mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Oparek Joanna - Jesień w Nowym Jorku

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :534.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Oparek Joanna - Jesień w Nowym Jorku.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 25 osób, 26 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 97 stron)

JOANNA OPAREK JESIEŃ W NOWYM JORKU

Było już po szóstej i marzyłem o rzęsistym deszczu z zasnutego nudą nieba, deszczu, który zmyje srebrzysty łeb Thomasa Ellmana i nieodwołalnie zakończy naszą uroczą wycieczkę. Bolały mnie nogi, moja żona Barbara musiała przeżywać prawdziwe katusze chybocząc się na tych swoich szpilkach, marszcząc z wysiłku brwi przy każdym kroku, który stawiała posuwając się za Thomasem, udając, że jego wykład o działaniu tamy jest interesujący dla kogokolwiek, poza samym Thomasem i, oczywiście – tamą. Nie przerywając wywodu schylił się, żeby zdjąć źdźbło trawy z wyglansowanej powierzchni prawego buta, drażniące jak rysa na lustrze, a Thomas, byłem tego pewien, lubił przeglądać się w butach. Żona Thomasa była dawną przyjaciółką mojej żony, jeszcze z czasów licealnych, i chociaż dzisiaj, po sześciu czy siedmiu latach odkąd widziały się po raz ostatni, nie miało to już żadnego znaczenia – zaraz po naszym przyjeździe do Nowego Jorku po prostu musieliśmy się spotkać. – Więc zajmujesz się literaturą – stwierdził, gdy wyrywałem rękę z żelaznego uścisku, który nie powinien dziwić u konstruktora mostów oraz tam. Złożona ta tematyka (mostów, nie literatury) zajmowała nas przez kolejne trzy godziny, kiedy jedliśmy ostrożnie słodkowodne ryby, co ucinało możliwość dygresji. Przyjaciółka Barbary, Margaret, odkąd zamieszkała w Ameryce, a zwyczajna Małgośka, w czasach, gdy jeszcze się jej o tym nie śniło, z chirurgiczną precyzją wyłuskiwała smętne szkieleciki nie naruszając chrupkiej złocistości skórki i odkładała je na półmisek, przeznaczony specjalnie do tego celu, o czym miał świadczyć opływowy kształt, pozłacany rybi ogon z jednej i bursztynowe oczko z drugiej strony. Zapewne uznałbym ten gadżet za pretensjonalny, gdyby nie ogromna życzliwość, jaką miałem dla Polaków mieszkających za granicą, a szczególnie w Stanach. Potem, w samochodzie, Barbara powiedziała mi, zabawnie podniosłym szeptem, że miłość do ryb Thomas zawdzięcza swojej polskiej żonie, która degradując się do roli pani domu (a przecież miała doktorat), chciała chociaż w ten sposób dzielić z nim zawodowe pasje. Wyobrażałem sobie, jak wartko płynie im życie, w słodkowodnej poetyce, a umiejętność tamowania wszelkich gwałtownych uczuć nie pozwala na zerwanie zadzierzgniętych z rozmysłem więzi. Była to w gruncie rzeczy sympatyczna para, jednak nie znajdowałem powodu, aby widywać ich częściej. Nie mieli zresztą nic wspólnego z naszym przyjazdem tutaj, ani z tym, co miało nastąpić w najbliższych tygodniach i miesiącach. Ich obecność w tej historii uzasadnia jedynie migocząca w pamięci chwila, tuż po szóstej, nad brzegiem tej szarej i obojętnej rzeki, gdy Barbara cichutko, by nie przeszkodzić Thomasowi w dokończeniu prezentacji („To moje nowe dziecko, zapewne nie ostatnie” – mówił, wskazując wielką ścianę ze stali i betonu), szepnęła: – Zapomniałam, przyszła do ciebie jakaś paczka. Zaledwie kilka osób znało adres, pod którym mieliśmy się zatrzymać i żadna z nich nie miała powodu przysyłać mi czegokolwiek. Nie czekałem na nic, lecz najwyraźniej było coś, co czekało na mnie. Nad naszymi głowami z wolna tężała ciemność – jednolita, sina chmura, oddech rzeki zatrzymanej w biegu, atmosferyczna groźba. Moja wizyta w Stanach była związana z ostatnią książką Aleksa Krafta. Tak, tego Krafta.

