło się zdumienie, że tak może być między dwojgiem ludzi, że to jest takie mocne. Potem, kiedy już leżeliśmy obok siebie, powiedział: - Chyba dawno nie byłaś z mężczyzną. - Bardzo dawno - odrzekłam. Przytulił mnie i pocałował w czoło. - Nadrobimy to. A teraz chodź coś przekąsić, bo zgłodniałem - i jakby usprawiedliwiając się, dodał - zawsze jestem taki głodny po seksie... Właściwie przez cały następny tydzień nie wychodziliśmy z łóżka, Sylwek pośpiesznie robił zakupy w sklepie na rogu naszej ulicy. Nic sobie nie gotowaliśmy, bo szkoda nam było czasu. W zlewie piętrzyły się brudne talerze, których nie wstawialiśmy do zmywarki. Chodziłam po mieszkaniu owinięta szlafrokiem jego żony, a on zaczynał przypominać rozbitka na bezludnej wyspie, bo nie przycinał brody i nie wiązał swoich długich włosów. - Zawsze wyczuwałem w tobie wielki seksualny potencjał - powiedział w pewnym momencie - i było mi szkoda, że tak się marnuje przy panu redaktorze. On mi raczej nie wyglądał na kochanka lady Chatterley. Edward z pewnością go nie przypominał, nie uprawiał żadnych sportów, jego jedyną gimnastyką było wchodzenie na pierwsze piętro do redakcji „Literatury i Świata”, poza tym dzieliła nas spora różnica wieku i co tu dużo mówić, jego ciało zaczynało się starzeć. Kiedyś, widząc go w łazience rozebranego do pasa, pomyślałam, że ma rachityczne ramiona. Ale za to miał bardzo „umięśniony” mózg i to działało na kobiety, które leciały na niego, bo nie sposób się było z nim nudzić. Ktoś go kiedyś podsumował, że jest gejzerem wiedzy, inteligencji i poczucia humoru, takim polskim Woody Allenem... Sylwek nie był zwykłym mięśniakiem, nie był jednak intelektualistą, ale nie
tego od niego oczekiwałam. Nie musiał mnie zabawiać rozmową, fascynowała mnie jego fizyczność. Jego wysportowane ciało było jak nieznany ląd, budziło moją ciekawość, poza tym wyzwalało we mnie doznania, o jakich nie miałam dotąd pojęcia. Ale jaką ja mogłam mieć wiedzę na temat seksu! Na dobrą sprawę miałam do tej pory dwóch kochanków: pewnego studenta i Edwarda, przy czym chwile spędzone z tym pierwszym nie były niczym więcej jak grą wstępną. Jako młoda dziewczyna spędzałam wakacje u babci na plebanii w Borysówce,” gdzie studenci prowadzili jakieś wykopaliska nieopodal cerkwi. Potrzebowali dużo wody i co chwila jeden z nich chodził po nią do studni. Tego roku lato było gorące, paradowali więc rozebrani do pasa, między innymi on. Kiedy wiele lat później oglądałam rzeźbę Dawida dłuta Michała Anioła, przypomniałam sobie o tym chłopcu, którego imienia nie zapamiętałam, istniało jakieś podobieństwo tych dwóch ciał, taki sam kształt szyi, układ ramion, od razu mi się to rzuciło w oczy Na zawsze też zapadły mi w pamięć słowa szeptane przez chłopca w moje włosy: „Nasza miłość jest niewinna i czysta. Niech ta cudza będzie brudna...”. Nabrałam wtedy przekonania, że jest coś niestosownego w spełnieniu miłosnym i miało to zaważyć na całym moim życiu, a kto wie, czy nie doprowadziło w końcu do tragedii. Po paru dniach Sylwek zadał mi pytanie: - Co dalej z nami? - Nie ma żadnego dalej, przecież za kilka dni wyjeżdżasz - odparłam. - A... nie pojechałabyś ze mną? - Do Ameiyki? - Czemu nie, mam tam stały kontrakt, mieszkanie. Przyjrzałam mu się, żeby sprawdzić, czy nie żartuje, ale patrzył na mnie poważnie. - Nic o mnie nie wiesz. Nie znasz mnie... - Nie widzisz, kobieto, że wpadłem po uszy? Masz boskie ciało i ta wiedza absolutnie mi wystarcza.
