RRRooozzzdddzzziiiaaałłł 111
2018 rok,
Atlanta, stan Georgia
− Co mogło pójść nie tak? – wymamrotała pod nosem Riley
Blackthorne.
Nie było to pytanie z rodzaju tych, które powinna zadać w trakcie
polowania na demony na jednej ze stacji kolejowych w Atlancie.
Co mogło pójść nie tak?
Dosłownie wszystko.
Ona oraz dwóch pozostałych łowców próbowali wytropić ogniową
bestię, demona drugiej rangi demoniczności, której zadaniem było
rozniecanie pożarów. Jak na razie, stwór bawił się wprost doskonale,
ciskając kulami ognia w pociągi na stacji MARTA, podpalając kontenery
oraz doszczętnie spalając jeden z wagonów.
Zazwyczaj Riley oddawała się polowaniom całym swoim sercem.
Jej zmarły ojciec, Paul Blackthorne, uchodził za legendarnego
mistrza w ich fachu, zatem predyspozycje do wykonywania tego zawodu
dziewczyna odziedziczyła we krwi. Powinna zatem ekscytować się
wyprawą łowiecką.
Niekoniecznie.
Nie, kiedy musiała współpracować z dwoma facetami, którzy nie
chcieli być blisko niej.
Obaj byli lekko po dwudziestce, posiadając blond włosy i cechując
się wyjątkową urodą, ale na tym kończyły się wszystkie podobieństwa.
Ten, który znajdował się u prawego boku Riley, czyli jej
niebieskooki eks, nie wydawał się już tak wrogo nastawiony jak jeszcze
kilka dni temu. Szczerze powiedziawszy, Simon Adler nie próbował już
opryskać jej wodą święconą oraz oskarżać o współpracę z Piekłem, a
przebywali już w swojej obecności od dobrych dwudziestu minut.
Walka Simona z rozszalałym demonem skończyła się śmiertelnym
obrażeniem chłopaka i gdyby łowczyni nie zawarła sojuszu z Niebem,
Adler bez wątpienia by już nie żył.
Następnie jeden z najbardziej kłamliwych archaniołów Piekła
zrobił mu papkę z mózgu, igrając z jego głęboką, katolicką wiarą. Gdy
blondyn dowiedział się w końcu, kto tak naprawdę pociąga za sznurki
oraz poznał prawdę odnośnie układu Riley z Niebem, dosłownie się
załamał. W efekcie powstał jeden zdezorientowany młody mężczyzna,
który nie wiedział, w co wierzyć oraz komu zaufać.
Przynajmniej już się na mnie nie wydzierasz.
Ten akurat przywilej należał do faceta po lewej – Denvera Becka,
umięśnionego byłego żołnierza, wywodzącego się z południowej Georgii,
który był partnerem od polowań Paula Blackthorne'a, nim legendarny
łowca nie wyzionął ducha.
Kiedyś Riley uwielbiała pracować z Beckiem. Dziś natomiast
chłopak zachowywał się jak kompletny kretyn.
Den posłał swoim towarzyszom mordercze spojrzenie.
− No i na co czekacie? – warknął. – Sądzicie, że ta przeklęta
bestia tak po prostu się pojawi, żeby się wam przedstawić?
− Zaraz da o sobie znać. One zawsze to robią – odpowiedziała
Riley, starając się nie stracić panowania nad sobą.
Wtedy Beck by wygrał.
− A skąd ta pewność?
− Ponieważ ja tu jestem – odpowiedziała dziewczyna. –
Demony nie umieją oprzeć się pokusie podejmowania kolejnych prób
pozbawienia mnie życia.
Podobne stwierdzenie zaowocowało powłóczystym spojrzeniem
Simona.
− Hej, to prawda. I wcale nie dlatego, że pracuję dla Piekła,
jasne?
Cóż, a przynajmniej nie do końca.
− Przecież nic nie mówiłem – wymamrotał pod nosem Adler.
− Ale pomyślałeś.
− Skończyliście? – zażądał odpowiedzi Beck.
Łowczyni posłała przewodzącemu polowaniu łowcy mordercze
spojrzenie, które ten z rozkoszą odwzajemnił.