Niemało zarobiłem na jego twórczości przez ostatnie lata i niemal uległem przyjemnemu złudzeniu, że łączy nas prawdziwa przyjaźń. Znajdowaliśmy się zresztą w specyficznym momencie życia, który nazywa się „przekroczyć pięćdziesiątkę (uwaga eufemizm) i nie dać tego po sobie poznać”. Aleks wątpił w sens swojego pisania, a ja wątpiłem w sens pisania w ogóle. Ukrywaliśmy to skrzętnie, choć bez powodzenia, i z braku innych możliwości – brnęliśmy do przodu. Charakter naszej współpracy był nieco nietypowy. Pomagałem mu w redakcji – weryfikowałem źródła, znajdowałem materiały, ale również, przede wszystkim, tłumaczyłem książki Aleksa... tak... to skomplikowane – z polskiego na polski. Były to te same książki, które w ciągu ostatnich kilkunastu lat napisał po angielsku. Kilka z nich przetłumaczono na niemiecki, włoski i hiszpański. Francuzi nie interesowali się twórczością Aleksa, a przekłady na polski robił sam – taka była przynajmniej wersja oficjalna (mój udział pozostawał tajemnicą dla wszystkich, również dla wydawnictwa). Zanim wyjechał do Ameryki (pod koniec lat siedemdziesiątych) łączyły nas bliskie stosunki stolikowe. Bywaliśmy w tych samych kawiarniach, w tym samym momencie i w podobnym stanie upojenia. Angażowaliśmy się w bełkotliwe dyskusje i czuliśmy się przysłowiowymi unknown legislators, podejrzewając, że nasze zgrabne strofki mogą ruszyć system, skoro poruszały nas. Zwyczajnie młodość – wiara, nadzieja, towarzystwo, całkiem typowy przebieg kulturalnego życia, aż do zużycia. Wznosiliśmy toasty za przyszłe sukcesy i cieszyliśmy się ich wyobrażeniem. Potem on nonszalancko wyemigrował – ja nonszalancko zostałem. Po dwudziestu latach różnica między nami była taka, jak między Stanami a Europą. Aleks stał się znany i zarabiał krocie. Był wysokonakładowym pisarzem amerykańskim, ja jedynie zajmowałem się literaturą w Polsce. Jednak literaturą prawdziwą, cokolwiek to znaczy. Czułem swoją wyższość wobec jego wielkości. Zazdrościłem mu i nie ufałem do końca – taki mniej więcej stosunek ma poezja do prozy i teatr do kina. Cicha zawiść umościła się w ciepłym kokonie z dystansu i lekceważenia – ta poczwarka nigdy nie miała już w nic się przeistoczyć. Nie snułem żadnych planów. Z perspektywy drobnych sukcesów formułowałem post factum moje małe cele. Jednak poczwarki nieświadome są swych metamorfoz... owszem... dopuszczałem pewną możliwość... ale póki co, zazdrościłem Aleksowi bezinteresownie i bezinteresownie gardziłem nim. Nie przyspieszałem kroku, nie zamierzałem gonić go ani mu towarzyszyć. Moja prowincjonalna duma pozwalała mi jedynie śledzić z daleka tę kuriozalną karierę – skłamałbym jednak mówiąc, że czyniłem to z obojętnością, z jaką w letnie wieczory wypatruje się gwiazd. Bolało mnie, że jest gwiazdą. Bolało... ale przecież chodziłem po ziemi. Nie przeżywałem w związku z tym żadnych szczególnych uniesień – zrozumiałem, że ziemia jest po prostu bliżej... Wtedy się ze mną skontaktował, mniej więcej... osiem lat temu. Spłynął strumieniem mamony z wyżyn swojej sławy. Sypnął mi w twarz akcjami z literackich giełd. Cała sprawa śmierdziała, jak używany banknot, ale ja miałem żonę, dorosłego syna z poprzedniego związku i kłopoty, tysiąc innych powodów, by ten banknot wydać. Tysiąc dobrych powodów, by przyjąć tę pracę: – Oczywiście Aleks, pomogę ci w redakcji. Z radością. Przyjacielu!