- Na jak długo? - Może do końca życia. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, czułam żal, że psuje coś, co było świeże, spontaniczne, obawiałam się też, że takie przypieranie do muru może się skończyć w moim przypadku psychiczną blokadą. I tak wkrótce ten romans musiał się zakończyć, ale mogliśmy się jeszcze przez kilka dni cieszyć sobą, seksem. - Pozwól mi żyć chwilą - poprosiłam. - Ale wyjedziesz ze mną? Był ślepy i głuchy na to, co się ze mną działo. Chciał mnie za wszelką cenę przy sobie zatrzymać i popełnił przy tym wszystkie możliwe błędy. Kiedy wyszedł, ubrałam się, spakowałam walizkę i w pośpiechu opuściłam willę. Na dworcu kupiłam bilet do Zakopanego. Dom góralki polecony mi kiedyś przez ciebie był jedynym miejscem, jakie mi wtedy przychodziło do głowy. Skoro po raz drugi przebojem wtargnęłaś w moje życie, opiszę ci ze szczegółami, co się działoprzez te lata, zanim jak kukułka podrzuciłaś mi swoje dziecko, a także, co się działo potem... Był koniec grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku, miałam czterdzieści cztery lata i nie wiedziałam, co mam zrobić ze swoim życiem. Pani Ela, właścicielka pensjonatu, zakomunikowała mi od progu: - Miejsców nie ma! - Ale ja... już tu byłam - odrzekłam. - Pamiętam was, ale miejsców nie ma - powtórzyła - za trzy dni święta... gości najechało. - Może jednak... Musiało być coś takiego w moim głosie, że nie odprawiła mnie z kwitkiem, tylko zaproponowała pokoik na poddaszu. Do łazienki trzeba było schodzić piętro niżej. Nie było też ogrzewania, gospodyni obiecała jednak wstawić piecyk. Ten pokoik... po raz pierwszy od lat miałam poczucie
prywatności. To było wspaniałe: móc zamknąć drzwi na zasuwkę i wiedzieć, że nikt niepowołany tu nie wejdzie. Święta spędziłam na tych kilku metrach, na moją prośbę tacę z jedzeniem zostawiano pod drzwiami. Całymi dniami spałam albo przez trójkątne okienko patrzyłam na góry. Wyrastające w oddali granitowe, ośnieżone szczyty coś do mnie mówiły, byłam nimi zafascynowana, ale wtedy jeszcze nie rozumiałam ich języka. Gdy pensjonat opustoszał, pani Ela zaproponowała mi przenosiny na dół. Odmówiłam. - A wy na długo? - chciała wiedzieć. Sama tego nie wiedziałam, na co pokiwała tylko głową. Ta prosta kobieta okazała się dobrym psychologiem, kiedy w końcu zwierzyłam się jej, że nie bardzo wiem, co z sobą zrobić, poradziła: - Sprzedajcie mieszkanie, jak tam nie chcecie być, i kupcie nowe. Trzeba pozamiatać co stare. Takie rozwiązanie przychodziło mi do głowy jeszcze tam, w więzieniu, ale potem z niego zrezygnowałam, bo przestraszyła mnie myśl o formalnościach. Za radą pani Eli pojechałam do Warszawy i wynalazłam biuro, które przejęło na siebie wszelkie sprawy związane ze sprzedażą. Wysokość sumy za mieszkanie stryja, kiedy przeliczyłam ją sobie z nowych złotych na stare, ja ciągle jeszcze tak przeliczałam, wprawiła mnie w zdumienie. Plątały mi się po głowie tamte miliony, a dawno już powinnam o nich zapomnieć. Ale należność za Malczewskiego to były prawdziwe pieniądze. Agentka, młoda i niezwykle profesjonalna osoba, poradziła mi, abym kupiła telefon komórkowy, co ułatwiłoby nasze kontakty. To wszystko było dla mnie nowe i zaskakujące, często teraz spotykałam w sklepie, na ulicy młodych ludzi z małym aparatem przy uchu, początkowo myślałam nawet, że to takie tranzystorowe radio. Zaskoczyły mnie też sunące ulicami samochody, które wcześniej widywałam jedynie na Zachodzie. Pomysł zakupienia komórki w mojej sytuacji okazał się nierealny ze względu na szczupłe fundusze, jakimi
dysponowałam. Znowu musiałam prosić panią Elęo odroczenie zapłaty za pobyt w pensjonacie. - Jak tylko sprzedam warszawskie mieszkanie, wszystko ureguluję! Pokiwała głową na znak, że się zgadza. - A nie potrzebujecie przypadkiem dutków na te wasze podróże, jak to Janek gada, biznesowe - zagadnęła mnie. - Nie, dziękuję bardzo - odparłam, uważając, że tego nie mogę przyjąć, ale pani Ela uważała inaczej i niemal siłą wcisnęła mi zwitek pieniędzy, które prawdę mówiąc, mnie uratowały. Właściwie nie miałabym za co wykupić biletu do Warszawy i ona o tym dobrze wiedziała. Dosłownie w ciągu tygodnia od ukazania się oferty znalazł się kupiec. Moja doradczyni nalegała jednak, aby się tak nie śpieszyć, bo za mieszkanie w dobrym punkcie można dostać