mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Nurowska Maria - Rosyjski kochanek

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :897.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Nurowska Maria - Rosyjski kochanek.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 147 stron)

Maria Nurowska Rosyjski Kochanek

Nie wolno mi tak myśleć. Że przegrałam z jej ciałem. Że pokonały mnie jej młode piersi, jej płaski brzuch. Nie, chodziło o ściśle wytyczony czas... Więc dlaczego uciekłam? Dlaczego przyjechałam właśnie tutaj, na lotnisko, chociaż samolot do Warszawy odlatuje dopiero za dwanaście godzin? Mogłam oddać walizkę do przechowalni i powłóczyć się po Paryżu, jak to robiłam tyle razy przedtem. Albo wejść do katedry Notre Dame, tam robić swój rachunek sumienia i tam dochodzić, kto w tej historii jest stroną przegraną. Mogłam też wybrać Ogród Luksemburski, zapowiadają ciepły słoneczny dzień, pośród jesiennych drzew oczekiwanie byłoby znacznie przyjemniejsze. Ale jestem tutaj... może dlatego, że to miejsce najbardziej bezosobowe, wszyscy są tutaj jakoś do siebie podobni, wszyscy są podróżnymi i mają walizki. Mogę więc sobie wyobrażać, że niczym się nie wyróżniam w tłumie. A może jestem tutaj, bo dokładnie rok temu tu siebie naprawdę zobaczyłam... Orly, szósta rano Siedzę w dworcowej kawiarni i piję kawę. Większość stolików nie jest zajęta, świecą puste blaty, w kącie młody zarośnięty mężczyzna czyta gazetę. Wygląda na południowca i z pewnością jest cudzoziemcem tak jak ja, nie wydaje się, aby na kogoś tu czekał. I ja na nikogo nie czekam. Moja podróż właśnie dobiega końca, muszę jeszcze tylko wsiąść do samolotu i wysiąść z niego na lotnisku w Warszawie. Jeśli samolot nie będzie miał opóźnienia, stanie się to za czternaście godzin... Bałam się tej podróży, jakby przeczuwając, że najmniejsze nawet naruszenie struktury mojego dotychczasowego życia może okazać się dla mnie nieobliczalne w skutkach. A jednak przyjęłam propozycję wykładów na Sorbonie, mimo lęku przed opuszczeniem Warszawy i niechęci do podróżowania nie mogłam się wycofać. Ten wyjazd mieścił się w moich życiowych planach, ściśle się z nimi wiązał i rezygnacja z niego byłaby zaprzepaszczeniem jakiejś szansy. Już tutaj, na paryskim lotnisku, zaczęły się niespodzianki. Nagle naprzeciwko, w szybie wahadłowych drzwi, zobaczyłam kobietę w źle leżącym płaszczu, z włosami zebranymi w staromodny kok... Ta kobieta trzymała w ręku walizkę. Przez ułamek sekundy sądziłam, że widzę czyjeś obce odbicie, ale to byłam ja. Nigdy tak naprawdę się sobie nie przyjrzałam. Lata, które mijały, toczyły się innym torem niż u większości kobiet. Nie myślałam: czy zdążę zostać żoną, matką. Myślałam: czy zrobię w porę doktorat, czy napiszę w wyznaczonym czasie pracę habilitacyjną... W tej konkurencji wygląd do niczego nie był potrzebny, nie liczył się kolor szminki, toteż jej nie używałam.

Konfrontacja z kobietą w szybie była dla mnie wstrząsem. Pożałowałam, że mimo namów Ewy, mojej córki, nie sprawiłam sobie niczego nowego na ten wyjazd. Studentom jest wszystko jedno, jak wyglądam – pocieszałam się w myślach, wsiadając do taksówki. Czy przypuszczałam wtedy, podając taksówkarzowi adres małego hoteliku na lewym brzegu Sekwany, że wyruszam naprzeciw najbardziej zdumiewającej przygody mojego życia? Wąskie schody, sfatygowany chodnik, recepcjonistka jak z prozy Colette. To były elementy nowej rzeczywistości, w której powinnam się umieć odnaleźć. Pokój. Tapety na ścianach, łóżko z wysokimi szczytami, przykryte kapą. Wnętrze jak z innej epoki, dziewiętnastowieczne. W jakimś pensjonacie dla dziewcząt. I do tego wnętrza wniosłam swoje życie... Cóż za absurd. Tym większy, że za ścianą jakaś para kłóciła się zawzięcie, słychać było niemal każde słowo, tyle że wykrzykiwane po rosyjsku. Młoda kobieta, chyba młoda, mówiła płaczliwie, głos mężczyzny brzmiał ostro. Jak ja tu wytrzymam? – pomyślałam, ciężko siadając na łóżku. W głowie zamajaczył mi fragment wiersza, który obrali sobie za dewizę średniowieczni władcy rozległego zamku Coucy pod Paryżem. Roi ne suis Neprince ne duc ne comte aussi; Je suis le sire de Coucy. Administracja Sorbony proponowała, że wynajmie dla mnie na ten rok mieszkanie, ale odpowiedziałam na to, że wolę hotel. No i Je suis le sire de Coucy. Wybrałam hotel, bo myśl, że mam się wprowadzić do czyjegoś domu, w którym toczyło się przedtem życie rodzinne, była mi bardzo niemiła. Hotel to miejsce tymczasowe, jak tymczasowy miał być mój pobyt w tym mieście. Chciałam pamiętać o tym każdego dnia. Więc dlatego hotel. – Nie potrzebuję samicy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę! Rozumiesz! Potrzebuję samicy od czasu do czasu i wtedy masz być pod ręką! W innym wypadku znikasz! Albo zaraz wejdziesz w ścianę, albo ja cię w nią wgniotę! – Saszeńka, no dlaczego?! Dlaczego?! – łkała towarzyszka rozsierdzonego mężczyzny. Jak to dobrze, że mam już to wszystko za sobą – pomyślałam. Mężczyźni, młodzi mężczyźni, to była jakaś inna, nie znana mi ludzka rasa. Kiedy miałam z nimi do czynienia, odczuwałam instynktowny lęk. Mój zięć, przypominający z wyglądu Indianina, z włosami związanymi z tyłu w kitkę, spoglądający z ukosa, budził we mnie od początku niechęć. Nie wyzbyłam się jej do tej pory, mimo że zdążył zostać ojcem czworga moich wnuków. To mnie tak samo przerażało, to rodzenie przez Ewę dzieci, niemal rok po roku. Nazajutrz z samego rana udałam się na uniwersytet. Rok akademicki zaczyna się tutaj pod koniec sierpnia, ale ja miałam się spotkać ze swoimi studentami w drugiej połowie września,

więc niemal o miesiąc później. To nawet dobrze. Przy mojej chorobliwej nieśmiałości było to niezmiernie ważne: oswoić się z miejscami, w których przyjdzie mi bywać. Sekretarka pokazała mi sale, niewielkie na szczęście, bardzo podobne do tych, do których przywykłam u siebie. Nie wiadomo było jeszcze, w której z nich będę prowadziła wykłady, ale to, że je zobaczyłam, sprawiło mi pewną ulgę. Ucieszyłam się też, że to właśnie tutaj, a nie gdzieś na mieście. Sorbona wyszła przecież poza stare mury. Te wnętrza, korytarze, przepiękne balustrady schodów, nawet ławki z ciemnego drewna... wszystko to powodowało, iż odczuwałam wzruszenie. Ja przecież miałam stać się częścią tego świata, którego ciągłość można było odnaleźć już tylko w takich miejscach jak to. Potem postanowiłam pochodzić po mieście, mimo iż było bardzo ciepło, niemal upalnie. Spacerowałam brzegiem Sekwany, zatrzymując się co chwila przy stoiskach bukinistów, przeglądałam książki, kilka z nich nawet kupiłam. Moja nieuleczalna choroba: kupowanie książek, chociaż w moim mieszkaniu brakowało już na nie miejsca. Tyle razy obiecywałam sobie przejrzeć regały i najmniej potrzebne tomy po prostu wyrzucić. Ale jak można wyrzucać książki?! Kupiłam to mieszkanie, kiedy okazało się, że spodziewam się dziecka. Nie mogłam dłużej koczować w akademiku. Do tego czasu dobra doczesne zupełnie się dla mnie nie liczyły, było mi wszystko jedno, gdzie mieszkam, co jem. W każdym miejscu mogłam wsadzić nos w książkę. Po sprzedaży domu dziadka w Wilkach miałam spory kapitał w banku, mogłam kupić o wiele wygodniejsze mieszkanie, ale po prostu nie przyszło mi to do głowy. Jeden z mężczyzn, z którym łączyła mnie przelotna znajomość, powiedział kiedyś w gniewie: „Abnegatka!” Być może była w tym krztyna prawdy. Nauczyłam się przemieszczać z miejsca na miejsce, wlokąc za sobą swój niewielki dobytek. Głównie książki. Potem osiadłam w niezbyt wygodnym mieszkaniu i utknęłam w nim na całe lata. Może dlatego, że było przeciwieństwem domu, w którym spędziłam dzieciństwo... Gontowy dach i białe ramy okien, przeszklony ganek, na który wchodziło się po schodkach. Mieszkałam tam z dziadkiem i matką, ojciec w kilka miesięcy po zakończeniu wojny, zagrożony aresztowaniem przez władze bezpieczeństwa, przedostał się na Zachód. Dotarł do Anglii i tam już pozostał, założył nową rodzinę. W domu rządy sprawował dziadek, przed trzydziestym dziewiątym rokiem profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, wybitny znawca prawa rzymskiego; po zmianie ustroju odmówił współpracy z reżymem, mimo że przysyłano do niego delegacje. Nie powrócił już na uniwersytet, zajął się hodowlą róż w Wilkach, posiadłości zmarłej żony. Nowe władze ziemię skonfiskowały, pozostawiając jednak dotychczasowym użytkownikom dom i ogród. Dom stał na wzgórzu, w otoczeniu wysokich topoli. Kiedy był wiatr, drzewa skrzypiały, a ja