Den zachowywał się tak od momentu, kiedy wyrzucił dziewczynę z
domu w przypływie psychicznego masochizmu. Właśnie wtedy, gdy tak
bardzo się do siebie zbliżyli, jakiś problem z przeszłości kazał Beckowi
ponownie ją odepchnąć.
Tym razem Blackthorne nie zamierzała siedzieć cicho – nie teraz,
kiedy zrozumiała, że kocha tego chłopaka.
Wychodząc na przód orszaku, Riley z determinacją przeciskała się
przez tłum.
Ona i jej przyjaciele pojawili się na stacji MARTA w bardzo
dogodnym terminie – za kilka dni pociągi będą pełne ludzi zmierzających
na zawody albo wracających z rozgrywek koszykówki, a każdy z nich
będzie miał na sobie stroje w barwach ulubionej drużyny. Lub, jak to
miało miejsce w przypadku fanów Clemson University, zaopatrzonych w
pomarańczowo–czarne, tygrysie ogony.
Podróżni czekający na następny pociąg popatrzyli na Blackthorne
z niekrytą obawą.
Już jej to nie dziwiło, ponieważ w ciągu ostatnich kilku tygodni jej
twarz często gościła w CNN oraz w gazetach. Być może ciekawość ludzi
wiązała się też połowicznie z trzymaną w dłoniach łowczyni niewielką,
białą sferą.
− Jesteście łowcami demonów? – zawołał ktoś z tłumu.
− Jasne – odpowiedział Beck.
− Chyba przyszła pora na to, żebym poszedł na autobus –
odparł facet, wykręcając się na piętach i gnając w kierunku wyjścia.
Riley westchnęła.
Może lepiej byłoby ewakuować cała stację, gdyby jednak okazało
się to fałszywym alarmem, Gildia miałaby cholerne kłopoty z Ratuszem.
Podczas gdy Blackthorne kroczyła przed siebie peronem, pociąg
akurat się przy nim zatrzymał i zaczęli z niego wysiadać kolejni
pasażerowie. Wśród nich znajdował się również facet niosący wielką
maskotkę Pandy i mający na głowie kask zawodnika footballu.
Czasami lepiej nie znać historii życia niektórych osób.
Cienka strużka białego dymu unosiła się nad jednym z pobliskich
kontenerów, co przykuło uwagę łowczyni. Czy to mógł być demon
ogniowy?
Dziewczyna posłała spojrzenie Beckowi, a ten w odpowiedzi
wzruszył ramionami.
Łowcy ustawili się po obu stronach pojemnika na śmieci.
− Gotowi? – zapytał Den.
Kiedy pozostali przytaknęli, przewalił kosz na bok.
Wyleciał z niego stos odpadków, wśród których znajdowały się
również płonące serwetki. Najwyraźniej ktoś wrzucił tam niedopałek
papierosa i teraz wysłannicy Gildii musieli sprzątać ten bałagan. Warto
również wspomnieć o śmiejących się z nich pasażerach stacji MARTA.
Riley przeszła nad niewielkim ogniskiem, raz za razem wkopując
do środka kontenera rozsypane wcześniej odpady. Podczas gdy ona w
pełni oddała się temu zajęciu, Beck przeklinał pod nosem, mamrocząc coś
o tym, że ta wyprawa to jedno wielkie nieporozumienie.
Kiedy łowczyni schyliła się po puste opakowanie po pączkach, z
zamiarem wrzucenia go do kosza, coś rozbrzmiało po cichu we wnętrzu
jej głowy. To coś miało demoniczne pochodzenie.
Córko Blackthorne'a, zawołał głos.
Riley natychmiast się wyprostowała.
− Demon jest blisko. Przemówił do mnie po nazwisku.
Leżące pod stopami dziewczyny papiery zaszeleściły i za moment
wyłonił się spod nich czerwony piekielny stworek. Liczył sobie coś około
ośmiu cali wzrostu. Posiadał szpiczasto zakończony ogon oraz ostre zęby.
W jego prawej dłoni rozbłysł płomień.
− Łowco! – pisnął, celując ogniowym pociskiem prosto w
Simona.
