mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Oliver Jana - The Demon Trappers 04 - Foretold - Rozdziały 3-5

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :197.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Oliver Jana - The Demon Trappers 04 - Foretold - Rozdziały 3-5.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 44 stron)

TTTłłłuuummmaaaccczzzeeennniiieee::: TTTrrraaannnssslllaaatttiiiooonnnsss___CCCllluuubbb TTTłłłuuummmaaaccczzzeeennniiieee::: VVVaaammmpppiiirrreee EEEvvveee KKKooorrreeekkktttaaa::: KKKaaaaaajjjjjjaaaaaa

RRRooozzzdddzzziiiaaałłł 333 Wiedząc o tym, że Beck wstaje bardzo wcześnie, Riley zwlekła się z łóżka i pobiegła na dół, żeby zjeść śniadanie już o siódmej rano. Pani Ayers, gosposia jej gospodarza, natychmiast postanowiła napełnić jej żołądek jak zawsze przepysznym jedzeniem. Niestety, choć kobieta niesamowicie się starała, Blackthorne nie cieszyła się posiłkiem tak bardzo, jak powinna. Była za bardzo zdenerwowana. Pod wieloma względami Beck strasznie ją przypominał. Nie lubił, kiedy mówiło mu się, co ma robić, nawet jeśli postępowało się tak w dobrej wierze. Młody mężczyzna jak nic wpadnie w szał, kiedy Stewart przekaże mu swoje polecenia. Riley wiedziała, kogo za to obwini – na pewno nie starego mistrza. Łowczyni próbowała rozproszyć uwagę lekturą porannej gazety. Główny artykuł został poświęcony Reverendowi Lopezowi, egzorcyście, który deklarował swój przyjazd do Atlanty oraz pozbycie się raz na zawsze problemu z demonami. Z tego, co dziewczyna zdążyła się już zorientować, ten facet znał się na rzeczy, a nie należał do grona szaleńczych fanatyków, którzy kręcili się ostatnio po mieście. Jeśli Riley będzie mieć szczęście, facet przyjedzie i wyjedzie, kiedy ona będzie w Sadlersville. Dochodziła ósma rano, gdy Beck się wreszcie pojawił, skarżąc się

gosposi Stewarta, iż wcale nie podoba mu się, że mistrz wymógł na nim rozmowę przed wyjazdem. Łowczyni przesłuchiwała się, jak jego ciężkie kroki oddalają się w kierunku pomieszczenia z kominkiem, po czym zaczęła odliczać do dwudziestu. Doszła dopiero do szesnastu, gdy Denver praktycznie zaczął krzyczeć. Najwyraźniej, Chłopak z Backwoods otrzymał właśnie informację, iż jego podróż do Sadlersville nie będzie przebiegała w pojedynkę. Wybuch wściekłości młodego łowcy dał się słyszeć w całym wielkim domu: – Jestem bardziej niż pewien, że nie potrzebuję jakiejś małej dziewczynki. Wcale mi nie pomoże, a tylko ściągnie na nas kłopoty. Riley instynktownie się skrzywiła. Pora się zbierać. Pobiegła na piętro, zabierając z sypialni swą niewielką walizkę, po czym wybiegła na wczesno poranne słońce. Beck zamontował na dachu swojej furgonetki kufer, który nie wyglądał wcale na nowy. Dziewczyna nie miała pojęcia, że Den coś takiego posiadał. Skrzynia była zamknięta, dlatego też łowczyni postawiła bagaż na ziemi i czekała na nadejście Denvera. Chwilę później młody mężczyzna z czerwoną ze wściekłości twarzą wyłonił się z wnętrza budynku. Przez moment wyglądał tak, jakby zamierzał trzasnąć frontowymi drzwiami, ale najwyraźniej postanowił się nad tym jeszcze raz namyślić. Zbiegł po schodach, kierując kroki do swojego Forda.

Przez całą drogę do wozu nie przestawałm atakować Riley morderczymi spojrzeniami. Nie odzywając się ani słowem, otworzył auto, chwycił maleńką walizkę Blackthorne, po czym wrzucił ją na pakę, gdzie ta wylądowała z głuchym łoskotem. Dziewczyna podejrzewała, że z nią zrobiłby dokładnie to samo, gdyby tylko miał taką możliwość. Łowczyni wdrapała się do furgonetki i w tym momencie ruszyli z miejsca, paląc gumy. Den odjechał tak szybko, jakby demony nieustannie deptały mu po piętach. Riley pośpiesznie zapięła pas bezpieczeństwa, a wtedy chłopak zazgrzytał zębami i dziewczyna poleciała na oparcie fotela, jako że jej towarzysz podróży mocno wdepnął pedał gazu. – Człowieku, jesteś wymarzonym celem dla gliniarzy – poskarżyła się. Chwilę później Beck musiał zwolnić przed znakiem stopu. Zaadresował jej mordercze spojrzenie, a następnie skręcił w boczną uliczkę, prezentując nieco więcej oleju w głowie. – Ile zajmie nam dotarcie do Sadlersville? – zapytała Blackthorne. Odpowiedziała jej ogłuszająca cisza. Riley znała ten wybieg, dlatego też nie odczuła tego tak boleśnie jak kiedyś. Denver prezentował właśnie jeden ze swoich słynnych wybuchów wściekłości i oby minęło mu to przed powrotem do Atlanty. Żeby zabić jakoś czas, łowczyni wysłała wiadomość tekstową do swojego przyjaciela, Petera, opowiadając mu o wyprawie do Sadlersville i pytając, po jakim czasie ona i Beck dotrą na miejsce.