lepszą cenę, ale ja czekać nie mogłam i nie chciałam. Nie byłam w stanie wejść do tego domu, postanowiłam też, że niczego stamtąd nie zabiorę, więc w cenę nieruchomości zostały wliczone meble. Przyjęłam to z ulgą, bo miałabym spory kłopot z ich sprzedażą. To były głównie antyki, które jak się okazało, już wyszły z mody. Teraz pieniądze mieli młodzi ludzie, tak zwani yuppies, gustujący w nowoczesnych wnętrzach. Postawiłam też warunek, że nie chcę wiedzieć, kto jest nabywcą mieszkania stryja, a agencja otrzymała ode mnie odpowiednie upoważnienia do dokonania transakcji. Wszystko, czego nie chciał zatrzymać nowy właściciel, poleciłam przekazać instytucji charytatywnej. - Ależ... tam są bardzo cenne rzeczy - moja pełnomocniczka była wyraźnie zszokowana. - Proszę wszystko przekazać Caritasowi - odrzekłam takim tonem, że nie ośmieliła się protestować, spytała tylko: - A co z dokumentami w szufladach biurka? Ze zdjęciami... - Proszę spalić w kominku. Na chwilę skrzyżowały się nasze spojrzenia, „dlaczego to robisz?”,
wyczytałam w jej oczach. Wróciłam na Podhale. Pani Ela, uprzedzając ewentualne protesty, przeniosła moją walizkę ze strychu piętro niżej, do pokoju z łazienką. - Nie ma co dłużej się chować po kątach! Trzeba żyć! - powiedziała. Ale jak? - pomyślałam. Wiedziałam, że nie napiszę już książki, nie zwiążę się z mężczyzną, nie urodzę dziecka, na wszystko było za późno. Kiedy tak siedziałam na poddaszu i gapiłam się na majaczące w oddali szczyty, pojawiła się w mojej głowie myśl, żeby pójść tam i nie wrócić, ale po pierwsze, nigdy bym tam nie dotarła, a po drugie, to by pachniało tanim melodramatem, jako była pisarka nie mogłam sobie pozwolić na takie zagranie. Na dobrą sprawę mogłabym żyć z procentów z lokat bankowych, ale wiedziałam, że jeśli tak się stanie, to któregoś dnia po prostu nie wstanę z łóżka. Brak więziennej dyscypliny działał na mnie zabójczo. Jak dobrze wiesz, tam dzień był zaplanowany niemal co do minuty, ktoś wszystko ustalał za mnie, a ja się temu, jak i reszta moich współtowarzyszek, poddawałam. Ich głośna obecność w jakiś sposób była mi na rękę, bo ten rejwach panujący w celi zagłuszał kłębiące się pod czaszką myśli. Z wolna stawałam się częścią więziennego świata i ratowało mnie to przede mną samą: Bo to ja sama stanowiłam dla siebie największe niebezpieczeństwo, gdzieś w głębi czaiła się groza, którą starałam się odsuwać jak najdalej. Zdawałam sobie sprawę, że balansuję na krawędzi i wystarczy moment nieuwagi, aby to, przed czym tak się broniłam, wyszło na wierzch. Takie rozliczanie przeszłości dokonywało się zresztą, ale we fragmentach, i to ja decydowałam o selekcji, panicznie obawiając się jednak, że stracę kontrolę. Kto tak naprawdę był winien, ja czy on, i czy łatwiej jest nie żyć, czy żyć po tym, co się stało? Chytrze nauczyłam się omijać „temat”, wmawiając sobie, że na ostateczną ocenę jest jeszcze za wcześnie, że należy z tym poczekać, ale on, Edward, stale był obecny w tych kalkulacjach. Jego twarz, charakterystyczne uniesienie brwi, zmrużenie oczu, uśmiech...
Nasze rozmowy, nasze kłótnie. Nie pamiętałam tylko tego, co się wydarzyło w mieszkaniu stryja. Wtedy stało się „coś”, ale nie wolno mi było o tym myśleć. Nie teraz, kiedyś... Zostałam ukarana, siedziałam w więzieniu, ale nie wymyśliłam jeszcze dla siebie kary. Tylko... ciągle nie wiedziałam, jaka jest prawda! W więzieniu przyśniła mi się recenzja z nienapisanej książki, która podsumowywała nasz związek z Edwardem. Obcy głos dudnił w mojej głowie: „to powieść o karze za złe, niemądre życie i o odkupieniu przez dobro...”. Konkluzja nie była jasna. Czy chodziło o moje dobre uczynki? Pamiętasz, nazwałaś mnie nawet „sumieniem więzienia”, ale zostałam niejako przymuszona, aby stać się konfesjonałem dla moich współtowarzyszek niedoli. Nigdy nie myślałam o sobie jako o dobrym człowieku... A Edward? Czy można by go tak nazwać? Na pewno nie był złym człowiekiem, on tylko popełnił kilka życiowych błędów, a jednym z nich był związek ze mną... Gdzieś na początku maja, kiedy słońce zaczęło przygrzewać i stopniały śniegi, pensjonat opustoszał. Skończyły się nocne wrzaski, tupanie, głośny śmiech i wulgarne słowa. Z pewnością turyści odwiedzający schroniska wysoko w górach różnią się od tych pensjonatowych, których trudno