Blondyn opadł na ziemię, całując brudny beton. Płonąca żywym
ogniem kula przeleciała tuż ponad jego głową.
− Hej, dupku! – krzyknął Beck, ale bestia kompletnie go
zignorowała.
Najwyraźniej postanowiła wykończyć Adlera.
Blackthorne zagrodziła mu drogę, rzucając do góry białą sferę i
czekając na opad śniegu.
Zamiast tego rozległ się dźwięk pękającego szkła, a z nieba spadł
deszcz, a nie śnieg – najwidoczniej czary uwięzione w kuli nie zdały
egzaminu. Chłodne krople opadły na głowy łowców, sprawiając, że
zdezorientowany demon zaczął wyć.
Rozproszony, stwór wypuścił pocisk w niezaplanowanym przez
siebie kierunku. Ogniowa kula przeleciała wzdłuż peronu niczym płonąca
piłeczka do tenisa, mijając drewnianą ławę oraz dwóch przerażonych
gapiów.
Demon czy ogień?
Riley pognała za ognistym pociskiem, obawiając się, że pożar
zajmie całą stację, jeśli nie uda jej się nad tym zapanować. Ponad jej
głową kolejna śnieżna sfera rozpadła się na dwie połowy, wypuszczając z
siebie zamieć śnieżną rodem z północnej Dakoty. Opad sprawił, że
betonowa powierzchnia peronu zrobiła się śliska. Blackthorne
poślizgnęła się, uderzając o ziemię kolanem.
Ogniowy pocisk nadal zmierzał w otwartych na oścież drzwi
jednego z wagonów.
Do diabła.
Spanikowana, łowczyni ściągnęła z siebie kurtkę, rzucając się wraz
z nią na płonącą kulę. Udało jej się zamknąć pocisk w swoich zakrytych
tkaniną dłoniach, a materiał ubrania zaczął tlić się od trawiącego go
gorąca. Płomienie przygasły, wreszcie ostatecznie znikając.
Pomijając cały dramatyzm tej sytuacji, ludzie wciąż przechodzili
obok Riley, jakby nigdy nic.
Jeden z pasażerów potrącił ją w łokieć, a tłum nadal zmierzał
niewzruszenie ku swojemu przeznaczeniu. Jakaś para śmiała się, widząc
klęczącą na śniegu łowczynię – z istną szopą na głowie i tlącą się kurtką.
Ktoś zaczął lepić śnieżne kule.
Po tym, jak drzwi pociągu ostatecznie się zatrzasnęły, jakieś małe
dziecko przytknęło nos do szyby pojazdu. Przyglądało się Blackthorne
szeroko otwartymi oczami. Dziewczyna puściła mu oczko.
Ku jej zaskoczeniu, tuż przed odjazdem pociągu malec jej
odmachał.
Może życie nie jest jednak aż tak przerąbane.
Gdy Riley wstała z ziemi, zobaczyła, że Simon trzyma już w rękach
pudełko–pułapkę z siedzącym z nim ogniowym demonem. Oprócz
stworka w pojemniku znajdowało się tyle suchego lodu, żeby
powstrzymać bestyjkę od podłożenia ognia, zanim łowcy sprzedadzą ją
handlarzowi.
Jak można się było spodziewać, piekielny pomiot przeklinał na
cały głos.
Szybkie oględziny udowodniły, że peron jest pusty, nie wliczając
samotnego kolesia, który z zaangażowaniem nagrywał telefonem
komórkowym każdy ich ruch.
Zapewne, zanim wysłannicy Gildii opuszczą stację, filmik pojawi
się w Internecie.
− To było tandetne – poskarżył się Beck, układając ręce na
biodrach. W ten sposób komunikował: „teraz ja mówię, a ty mnie lepiej
słuchaj”. – Co się z wami dzieje?
Riley z rozkoszą powiedziałaby mu, co się dzieje, gdyby koleś z
komórką nie był tak blisko nich.
Simon zdobył się na słabe:
− Przepraszam.
Kiedy Den posłał Blackthorne wyczekujące spojrzenie,
spodziewając się, że usłyszy od niej przeprosiny, dziewczyna jedynie
pokręciła głową.
Wcisnęła mu w ręce swoją spaloną kurtkę, szepcząc:
− Możesz mi naskoczyć.