Pete odpowiedział bardzo szybko, ponieważ siedział najwyraźniej przed swoim komputerem: Sadlersville: populacja lekko ponad dwa tysiące osób. Położenie: mniej więcej pięć i pół godziny drogi od Atlanty. Niestety, najwyraźniej nie cała podróż miała się odbywać po międzystanowej autostradzie. Jak leci?, napisał przyjaciel Riley. Beck zachowuje się, jakbym nie istniała. W pewnym sensie to błogosławieństwo. Dziewczyna zaśmiała się w reakcji na tę myśl, czym zaskarbiła sobie mordercze spojrzenie Denvera. Hej, uważaj na kopce mrówek ognistych, pola bawełny i słodką cebulę. Peter najwyraźniej znowu surfował w sieci. Dzięki! Pogadamy później. Powodzenia. Będzie ci potrzebne. Gdy znaleźli się wreszcie w Alei Dekalb, która prowadziła na międzystanówkę, Beck zwolnił kierownicę z morderczego uścisku swojej dłoni. Zaadresował swojej towarzyszce złowrogie spojrzenie, po czym raz jeszcze zagapił się w przednią szybę. – Powiedziałem Stewartowi, że nie chcę, żebyś mi towarzyszyła. Dopiero co grzebaliśmy twojego ojca i…

Łowczyni celowo nie odpowiedziała na ten zarzut. Mimo iż Peter powiedział jej już, dokąd jadą, próbowała rozpocząć rozmowę tam, gdzie wcześniej zaczęła: – Gdzie jest Sadlersville? Tym razem młody łowca jej odpowiedział: – Kilka godzin drogi stąd na południe. Na wschód od Macon. Niedaleko Bagna Okefenokee. – Co zrobiłeś z Rennie? – zapytała dziewczyna, zastanawiając się, co się działo z królikiem Becka. – Oddałem ją pod opiekę sąsiadce. Pani Morton będzie miała na nią oko. – To powiedziawszy, Den zamilkł, pochłonięty własnymi myślami. Gdy tylko minęli lotnisko, wjeżdżając na autostradę międzystanową numer 75, Beck podkręcił tempo jazdy. Łowczyni zastanawiała się, ile będzie go kosztował dojazd do rodzinnego miasta, zwłaszcza że benzyna stała teraz po dziewięć dolarów za galon. Cena i tak spadła, jako że przez dłuższy czas utrzymywała się poziomie dziesięciu dolarów, ale Ford i tak potrzebował sporego zastrzyku paliwa. Oby zamontowana na dachu pojazdu bateria słoneczna na coś się zdała. Riley wsunęła do uszu słuchawki, uruchamiając swój zdezelowany odtwarzacz mp3. Urządzenie przez większą część czasu działało, a jeśli się zacinało, wystarczyło nim potrząsnąć i ponownie się włączało. Teraz, kiedy dziewczyna uzyskała dostęp do pieniędzy zgromadzonych na polisie swojego ojca, mogła kupić sobie nowy odtwarzacz, ale w pewnym sensie uważała takie zachowanie za niestosowne. Traktowała swoją mp3 jak starego przyjaciela, którego nie