byłoby zresztą nazwać turystami. Ich obecność przypominała mi to, co poznałam za więziennym murem. - Bardzo niekulturalny naród - stwierdziła kiedyś niezadowolona pani Ela - szczególnie jak się napiją... Któregoś wieczoru przyszła do mojego pokoju: - Chodźcie ze mną jutro na wycieczkę - zaproponowała - mam sprawę do dziewuszek ze schroniska w Pięciu Stawach, pięknie tam jest. Ta nazwa niewiele mi mówiła, ale pomyślałam sobie: dlaczego nie. Pani Ela pożyczyła mi swoje buty na grubej podeszwie, dokładając wełniane rękawiczki. - Przecież jest ciepło - zdziwiłam się. - Przydadzą się - odrzekła głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Trzeba było wstać bladym świtem, syn gaździny Staszek podwiózł nas swoim mocno już sfatygowanym bmw do ronda i szybkim krokiem ruszyłyśmy stamtąd do Kuźnic, bo wybrałyśmy trasę przez Dolinę Gąsienicową, a ściśle mówiąc, ja wybrałam, chociaż zostałam ostrzeżona przez matkę i syna, że łatwo nie będzie. - Właśnie chcę, żeby nie było łatwo - odrzekłam, ale nie wiedziałam, co mówię. Początkowo szłyśmy kamienistą, stale wznoszącą się w górę drogą. - Miniemy Boczań, to będzie płaściej i będą widoki - obiecała pani Ela i rzeczywiście podejście stało się łagodniejsze, co wyraźnie odczuwałam w nogach. Niebieskie, upstrzone białymi chmurkami niebo jakby się oddaliło, a na jego tle imponująco rysowały się górskie szczyty, pojawiły się też pierwsze kosodrzewiny Wspinałyśmy się wyżej i wyżej, pani Ela narzuciła szybkie tempo, szła, nie oglądając się na mnie, chwilami trudno mi było za nią nadążyć. Mniej więcej po dwóch godzinach zaczęłyśmy schodzić drogą do schroniska na Hali Gąsienicowej. W porannym słońcu wszystko dookoła lśniło, mieniło się żywymi barwami, szczyty były niebieskie, trawa bardzo zielona, a leżące gdzieniegdzie łaty śniegu aż kłuły w oczy swoją bielą. W Murowańcu zamówiłyśmy herbatę i szarlotkę. - Daleko jej do mojej - powiedziała pani Ela - ale może być. - Nawet bardzo może być - uśmiechnęłam się. - Jak tam nogi, nie bolą? - zadała mi zasadnicze pytanie. - Nie bolą. - Buty nie cisną? - Nie cisną. - No to ruszamy. - A daleko jeszcze? - spytałam ostrożnie. - No, blisko nie jest - odrzekła, podnosząc się z miejsca. Maszerowałyśmy teraz ścieżką z równo poukładanych kamieni, cóż to
była za ulga dla moich, co tu mówić, mocno sfatygowanych już nóg, w pewnej chwili zauważyłam tablicę przymocowaną do skalnej ściany, kiedy podeszłam bliżej, odczytałam, że tutaj zginął Mieczysław Karłowicz. Wiedziałam, że kompozytor zginął w górach, ale znalezienie się właśnie w tym miejscu było prawdziwym przeżyciem. - Poszła lawina i po człowieku - pokiwała głową pani Ela. Dalej wędrowałyśmy krętym brzegiem Czarnego Stawu, a potem wkroczyłyśmy na kamienne schody, które zaczynały się ostro piąć w górę, by za jakiś czas zmienić się w pionową skałę. Prowadził tędy niebieski szlak, ale z chęcią zmieniłabym mu nazwę na diabelski. Stałam kompletnie bezradna przed ścianą pokrytą śniegiem i lodem. Zrobiło się przejmująco zimno, więc zaciągnęłam suwak kurtki pod samą szyję i włożyłam rękawiczki. - Dacie radę wejść czy chcecie wracać? - spytała moja przewodniczka. Prawdę mówiąc, chętnie bym wróciła, ale było mi wstyd przyznać się do tego, bo przecież sama wybrałam tę trasę. Przez około pół godziny wisiałyśmy na tej ścianie, posuwając się jednak stale w górę. Rozpierała mnie duma, że udało mi się pokonać naprawdę niebezpieczny odcinek; żartów nie było, często zdarzały się tu śmiertelne wypadki. Gdzieś przeczytałam, że turysta w wysokich górach, jak saper, myli się tylko raz. Byłam już nieludzko zmęczona, wszystko wokół straciło ostrość i oddaliło się, w pewnym momencie doznałam nawet czegoś na kształt symbiozy z otaczającym mnie wszechświatem. Istnieje taka granica zmęczenia, poza którą jest się wszędzie i nigdzie, nic już nie boli, nic nie uwiera, płynie się w powietrzu. Gdy tak płynęłam nad rumowiskiem ogromnych głazów i kamieni, które tworzyły teraz niewielką równinę, czułam się jak Bułhakowowska Małgorzata lecąca na miotle „bezgłośnie, bardzo powoli, niezbyt wysoko” nad dachami Moskwy. Ja jednak musiałam opaść na ziemię, bo dalej czekało nas wejście płytą skalną i trzeba było przytrzymać się klamry. Potem zaczęły się łańcuchy, śliskie i oblodzone, błogosławiłam więc rękawiczki pani Eli.