bałam się, że przy silniejszym podmuchu któreś z nich zwali się na nasz dom. Do dziś mam w uszach niepokojący skrzyp pni, to ich złowrogie kołysanie. Ilekroć zamykam oczy, widzę rozchwiane wierzchołki na tle wysokiego nieba; tak daleko wydawało mi się z ziemi do tych uformowanych w stożek gałęzi. Dziadek nie podzielał mojego strachu, mówił, że dom jest solidnie zbudowany, a drzewa w tym miejscu rosną od przeszło wieku; przez te lata musiało przejść nad wzgórzem wiele burz i silnych wiatrów, a one stoją tak jak stały. Ja się jednak bałam, że nadejdzie dzień, gdy wiatr pokona jedno z tych drzew i w samym środku nocy, jak ścięte toporem, rzuci je na gontowy dach naszego domu. W moim pokoiku na górce słyszałam to niepokojące skrzypienie i kuliłam się ze strachu, naciągając kołdrę na głowę. Próbowałam czasami modlić się i prosić Boga o opiekę nad tym nieszczęsnym domem i nade mną, pierwszą przeznaczoną na śmierć, bo przecież dziadek i matka mieli sypialnie na dole, a tylko ja sypiałam pod cienkim, gontowym dachem. W dzień mogłabym jeszcze ujść z życiem, uciec słysząc skrzyp walącego się pnia, ale nocą... Nocą byłam skazana. Tak się zawsze działo, wszystkie groźniejsze wichury zaczynały się już po zapadnięciu zmroku, a przycichały dopiero nad ranem. Wiatr rozpłaszczał się wtedy na szybie i z wściekłością łomotał we framugi okien. Często nie mogłam tego znieść i w koszuli zbiegałam po schodach do sypialni matki, gdzie szlochając błagałam, aby pozwoliła mi zostać u siebie do rana. – Ty śpij, a ja posiedzę na krześle – mówiłam, ocierając wierzchem dłoni łzy. Ale wtedy dziadek stawał w drzwiach w swojej bordowej bonżurce z pikowanym kołnierzem i gniewnym głosem mówił: – Opanuj się, inaczej strach będzie się w tobie potęgował! Drażniło go moje mazgajstwo. Pragnął mieć wnuka i fakt, że ja się urodziłam, przyjął z wielkim rozczarowaniem. Część mebli z Wilków zabrałam, zastawiając nimi niewielkie mieszkanie, które składało się z pokoju, alkowy i ciemnej kuchni. Mieściło się na trzynastym piętrze wieżowca zbudowanego na gruzach getta. O tym, że kiedyś toczyło się tu inne życie, przypominała stara gazowa latarnia, która od dawna już nie świeciła, ale ilekroć podchodziłam do okna, przyciągała mój wzrok. Aż za którymś razem zamiast latarni spostrzegłam głęboki wykop, przygotowywano fundamenty pod kolejny wieżowiec. Tak więc ostatni niemy świadek tamtej tragedii odchodził w niebyt. Orly, kwadrans po szóstej rano A jednak się myliłam, ten niezbyt schludnie wyglądający młody mężczyzna przy stoliku w rogu na kogoś czekał. Zjawiła się jego dziewczyna, pocałowali się. A potem odeszli objęci. Moja samotność stała się przez to bardziej dokuczliwa. Zawsze miałam głębokie poczucie

samotności. Z upodobaniem wręcz pielęgnowałam je w sobie, delektowałam się nim. Mój narkotyk, bez którego nie potrafiłabym już istnieć. Bardzo wcześnie zdałam sobie sprawę, że nie jestem taka jak moje koleżanki, że brakuje mi kobiecego instynktu, który tak wiele ułatwia. Nie radziłam sobie z najprostszymi sprawami, czas dojrzewania był dla mnie koszmarem. Czułam się brudna. Było w tym coś upokarzającego. Nie radziłam sobie z fizjologią być może dlatego, że w moim dzieciństwie zabrakło matki. Mimo że fizycznie obecna, nie odegrała w nim większej roli, tak mi się przynajmniej wydawało. Postacią mojego dzieciństwa był dziadek. Mówił donośnie, słychać go było w całym domu, nawet wtedy gdy drzwi były szczelnie pozamykane. Jego skrzekliwy, starczy głos przenikał do wszystkich zakamarków domu na wzgórzu, nie sposób było się przed nim ukryć. Często zatykałam uszy, starając się zapomnieć, że on teraz właśnie zadręcza matkę z powodu jakiegoś drobiazgu, nieważnej, błahej sprawy. Ale obie byłyśmy na jego łasce, więc musiałyśmy wysłuchiwać z pokorą uwag: „Tyle razy prosiłem, aby nożyczki kłaść na miejsce, i znowu ich tam nie ma, gdzie być powinny. W domu, w którym panuje nieporządek, lęgną się zgoła niepożądane obyczaje, których dziecko nie powinno się uczyć.” „Bardzo cię proszę, Mario, aby moja wnuczka stosowała się do moich poleceń, często po oznaczonej godzinie słyszę ją jeszcze na dole. Ona musi wiedzieć, co do niej należy, i już teraz zdawać sobie sprawę z tego, czym jest obowiązek.” Na temat obowiązków dziadek mógł mówić bez końca. Drugim przedmiotem jego wiecznych gderań był mój brak odpowiedzialności. We wszystkim, co robiłam, dopatrywał się lekkomyślności i braku zastanowienia. Nie brał nigdy pod uwagę mojego wieku, nie potrafił zrozumieć, że byłam dzieckiem i często reagowałam spontanicznie, ulegając pierwszym odruchom. Paryż... czym była dla mnie świadomość, że znalazłam się w tym mieście? Zajęta swoimi sprawami, nie mogłam jednak nie zauważyć, że odstaję wyglądem od większości przechodniów. Nie chodziło nawet o to, że byłam gorzej ubrana. Wyglądałam jak ktoś z innej epoki. Tak jakby mnie wyjęto z kadru kroniki filmowej kręconej gdzieś w latach sześćdziesiątych. Musiałam coś ze sobą zrobić. No więc kupiłam sobie płaszcz. Po powrocie do hotelu zaraz zadzwoniłam do Ewy, żeby jej o tym powiedzieć. Widywałyśmy się dosyć rzadko, ale codziennie prowadziłyśmy długie telefoniczne rozmowy – teraz z oczywistych względów zostało to ograniczone. – W jakim kolorze? – spytała. – Dość niezdecydowanym – roześmiałam się. – To taki bardzo blady seledyn. Ale już pierwsza osoba go pochwaliła. Tą osobą była Nadia... Obładowana zakupami, postanowiłam skorzystać z windy. Ona też na nią czekała, trzymając w ręku plik listów, rzuciłam okiem i, przeczytawszy nazwisko adresata: Aleksander N. Razumski, domyśliłam się od razu, kim jest młoda kobieta. Była drobna, miała ciemne, krótko ścięte włosy i twarz w kształcie migdału.

Jak można tak urocze stworzenie chcieć wbić w ścianę – pomyślałam i uśmiechnęłam się do niej. Na jej twarzy pojawił się wyraz niepokoju. – Jestem pani sąsiadką – powiedziałam po rosyjsku – mieszkam obok. – Łoj – usłyszałam w odpowiedzi westchnienie ulgi – nie rozumiem po francusku... Już w windzie Nadia powiedziała mi, że mam ładny płaszcz. – Właśnie go dzisiaj kupiłam – pochwaliłam się. Wysiadając zaprosiłam ją do siebie na kawę, niezobowiązująco. Któregoś dnia. Podziękowała skwapliwie. – Mam na imię Nadia... – Jej dalsze słowa zagłuszyły drzwi windy. Przyszła do mnie jeszcze tego samego popołudnia, przyniosła ciasteczka domowego wypieku, które przysłała z Moskwy jej matka. – Sasza nie lubi, jak się kręcę po pokoju, kiedy pracuje. A co mam robić? Mówi, idź do kina. Tylko co ja w tym kinie zrozumiem? – Na długo tu przyjechaliście? – Już wiedziałam, że to zaproszenie było najgorszym z możliwych pomysłów. Teraz będę miała tę małą na głowie, ilekroć straszny Sasza będzie pracował. – Nie wiemy, on rozmawia z Romanowami... pisze książkę o ostatnim carze. – Jest pisarzem? Nadia pokręciła główką, wydymając wzgardliwie dolną wargę. – Jakim pisarzem, Sasza to doktor nauk historycznych, skończył dopiero co trzydzieści lat i już ma doktorat. – W jej słowach wyczuwało się dumę. Pomyślałam, że we współczesnym świecie trzydziestoletni profesorowie nie należą do rzadkości, ale nie powiedziałam tego głośno. – A pani tutaj turystycznie? – Raczej nie, będę miała zajęcia ze studentami na Sorbonie. Przyjechałam trochę wcześniej... – To pani może też doktor nauk? – Jestem profesorem. Miałam serdecznie dość tej rozmowy. – Profesorem! – powtórzyła Nadia z nabożeństwem. – Jak kobieta jest profesorem w młodym wieku, to wielka kariera. – No, w takim młodym wieku to znowu nie jestem – odparłam. – W starym też nie. Tylko bym te włosy skróciła, bardzo panią postarzają. – Przyzwyczaiłam się do swojej fryzury, jest mi z nią wygodnie. Nadia trzymała filiżankę, odginając śmiesznie mały palec. – Ma pani męża, pani Julia? – Nie, nie mam. – A dzieci?