wolno odstawić na bok tylko dlatego, że coś mu dolegało. Gdyby faktycznie tak było, Beck zniknąłby z życia Riley bardzo dawno temu. Łowczyni raz jeszcze zajrzała do plecaka, żeby upewnić się, że spakowała kopertę z pieniędzmi. Wkrótce Blackthorne będzie dysponować własną kartą płatniczą, ponieważ niedawno ona i Denver otworzyli jej konto bankowe, wykorzystując do tego celu pieniądze z polisy Paula. W plecaku znajdował się również nowiutki laptop, w którego zakupie pomógł jej Peter. Nie był może tak wypasiony jak komputer przyjaciela, ale sprawiał wrażenie najlepszego zakupu za cenę niższą niż trzysta dolarów. Urządzenie wciąż świeciło nowością. Riley nie wiedziała, jak go używać, mimo iż Pete założył jej konto e-mail. Krok po kroku, życie łowczyni się zmieniło i część tych zmian wydawała się zmianami na lepsze. Beck włączył radio i w kabinie furgonetki rozbrzmiały dźwięki jakiegoś utworu country, ponieważ Denver słuchał wyłącznie takiej muzyki. Żeby uciec przed przerażającą mieszanką twórczości Taylor Swift oraz Gnarly Scanales, Riley wyłączyła swój odtwarzacz mp3 i wcisnęła go do plecaka. Przyszła pora na to, żeby ponownie nakłonić Devera do rozmowy. – Jak tam będzie? – zapytała. Ku jej zaskoczeniu, chłopak ściszył radio. – Niespecjalnie. – Niespecjalnie jak chmara rozwścieczonych demonów, czy…

Łowca zaadresował jej wrogie spojrzenie. – Mieszkańcy Sadlersville nie wspominają mnie z sentymentem, dlatego też pomyślą, że ty i ja… – Sypiamy razem? Chłopak skinął głową. – Więc powiemy im, że to nieprawda. – Powiedzenie im tego, a przekonanie ich, że to prawda, to dwie różne kwestie. – Zatrzymamy się w domu twojej mamy? Den natychmiast potrząsnął głową. – Nie. Zamieszkamy w motelu. Jest całkiem w porządku. Zawsze zatrzymuję się tam, kiedy muszę odwiedzić miasto. Interesujące. – Masz tam jakiś innych krewnych? – Nie. Jesteśmy tylko ja i ona. Młody mężczyzna ponownie pogłośnił radio, tym samym obwieszczając, że rozmowa dobiegła końca. Pomijając krótki postój na toaletę oraz tankowanie, Beck w większości milczał. Wreszcie zjechał z autostrady międzystanowej, wjeżdżając na drogę prowadzącą na południe. Mimo iż informacje przekazane przez Petera nie wydawały się zbyt zachęcające, Riley odkryła z zaskoczeniem, że krajobraz tutejszych stron jest o wiele ciekawszy od kopców mrówek oraz pól bawełny.

Budynki rozlokowane po obu stronach autostrady sprawiały bardzo sympatyczne wrażenie, mimo iż ginęły pod stosami wszelakiego rodzaju rupieci. Z jakiegoś powodu miejscowi uważali, iż powinni składować swój dobytek na podwórzu, wliczając w to nie będące na chodzie samochody, połamane krzesełka ogrodowe, dziecięce zabawki, ogrodowe kosiarki czy sprężyny z łóżek – czego tylko dusza zapragnie. – Czemu to robią? – zapytała Riley, wskazując jedno z podwórzy, na którym stała cała masa gratów. – Metal jest jak konto w banku. Być może będziesz go kiedyś potrzebować, dlatego najlepszym wyjściem jest trzymanie go przed twoim domem. Okeeej… Łowczyni liczyła, że natrafią po drodze na jakąś jadłodajnię. Kiedy przejeżdżali przez miasteczko zwące się Waycross, Riley sądziła, że Beck zawróci w kierunku baru, w którym serwowali hamburgery. Niestety, nic podobnego nie miało miejsca. Dziewczyna szczerze cieszyła się, iż zjadła sute śniadanie. – Kiedy dotrzemy na miejsce? – zapytała, nie mogąc już wytrzymać tej podróży. – Zbyt szybko – odpowiedział chłopak, zaciskając dłonie na kierownicy tak mocno, że aż pobielały mu kłykcie. Boi się. Ale czego? Przecież wraca do domu. Być może słowo „dom” nie oznaczało dla Becka to samo co, znaczyło dla Riley.

*** Kiedy łowczyni spostrzegła wreszcie znak, obwieszczający wjazd do Sadlersville, postanowiła przygotować się psychicznie na to, co miało nastąpić. Wkrótce Riley pozna przeszłość Becka. Gdy chłopak zatrzymywał wóz na podjeździe pod motelem, następnie stawiając go pod zadaszeniem, Blackthorne zrozumiała, że oto znalazła się w całkiem innym świecie. Hotelik wyglądał jednak przyzwoicie. Był to pojedynczy, długi budynek z białej cegły z krwiście czerwonymi drzwiami. Dach również okazał się czerwony. Najwyraźniej właściciel przepadał za tym odcieniem. Gdy tylko Denver zniknął za drzwiami maleńkiego motelu, leżący na siedzeniu jego furgonetki telefon zaczął niespodziewanie wibrować. Wystarczyło, by Blackthorne popatrzyła na wyświetlacz, aby zmarszczyć ze wstrętem nos. Patykowata reporterka wysłała Beckowi ostrzeżenie, że zamierza zamieścić poświęcony mu artykuł jutro albo pojutrze, i jeśli chłopak chce dodać coś od siebie, powinien zrobić to teraz. Targająca Riley zazdrość kazała jej skasować komunikat. Den nie był gotowy, żeby czytać coś takiego. Nie. Twoja. Sprawa. Łowczyni zmusiła się do oparcia pokusie. Kiedy chłopak wsiadł ponownie do furgonetki, skrzywiona mina dziewczyny nie uszła jego uwadze. – Co się dzieje?