- Do Doliny Pięciu Stawów to chyba schodzimy łatwiejszą drogą? - spytała, uśmiechając się pod nosem. ‘ - Chyba tak - odrzekłam, siląc się na obojętność. I dalszą wędrówkę odbyłyśmy po łagodnie ułożonych schodach, nie było tu żadnych łańcuchów, może dlatego pojawili się ludzie, bo w czasie przejścia przez Dolinę Gąsienicową nie napotkałyśmy żywej duszy, co jeszcze spotęgowało moje niesamowite przeżycia., W schronisku zwaliłam się na ławę pod ścianą i żadna siła nie byłaby w stanie mnie stamtąd ruszyć. Przywitały nas zarządzające nim dwie krzepkie siostry, obie zamężne, obie z dwójką dzieci. To właśnie o te dzieci chodziło, dziewczyny nie mogły tu zostawać na noc, bo musiały rano wyprawić je do szkoły, więc szukały kogoś w rodzaju nocnego stróża. Pani Ela chciała z nimi porozmawiać o swoim młodszym synu Janku, który rozglądał się za jakimś zajęciem. W zimie uczył turystów jazdy na nartach, ale po sezonie było kiepsko. Kiedy wspomniała, którędy tu dotarłyśmy, wyglądały na zaskoczone. - Odważna pani jest jak na pierwszą trasę - powiedziała jedna z nich. - Bo nie wiedziałam, co czynię - odrzekłam zgodnie z prawdą. Poczęstowały nas herbatą i szarlotką, to widocznie już taka tradycja, że w górskich schroniskach podają szarlotkę. Okazało się też, że schroniska tradycyjnie prowadzą kobiety. - Jesteśmy jak rodzina, wszystko o sobie wiemy - wyjaśniła ta bardziej rozmowna - im trudniej, tym lepiej. Tylko góry dają taką pasję, adrenalinę... Wyglądała jak prosta góralka, ale to, co mówiła, było niezwykłe. Chyba zauważyła, jakie wrażenie zrobiły na mnie jej słowa. Uśmiechnęła się i wyciągając do mnie rękę, rzekła: - Agnieszka. - Marta. Nie wiem, dlaczego wybrałam właśnie to imię, po prostu takie przyszło mi do głowy. Kiedy później pani Ela poprosiła mnie o dowód, bo musiała
zgłosić mój pobyt i pobrać taksę klimatyczną, zdziwiła się: - To wy jesteście Marta czy Daria? - Marta to drugie imię - odrzekłam, a ona przyjęła to do wiadomości. Druga z sióstr, Jagna, mówiła gwarą i nie miała potrzeby zaglądania mi do duszy. Agnieszka była obieżyświatem, studiowała architekturę wnętrz i to się dało zaobserwować w urządzeniu schroniska, ale nie pracowała w zawodzie, jeździła po świecie, zarabiając na życie pracą rąk, była kelnerką, opiekunką do dzieci, przy okazji szlifując języki, w Londynie angielski, w Paryżu francuski. Ale cały czas tęskniła do gór, bo tak naprawdę to było jej miejsce na ziemi. Opowiadam ci o nich, bo udawało im się wszystko, co sobie zaplanowały. Miały szczęśliwe rodziny, pracę, która sprawiała im wiele satysfakcji, czyli odwrotnie niż w moim przypadku. Stały mocno na ziemi na tych swoich krzepkich góralskich nogach, a mnie silniejszy powiew wiatru mógł przewrócić, więc musiałam się czegoś czy kogoś uczepić. Po raz drugi znalazłam się w obcym mi środowisku, z tą różnicą, że za pierwszym razem nie uczyniłam tego dobrowolnie. Ty, a potem one stanowiłyście rodzaj liny ratunkowej, co było oczywiście złudne, ale widocznie czegoś takiego potrzebowałam. Po wyjściu na wolność postawiłam cię na piedestale i pilnowałam, abyś z niego nie zeszła, nie interesowało mnie też, jaka jesteś naprawdę. Może teraz nawet bardziej niż wtedy, wtedy więzienna krata oddzielała mnie od prawdziwego życia, choć przecież z czasem mój dramat stawał się mniej wyrazisty. Twoja niezwykła uroda bardzo mi w tym idealizowaniu pomagała. Nigdy ci tego nie powiedziałam, ale tam, w więzieniu, prześladował mnie sen, z którego budziłam się jak z koszmaru. W tym śnie przychodziłam się z tobą pożegnać: szukałaś czegoś w kasie pancernej i widziałam tylko twoje pochylone plecy. Słysząc kroki, wyprostowywałaś się i wolno odwracałaś w moją stronę. Patrzyłyśmy na siebie, dziwiłam się, że jesteś taka niska. A potem spoglądałam na twoją twarz, była płaska, bezbarwna, okalały ją zniszczone farbą włosy... w tym miejscu sen się urywał. Wygląda więc na to, że bardziej mi zależało na opakowaniu niż na
tym, co jest w środku. Lubiłam na ciebie patrzeć, byłaś wytchnieniem dla oczu pośród więziennej szarości... Teraz widzę cię tylko jako kogoś, kto umie zadbać o swoje interesy. Najważniejszą osobą dla ciebie jesteś ty sama i twoja córka to czuje. Jest już dorosła, ocenia cię. A czego oczekiwałaś? Że wystawi ci laurkę? Wychowanie dziecka to przede wszystkim ciężka praca, to wiele wyrzeczeń, zwykły codzienny trud. Ty chciałaś być matką od święta, atak się nie da... Kiedy wracałyśmy ze schroniska, pani Ela, która ulitowała się nade mną i część drogi przebyłyśmy towarową kolejką, powiedziała: - Jak to cacko nie chodzi, Jagna i Aga wnoszą prowiant w plecakach. I zawsze jest coś, a to dach przecieka, a to węgla nie