TTTłłłuuummmaaaccczzzeeennniiieee::: TTTrrraaannnssslllaaatttiiiooonnnsss___CCCllluuubbb TTTłłłuuummmaaaccczzzeeennniiieee::: VVVaaammmpppiiirrreeeEEEvvveee KKKooorrreeekkktttaaa::: KKKaaaaaajjjjjjaaaaaa
RRRooozzzdddzzziiiaaałłł 111 2018 rok, Atlanta, stan Georgia − Co mogło pójść nie tak? – wymamrotała pod nosem Riley Blackthorne. Nie było to pytanie z rodzaju tych, które powinna zadać w trakcie polowania na demony na jednej ze stacji kolejowych w Atlancie. Co mogło pójść nie tak? Dosłownie wszystko. Ona oraz dwóch pozostałych łowców próbowali wytropić ogniową bestię, demona drugiej rangi demoniczności, której zadaniem było rozniecanie pożarów. Jak na razie, stwór bawił się wprost doskonale, ciskając kulami ognia w pociągi na stacji MARTA, podpalając kontenery oraz doszczętnie spalając jeden z wagonów. Zazwyczaj Riley oddawała się polowaniom całym swoim sercem. Jej zmarły ojciec, Paul Blackthorne, uchodził za legendarnego mistrza w ich fachu, zatem predyspozycje do wykonywania tego zawodu dziewczyna odziedziczyła we krwi. Powinna zatem ekscytować się wyprawą łowiecką. Niekoniecznie. Nie, kiedy musiała współpracować z dwoma facetami, którzy nie chcieli być blisko niej.
Obaj byli lekko po dwudziestce, posiadając blond włosy i cechując się wyjątkową urodą, ale na tym kończyły się wszystkie podobieństwa. Ten, który znajdował się u prawego boku Riley, czyli jej niebieskooki eks, nie wydawał się już tak wrogo nastawiony jak jeszcze kilka dni temu. Szczerze powiedziawszy, Simon Adler nie próbował już opryskać jej wodą święconą oraz oskarżać o współpracę z Piekłem, a przebywali już w swojej obecności od dobrych dwudziestu minut. Walka Simona z rozszalałym demonem skończyła się śmiertelnym obrażeniem chłopaka i gdyby łowczyni nie zawarła sojuszu z Niebem, Adler bez wątpienia by już nie żył. Następnie jeden z najbardziej kłamliwych archaniołów Piekła zrobił mu papkę z mózgu, igrając z jego głęboką, katolicką wiarą. Gdy blondyn dowiedział się w końcu, kto tak naprawdę pociąga za sznurki oraz poznał prawdę odnośnie układu Riley z Niebem, dosłownie się załamał. W efekcie powstał jeden zdezorientowany młody mężczyzna, który nie wiedział, w co wierzyć oraz komu zaufać. Przynajmniej już się na mnie nie wydzierasz. Ten akurat przywilej należał do faceta po lewej – Denvera Becka, umięśnionego byłego żołnierza, wywodzącego się z południowej Georgii, który był partnerem od polowań Paula Blackthorne'a, nim legendarny łowca nie wyzionął ducha. Kiedyś Riley uwielbiała pracować z Beckiem. Dziś natomiast chłopak zachowywał się jak kompletny kretyn. Den posłał swoim towarzyszom mordercze spojrzenie. − No i na co czekacie? – warknął. – Sądzicie, że ta przeklęta
bestia tak po prostu się pojawi, żeby się wam przedstawić? − Zaraz da o sobie znać. One zawsze to robią – odpowiedziała Riley, starając się nie stracić panowania nad sobą. Wtedy Beck by wygrał. − A skąd ta pewność? − Ponieważ ja tu jestem – odpowiedziała dziewczyna. – Demony nie umieją oprzeć się pokusie podejmowania kolejnych prób pozbawienia mnie życia. Podobne stwierdzenie zaowocowało powłóczystym spojrzeniem Simona. − Hej, to prawda. I wcale nie dlatego, że pracuję dla Piekła, jasne? Cóż, a przynajmniej nie do końca. − Przecież nic nie mówiłem – wymamrotał pod nosem Adler. − Ale pomyślałeś. − Skończyliście? – zażądał odpowiedzi Beck. Łowczyni posłała przewodzącemu polowaniu łowcy mordercze spojrzenie, które ten z rozkoszą odwzajemnił. Den zachowywał się tak od momentu, kiedy wyrzucił dziewczynę z domu w przypływie psychicznego masochizmu. Właśnie wtedy, gdy tak bardzo się do siebie zbliżyli, jakiś problem z przeszłości kazał Beckowi ponownie ją odepchnąć.