Riley wskazała palcem jego komórkę. – To Justine. Strasznie za tobą tęskni. Den parsknął pod nosem i natychmiast usunął SMS-a. – Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej nienawidzę kobiet, które nie rozumieją, że to już koniec. Czy te słowa były w pewnym sensie skierowane również do Blackthorne? Beck zaparkował auto po zachodniej stronie budynku i tuż przed tym, jak opuścił furgonetkę, rzucił Riley kluczyki. Oznaczało to, że dziewczyna będzie mieć własny pokój. – To nie ukróci plotek, ale tak właśnie musimy postąpić. Uchylając drzwi od swojego pokoju, łowczyni przygotowała się na najgorsze. Wyposażenie pomieszczenia okazało się o wiele lepsze, niż przypuszczało: pod oknem umieszczono antyczny grzejnik, pod jedną ze ścian stało biurko. Znajdowały się tu również dwa podwójne łóżka z zielonymi narzutami. Dywan miał barwę ciepłego brązu. Gdy Riley znalazła się w środku, wciągnęła do płuc zapach odświeżacza powietrza, jaki używano do zachowania czystości w motelach. Dziewczyna zaczęła kaszleć. Łowczyni położyła plecak na jednym z łóżek, rzucając się na kolejne całym ciężarem ciała. Wybrała posłanie, które stało bliżej drzwi. Nie najgorzej.

W łazience był prysznic oraz wystarczająca ilość miejsca, żeby zmieścić swoje rzeczy na toaletce. Riley znalazła tu nawet suszarkę do włosów. – Jest w porządku – powiedziała. – Cieszę się, że ci się podoba – odezwał się stojący za jej plecami Beck. Położył walizkę dziewczyny na zbędnym łóżku, kucając obok. Całkowicie ignorując jego obecność, Riley zaczęła się rozpakowywać i wieszać ubrania w szafie. Dysponując własnym pokojem, nie ponosiła przynajmniej ryzyka, że Den zarzuci jej, iż zajęła wszystkie wieszaki. – Musimy ustalić kilka kwestii – odezwał się Beck. No i się zaczyna. – Nie będziesz otwierała drzwi, zanim się nie zjawię, i nie będziesz wybierać się na samotne spacery. Musisz uważać, z kim rozmawiasz. Nie możesz też nikomu ufać. W Atlancie, Denver nie zachowywał się tak idiotycznie. – Czemu jesteś taki podenerwowany? – Po prostu zachowuję ostrożność. Przyszła pora na to, żeby się wtrącić. – Ale znajdujemy się przecież na samym środku pustkowia. Musisz dać mi jakiś dobry powód dla swojej paranoi. Zanim chłopak cokolwiek odpowiedział, zaczerpnął głęboki oddech. – Niektórzy mieszkańcy Sadlersville za mną nie przepadają. Być może uznają, że skrzywdzenie ciebie będzie świetnym sposobem na rewanż. Ohoho…

– Czy zamierzasz wyjawić mi, co takiego okropnego zrobiłeś, czy mam zaczekać na poświęcony temu film? Den kompletnie ją zignorował, następnie podszedł do drzwi łączących pokój dziewczyny z sąsiednim pomieszczeniem i przekręcił zamek. – Zostaw je otwarte. Dzięki temu będę mógł szybciej przyjść ci z odsieczą. – Czy przeżyjemy tu jakieś oblężenie? – zapytała łowczyni, której udzielił się niepokój młodego mężczyzny. – Nie, ale… Musimy zachować ostrożność. – A co z demonami? – Jest ich tu raczej niewiele. Jeden z łowców mieszkających w Waycross opiekuje się również Sadlersville, ale chwyta w większości stwory niższej rangi. Od czasu do czasu pojawiają się jednak Trójki. Przez większość czasu będziemy jednak martwić się ludźmi, a nie dziećmi Piekieł. Po tych słowach Beck trzasnął drzwiami łączącymi ich pokoje. Niedługo potem odblokował zamek po swojej stronie i szeroko otworzył drzwi. W czasie, kiedy Riley opróżniała zawartość swojej walizki, układając elementy garderoby w szafie, Den powyjmował swoje ubrania, tworząc zgrabne stosiki na skraju posłania. Leżały tu starannie poskładane jeansy, podkoszulki, skarpetki oraz bielizna. Jego odzież była albo granatowa, albo czarna. Łowczyni nie zauważyła ani śladu bieli. Beck powiesił garnitur w szafie, najwyraźniej szykując się na pogrzeb swojej matki. Był to ten sam, który włożył podczas uroczystości pogrzebowej