dowieźli... Dziewczyny zakasują rękawy, wszystko potrafią zrobić same, i gonty przybić, i drew urąbać... - Wnoszą ciężary na górę? - spytałam zdumiona. ✓ - A nie inaczej - śmieje się pani Ela - gadają o nich, że mają stalowe nogi! Po wizycie w schronisku w mojej głowie zrodził się pewien pomysł. Pamiętasz, kiedy wróciłam z przepustki, opowiadałam ci o takim miejscu w górach. Drewniana chata przytulona do stromego zbocza. Dom na krawędzi - przyszło mi wtedy do głowy, jeśli coś takiego można nazwać domem: podziurawiony gontowy dach, puste oczodoły okien, wyrwane drzwi. Przypomniałam sobie o nim w czasie wizyty w schronisku, kiedy Agnieszka tak obrazowo opowiadała o swojej fascynacji górami i o tym, że na dłużej nie mogłaby żyć nigdzie indziej. Wyprawę do Pięciu Stawów odczułam tak boleśnie we wszystkich mięśniach, że przez kilka dni leżałam w łóżku. Słuchając radia, natrafiłam.na rozmowę z pewnym pisarzem, którego nazwiska nie zapamiętałam, ale zapadło mi w pamięć to, co powiedział. Jego kraj leży nad morzem i dla niego było szalenie istotne, żeby, kiedy budzi się rano, słyszeć szum fal. Nie mógł w związku z tym mieszkać w Paryżu, musiał wrócić do domu, bo morze ustawiało
go we właściwym miejscu w stosunku do życia. I nagle przyszło mi do głowy, że być może dla mnie takim właściwym miejscem są góry... To nie było jeszcze nic konkretnego, ot, taka luźna myśl, ale coraz częściej powracała i w końcu postanowiłam odszukać ten dom na krawędzi skarpy. Może to była tylko ciekawość, czy tam jeszcze stoi i czy uda mi się do niego trafić, a może już zaczątek decyzji... Długo nie udawało mi się go odnaleźć, pani Ela nie umiała pomóc, bo takich opuszczonych gazdówek w okolicy było sporo. Odnalezienie chaty z wolna stawało się moją idée fixe, z uporem przemierzałam górskie szlaki, coraz później wracając do pensjonatu, co zaczynało niepokoić góralkę. Zwróciła mi uwagę, że powinnam ją informować, dokąd idę, ale ja przecież sama tego nie wiedziałam. Wreszcie, kiedy zaczęło do mnie docierać, że te wędrówki przeradzają się w obsesję, i kiedy zamierzałam dać sobie spokój, odnalazłam szałas. Nie będę cię zanudzać szczegółami, w jaki sposób udało mi się wydrzeć od Lasów Państwowych skrawek ziemi ze zrujnowaną chatą, bo i tak cię to nie zainteresuje. Kiedy się u mnie zjawiłaś, stał tu już prawdziwy dom, właściwie od podstaw zbudowany w miejscu gazdówki. Długo o to zabiegałam z pomocą mecenasa z Nowego Targu, którego poleciła mi pani Ela. Właściwie bez niej niczego bym nie dokonała, mogę chyba powiedzieć, że w tamtym czasie wszystko zaczynało się i kończyło na niej. Co prawda bardzo mi odradzała prowadzenie batalii o coś, co jej zdaniem nie jest tego warte, ale się uparłam. Dla mnie to nie była tylko rozbudowa opuszczonej chaty... To było trochę tak, jakbym odbudowywała siebie, swoje życie, razem podnosiliśmy się z ruin, ja i mój dom... Dlatego takie ważne było miejsce. Początki jednak były trudne. Kiedy Staszek, syn pani Eli, przyprowadził do mnie pierwszego z budowniczych, ten bez ogródek oświadczył: - Skarpa nie utrzymie takiej chałupy, trzeba by było wylać tyle betonu jak na dwa, trzy domy! - Trudno, lejmy ten beton - zdecydowałam bez namysłu.
Stary góral nic nie odpowiedział; miał spaloną słońcem, surową twarz. Wiedziałam od Staszka, że „Jasiu”, jak go nazywał, to były mistrz świata w biathlonie. Niestety potem, co często się tu zdarza, o mało nie zapił się na śmierć. Już stawiano na nim krzyżyk, kiedy się wygrzebał, przestał pić, założył firmę budowlaną. - Szukajcie kogo innego! - usłyszałam. - Chodzi o pieniądze? Nieważne, ile to będzie kosztowało. Rzucił mi szybkie spojrzenie i przebiegło mi przez myśl, że ma oczy wilka. - Ja szanuję swoją pracę, proszę panią - odparł, cedząc słowa, a potem wstał i wyszedł. Patrzyłam za nim jak osłupiała. - Chyba trzeba wziąć kogoś innego - odezwałam się niepewnie do Staszka. Pokręcił tylko głową. - On jest najlepszy, inny z tą skarpą nie poradzi. - Co z tego, jak się na nas wypiął. Staszek uśmiechnął się pod nosem. - Może się jednak dogadamy... -... przy kieliszku? - Broń Panie Boże - wystraszył się nie na żarty. - Z Jasiem to jak najdalej od wódki! Wieczorem wybraliśmy się do pana Jana, który mieszkał pod Zakopanem w drewnianym domku, jakby za małym, za skromnym dla kogoś takiego jak on. Już sama jego postawa budziła respekt, szerokie bary, pięknie osadzona głowa, czarne włosy przyprószone na skroniach siwizną i to mroczne spojrzenie... Usiedliśmy przy stole, gospodarz postawił przed nami kubki z herbatą. - Czego się tak upieracie przy tym domu - zaczął, łypiąc na mnie swoimi wilczymi oczami - za taki projekt to bym dał komuś tęgie baty.