– Córkę. – Jedną? – Jedną. – A jak ma na imię? – Ewa. – Ładnie... – Spojrzała na zegarek. – Muszę iść, może Sasza nie będzie zadowolony, że obcych ludzi nachodzę. Ale już mi dojadło w tym Paryżu, ani się do kogo po ludzku odezwać. Tylko te gały wybałuszają jak na dziwoląga. – Proszę mnie jeszcze odwiedzić. Odprowadziłam ją do drzwi. – Będę wpadać. Oby jak najrzadziej – przemknęło mi przez myśl. Z czystej uprzejmości zachęcałam ją do odwiedzin, obawiając się, że potraktuje to poważnie. Było mi jej trochę żal, wyglądała na zagubioną. Ale to nie był moment, w którym mogłabym poświęcać komuś swój czas. Miałam własne problemy. Chodziłam po mieście, przesiadywałam często w Ogrodzie Luksemburskim. Zwykle wyciągałam notatki, bez których czułabym się nieswojo. Czasami myślałam, że te moje bazgroły spełniają rolę protezy koniecznej do życia. Dziadek by to zrozumiał. Z pewnością był surowy i wymagający, ale on jeden naprawdę o mnie myślał. Poświęcał mi dużo czasu. Rozmawialiśmy przeważnie po francusku, jego matka była Francuzką, a ponieważ poza nim w domu była tylko moja matka, która prawie się nie odzywała, oduczyłam się mówić po polsku. W szkole miałam poważne kłopoty. Dzieci się ze mnie śmiały, gdy przekręcałam jakieś słowo. Tego starszy pan nie przewidział. Był zmartwiony, kiedy nauczycielka z wyrzutem powiedziała, że tutaj nie jest Francja, tylko Polska, i w szkołach obowiązuje język ojczysty. A jakie to były czasy! Dobrze, że nas nie spalono na stosie jako wrogów ludu. To on rozbudził we mnie naukowe ambicje, ciągle powtarzał, że człowiek, który nie doskonali swojej wiedzy, upodabnia się do zwierzęcia. Siadałam więc na ławce pod drzewem i poczynałam przeglądać zapisane maczkiem, pełne skreśleń kartki. Miałam już koncepcję swoich wykładów, ale musiałam być przygotowana na niespodzianki, na to, że – jak to często bywa – potoczą się inaczej, niż sobie zaplanowałam. Nie wolno mi było dać się zaskoczyć. Przez ten rok miałam przybliżyć studentom literaturę polską od czasów średniowiecza po współczesność i ode mnie tylko zależało, jakich pisarzy wybiorę. Najwięcej trudności przysparzali mi ci współcześni. Bo czy pominąć na przykład twórczość Andrzejewskiego? Teraz się o nim milczy. Przez wiele lat istniał jednak w świadomości czytelników i chyba należy mu się miejsce pośród innych twórców powojennej literatury. Co z tego, że komuniści za Popiół i diament podarowali mu willę. To teraz nie ma znaczenia. Powieść, w której jedynym bohaterem pozytywnym jest stary komunista. Główny bohater Maciek Chełmicki miałby szanse stać się prawidłowo myślącym obywatelem nowej Polski, przynajmniej jest na dobrej ku temu drodze, gdyby nie bezwzględni i krótkowzroczni dowódcy

antykomunistycznego podziemia. Jego powieść była przykładem niezwykłego warsztatu pisarskiego. Fałszywa z założenia, powinna się okazać klęską autora, a tak się nie stało... Siedząc pod potężnym platanem – jedna jego gałąź przypominała poskręcane cielsko pytona – zdjęłam buty z obolałych nóg i, oparłszy się plecami o poręcz ławki, przymknęłam oczy. Lubiłam to miejsce, zwykle wysiadałam o kilka przystanków wcześniej, aby dotrzeć tutaj piechotą. Zachwycały mnie w czasie tej wędrówki stare bramy, witryny księgarń; często do nich wstępowałam, nie żeby coś kupić, ale żeby pooddychać atmosferą tego miejsca. A potem był ogród, jesienny już, w alejach i alejkach leżały na ziemi opadłe z drzew kasztany, krągłe, jak obciągnięte skórą, mieniły się w słońcu brązem i czerwienią. Niektóre miały na sobie zielone kolczaste koszulki, pęknięte zwykle w jednym albo w kilku miejscach. Któregoś dnia, kiedy przechodziłam pod drzewami, taki kolczasty pocisk ugodził mnie w głowę; w pierwszej chwili się przestraszyłam, ale potem jakoś dobrze mnie to nastroiło. Siedziałam więc oparta o pień drzewa, z przymkniętymi oczyma, w niewielkiej odległości grupka starszych już mężczyzn, pewnie emerytów, skoro mieli czas na przyjście tutaj w powszedni dzień przed południem, grała w boules. Słyszałam ich głosy, to był trochę inny francuski niż ten, z którym się stykałam na uczelni. Ciekawe, jak on mówi, z jakim akcentem – pomyślałam. Chyba musiał znać francuski, chociaż do tej pory słyszałam go tylko mówiącego po rosyjsku. Miał mocny, niski głos i chociaż docierał do mnie przy okazji kłótni, była w nim jakaś miękka nuta. A może to sprawa jego ojczystego języka, który jest z natury miękki. Byłam też ciekawa, jak on wygląda. Jak wygląda ten Sasza... Już sporo wiedziałam o tej parze, którą oddzielała ode mnie cienka ściana. Byłam mimowolnym słuchaczem ich kłótni, a także ich pogodzeń, zazwyczaj kończących się w łóżku. Budziła mnie ich głośna miłość. Nie wiem, jak dalece byli świadomi, że odbywa się przy świadkach. Ja byłam takim świadkiem. W zależności od mojego nastroju dochodzące zza ściany odgłosy raz mnie irytowały, raz śmieszyły. Którejś nocy doznałam przedziwnego uczucia, jakby współuczestnictwa w ich akcie miłosnym. Nie do końca przebudzona, odczuwałam coś, za czym nie tęskniłam i czego już właściwie nie pamiętałam. Ocknęłam się bliska ekstazy, której doświadczała para za ścianą. Byłam zmieszana swoją reakcją, ale uczucie napięcia mnie nie opuszczało. Moje ciało wydało mi się nagle zupełnie nie znane, pożądające czegoś, co było niemożliwe. Bezwiednie włożyłam dłoń pomiędzy uda i natychmiast ją cofnęłam, ogarnęło mnie niemal przerażenie. Oto działo się coś, nad czym nie potrafiłam zapanować. Po kilku latach wstrzemięźliwości budziły się w moim ciele pragnienia, którym nie mogłam, nie chciałam i nie umiałam sprostać. Na żaden nowy związek już bym się nie zdecydowała, tym bardziej że ten ostatni miał finał zgoła żałosny. Córka nazywała go „romansem biurowym”. Trwał kilka lat. Oboje byliśmy w tym samym