Paula Blackthorne’a. Kiedy młody łowca wkładał ubrania do komody, Riley przekręciła się na brzuch na wolnym łóżku stojącym w jego pokoju, przeglądając skrzynkę odbiorczą w swoim telefonie. Dziewczyna nie znalazła żadnych nowych wiadomości, poza tym, że Peter obwieszczał jej, że zdobył się na odwagę, by zaprosić koleżankę z klasy na randkę. Łowczyni odpisała mu, mówiąc, że przebywa w samym środku zapomnianego przez Boga pustkowia z rozszalałym fanem country u swego boku. Nagle Blackthorne zrozumiała, że Denver się jej przygląda. Mężczyzna stał przed wejściem do swojej łazienki. – Za minutę będę gotowy do wyjścia. Dziewczyna zrozumiała aluzję, dlatego też poszła w kierunku swojej sypialni, w międzyczasie kończąc pisanie wiadomości tekstowej. Pojmując, że ma jeszcze trochę czasu, pobiegła do własnej łazienki, żeby nieco się odświeżyć. Rozczesała długie, brązowe włosy, po czym zabrała się za poprawianie makijażu. Z radością odkryła, że siniaki, jakich nabawiła się podczas bitwy na cmentarzu, są dobrze zamaskowane, a ciemne kręgi pod oczami praktycznie przestały istnieć. Była gotowa na spotkanie z mamą Becka. Kiedy z sąsiedniego pokoju dobiegł jej odgłos spuszczanej w toalecie wody, Riley wsunęła plecak na ramię i powitała ciepłe, popołudniowe słońce.

Gdy tylko jej oczy przyzwyczaiły się do ostrego słońca, zauważyła gliniarza, który opierał się o przedni zderzak furgonetki Becka. Jego radiowóz został zaparkowany z tyłu, blokując im przejście. Napis z boku wozu głosił, że mają do czynienia z miejscowym szeryfem, który zapewne zjawił się tu po to, by przywitać się z Denem. Jeśli Riley spodziewała się spotkania z typowym policjantem z południa, to teraz spotkało ją spore rozczarowanie. Ten facet okazał się wysoki, szczupły i nie posiadał choćby uncji tkanki tłuszczowej. Jego ciemnoblond włosy zostały przycięte tuż przy skórze głowy. Miał na sobie przeciwsłoneczne okulary, kapelusz z szerokim rondem i krzyżował ramiona na piersi, sugerując, że nie warto z nim zadzierać. Kiedy Beck opuścił swój pokój, natychmiast się zatrzymał. W ułamku sekundy wyraz jego twarzy stał się niemożliwy do rozszyfrowania. Uhu. Gliniarz zdjął okulary, wsuwając je do kieszonki na piersi. – Słyszałem, że przyjechałeś do miasta – powiedział z charakterystycznym, południowym akcentem zupełnie jak u Dena. − Dopiero co tu dotarłem – odpowiedział łowca, stawiając plecak na ziemi. − Byłeś już zobaczyć się z mamą? − Właśnie się tam wybieram. − Z tego, co słyszałem, nie zostało jej zbyt wiele czasu. − Ja słyszałem to samo – odparł chłopak.

Mięśnie jego szczęki były napięte. Halo, halo? Czy jestem niewidzialna? Zupełnie jakby policjant usłyszał myśli dziewczyny, przeniósł na nią spojrzenie, uchylając z szacunkiem rąbka kapelusza. − Jestem szeryf Tom Donovan. – Mężczyzna zerknął na Becka. – Ja i Denver znamy się do bardzo, bardzo dawna. Młody łowca sapnął w wyrazie dezaprobaty. − Jestem... Riley Blackthorne. − Jesteś w jakiś sposób spokrewniona z mistrzem łowców z Atlanty? – Chciał wiedzieć policjant. − Był moim tatą. Mężczyzna skinął głową, kiedy powiązał fakty ze sobą. − Miło mi panienkę poznać, panienko Riley. Ponieważ Denver nie kłopotał się odbieraniem telefonów, miałem przyjemność częstych rozmów z twoim ojcem. – Policjant posłał Denowi kolejne sugestywne spojrzenie, po czym raz jeszcze skoncentrował uwagę na łowczyni. – Przykro mi z powodu twojej straty, panienko. − Dziękuję. − Ile masz lat panienko? − Co takiego? Siedemnaście. Czemu pan pyta? − Tylko się upewniam – odpowiedział Tom Donovan. – Miejscowi dowiedzą się o przyjeździe Denvera. Rozejdą się wieści, że ktoś mu towarzyszy. Dzieciak ma przejścia z tutejszymi dziewczętami, więc ludzie