Tym razem Blackthorne nie zamierzała siedzieć cicho – nie teraz, kiedy zrozumiała, że kocha tego chłopaka. Wychodząc na przód orszaku, Riley z determinacją przeciskała się przez tłum. Ona i jej przyjaciele pojawili się na stacji MARTA w bardzo dogodnym terminie – za kilka dni pociągi będą pełne ludzi zmierzających na zawody albo wracających z rozgrywek koszykówki, a każdy z nich będzie miał na sobie stroje w barwach ulubionej drużyny. Lub, jak to miało miejsce w przypadku fanów Clemson University, zaopatrzonych w pomarańczowo–czarne, tygrysie ogony. Podróżni czekający na następny pociąg popatrzyli na Blackthorne z niekrytą obawą. Już jej to nie dziwiło, ponieważ w ciągu ostatnich kilku tygodni jej twarz często gościła w CNN oraz w gazetach. Być może ciekawość ludzi wiązała się też połowicznie z trzymaną w dłoniach łowczyni niewielką, białą sferą. − Jesteście łowcami demonów? – zawołał ktoś z tłumu. − Jasne – odpowiedział Beck. − Chyba przyszła pora na to, żebym poszedł na autobus – odparł facet, wykręcając się na piętach i gnając w kierunku wyjścia. Riley westchnęła. Może lepiej byłoby ewakuować cała stację, gdyby jednak okazało się to fałszywym alarmem, Gildia miałaby cholerne kłopoty z Ratuszem. Podczas gdy Blackthorne kroczyła przed siebie peronem, pociąg
akurat się przy nim zatrzymał i zaczęli z niego wysiadać kolejni pasażerowie. Wśród nich znajdował się również facet niosący wielką maskotkę Pandy i mający na głowie kask zawodnika footballu. Czasami lepiej nie znać historii życia niektórych osób. Cienka strużka białego dymu unosiła się nad jednym z pobliskich kontenerów, co przykuło uwagę łowczyni. Czy to mógł być demon ogniowy? Dziewczyna posłała spojrzenie Beckowi, a ten w odpowiedzi wzruszył ramionami. Łowcy ustawili się po obu stronach pojemnika na śmieci. − Gotowi? – zapytał Den. Kiedy pozostali przytaknęli, przewalił kosz na bok. Wyleciał z niego stos odpadków, wśród których znajdowały się również płonące serwetki. Najwyraźniej ktoś wrzucił tam niedopałek papierosa i teraz wysłannicy Gildii musieli sprzątać ten bałagan. Warto również wspomnieć o śmiejących się z nich pasażerach stacji MARTA. Riley przeszła nad niewielkim ogniskiem, raz za razem wkopując do środka kontenera rozsypane wcześniej odpady. Podczas gdy ona w pełni oddała się temu zajęciu, Beck przeklinał pod nosem, mamrocząc coś o tym, że ta wyprawa to jedno wielkie nieporozumienie. Kiedy łowczyni schyliła się po puste opakowanie po pączkach, z zamiarem wrzucenia go do kosza, coś rozbrzmiało po cichu we wnętrzu jej głowy. To coś miało demoniczne pochodzenie. Córko Blackthorne'a, zawołał głos.