wieku, ale w stosunkach służbowych ja stałam wyżej niż Piotr. Nie przyszłoby mi oczywiście do głowy prowokować go. To się stało samo. Wyjechaliśmy razem na sympozjum naukowe do Grecji. Mieliśmy w hotelu pokoje obok siebie. Przyszedł z butelką wina. A potem został. Gdy się do mnie zbliżył, chciałam go odepchnąć. Dotykał mnie spoconymi dłońmi, czułam na twarzy jego kwaśny oddech i ogarnęło mnie uczucie lekkiego obrzydzenia. Oddychał coraz szybciej, w pewnej chwili jego ręce zręcznie zsunęły mi majtki, zanurzył się z lekka łysiejącą głową, w okularach, pod moją spódnicę. Z pewnym zdumieniem skonstatowałam, że ten niepozorny mężczyzna jest bardzo sprawny w miłosnych zabiegach. Szybko straciłam nad sobą kontrolę, poczęłam głośno jęczeć. Nikt mnie tak do tej pory nie pieścił. Uczucie rozkoszy, jakiego doznałam, rozpłynęło się po całym ciele i przez kilka chwil przebywałam w świecie, o którym do tej pory nie miałam pojęcia, że istnieje. Działo się to za sprawą mężczyzny, którego nie kochałam. Stałam się jednak od niego zależna. Potrzebowałam tych kilku chwil, które tylko on mógł mi ofiarować. Wychodził z mojego łóżka i pędził do domu, gdzie czekała na niego żona. Ale mnie to nie bolało, było mi nawet na rękę. Tylko jeden raz, kiedy z powodu remontu mieszkania znalazłam się w Domu Naukowca pod Warszawą sama w Wigilię, przestraszyłam się samotności. Ewa była ze swoją rodziną, mój kochanek ze swoją. A ja, zdana na towarzystwo kobiet, starszych ode mnie, zobaczyłam wersję swojego życia za dziesięć lat. Miałam ich wtedy czterdzieści. Wpadłam w panikę i zaczęłam stawiać Piotrowi warunki. Jeżeli chce ze mną żyć, ma opuścić żonę. Skoro, jak twierdzi, jego małżeństwo jest fikcją i nic go z żoną nie łączy. Była od niego starsza, a ponieważ nie mogła mieć dzieci, darzyła go uczuciami macierzyńskimi. Czekała na niego z obiadem, a kiedy się spóźniał, wstawiała ten obiad do duchówki bez słowa skargi. Zdarzało się, że kilka razy w ciągu jednego dnia gotowała kartofle, żeby były świeże, kiedy mąż wreszcie wróci. Wszystko to stanowiło rodzaj niewoli, na którą Piotr się uskarżał, ale nie robił niczego, aby to zmienić. Podejrzewałam, że było mu tak wygodnie. Przecież jego żona przejęła trudy dnia codziennego, aby mógł spokojnie pracować naukowo. Wiedziała o naszym romansie, czy też domyślała się, raz nawet spytała go o to wprost; odpowiedział jej wymijająco, że nie zadaje się takich pytań. Nigdy nie dostałby rozwodu, ale mnie nie był potrzebny ślub. Ważna była obecność mężczyzny na co dzień. Odmówił. – To nie chodzi o moją żonę – tłumaczył się – ale o ciebie. Wyrzuciłabyś mnie po dwóch tygodniach... Być może miał rację, co jakiś czas jednak buntowałam się, żądając od niego opuszczenia tamtej. Nauczył się przeczekiwać moje złe humory. Dobrze wiedział, kiedy z powrotem wpuszczę go do łóżka. Ale wydarzyło się coś, co skazało na zagładę nasz związek. Któregoś dnia zaprosiłam Ewę na obiad. – Mamo – powiedziała moja córka, gdy usiadłyśmy przy stoliku w rogu restauracji – odwróć

się dyskretnie i zobacz, kto tam siedzi. To był on z żoną. Udał, że mnie nie poznaje, czoło mu poczerwieniało, co było u niego oznaką zdenerwowania. Przywołał kelnera i uregulował rachunek. Jego żona, która siedziała tyłem do mnie, nie mogła zrozumieć, co się stało. – Dlaczego się tak nagle śpieszymy? – spytała. Niemal wyciągnął jej krzesło spod siedzenia i popychając ją przed sobą, skierował się do wyjścia. Ani jednego spojrzenia w naszą stronę. Nie potrafiłam go zrozumieć. Kłaniając mi się, a nawet podchodząc do mnie, niczego nie ryzykował, przecież razem pracowaliśmy. Znałam jego żonę, mogłam z nią zamienić kilka słów. Ale on sam siebie postawił przed wyborem. – On niczego nie wybierał – powiedziała z pogardą Ewa. – To tchórz, mamo. Kiedy wróciłam do domu, zastałam kilka nagranych na automatycznej sekretarce komunikatów: „Julio, wszystko ci wytłumaczę, zadzwoń do mnie, jestem w instytucie”. „Julio, to znowu ja, czekam”. Nie zadzwoniłam, a kiedy jeszcze raz zatelefonował i usłyszałam jego głos, odłożyłam słuchawkę. Następnego dnia na uniwersytecie podszedł jakby nigdy nic, nachylił się, chcąc mnie pocałować w policzek. Cofnęłam się i popatrzyłam na niego tak, że nie odważył się już na żaden poufały gest. Tęskniłam do zbliżeń z nim, ale ambicja nie pozwalała mi się do tego przyznać. Próbowałam wmawiać sobie, że nikt mi nie jest potrzebny, że bez seksu mogę się obejść. Ale kiedy spotkaliśmy się u znajomych, a on mnie potem odwiózł do domu, wpuściłam go na górę. Byłam po alkoholu, a jego bliska obecność powodowała, że jeszcze bardziej kręciło mi się w głowie. Od drzwi zaniósł mnie na łóżko i począł gorączkowo rozbierać, czułam narastające pożądanie, ale jednocześnie pojawiło się we mnie uczucie buntu. W którymś momencie odtrąciłam go i zamknęłam się w łazience. Starał się mnie stamtąd wywabić. „Nie bądź dzieckiem” – tłumaczył. Ale nie odezwałam się. Potem usiłowałam jakoś sobie z tym poradzić, raz nawet zdecydowałam się na pójście do łóżka z ledwo co poznanym mężczyzną; przeprowadzał ze mną wywiad, a potem nieoczekiwanie zadzwonił i zaproponował spotkanie. Przystałam na to, był dość przystojny, chyba niezbyt mądry, co nie miało większego znaczenia. Tak myślałam. Miało jednak znaczenie, to, co mówił, było irytujące, a zdanie: „bo, wiesz, kobitki na mnie lecą” zdyskredytowało go w moich oczach. Ale sprawy zaszły tak daleko, że nie mogłam go wyprosić ani z mojego domu, ani z łóżka. Zachowywał się niezręcznie, nie umiał wsłuchać się w moje ciało. To była moja ostatnia scena łóżkowa... Z czasem uwolniłam się od wielce kłopotliwego problemu, zupełnie jakbym zapakowała swoje ciało do ciasnej walizki i zamknęła ją na klucz. Nie oznaczało to, że odtąd czułam się stara. Czułam się wolna i nie chciałam swojej wolności utracić...

Orly, wpół do siódmej rano Wydawało się, że w pełni kontroluję sytuację, a tu nagle głowa mi opadła na piersi. Musiałam przysnąć. To prawda, nie miałam najlepszej nocy, ale przecież nie mogę drzemać tutaj, w kawiarni. Jaki to był dzień, kiedy Nadia wpadła do mnie rozgorączkowana z wiadomością, iż Saszeńka zaprasza mnie, żeby się poznać? Chyba wtorek... piętnastego września, tak, to była ta data. Rano tego dnia pomyślałam, że najgorsze poza mną, zaczyna się trzeci tydzień mojego pobytu w Paryżu. Właśnie wróciłam z wędrówki po Polach Elizejskich i marzyłam tylko o tym, aby się położyć. Pukanie do drzwi przyjęłam bardzo niechętnie. Jeszcze gorzej odebrałam samo zaproszenie. Iście sowiecka elegancja – pomyślałam. – Skoro ów Saszeńka chce mnie poznać, mógłby się pofatygować do mnie. – Jestem trochę zajęta, może innym razem – odrzekłam. – Ale myśmy przygotowali kolację – zaszczebiotała Nadia. Zajmowali pokój narożny, sporo większy od mojego, ale z jednego okna widok mieli na dom, który właśnie rozbierano. Jakaś piekielna maszyna zaopatrzona w stalowe ramię z kulana końcu miażdżyła ścianę, która osuwała się z jękiem w tumanach kurzu. W pokoju panował nieprawdopodobny bałagan. Na biurku, na którym stał komputer, piętrzyły się sterty papierów, wokół na podłodze leżały rozrzucone książki. – Sasza nie pozwala niczego dotknąć – usprawiedliwiła się Nadia, widząc moje spojrzenie. Książki zalegały także na obu ustawionych pod przeciwległymi ścianami łóżkach. W pokoju nie było jednak ani Saszy, ani kolacji; co prawda pośrodku ustawiono stół, ale leżał na nim tylko obrus. – Nie przeszkadza mężowi hałas zza okna? – Strasznie przeszkadza, chcieliśmy zmienić pokój, ale są tylko mniejsze... On zaraz przyjdzie... poszedł po coś do picia. A ja przepraszam, wyjmę z prodiża kurczaka. Sama coś tu pichcę, bo Sasza nie lubi jadać na mieście... A i drogo... Wzięłam do ręki jedną z książek. Dynastia Romanowów, praca zbiorowa, pod redakcją Iskenderowa. Przeczytałam pierwsze zdanie przedmowy. Historia dynastii Romanowów przez ostatnie dziesięciolecia była w Rosji tematem praktycznie zakazanym dla oficjalnej nauki. Więc teraz to nadrabiają – pomyślałam, odkładając książkę. Byłam coraz bardziej zniecierpliwiona. – Nadiu... może ja przyjdę za chwilę, jak się sytuacja wyjaśni. – Już się wyjaśniła! – usłyszałam męski głos. Odwróciłam głowę w stronę drzwi i zobaczyłam wysokiego mężczyznę obładowanego siatkami, w których grzechotały butelki. Miał jasne, opadające na ramiona włosy i przyciągającą