zaczną plotkować. Mogę zamknąć im buzie, poznając prawdziwą historię waszej znajomości. Beck wystąpił naprzód, ewidentnie rzucając gliniarzowi wyzwanie. − Riley nie jest jedną z nich. Przyjechała ze mną, żeby... mi z nią pomóc. Donovan jakby otrzeźwiał. − Nie skalasz sobie języka, nazywając Sadie swoją matką. − Nie ma mowy. Szeryf pokręcił głową i wrócił to swojego radiowozu. Kiedy otworzył drzwiczki, ponownie zerknął na Riley. − Witam w Sadlersville, panno Riley. − Dziękuję panu – odpowiedziała łowczyni, nadal zdezorientowana, co się właściwie wydarzyło. Wóz Donovana odjechał z parkingu. − O co tu chodziło? – zapytała Blackthorne. Beck cisnął swój plecak na tylne siedzenie furgonetki. Zostałem oficjalnie powitany w domu – odpowiedział chłopak.

RRRooozzzdddzzziiiaaałłł 444 Centrum Sadlersville stanowiło interesującą mieszaninę tego, co nowe, i tego, co stare. Podczas gdy Beck krążył po okolicy, polując na wolne miejsce parkingowe, Riley zauważyła siedzącego na ławce w parku, pochylonego nad laptopem dzieciaka, który kołysał się w rytm dobiegającej z słuchawek muzyki. Tuż za jego plecami znajdował się salon fryzjerski, odgrodzony od ulicy staromodnymi biało–czerwonymi słupkami. Miejska wieża ciśnień górowała nad całym miasteczkiem. Większość budynków była wiekowa, a rodzinne sklepiki sąsiadowały z sieciówkami. Nie było tu niewielkich kiosków, które w Atlancie stawiano na wolnych miejscach parkingowych. Szczerze powiedziawszy, nie montowano tu w ogóle parkometrów, dlatego też ulica roiła się od samochodów osobowych oraz ciężarówek. Wielki plakat zawieszony na tylnej szybie jednego z aut głosił, że wkrótce przybędzie Jezus. Cóż, będzie wyjątkowo rozczarowany. Beck zauważył, że łowczyni przygląda się afiszowi. – Miejscowi są tu naprawdę religijni. – A mieszkańcy Atlanty to nie? – odparowała Riley. Den wzruszył ramionami, rozważając ten punkt widzenia. – Tutaj jest trochę inaczej. – Zdążyłam zauważyć. Kiedy znaleźli wreszcie wolne miejsce parkingowe, Beck zrobił pokaz starannego zamykania furgonetki na klucz, zupełnie jakby spodziewał się tarapatów na każdym kroku.

Nakazał ruchem ręki, żeby Blackthorne ruszyła w drogę tuż przed nim. Minęli pełen klientów salon fryzjerski, gdzie głowy zaciekawionych gapiów natychmiast odwróciły się w ich stronę. Następnie przeszli obok kwiaciarni, której ekspozycja nadal prezentowała wystrój Walentynowy, oraz znaleźli się vis a vis sklepu z używanymi rzeczami. Riley złapała Becka za łokieć. – Potrzebuję nowej kurtki. Nie chcę zakładać na polowanie płaszcza mojej mamy. Chłopak, o dziwo, się nie sprzeczał, ale wszedł w ślad za nią do wnętrza lokalu, czekając koło drzwi, podczas gdy łowczyni odszukała jeansową kurtkę, która miała zastąpić okrycie spalone przez demona. Kiedy regulowała płatność, Beck nie przestawać gapić się na ulicę. Po uporaniu się z zakupami, przyjaciele wrócili do furgonetki, gdzie Riley rozebrała się z płaszcza swojej mamy, wciągając na siebie najnowszy dobytek. Wtedy właśnie dostrzegła dziwaczną, drewnianą figurkę, którą wetknięto za wycieraczkę. Zrobiono ją z patyków oraz zielonej przędzy. Miała kształt człowieka. Gdy Beck ją spostrzegł, mocno zacisnął szczękę. – Co to ma być? – Chciała wiedzieć łowczyni. – Czy to coś w stylu ostrzeżenia? – Nie, ktoś próbuje chronić furgonetkę. – Chłopak delikatnym ruchem usunął patykowego ludzika, następnie otworzył drzwiczki kluczem i zawiesił figurkę na lusterku przy przedniej szybie. – To nieco dziwaczne, wiesz? – powiedziała Blackthorne.