Nie był ani Conradem, ani Nabokowem, żeby pisać nadające się do czytania książki w obcym języku i miał pełną świadomość swoich ograniczeń w tym względzie (jak sądzę, tylko w tym). A jednak chciał pisać, chciał wszystkiego i uważał, że wszystko należy mu się z definicji. Ponieważ był tym, który dostaje. Ponieważ było tyle nagród, tyle obszarów... Dla pisarzy anglojęzycznych były samoloty. Rozkładane fotele, układne stewardesy i uprzejme powitania. Reszta jeździła pociągami, zatrzymując się na granicach. Aleks, ze swoją determinacją, upodobaniem do komfortu i elit, urodził się w złym kraju i kiedy tylko nadarzyła się sposobność wyjechał do Ameryki, by narodzić się na nowo. W nowym języku. W systemie wartości przekładających się na pieniądze (był to okres Wielkiej Emigracji Konsumentów, bardzo znaczący dla ich własnej historii). O ile pamiętam, nigdy nie walczył z komunizmem na trzeźwo – co najwyżej kpił, pluł z upodobaniem, z siłą rażenia pestek słonecznika – zakładając prawdopodobnie, że komunizm nie zasługuje na nic więcej. A wolność... ta, którą ukochał, była wolnością rynku. Uważał, że każdy ma niepodważalne prawo sprzedawać z zyskiem swoje przekonania. Jeżeli za coś go lubiłem, to chyba właśnie za to. Cały Aleks. Męża głoś, Muzo, wielce obrotnego, co wizę dostał i obywatelstwo... (tak, był obrotnym mężem i miał rzadką odwagę przyznawać to przed ludźmi). Nic dziwnego, że raz dwa dali mu obywatelstwo. Wystarczyło na niego spojrzeć, by odkryć ten potencjał – przyszłe bogactwo – miał je wypisane na czole. Jakby na mocy zawartego z diabłem paktu, to bogactwo już na niego czekało – gwarantowana chciwością nagroda. Wyjeżdżał pewien, że mu się powiedzie... ale... nie zapominajmy – był pisarzem. Cholerne, małe „ale” jest tym, co różni życie od biografii. Bo chociaż kraj go przyjął (Ameryka przyjmie każdego, kto legitymuje się żądzą zysku), język kraju wywalał się tylko w złośliwym grymasie. Język pokazywał Aleksowi, gdzie jego miejsce. Zapraszał do konwersacji przy budowach, drobnych naprawach, nawet do flirtu... Ale! Rozmowa o literaturze nie wchodziła w grę. Nawet teraz, po tych wszystkich latach, mógł jedynie budować poprawne gramatycznie, złożone zdania. Umieszczał w nich sensy, ale nie wydobywał piękna. Korzenie składni wypuszczały wątłe, blade roślinki o pustych pąkach... Czytał w oryginale – pisał podszywając się. Mała barierka dzieliła go od sławy i oto nie mógł jej przeskoczyć. Tylko obijał sobie kolana, tylko siniaczył golenie... Hej, chłopcze, masz za krótkie nogi, czołgaj się! Pochodzisz przecież z kraju, gdzie ludzie czołgać się umieją. Przemykać i prześlizgiwać, i wchodzić od kuchni, z tacą trzymaną jak tarcza. Zawsze lepiej jest wejść z tacą niż na tacy, prawda? Więc wypożyczył smoking i przebrał się za siebie. Kurczowo uczepiony cienkiej nóżki kieliszka do szampana stanął na salonach. Podobnie jak Kosiński przeczytał w dzieciństwie Karierę Nikodema Dyzmy i podobnie jak Kosiński chciał zrobić taką karierę. Po to tu przyjechał – do Ameryki, kraju pełnego murzynów, którzy mogli zrobić za niego wszystko, czego sam nie był w stanie. Aleks Kraft – pisarz. Autor własnej mistyfikacji. Tworzył historię, postaci i kupował styl. Można go za to oskarżać i czyniłem to, jednak zanim wyda się wyrok, wypada uwzględnić precedens, tak? Hojnie wynagradzani asystenci, pamiętając, że precedens istnieje, tłumaczyli jego angielski na angielski i zachowywali dyskrecję. Zaczął odnosić sukcesy, gdy był już zdolny, żeby im płacić. Warsztat pracy w krótkim czasie stał się małą fabryczką. Podobnie jak później moje usługi, również ich pracę zwykł nazywać