uwagę twarz. Trudno powiedzieć, czy była piękna. Tak jak trudno było określić twarz Majakowskiego. Czy Majakowski był piękny? Raczej nie, ale miał zdecydowane, męskie rysy. A ten Sasza przedstawiał sobą jakby inną wersję Indianina niż mój zięć, który chodził kocim krokiem i zjawiał się zwykle w najmniej odpowiednim momencie, na przykład wtedy, kiedy pytałam córkę, po co jej tyle dzieci albo jak może żyć pod jednym dachem z człowiekiem, którego główną lekturą są książki z dziedziny parapsychologii. Tyle że ten Indianin miał twarz otwartą, naznaczoną rodzajem męskiej dumy, która była mi jak najbardziej obca. Niczego nie chciałam o niej wiedzieć, nie chciałam jej zgłębiać, bo to byłoby zapędzanie się na nieznany, grząski teren. – Pani jest naszą sąsiadką, zapewne – odezwał się, oddając Nadi siatki. – Julia Grudzińska – przedstawiłam się. – Polka. – Tak. – Jest pani profesorem. Przyjechała pani wykładać na Sorbonie. – Dużo pan o mnie wie – uśmiechnęłam się. Podszedł, podałam mu rękę. Uczułam silny uścisk jego dłoni. – Aleksander Razumski. – Doktor nauk historycznych. – Zgadza się. Poczęli się teraz krzątać z Nadią po pokoju i wkrótce siedzieliśmy przy zastawionym stole, kurczak był bardzo smaczny, upieczony z nie znanymi mi przyprawami, do tego sałata i wino. Bałam się, że podadzą coca-colę, bo kilka jej butelek Aleksander przyniósł w siatce. – A co będzie pani wykładała? – spytał mnie z pełnymi ustami. Zachowywał się bardzo swobodnie, ogryzał udko kurczaka, trzymając je w palcach, tłuszcz spływał mu po brodzie. – Literaturę polską. Skrzywił się lekko. – Literatura jest po to, żeby ogłupiać ludzi. – Myślałam, że wręcz przeciwnie – odrzekłam zaskoczona taką wypowiedzią. Teraz było jasne, skąd się brał pogardliwy stosunek Nadi do pisarzy, była jak jego echo. – I tak już za dużo jest w świecie fikcji, po co jej jeszcze dokładać. – Fikcja literacka jest właściwie prawdą. Im większa literatura, tym większa jej prawda. – Za górnolotne dla mnie. – Dziwię się, że mówi to ktoś z ojczyzny Turgieniewa, Gogola, Dostojewskiego... – To oni zgubili ten kraj! – wybuchnął. – To oni ułatwili zadanie Stalinowi. Przyjrzałam się mężczyźnie, chcąc sprawdzić, czy ze mnie nie kpi. – Mówię poważnie, poświęciłem temu wiele czasu. Ci wszyscy głupcy wpędzili rosyjską

inteligencję w niemoc, spętali jej ręce. A wódz drogą selekcji stworzył nowe społeczeństwo neandertalczyków. – Co ty opowiadasz, Sasza – wtrąciła Nadia. – Chyba się upiłeś. On zmierzył ją wściekłym spojrzeniem. – Kto ci się pozwolił odzywać? Trzymaj gębę na kłódkę albo wylądujesz na korytarzu. Olbrzymie oczy Nadi wypełniły się łzami. Chciałam zaprotestować, ale on normalnym już tonem powiedział: – Z Polaków podziwiam tylko jednego. Byle nie był nim Dzierżyński – pomyślałam. – Romana Dmowskiego! Jedyny mąż stanu, jakiego mieliście. Jedyny przewidujący, mądry polityk. Gdybyście go słuchali, inaczej być może wyglądałaby teraz mapa Europy. – Chyba go pan przecenia. – Nic a nic. Pomyślałam, że mało właściwie wiem o Dmowskim. Tak samo jak o tym człowieku; była w nim mieszanina chamstwa i dziwnego wdzięku, który jakoś nie pozwalał jednoznacznie go osądzać. On i Nadia byli chyba najmniej dobraną parą, jaką zdarzyło mi się spotkać, ale jednocześnie to, że tych dwoje jest razem, nie budziło zdziwienia. – Nie uważasz, Nadiu, że pani Julia ma fatalną fryzurę? – usłyszałam i wszystko we mnie zdrętwiało. – Ja już nawet mówiłam... – zaczęła ona. – To co, robimy postrzyżyny? – przerwał jej, pomijając w tych rozważaniach moją osobę. Odsunął stół i zanim zdążyłam się zorientować, siedziałam już pośrodku pokoju na krześle, a Nadia wyjmowała mi spinki z włosów. – Czy wyście oszaleli? – spytałam oszołomiona. – Niech się pani nic nie boi, Nadieżda Iwanowna jest z zawodu fryzjerką. I to jedno, co naprawdę potrafi. – No, może coś jeszcze potrafię, Sasza – odrzekła zalotnie. – Owszem, wypinać swój tyłek. Nadia dostała wypieków. Zapadło przykre milczenie. – Cóż to taka cisza. Jako historyk przywykłem mówić prawdę. Prawdę życia, a nie literatury! – Jeżeli mężczyzna jest dżentelmenem, na pewne tematy milczy – stwierdziłam surowo. On roześmiał się na całe gardło. – Dżentelmen! Cóż to za słowo. Lata go nie słyszałem. – I to się czuje. – Niech pani nie próbuje być złośliwa, Julio, bo pani tego nie potrafi.

– Pewnych rzeczy nie wypada mówić o żonie. – Ona nie jest moją żoną. – To są wasze sprawy. – My nie mamy naszych spraw. Ja mam swoje i ona swoje. W rodzaju jak mnie zawlec przed oblicze popa. Teraz w modzie brać ślub w cerkwi. Podczas tej wymiany zdań Nadia uważnie studiowała moją twarz. Odchodziła, przybliżała się, raz nawet przykucnęła. – Już wiem – powiedziała radośnie, jakby to nie ona była przedmiotem tej zawstydzającej dyskusji. – Już wiem, jak ciąć... Popatrz, Sasza, tutaj nad uszami krótko, tył też krótki, a grzywka długa... – Grzywka też krótka. Obetnijmy ją na Jean Seberg z tego filmu Do utraty tchu. – O nie, nie! – Chciałam zerwać się z krzesła, Aleksander jednak mnie przytrzymał. – Ale ja tego filmu nie widziałam – wtrąciła Nadia zmartwiona. – Wystarczy, że ja widziałem. Julia ma podobny owal twarzy i w ogóle jest podobna do tamtej... – Ja podobna do Jean Seberg? – wyjąkałam. Aleksander pochylił się nade mną, owiał mnie jego kwaśny oddech. Był lekko wstawiony, nic dziwnego, na moich oczach wypił dwa litry wina, ostatnie pół już bez kieliszka, wprost z butelki, którą trzymał w ręku, pociągając z niej od czasu do czasu. On też odchodził i przyglądał mi się z różnych stron. – Słuchajcie, ja wcale nie chcę zmieniać uczesania – próbowałam oponować. – Nie ma pani wyjścia – roześmiał się. Nadia energicznie poczęła mi ścinać pasma włosów, czułam na szyi zimne dotknięcia nożyczek. Byłam przerażona, nie potrafiłam pojąć, jak to się stało, że siedzę na tym krześle i pozwalam wyczyniać ze sobą podobne rzeczy. Jak ja będę wyglądała z krótkimi włosami! Nie odrosną prędko, cała Sorbona będzie świadkiem mojej klęski. Może nawet cofną mi kontrakt. Kobieta w moim wieku ostrzyżona jak nastolatka... Po co mi to było, po co zagadnęłam Rosjankę wtedy przed windą. – Już! – powiedziała Nadia. – Miałeś rację, grzywka też powinna być krótka. Podała mi lusterko. Po raz drugi w tak krótkim czasie nie potrafiłam siebie rozpoznać. Wtedy za przyczyną starego płaszcza, teraz... Wszystko się w mojej twarzy zmieniło. Miałam inne policzki, inne oczy, inny nos... Zrobił się jakby lekko zadarty... – Ślicznie – powiedziała Nadia. – Ślicznie pani wygląda, pani Julia, no całkiem nie ta sama... – Ale może trochę za krótko – wyrzekłam cicho. – Bardzo dobrze – usłyszałam głos Aleksandra. Po powrocie do swojego pokoju mimo późnej pory zatelefonowałam do Ewy. – Obudziłam cię? – spytałam, słysząc jej zaspany głos. – Stało się coś?

– Oni obcięli mi włosy. – Co za oni? – Ci Rosjanie... Boże, po co ja tam poszłam... jak ja się teraz pokażę ludziom? – Ale skąd ten pomysł? – Nadia jest fryzjerką. Po prostu wzięła nożyczki i ciach, ciach... oczywiście dyrygentem był on... Umilkłam nagle, nie wiedząc, jak go nazwać. Bo skoro nie mąż, to przyjaciel, ale to słowo tak do niego nie pasowało... Ewa nie bardzo rozumiała, o co chodzi, musiałam jej wszystko opowiedzieć, zaczynając od zaproszenia na kolację. – Ale... może dobrze wyglądasz... – Przecież to nie o to chodzi, w moim wieku nie nosi się takich krótkich włosów. – Nie przesadzaj. – Nie mam dwudziestu lat. Ale nie będę cię dłużej dręczyła po nocy, dobranoc. Odłożyłam słuchawkę. Po chwili odezwał się dzwonek. – Oczywiście trudno się wypowiadać przez telefon, ale ja też ci radziłam, żebyś skróciła włosy – powiedziała Ewa. – Skróciła! Jestem opacholona, rozumiesz, jak więźniarka... Chwila ciszy w słuchawce. – Włosy mają to do siebie, że odrastają – usłyszałam wreszcie. – Ale kiedy! Za tydzień zaczynam zajęcia ze studentami, przecież nie będę przychodziła na uniwersytet w chustce! – To kup perukę. – Nie, to by było jeszcze gorsze. Muszę sobie jakoś poradzić, módl się za mnie. – Na pewno sobie poradzisz – powiedziała córka bez przekonania. Nie mogłam spać. Przypomniała mi się scena z dzieciństwa. Wtedy też uważałam, że chce się mnie ukarać za coś, na co nie miałam wpływu. Dziadek stanął w drzwiach kuchni, trzymając w ręce kościany grzebień, z którego wyłamane były wszystkie zęby. Patrzył na mnie surowo. – Kto to zrobił? Cofnęłam się pod ścianę i, opierając się o nią plecami, spuściłam głowę. – No? – Ja. – Dlaczego? – Bo to był zły pies i on gryzł ludzi.