– Nie, jeśli jest się do tego przyzwyczajonym. Mieszka ty kilka mądrych kobiet, które zdają się mnie lubić. Zapewne domyśliły się, że ktoś zniszczy mój wóz, jeśli tylko otrzyma stosowną szansę. Dzięki tej figurce dają tej osobie do zrozumienia, że nie jest to zbyt dobry pomysł. – Więc nie wszyscy w Sadlersville są baptystami – stwierdziła Riley. – Nie, nie wszyscy. Bagna roztaczają wokół siebie własną magię. Niektórzy nauczyli się z niej korzystać. Łowcy raz jeszcze ruszyli przed siebie. Tym razem, Beck zatrzymał się przed drzwiami jakiejś jadłodajni. Jego oblicze przyjęło kamienny wyraz. Chłopak puścił Blackthorne przodem i po chwili znaleźli się we wnętrzu lokalu. Restauracja wyglądała tak, jakby wyjęto ją żywcem z jakiegoś starego filmu. Do ulokowanej w pobliżu drzwi ściany przymocowano tablicę z ogłoszeniami. Wynikało z nich, że ktoś próbował sprzedać samochód, a ktoś inny miał do oddania kociaki. Okazało się, że łowcy właśnie ominęli imprezę pod tytułem Sandhill Crane Awarness Day. Wiekową podłogę wyłożono biało- czarnym linoleum. Na lewo, przy jednej ze ścian ustawiono długi stół, przykryty błękitnym, winylowym obrusem. Siedziała przy nim spora grupka mężczyzn, czytających gazety. Obok nich stały kubki z niedopitą do połowy kawą. Średnia ich wieku wahała się koło siedemdziesiątki. Mocno schowane z tyłu loże otaczały wszystkie ściany lokalu, a pięć stolików tworzyło linię prostą biegnącą w kierunku centralnej części sali. Na suficie zawieszono wolno pracujące wiatraki. Przy najdalszej ścianie ustawiono półki, zastawione aktualnie niekończącą się ilością kubków. Niektóre z nich podpisano nawet konkretnymi imionami i nazwiskami.

Gdy tylko Riley oraz Beck weszli do restauracji, głowy wszystkich zgromadzonych odkręciły się w ich stronę, a prowadzone dotąd rozmowy ucichły. Kiedy jeden ze starców szturchnął innego łokciem, szepcząc mu coś do ucha, Denver kompletnie to zignorował, wybierając lożę ulokowaną najbliżej witryny oraz drzwi. Blackthorne wślizgnęła się na miejsce naprzeciwko niego. Wkrótce podeszła do nich kelnerka, wyglądająca na oko na mniej więcej czterdzieści lat. Miała ogromny biust, który aż prosił się o lepszy stanik. Kobieta zdecydowanie przesadziła z makijażem. Jej czarna spódnica kończyła się tuż poniżej kolana, eksponując opalone nogi, różowe getry oraz tenisówki. – Słyszałam, że wróciłeś – stwierdziła, nie spuszczając Denvera z oka. Niespodziewanie popatrzyła na Riley. – Słyszałam również, że nie przyjechałeś sam. – Karen. Jak się masz? – zapytał uprzejmym tonem chłopak. – Nie najgorzej. A ty? Beck wzruszył ramionami. Nie kłopotał się zapoznaniem z jadłospisem, głównie dlatego, że bał się, iż nie będzie w stanie go przeczytać. – Poproszę hamburgera oraz podwójne frytki. Och, i jeszcze czarną kawę. Riley w pośpiechu przejrzała kartę. Kto wie, jakie jedzenie będą podawać w miejscu takim jak to? Zdecydowała się zatem na najprostsze zamówienie. – Poproszę hamburgera z dodatkiem białego sera oraz szklankę mrożonej herbaty bez cukru.

Kelnerka popatrzyła na nią tak, jakby dziewczyna właśnie zażyczyła sobie talerz robaków. – Niesłodzonej, co? Skąd jesteś? – Z Atlanty. – Tak myślałam. Wyglądałaś mi na Jankesa. Karen skierowała się ku tylnej części jadłodajni, wchodząc do kuchni przez wahadłowe drzwi. Riley wychyliła się przez blat stolika, ściszając głos: – Jesteśmy tu może od dwudziestu minut, a już wszyscy o tym wiedzą? Co jest z tymi ludźmi? – Mieszkańcy Sadlersville cierpią na niedobór rozrywek. Poza tym, plotki roznoszą się tu w tempie błyskawicy. – Nie jesteśmy interesujący, Beck. – Mylisz się. Zwłaszcza, że przebywasz w moim towarzystwie. Sposób wysławiania się Denvera ulegał stopniowo metamorfozie, a południowy akcent stawał się bardziej zauważalny. – Czy to zaciekawienie ma coś wspólnego z twoją przeszłością w tym miasteczku? Młody łowca skinął głową. Riley zachęciła go, by rozwinął myśl. On zaprzeczył ruchem głowy. – Okej, sama poskładam wszystkie element układanki. – Dziewczyna ściszyła głos, tak by nikt poza Beckiem nie był w stanie jej usłyszeć: – Byłeś strasznym Casanovą, co? Nie odmówiłeś żadnej kobiecie.