- Taki chciałam. - Chcieć to sobie można - mruknął. Na to wtrącił się mój towarzysz: - Jasiu, przecież da radę postawić tam chałupę. - Wszystko się da, tylko po co? Po co iść w takie koszta?” - Bo pani taki dom sobie umyśliła - perswadował Staszek. - Działka kupiona, pozwolenie na budowę jest - wtrąciłam. - Na rozbudowę - przerwał mi gospodarz - ale tego, co chcecie, nadzór nie puści. Ja ich znam, czepną się wszystkiego, byle tylko pokazać, że mają władzę. - Potem się będziemy martwić - odrzekłam. Długo milczał, widziałam, że się waha, a mnie ze zdenerwowania spociły się ręce. Nie wyobrażałam sobie, że tego domu w tym miejscu może nie być. To by była moja kolejna życiowa klęska. Wreszcie usłyszałam: - Jak tak się upieracie... ale żeby potem nie było... - Nie będzie! - przerwałam mu uszczęśliwiona. Gdy lepiej się poznaliśmy, odkryłam, że kiedy pan Jan zwraca się do mnie „wy”, jest dobrze, gorzej, gdy słyszę „proszę pani”. Tak jak zapowiedział, skarpa pochłonęła mnóstwo betonu, potem na naprawdę solidnym fundamencie musiała jeszcze stanąć żelbetowa konstrukcja i dopiero wtedy weszli cieśle. Ich praca była dla mnie sztuką najwyższego lotu, nie ujmując niczego panu Janowi, jego ludzie byli niezwykle sprawni, wspaniale znali swój fach, ale w tym, co robili, brakowało poezji, jaką odkryłam u ich kolegów. Z zapartym tchem obserwowałam wpasowywanie potężnych drewnianych bali w miejsca, gdzie miały być ściany, a potem wycinanie okien, rzeźbienie detali, tak zwanych koni. Niemal widziałam, jak galopują pod moim dachem. A ten dach... oczywiście gontowy, niczym wycinanka z papieru, zachwycający w swoich wszystkich załamaniach i krzywiznach. Czułam się naprawdę szczęśliwa, obserwując kolejne etapy powstawania domu... Dla mnie były to prawdziwe narodziny...
Wszystkie prace nadzorował syn pani Eli Staszek, to on zatrudniał kolejne ekipy, zamawiał materiały, bez niego bym chyba zginęła, przecież ja nie miałam o niczym zielonego pojęcia. Nie umiem ci powiedzieć, co czułam, kiedy na dachu pojawiła się wiecha, to było zdumienie pomieszane z uczuciem dumy, że jednak się udało. Pani Ela ostrzegała mnie co prawda, że prawdziwe wydatki dopiero się zaczną. - Wykończenie chałupy we środku to worek bez dna, wchłonie każdy grosz. Ale co tam pieniądze. Zgodnie z tradycją winna byłam budowniczym poczęstunek; piłam z nimi wódkę, zagryzając kiełbasą, a potem Staszek porwał mnie do tańca w takt góralskiej muzyki, którą wygrywał na skrzypcach jego młodszy brat. Oni tak bardzo się od siebie różnili wyglądem i usposobieniem, aż wydawało się dziwne, że są rodzeństwem. Staszek rozrośnięty w barach, niedźwiedziowaty, Janek szczupły, niższy od niego o głowę, wybuchający co chwilę śmiechem, „wesołek matołek” mówiła o nim « matka. Ten młody chłopak miał odegrać zresztą niezwykłą rolę w moim nowym życiu, ale to było potem, kiedy już wprowadziłam się do „wyiychtowanej bacówki”, jak nazywała mój dom pani Ela. Zauważyłam, że pan Jan siedzi z boku, przyniosłam mu więc na plastikowym talerzyku podpieczoną w ognisku kiełbaskę i usiadłam obok: - Taka miała być ta wasza chałupa? - spytał. - Dokładnie taka. Dziękuję. - Sobie dziękujcie - odrzekł - długo już żyję, ale nie widziałem kogoś takiego... - urwał, wyraźnie szukając słowa. -... kto byłby taki uparty? - podpowiedziałam ze śmiechem. - Wy macie odwagę, a ja podobnych ludzi szanuję, ale dla mnie to nie jesteście pniok ani krzok, tylko ptok! - Co to znaczy? - spytałam zaskoczona. - No, pnioki to my, co to tutaj z dziada pradziada, krzoki to ze świata, co
mają tu swoje chałupy i tu złożą kości do ziemi, a ptoki to te, co siędą na gałęzi, ale nie usiedzą długo... - Przecież ja też będę tutaj miała dom - odrzekłam nieco urażona. Pokręcił tylko głową: - Długo nie usiedzicie. Zobaczymy - pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno. Już wiedziałam, że z panem Janem nie warto dyskutować, należało pozwolić mu pozostać przy jego zdaniu, co wcale nie znaczyło, że ja powinnam zmieniać swoje. Miałam jeszcze problem z dogadaniem się co do tarasu okalającego budynek, chciałam, żeby był cały przeszklony, bo to dodałoby domowi lekkości. Usłyszałam, że to raczej niewykonalne, bo jak te szklane tafle przymocować do drewnianych poręczy? - Osadźmy je w metalowej ramie, z rzeźbieniami, będzie pięknie - zaproponowałam, ale odpowiedziało mi wzruszenie ramion. - Takie cuda to nie dla nas - twierdzili zgodnie moi budowniczowie. Ja