Usta dziadka zwęziły się niebezpiecznie. Chwilę nic nie mówił. – Czy wiesz, że zniszczyłaś grzebień mojej matki, cenną po niej pamiątkę? – Ja nie chciałam, ale on gryzł ludzi – rozpłakałam się. Płakałam ze strachu, czując, że tym razem dziadek mnie zbije. Szedł w moją stronę, skuliłam się pod ścianą zamykając oczy. Wtedy usłyszałam głos matki: – Niech ojciec ją zostawi! Dziadek zatrzymał się pośrodku kuchni. – Nie rozumiem – rzekł, unosząc brwi. – Niech ojciec zostawi dziecko – powtórzyła. – Dziecko zniszczyło pamiątkę po mojej matce. – Mam to gdzieś – krzyknęła. – Rozumie ojciec?! Mam gdzieś pamiątkę po jego matce... Następnego dnia pojechałam na Sorbonę z jednego jedynego powodu: chciałam się pokazać sekretarce i sprawdzić jej reakcję. Nie poznała mnie, ale być może nie poznałaby mnie także w starej fryzurze, widziałyśmy się przecież tylko raz. – Chciałam się dowiedzieć, ilu będę miała słuchaczy – zaczęłam niepewnie. – Nie mam jeszcze pełnej informacji – odparła sucho. Szłam piechotą przez miasto w podłym nastroju, było pochmurno i dość chłodno, a nie zabrałam ze sobą swetra. Niemiły dreszcz przebiegł mi po plecach, postanowiłam więc wstąpić do mijanej właśnie kafejki. Usiadłam przy barze i zamówiłam kawę. Na wprost miałam lustro, w tym lustrze zobaczyłam swoje odbicie i ku memu zaskoczeniu nie wywołało to we mnie przykrego odczucia. Właściwie było mi do twarzy w takich włosach, na pewno wyglądałam młodziej, nikt by mi teraz nie dał tylu lat, ile miałam naprawdę. To oczywiście było najmniej ważne, bo nie musiałam się odmładzać. Jak matka, która nie potrafiła pojąć, iż czasu nie można ani zatrzymać, ani tym bardziej cofnąć. Wszyscy w miasteczku wiedzieli o jej szaleńczej miłości do młodszego mężczyzny... – Gdzie ty byłaś? – pytał ją dziadek. – Czy chcesz, aby zaczęli wytykać nas palcami, aby dziecko nie miało spokoju w szkole? Opanuj się, kobieto. Przestań tam wreszcie chodzić. Przecież tyle chyba można od ciebie wymagać, tylko tyle, abyś nie wynosiła poza wzgórze tego... tego... – Po raz pierwszy, odkąd pamiętam, dziadkowi zabrakło słów. Stała przed nim jak uczennica. Plecy jeszcze bardziej jej się uwypukliły, a włosy szczelniej przesłoniły twarz. – Jeżeli masz chociaż odrobinę przyzwoitości, przestań tam chodzić. Milczała, ale w jej milczeniu czuć było klęskę. Wiedzieliśmy wszyscy troje, że już tam więcej nie pójdzie.

Sąsiadów zza ściany starałam się unikać. O tym, że są u siebie, świadczyły głównie kłótnie. I chodziło zawsze o to samo, Nadia zawadzała Aleksandrowi, przeszkadzała mu jej obecność, gdy pracował. Wysyłał ją do miasta, żeby sobie pochodziła po sklepach, wstąpiła gdzieś na kawę. „Aleja się boję, że się zgubię – odpowiadała lękliwie. – Jak dopytam o drogę? „To w takim razie się powieś!” Było coś takiego w tym człowieku, co kazało mi o nim myśleć. Miałam uczucie, że po raz pierwszy w życiu spotkałam mężczyznę. Wszyscy inni, z którymi się widywałam, z którymi nawet szłam do łóżka, tak naprawdę nimi nie byli. Żaden z nich jednak nie byłby zdolny potraktować kobietę w sposób tak bezwzględny. Nie ulegało wątpliwości, Aleksander był człowiekiem okrutnym, podporządkowującym sobie otoczenie. Chociażby ta historia z moimi postrzyżynami. Potrzebowałam kilku lat, aby zdecydować się wreszcie na kupno nowego płaszcza, a sprawa tak istotna jak zmiana fryzury rozstrzygnęła się w ciągu kilku minut. Za jego przyczyną. Jego wola była tak silna, że się jej poddałam. Któregoś dnia, wychodząc ze swojego pokoju, usłyszałam głos Aleksandra na schodach, cofnęłam się w popłochu i od razu zrobiło mi się wstyd przed samą sobą. Byłam dojrzałą kobietą i powinnam zachowywać się rozsądnie. A byłam śmieszna. Odczekałam jednak dobrą chwilę, zanim ponownie wyszłam na korytarz. Orly, siódma rano Jestem tutaj od godziny. I decyzja, którą podjęłam, nadal wydaje mi się słuszna. Nie mogłam postąpić inaczej. Musiałam odejść, bo było to jedyne wyjście w tej sytuacji. „Kocham inną kobietę, zrozum to wreszcie!” – krzyczał młody mężczyzna. – „Kogo ty kochasz?” – spytała z przerażeniem młoda kobieta. Na moje seminarium zapisało się trzynastu słuchaczy. Feralna liczba. Musiałam się bardzo starać, aby ich zainteresować; gdyby poczęli się wykruszać przed końcem semestru, to byłaby klęska. Po powrocie z uniwersytetu zastałam zatkniętą za klamkę pąsową różę. Żadnej kartki, domyśliłam się jednak. Zapukałam do drzwi obok. – Zachaditie – usłyszałam. Niepewnie nacisnęłam klamkę. Siedział przy komputerze, widziałam jego szerokie pochylone plecy. – To pani, Julio? – spytał, nie odwracając się. – To ja. Ta róża... – Piękna róża dla pięknej kobiety. Jak tam studenci?

– Są, to najważniejsze... Widzę, że panu przeszkadzam... może wpadnę innym razem. – Ja już kończę, odnu minutoczku. – Wystukiwał na klawiaturze ostatnie zdania, a ja stałam przy drzwiach. Był sam, ciekawe, gdzie podziała się jego partnerka, czy odważyła się wreszcie wyruszyć do miasta, a może wyjechała? – Nadieżda Iwanowna poszła na róg do sklepu po coca-colę. Na szczęście coca-cola ma nazwę międzynarodową. Zaraz wróci – odezwał się, jakby czytając w moich myślach – to znaczy tak przypuszczam... Wyłączył komputer i dopiero teraz się odwrócił. Odczułam nagłe onieśmielenie. Coś mnie powstrzymywało przed spojrzeniem mu prosto w twarz. Jakby w jego twarzy zapisany był jakiś wyrok na mnie. Było to głupie, nawet dziecinne. A może nie umiałam mu wybaczyć tych postrzyżyn. Byłam przyzwyczajona, że sama podejmuję decyzje dotyczące mojej osoby. W tym momencie weszła Nadia, dźwigając reklamówkę pełną butelek. – Z okazji rozpoczęcia zajęć pani Julia zaprasza nas na kolację do lokalu – powiedział do niej Aleksander. – Tak, oczywiście – przytaknęłam skonsternowana. Poszliśmy naprzeciwko do małej wietnamskiej restauracyjki. Wnętrze było mroczne, przytulne, gdzieś z głębi dochodziła ściszona muzyczka. Usiedliśmy w rogu przy okrągłym stole. Zaraz zjawił się kelner, podając nam karty. Wycofywał się tyłem, w ukłonach. – Proponuję zamówić kurczaka na słodko z orzechami arachidowymi – powiedział Aleksander – to naprawdę pyszne, no i... na przykład cielęcinę w pięciu smakach... jest tego dużo, to się podzielimy... – Córka nie pozwala mi jeść cielęciny – powiedziałam. – A to dlaczego? – Sama jest wegetarianką, bo nie godzi się na zabijanie zwierząt. – Ach to – machnął ręką. – Wariactwo. Jakby tak się nad wszystkim zastanawiać, to lepiej od razu położyć się do trumny. Przecież rośliny też czują i cierpią, tyle że w milczeniu... Ten niemy krzyk marchewki albo selera! – A co ja zjem, Saszeńka? – wtrąciła się Nadia. Aleksander roześmiał się. – Cała Nadieżda Iwanowna! My o problemach egzystencjalnych, a ona o jedzeniu. Masz menu przed nosem, wybieraj. – Przecież nie rozumiem po francusku... – No to co tu jest... – pochylił się nad kartą. – Koza... – Jak to koza? – przestraszyła się dziewczyna. – Koza, danie z kozy. Odpowiada ci? – No nie, to jakieś straszne... koza ma rogi i... wymiona...