Ku zaskoczeniu dziewczyny, na wargach chłopaka wykwitł krzywy uśmieszek. – Niektórzy mogliby nazwać mnie po prostu… mocno towarzyską osobą. – Z iloma kobietami się umawiałeś? – Tylko z kilkoma. Z pozostałymi wyłącznie sypiałem. Oooookej. Ten facet bez wątpienia nie wiedział, co oznacza słowo „zobowiązanie”. Wtedy pojawiła się kelnerka, stawiając przed Beckiem filiżankę kawy, a przed Riley wysoką szklankę mrożonej herbaty. – Niesłodzone – powiedziała kobieta, kręcąc głową. Jej tenisówki skrzypiały na linoleum, kiedy zmierzała w kierunku kolejnej loży. – Więc… byłeś towarzyski… także względem tej pani? Denver pokręcił głową. – Świetnie. W takim razie raczej nie napluła ci do jedzenia. Zanim chłopak zdołał cokolwiek odpowiedzieć, drzwi od restauracji szeroko się otworzyły. Den popatrzył na nowo przybyłego, sztywniejąc na widok tej osoby. Blackthorne domyślała się, czemu wybrał to, a nie inne miejsce do siedzenia – mógł stąd w miarę szybko się ulotnić, unikając nieprzyjemności. Nowy gość poszedł od razu do ich loży. Liczył sobie około sześć stóp wzrostu. Miał na sobie jeansy, koszulę z

irchy. Włosy zdążyły mu już posiwieć, a wąsy aż prosiły się o przystrzyżenie. Posiadał wyblakłe, brązowe oczy, które mrużył tak, jakby pilnie potrzebował okularów. Facet uśmiechnął się szeroko. – Niech mnie kule biją, Denny Beck. Słyszałem, że do nas wróciłeś. I oto jesteś, czort we własnej osobie. – Panie Walker – odpowiedział łowca bez krzty ciepła w głosie. Nieśpiesznie sączył kawę ze swojej filiżanki, ale po sposobie, w jaki zaciskał dłoń na naczyniu, Riley wywnioskowała, iż spodziewa się tarapatów. – Minęło sporo czasu. Gdzie się podziewałeś? Siedziałeś w więzieniu? – Nie, mieszkałem w Atlancie. Ponieważ Den nie był zbyt skłonny do wynurzeń, koleś postanowił skoncentrować się na Riley. – Widzę, że nadal uganiasz się za panienkami na tyle głupimi, żeby pojąć, że zadawanie się z tobą jest równoznaczne z kłopotami. Jeśli ten koleś będzie tak natarczywy, Beck w końcu nie wytrzyma i bez wątpienia się na niego rzuci. Na szczęście, kelnerka świetnie wyczuła tarapaty i postanowiła wrócić do ich stolika. Riley posłała Walkerowi chłodne spojrzenie. – Czy może się pan przesunąć? – Coś ty powiedziała? – zapytał, marszcząc czoło. Dziewczyna wskazała na stojącą za jego plecami Karen.

– Lubię, kiedy moje jedzenie jest ciepłe. Nie chcę cię widzieć, gościu. Mężczyzna zaadresował jej mordercze spojrzenie, po czym się wycofał, mamrocząc coś pod nosem. Kelnerka podała im naczynia, z trudem powstrzymując uśmiech. – Coś jeszcze? – zapytała. – Chwilowo nie. Dzięki – odpowiedział Denver. Walker znalazł sobie siedzenie przy najbliższym stoliku, żeby móc kontynuować gapienie się na łowców. Beck kompletnie go ignorował, wyciskając na swojego burgera ketchup, musztardę, a następnie ostry sos chili. Poprawił ułożenie wszystkich składników, po czym ujął kanapkę w dłonie, przyglądając się jej z czystym uwielbieniem, zupełnie jakby miał do czynienia z istnym dziełem sztuki. – Czy chodziło o jego córkę? – zapytała Riley ściszonym głosem. Den pokręcił głową. – O żonę. Nic dziwnego, że koleś się wkurzył. – Ile miałeś wtedy lat? – Szesnaście. – Łowca wziął spory kęs swojego burgera. Po tym, jak skończył przeżuwać i przełykać, dodał: – Wydarzyło się to tuż przed tym, jak opuściłem miasto. – Czy wyjechałeś stąd z własnej woli, a może cię do tego zmuszono? Beck zaczął ocierać usta serwetką.