redakcją, a drobna pomoc w redakcji czyniła zeń mistrza. Uczniowie (asystenci, szybko ustępujący miejsca asystentkom) byli jego wstydem. Sytuację emigranta znacznie poprawił związek z byłą żoną przemysłowca z Detroit. Ona także czuła się obco w Nowym Jorku. Pokaźna suma, jaką otrzymała po rozwodzie, dawała jej takie poczucie bezpieczeństwa, że mogła się nim podzielić – z krępym, ciemnowłosym Polakiem, którego kutas był nawet większy niż jego domniemany talent. W każdym razie o rozmiarach kutasa mogła przekonać się osobiście. Z Aleksem w środku, czuła się dobrze w środku wielkiego miasta. Poza tym, miała już swoje lata i nigdy nie przypuszczała, że zdoła zrobić to w toalecie. Jej mąż nie był pasjonatem seksu, dużo bardziej kręciły go śruby. W bladoróżowej przestrzeni ladies, Aleks (dżentelmen z, było nie było, Europy) otworzył przed nią zupełnie nowy świat doznań. Posiadał jej rozwiedzione, uposażone ciało na wszystkie możliwe sposoby, na kafelkach, mozaikach, marmurach i porcelanach, prawił komplementy i wchodził do tyłka. Karmiona tą miłością, jego kariera rozwijała się jak wściekła – mówiono bez ogródek, że potrafi wcisnąć się wszędzie. – Podobno nie ma takiej dziurki, do której nie dopasowałbyś klucza, Aleks? – To prawda – odpowiadał. – Ale czasem brakuje drzwi. Kiedy był już autorem uznanym, zainteresowali się nim również rodzimi wydawcy. Honor polskiego pisarza nie pozwalał mu jednak wydawać w kraju książek tłumaczonych z angielskiego, co to, to nie. Postanowił, że sam napisze polską wersję. Pamiętał język na tyle, by wiedzieć, że mu nie wyszło i za nic nie chciał przyznać się do tego publicznie. Jego język go zdradził. Jego własny język... Słowa uciekały przed nim, jak rozchichotane nastolatki, płoszyły się na widok tego chutliwego starca. Już nigdy nie miał ich posiąść... (Dręcząca wątpliwość: czy była to rzeczywiście sprawa słabej pamięci, czy może język nigdy go nie kochał?) Frazy rwały się, strzępiły się końcówki i mógł tylko bezradnie zaciskać pięści, bo wszystko dosłownie rozpadało mu się w rękach. Wtedy skontaktował się ze mną. W jego dziurawych wspomnieniach byłem starym kumplem z dobrych dawnych czasów, w sam raz na białego murzyna. Miałem tylko wyjąć trupa z szafy i natchnąć go duchem. Wygładzić co chropowate, posklejać połamane i trzymać gębę na kłódkę – drobna pomoc w redakcji, nic więcej... Aleks zbierał plon. W końcu mieliśmy już tu ten wolny rynek i to, co przychodziło z zewnątrz, było w cenie. A rola pisarza w Polsce? Scheda przeszłości... Estyma (niezależna od dochodów), uwielbienie... Ameryka płaciła, więc nie musiała wielbić. Tymczasem każdy sukinsyn, na starość, robi się sentymentalny. Nawet ktoś taki, jak Aleks. Nawet on. – Bo jak kiedyś zechcę wrócić, do Polski? Ja chcę wrócić, Maks... sam wiesz, że wszyscy wracają. Mrożek, Zagajewski, Głowa... Tutaj nigdy nie będą mnie szanować tak jak w Polsce. Mam już dosyć pieniędzy, teraz chcę szacunku, Maks. Ja muszę pisać po polsku, pięknie. – Ale nie piszesz, już nie. – To kwestia osłuchania. Wystarczy tylko trochę czasu, żeby na nowo zanurzyć się... znowu myśleć po polsku, poczuć ludzi, ulicę... kiedy wrócę. Od ośmiu lat przyjeżdżał regularnie. Spędzaliśmy razem około tygodnia, czasem dwóch w pensjonacie, który jego daleka krewna prowadziła na Mazurach. Przed sezonem (zwykle