Powiedziała to w taki sposób, że oboje z Aleksandrem wybuchnęliśmy śmiechem. W końcu jednak coś zamówiliśmy. – I dużo wina! – zawołał Aleksander za odchodzącym kelnerem. Kurczak z orzechami był wyśmienity, wino lekkie, francuskie. Piło się je jak lemoniadą, co okazało się nader zdradliwe. W którymś momencie poczułam, że kręci mi się w głowie. Rosyjska para prawiła sobie złośliwości, to znaczy Aleksander ciągle podkpiwał z Nadi, która na szczęście nie zawsze się w tym orientowała. Ja już też tak się nimi nie przejmowałam, po raz pierwszy naprawdę dotarło do mnie, że jestem w Paryżu. Oto rozpoczęłam zajęcia ze studentami. Nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na moje włosy, nawet dziekan, który serdecznie mnie powitał w murach uczelni. A teraz siedziałam sobie z miłymi ludźmi, popijałam winko. Ten Sasza... ma przykry sposób bycia, ale w gruncie rzeczy to ciekawy człowiek. Nie rozumiałam tylko, po co zabrał ze sobą tę dziewczynę, skoro mu tak zawadzała. Była ładna. Grzywka ścięta równo tuż nad brwiami upodabniała ją trochę do Japonki. I ona była taką gejszą. Wszystko dla swojego mężczyzny... – Panie Aleksandrze, skąd pan zna ten film Do utraty tchu! To przecież czasy mojej młodości. Wtedy to była wściekła awangarda... teraz chyba się nie da tego oglądać. – Sasza zna wszystkie filmy – odpowiedziała za niego Nadia. – On nie może żyć bez kina. – Tak? Przecież kino to taka sama fikcja jak literatura. W kinie nie można kłamać – odrzekł. – Tam wyjdzie najmniejszy fałsz, choćby twórcy nie wiem jak się starali, ludzie nie uwierzą. A literatura zamydla oczy! Parę tygodni temu widziałem film waszego wielkiego Wajdy. Pierścionek z orłem w koronie. – O, świetny przykład na fałsz i prawdę – ucieszyłam się. – Jak Wajda kłamał w Popiele i diamencie, filmie nakręconym na podstawie równie kłamliwej książki, wyszło z tego wybitne dzieło; jak chciał to naprawić, stworzył coś kuriozalnego... Wstawił nawet do swojego Pierścionka słynną scenę z zapalaniem spirytusu przy barze. Tam to było wstrząsające, Maciek zapala lampki, wymieniając imiona zmarłych kolegów. A tutaj wyszła z tego jakaś autoparodia. Aktor naśladujący głos zmarłego Zbyszka Cybulskiego, który w tamtym filmie grał Maćka... brr... modlę się, żeby mi już nigdy nie kazano tego oglądać... – Zgadza się, film niedobry, ale być może teraz Wajda grał nie na swoich skrzypcach. Radzieckie kino nie stworzyło tak krwistej, przekonującej postaci komunisty, jaką on stworzył w Popiele i diamencie. Być może ten komisarz Szczuka to alter ego reżysera... – Sekretarz – poprawiłam. – Jak go zwał, tak go zwał. Nagle dotarł do mnie sens jego wypowiedzi. – Wajda komunistą! Co pan opowiada, jego ojciec zginął w Katyniu. Po moich słowach Aleksander poczerwieniał i tak walnął pięścią w stół, że obie z Nadią

cofnęłyśmy się gwałtownie. – Nie mogę rozmawiać z Polakami! Bo za którymś razem zawsze pojawi się Katyń! Dlaczego z tym do mnie, do rosyjskiego historyka? Katyń to zbrodnia całego świata, zbrodnia milczenia! – Saszeńka... – zaczęła niepewnie jego towarzyszka. – Zamknij się! – warknął wypijając wino jednym haustem, odstawił kieliszek. – Nie znoszę bab... i nie szanuję! – dodał. A ty niedawno byłeś radzieckim historykiem – pomyślałam – i milczałeś jak inni. W tym momencie wydarzyło się coś zdumiewającego. – Nie milczałem, droga pani Julio, nie milczałem – odpowiedział mi głośno. Kelner przyniósł rachunek, wyciągnęłam rękę, ale Aleksander mnie uprzedził. – To moja sprawa! – Ja was zaprosiłam. Spojrzał na mnie spod przymkniętych powiek, jego oczy były lodowate. – Nie jestem alfonsem, żeby kobiety za mnie płaciły. Miałam serdecznie dość towarzystwa Aleksandra i jego uległej przyjaciółki. Wracałyśmy same do hotelu, bo on uregulował rachunek, po czym wstał i po prostu poszedł sobie. Nie wiadomo dokąd odchodził ulicą z rękami w kieszeniach. Nadia wołała za nim, ale się nie odwrócił. – Niech pani się na niego nie gniewa – powiedziała Rosjanka. – Aleksander Nikołajewicz taki już jest... – Nie wiem, jaki jest Aleksander Nikołajewicz, i chyba nie chcę wiedzieć – odparłam oschle. Ta znajomość wyraźnie źle na mnie wpływała, nie mogłam zebrać myśli. Leżąc na łóżku usiłowałam coś czytać, ale nie bardzo docierał do mnie sens słów. Odłożyłam wreszcie książkę i przymknęłam oczy. Oni wtedy tak stali naprzeciw siebie, właściwie nie, matka stała, a ten mężczyzna siedział na łóżku o mosiężnych gałkach, siedział bezwstydnie rozebrany, w samych tylko spodniach ściągniętych skórzanym paskiem, a jego szeroka pierś falowała jak u młodego źrebaka. A matka... nie widziałam jej twarzy, stała tyłem do okna, przez które ich obserwowałam, w pewnej chwili podeszła i usiadła obok niego. Wyciągnął rękę i gładził ją po włosach, a ona uczyniła taki ruch jak kotka, która się łasi. Wszystko to tak nie pasowało do jej zwykłego zachowania. Znalazłam się na pograniczu snu i jawy: była moją matką, a zarazem nią nie była – miała na sobie to samo ubranie co zawsze: szarą spódnicę, koszulową bluzkę w drobną kratkę, a na niej serdaczek obszyty barankiem – ale ona sama była inna, jej włosy, ręce i nieznany ruch głową, taki miękki, kobiecy. W pewnej chwili usłyszałam jej głos, śmiała się... przedtem nigdy

się nie śmiała. Było coś takiego w tym jej śmiechu, coś obcego i bezwstydnego zarazem. Wydało mi się, że matka w tamtej chwili z nas szydzi, ze mnie i z dziadka, że nas zdradza śmiejąc się w ten sposób, więcej nawet, wydało mi się, że przekreśla moje istnienie, że mnie nie chce i nigdy nie chciała... Orly, kwadrans po siódmej rano Wyniosłam się z kawiarni. Wydawało mi się, że barmanka zaczyna mi się przyglądać. Walizka jest co prawda moim alibi, ale chyba zbyt długo już tam siedziałam nad pustą filiżanką. Teraz defilują przede mną podróżni, bo siedzę na ławce w głównym holu. Idą i idą, ciągnąc za sobą swoje bagaże na kółkach. Stwierdziłam, że podróżuje o wiele więcej kobiet niż mężczyzn. Trochę mnie to zdziwiło, bo to mężczyźni prowadzą zwykle różne interesy wymagające od nich przemieszczania się z miejsca na miejsce. To dla nich stworzono przecież business class, dla tych facetów w garniturach, z czarnymi teczkami, z którymi nie rozstają się ani na chwilę. Nawet siedząc w samolocie, trzymają je otwarte na kolanach i studiują dokumenty. Przed chwilą widziałam człowieka opartego ramieniem o jedną z plansz reklamowych, wyglądał, jakby zasłabł. Okazało się jednak, że rozmawia przez telefon komórkowy. Obcowanie z tą parą zza ściany stało się dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Młodość Ewy to jednak było coś zupełnie innego, to chodziło o moją córkę, nie stanowiła dla mnie obiektu obserwacji. A Nadia... wpadała często rano, gdy nie miałam zajęć, w szlafroczku. Piłyśmy razem kawę. Jej twarz bez makijażu była bezwstydnie obnażona. Lekko podpuchnięte oczy, nabrzmiałe wargi. Przecież oni kochali się co noc. Przychodziła oblepiona tą miłością, pachniała nią... I był gdzieś w tym ów Sasza, dziki i obcy. Niemal wyczuwałam za ścianą obecność tych dwojga. Ich ciała splecione w uścisku. Wiedziałam, że są nadzy. Czułam się skrępowana sama przed sobą, a jednak poddawałam się nastrojowi tajemnicy, która dzięki tym dwojgu otwierała się przede mną. Nie chciałam się do niej zbytnio zbliżyć, nie chciałam w niej uczestniczyć. Wolałam ich miłość niż swoją własną. Ale nie umiałam się zdobyć na to, by stać się świadkiem miłości swojej córki. Być może dlatego, że kwestionowałam jej uczucie, uważając, iż prawdziwym uczuciem nie jest. A co ja mogłam o tym wiedzieć, właśnie ja... Kiedyś Nadia przyszła do mnie i ukrywszy twarz w dłoniach, zaczęła głośno szlochać. Trwało to długą chwilę. – Znowu jakaś awantura? Nalałam jej do szklanki wody mineralnej, to jedyne, co w tym momencie przyszło mi do głowy. Wypiła kilka łyków.