jednak tak długo wierciłam Staszkowi dziurę w brzuchu, aż przyznał, drapiąc się w głowę: - No, jest kowal artystyczny w Zakopanem, ale z nim to ciężka sprawa. Jak mu się coś nie spodoba, rzuci wszystko w cholerę. Zamówień ma i z Polski, i z Francji, Niemcy też do niego przyjeżdżają... pisali o nim w tym nationale geografik, że to jeden z ostatnich takich mistrzów... - To jedźmy do niego, na co czekamy! - Ale żeby nie było na mnie, jak będzie awantura - zastrzegł się Staszek. - Jak poradziłam sobie z panem Janem, to i z kowalem sobie poradzę - starałam się go uspokoić. - Ten jest bardziej humorzasty! - usłyszałam. Ale w końcu zawiózł mnie do tego kowala. Znalazłam się w pracowni przypominającej muzeum. Otwarte palenisko, różne młoty i młotki, na ścianach zawieszone pordzewiałe koła i łańcuchy,
pośrodku kowadło, na którym powstawały te wszystkie piękności na zamówienie. Ja chciałam mieć obramowanie do mojego przeszklonego tarasu. Artysta kowal był niewysokim mężczyzną w średnim wieku, o nieco przysadzistej sylwetce i przenikliwych oczach. Miałam wrażenie, że mi się wwiercają do duszy. - Szklany taras - powiedział, dopalając papierosa - a dlaczego nie szklany dom jak u Żeromskiego? To by było łatwiejsze, bo jak to szkło przymocować do ramy? - To zadanie dla pana, nie dla mnie - odrzekłam bezczelnie. - Nie zadanie, tylko łamigłówka. Jak ją rozwiążę, dam znać, ale nic nie obiecuję. Po wyjściu z pracowni Staszek był nadal bardzo sceptyczny, uważał, że nic z tego nie wyjdzie. Po co kowal ma sobie łamać głowę, jak stoi do niego kolejka. Musi odmawiać ludziom. - Coś wymyśli, bo weszłam mu na ambicję - powiedziałam - a trochę znam się na ludziach. I miałam rację. Po tygodniu kowal przysłał chłopaka z projektem: podzielił obramowanie tarasu na sektory, a specjalnie przycięte szyby miały być przytrzymywane przez klipsy z takim samym wzorem co rama. Byłam wprost wniebowzięta. Taras wyszedł tak, jak sobie zaplanowałam. Patrząc z pewnej odległości, miało się wrażenie, jakby mój dom unosił się w powietrzu. Teraz już z pewnością nie dałoby się go jednoznacznie zakwalifikować, nie była to typowa góralska chałupa, chociaż miała gontowy dach i ściany z płazów, nie była to też willa, to był dom na krawędzi stylów. Ktoś złośliwy powiedział nawet, że wybudowałam skrzyżowanie jamnika z buldogiem, ja jednak uważałam, że mój dom jest piękny. Jeszcze jedną przeszkodę musiałam pokonać, ale zdążyłam się już zaprzyjaźnić z mistrzem Jackiem i wymyśliliśmy na to sposób. Chodziło o rynny okalające dach. Żeby woda miała ujście, w czterech rogach zamocowano
plastikowe rurki wychodzące poza obręb tarasu. Wyglądało to okropnie, te sterczące rury odbierały domowi cały urok. Zastanawiałam się, jak to rozwiązać. I nagła myśl, wzorem budowniczych katedr zamontuję w tych miejscach rzygacze! Przez cały tydzień przeglądałam w bibliotece albumy, najbardziej przypadły mi do gustu kamienne niedźwiedzie z katedry florenckiej. Zrobiłam ksero tego zdjęcia i zawiozłam do pracowni mistrza Jacka. - Zamawiam takie cztery - powiedziałam. Pokręcił na to głową. - Marta - już zdążyliśmy przejść na ty - po pierwsze, twoje miśki są kamienne, a po drugie, mają za krótkie szyje, będą ci rzygały na taras! - To co proponujesz? - spytałam zmartwiona. Kowal wziął kawałek węgla i na metalowym blacie naszkicował profil krogulca. Dokładnie piątego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku stałam na ganku, przed który zajechał samochód z meblami i sprzętami kuchennymi. Wszystko było nowe, wprost ze sklepu, bo ja przecież niczego poza ubraniami i kilkoma osobistymi drobiazgami nie miałam. Szafę i obszerne łóżko zamówiłam już wcześniej u Wróbla, znanego tutaj stolarza artysty, który pięknie je wyrzeźbił. Nigdy nie zapomnę pierwszej nocy spędzonej w moim domu. Czułam, że to naprawdę mój dom. Po raz pierwszy w życiu byłam u siebie. Pamiętam, podeszłam do okna i nad ciemnym zarysem szczytów dostrzegłam rożek księżyca. Oboje jesteśmy w nowiu - pomyślałam. Na wiosnę zapadła decyzja o otwarciu małego pensjonatu, być może nie do końca przemyślana, bo przecież przyjechałam tutaj, żeby się ukryć przed światem, a nie zapraszać go do siebie. Co prawda budowa uszczupliła moje finanse, ale kilka lat mogłabym jeszcze spokojnie żyć. A co potem... nie sięgałam myślą tak daleko, ale też zdawałam sobie sprawę, że bezczynność jest moim największym wrogiem. Dopóki miałam głowę zajętą różnymi projektami,