Riley natychmiast się wyprostowała. − Demon jest blisko. Przemówił do mnie po nazwisku. Leżące pod stopami dziewczyny papiery zaszeleściły i za moment wyłonił się spod nich czerwony piekielny stworek. Liczył sobie coś około ośmiu cali wzrostu. Posiadał szpiczasto zakończony ogon oraz ostre zęby. W jego prawej dłoni rozbłysł płomień. − Łowco! – pisnął, celując ogniowym pociskiem prosto w Simona. Blondyn opadł na ziemię, całując brudny beton. Płonąca żywym ogniem kula przeleciała tuż ponad jego głową. − Hej, dupku! – krzyknął Beck, ale bestia kompletnie go zignorowała. Najwyraźniej postanowiła wykończyć Adlera. Blackthorne zagrodziła mu drogę, rzucając do góry białą sferę i czekając na opad śniegu. Zamiast tego rozległ się dźwięk pękającego szkła, a z nieba spadł deszcz, a nie śnieg – najwidoczniej czary uwięzione w kuli nie zdały egzaminu. Chłodne krople opadły na głowy łowców, sprawiając, że zdezorientowany demon zaczął wyć. Rozproszony, stwór wypuścił pocisk w niezaplanowanym przez siebie kierunku. Ogniowa kula przeleciała wzdłuż peronu niczym płonąca piłeczka do tenisa, mijając drewnianą ławę oraz dwóch przerażonych gapiów. Demon czy ogień?
Riley pognała za ognistym pociskiem, obawiając się, że pożar zajmie całą stację, jeśli nie uda jej się nad tym zapanować. Ponad jej głową kolejna śnieżna sfera rozpadła się na dwie połowy, wypuszczając z siebie zamieć śnieżną rodem z północnej Dakoty. Opad sprawił, że betonowa powierzchnia peronu zrobiła się śliska. Blackthorne poślizgnęła się, uderzając o ziemię kolanem. Ogniowy pocisk nadal zmierzał w otwartych na oścież drzwi jednego z wagonów. Do diabła. Spanikowana, łowczyni ściągnęła z siebie kurtkę, rzucając się wraz z nią na płonącą kulę. Udało jej się zamknąć pocisk w swoich zakrytych tkaniną dłoniach, a materiał ubrania zaczął tlić się od trawiącego go gorąca. Płomienie przygasły, wreszcie ostatecznie znikając. Pomijając cały dramatyzm tej sytuacji, ludzie wciąż przechodzili obok Riley, jakby nigdy nic. Jeden z pasażerów potrącił ją w łokieć, a tłum nadal zmierzał niewzruszenie ku swojemu przeznaczeniu. Jakaś para śmiała się, widząc klęczącą na śniegu łowczynię – z istną szopą na głowie i tlącą się kurtką. Ktoś zaczął lepić śnieżne kule. Po tym, jak drzwi pociągu ostatecznie się zatrzasnęły, jakieś małe dziecko przytknęło nos do szyby pojazdu. Przyglądało się Blackthorne szeroko otwartymi oczami. Dziewczyna puściła mu oczko. Ku jej zaskoczeniu, tuż przed odjazdem pociągu malec jej odmachał. Może życie nie jest jednak aż tak przerąbane.
Gdy Riley wstała z ziemi, zobaczyła, że Simon trzyma już w rękach pudełko–pułapkę z siedzącym z nim ogniowym demonem. Oprócz stworka w pojemniku znajdowało się tyle suchego lodu, żeby powstrzymać bestyjkę od podłożenia ognia, zanim łowcy sprzedadzą ją handlarzowi. Jak można się było spodziewać, piekielny pomiot przeklinał na cały głos. Szybkie oględziny udowodniły, że peron jest pusty, nie wliczając samotnego kolesia, który z zaangażowaniem nagrywał telefonem komórkowym każdy ich ruch. Zapewne, zanim wysłannicy Gildii opuszczą stację, filmik pojawi się w Internecie. − To było tandetne – poskarżył się Beck, układając ręce na biodrach. W ten sposób komunikował: „teraz ja mówię, a ty mnie lepiej słuchaj”. – Co się z wami dzieje? Riley z rozkoszą powiedziałaby mu, co się dzieje, gdyby koleś z komórką nie był tak blisko nich. Simon zdobył się na słabe: − Przepraszam. Kiedy Den posłał Blackthorne wyczekujące spojrzenie, spodziewając się, że usłyszy od niej przeprosiny, dziewczyna jedynie pokręciła głową. Wcisnęła mu w ręce swoją spaloną kurtkę, szepcząc: − Możesz mi naskoczyć.