– Może powinna pani wyjechać – zaczęłam niepewnie. Podniosła wtedy głowę i popatrzyła na mnie. To był ktoś całkiem inny. Spoglądały na mnie oczy kobiety, która wie wszystko o samotności. – On nawet nie zauważy mojego wyjazdu – powiedziała. Po jej wyjściu nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Nie umiałam jej pomóc, potrzebowała jakichś słów pocieszenia, a ja nie potrafiłam się na nie zdobyć. Gdyby na moim miejscu była Ewa, z pewnością Nadia poczułaby się pokrzepiona. Ludzie ufali Ewie już na pierwszy rzut oka. Przed przejściem dla pieszych to do niej zwracała się staruszka z prośbą o pomoc, jej jednej nie atakowały żebrzące na ulicy rumuńskie dzieci, czuły, że i tak coś od niej dostaną. Ewa to taki opiekun spolegliwy. Kiedyś jej o tym powiedziałam. Uśmiechnęła się. – Bo ja jestem jak kameleon... jestem taka, jaką ludzie chcą mnie widzieć... Więc teraz jesteś szara – pomyślałam z żalem – bo on chce, żebyś taka była, szara... A ja... ja byłam jakby wybrakowana w środku, i chyba nie powinnam wszystkiego zwalać na dzieciństwo... Zbliżała się pora, o której powinnam pójść do swojego pokoju. Wskazówki na staroświeckim zegarze z kukułką, od niepamiętnych czasów wiszącym w kuchni, nieubłaganie zbliżały się do dziewiątej. Wiedziałyśmy o tym dobrze, ale żadna z nas nie dawała tego po sobie poznać. Gorączkowo szukałam jakiegoś zajęcia, które usprawiedliwiałoby moje pozostanie po dziewiątej na dole. Dziadek wymagał, aby wszystko, co zostało rozpoczęte, bezwzględnie doprowadzać do końca, mogło to być równie dobrze zamiatanie korytarza, jak cerowanie skarpet czy też pielenie ogródka latem. Było niemal nie do pomyślenia, aby ktoś z domowników porzucił w połowie rozpoczętą pracę, takie więc „rozpoczęte zajęcie” stanowiło niejako żelazny glejt, prawo do przebywania na dole po oznaczonej godzinie. Matka jednak śledziła mnie i gdy tylko z zapałem zabierałam się do porządkowania kredensu lub też wyciągałam ze skrzyni worek pełen rupieci, które należało dawno już przejrzeć i część z nich po prostu wyrzucić na śmietnik, mówiła nieubłaganie: – Zostaw to teraz, nie zdążysz się z tym załatwić przed snem. Próbowałam wtedy innych sposobów, udawałam na przykład, że nie słyszę kukułki, matka także udawała, że nie słyszy, tak jakoś się utarło, że codziennie darowywała mi ten kwadrans, sprzeciwiając się w ten sposób dziadkowi. Jednakże czas szybko mijał i wtedy, nie patrząc na mnie, mówiła: – Idź już... – Czy mogłabym dzisiaj, wyjątkowo ten jeden jedyny raz, przenocować w stołowym na kanapie? – pytałam z nadzieją w głosie. – Wiesz, że to niemożliwe, dziadek odeśle cię na górę, i to z awanturą.

– Mógłby nie wiedzieć – szeptałam cicho. – On wszystko wie – niezmiennie odpowiadała matka. Sądziłam, że moje doświadczenia z dzieciństwa przydadzą mi się, gdy sama zostanę matką. Że będąc niegdyś do tego stopnia kontrolowana, nie będę chciała kontrolować. A jednak stało się inaczej. Widziałam w Ewie przedłużenie własnego losu, własnych ambicji i pragnień. Wydawało mi się tak naturalne, że po maturze będzie zdawała na uniwersytet, iż nawet nie zadałam jej pytania, co by chciała robić w przyszłości. Kiedy mi oświadczyła, że nie zamierza zdawać na studia, wzięłam to za żart. – Ja nie żartuję, mamo – odparła zimno. Wtedy pomyślałam, że tak naprawdę nie znam swojej córki. Starałam sieją dla siebie odkrywać, ale te odkrycia okazywały się niezwykle bolesne. Ona była odrębnym człowiekiem. Myślała inaczej niż ja i inne sprawy się dla niej liczyły. Mało ją właściwie obchodziło, co się dzieje na świecie, podcierała pupy rodzącym się jedno po drugim dzieciom i wyglądała na zadowoloną... Jak to się stało, że przegapiłam ten moment, kiedy córka zaczęła się ode mnie oddalać? Tuż przed maturą pojawił się w naszym domu długowłosy, patrzący z ukosa chłopak z gitarą. Przedtem alkowa Ewy potrafiła pomieścić kilkanaście osób, wszyscy siedzieli sobie niemal na kolanach, słuchali głośnej muzyki, kłócili się, czy raczej głośno dyskutowali. Wychodziłam z domu, wracałam o dziesiątej wieczorem. Wtedy tamci się wynosili, taka była pomiędzy mną i Ewą umowa. Ale nagle towarzystwo się wykruszyło. Przychodził już tylko on, brzdąkał na gitarze, rozmawiali ze sobą szeptem. – To nie jest chłopak z twojej klasy. – On rzucił szkołę. – Z jakiego powodu? – Szkoła ogranicza. Niezbyt się tym przejęłam uważając, że ta fascynacja prędzej czy później Ewie przejdzie. Wierzyłam w jej ambicje. Zanim poznała tego chłopaka, myślała o studiach. To oczywiste, nie mogła pójść inną drogą. Była przecież moją córką. Ale zaraz po maturze oświadczyła, że nie zamierza studiować. – Więc co będziesz robiła? – Postanowiłam zostać żoną i matką. Przeraziłam się nie na żarty. Zabroniłam gitarzyście wstępu do domu. Ale niczego to nie zmieniło. Ewa spotykała się z nim nadal. Aż wreszcie wyprowadziła się. – Uważaj – powiedziałam – bo już tu nie wrócisz.

Obok mnie na ławce przysiada niemłoda już para. Ona – ze śladami dawnej urody, bizantyjskie czoło. Ale nazbyt już wysuszona. I on – wysoki, postawny, z grzywą siwych włosów i krzaczastymi, czarnymi jak smoła brwiami. To chyba Włosi. Czekam, ciekawa, w jakim języku zaczną ze sobą rozmawiać, ale jak na złość milczą. Przestałam widzieć w Nadi intruza, wbrew moim obawom była bardzo taktowna, zawsze pytała, czy nie zabiera mi czasu. Raz jeden zabrała mi go sporo, bo poprosiła, abym wybrała się z nią na zakupy. Chodzenia po sklepach nienawidziłam najbardziej ze wszystkiego. Nawet córka nie potrafiła mnie na to namówić. Czasami dawałam Ewie pieniądze, aby coś dla mnie kupiła. Była dużo drobniejsza ode mnie, więc nic nie mogła przymierzać i kupowała na oko. – Nadiu, przecież tutaj są autobusy, metro. Niech pani weźmie mapę... – Ja tam na mapie się nie znam. – Zamachała rękami. – A jak się dopytać, po jakiemu? Pocierałam dłonie, które poczęły mi się pocić. Była to u mnie oznaka zdenerwowania. – Takie zakupy to parę godzin chodzenia, a ja mam naprawdę mało czasu, muszę się przygotować do jutrzejszych zajęć ze studentami... Dlaczego nie poprosi pani swojego przyjaciela? – On? – Nadia wzniosła oczy ku górze. – Jego by orczykiem nie zaciągnął do sklepu. Przynajmniej mamy ze sobą coś wspólnego – pomyślałam. – A dokąd by pani chciała pójść? – Tam gdzie tanio. – To może do La Fayette’a? – O tak, tak – ucieszyła się – tam podobno jest duży wybór. Wsiadłyśmy do autobusu. Kiedy ruszył, Nadia cały czas wyglądała przez okno. Zupełnie jakby pierwszy raz znalazła się w Paryżu. – Jakie ładne miasto, naprawdę – mówiła z nie ukrywanym podziwem. – Jakie sklepy... – Pan Aleksander nic pani nie pokazał? Nie byliście na żadnej wystawie, na koncercie? Nadia parsknęła i zaraz zakryła dłonią usta. – Na jakim koncercie! Z lotniska przyjechaliśmy do hotelu i tyle widziałam, przez całe trzy miesiące. Zrobiło mi się jej żal. Ten Sasza był niezłym egoistą jak większość mężczyzn. Myślał tylko o swoich sprawach. Jak można było więzić to miłe dziecko w czterech ścianach hotelowego pokoju, podczas gdy tuż obok pulsowało życie miasta. – Wie pani, gdzie mieszkamy? Nadia pokręciła głową. – W lewobrzeżnej części Paryża, tutaj znajduje się mój uniwersytet, Dzielnica Łacińska... Ale najbardziej reprezentacyjne są dzielnice w zachodniej części miasta, po obu stronach Sekwany. Tam jest Pałac Elizejski, gdzie urzęduje prezydent, Pałac Burboński, czyli parlament... Może zamiast tych zakupów pokażę pani Paryż?