był to początek maja – mógł potem, wypoczęty i lekko opalony, pojawić się jako gość specjalny warszawskich targów książki) pensjonat był tylko dla nas, prawdziwy dom twórczy, z dyskretną obsługą, z tarasem wychodzącym na czereśniowy sad. Mogliśmy całymi dniami roztrząsać niuanse i rozwodzić się nad odcieniami; w weekendy wpadała Barbara i wynajmowaliśmy żaglówkę ze sternikiem. Bywało miło: dobry wiatr, srebrzysta toń jeziora, chwilami nawet jakaś głębia otwierała się w nas. Wtedy w pół słowa urywaliśmy rozmowę, odwracaliśmy twarze do słońca. – Ładnie grzeje – powiedział kiedyś Aleks. – Aż się ciepło robi. Tutaj słońce inaczej pada na twarz. Jakby ktoś ujął w dłonie twoją głowę i całował czoło, takie słońce prowokuje pojednania i przynosi ulgę. Z moją dyskretną pomocą wydał w kraju już piątą książkę. W Stanach wyszło ich osiem. Aktualnie mordował dziewiątą. Prędzej czy później, na niej też miałem coś zarobić. Nostalgia i wiek średni (po pięćdziesiątce, sześćdziesiąt lat ma się przecież w mgnieniu oka) sprawiły, że tym razem Aleks postanowił umiejscowić akcję swojej powieści w Polsce, konkretnie w Krakowie. Kłopoty z odcinkiem szyjnym kręgosłupa (seria zastrzyków, rehabilitacja i proszę rozważyć implant) uniemożliwiły mu wizję lokalną, więc ściągnął mnie – przewodnika po raju utraconej młodości – by dopracować szczegóły i ostatecznie zrujnować sobie wątrobę w towarzystwie krajana. Miał teorię, że organy powinny degenerować się harmonijnie, bo zapewnia to organizmowi równowagę. – I kiedy zacznie rypać mnie wątroba, nie będę tak czuł mojego kręgosłupa. Przed wyjazdem gorliwie snułem się po mieście, notując w głowie zmiany, jakie zaszły w jego wyglądzie. Przeglądałem się w przeszklonych ścianach nowych biurowców, nurzałem się w omszałych zaułkach, schodziłem do piwnic, ze zdumieniem odnajdując rozjątrzone życie w miejscach, gdzie jeszcze parę lat temu lągł się tylko mech. Owszem, bywałem w restauracjach i umawiałem się w pubach, ale te piwnice, te bramy... Pod miastem, jakie znałem, powstało alternatywne miasto z jego ceremoniami przerażającego sabatu. Podziemne katedry i ambony. W zapachu siarki, stłoczone, mnożące się inkuby – demony seksu, niewolące kobiety pogrążone w narkotycznym śnie. W pulsującym rytmie klubowej muzyki spełniały się słowa świętego Augustyna, lęki Izydora z Sewilli, diagnozy Tomasza z Akwinu. Zstępując w te czeluście, byłem najgorszym z duchów, najstraszniejszym... Obsesje seksualne przerażają dopiero wówczas, gdy towarzyszy im podeszły wiek. Na powierzchni wciąż w sile i prawie, wciąż jeszcze przystojny – tam, na dole, byłem już starcem i mój oddech był oddechem starca. Zadziwiające, ile knajp może kryć miasto. Zadziwiające, jak obco czułem się będąc pod ulicą, której bruk tyle lat rzeźbiły przecież moje kroki. Pozmieniało się, Aleks, co by nie gadać, pozmieniało się... Jeśli wspominasz klimaty rodem ze SPATiF-u, to zapomnij stary, poniechaj... Czy o to mu chodziło? Z atmosferą miasta? Nie byłem zupełnie pewien. Równie dobrze mógł wysłuchać moich opowieści i powiedzieć: „Dobrze Maks, ale nie prosiłem cię o podróż do wnętrza ziemi. Kluby to ja mam w Nowym Jorku. Ty mi daj... coś tak... prawdę... jakąkolwiek, coś o mieście, o Polsce”. Tylko co? Gazety przecięż czytał na bieżąco, oglądał polskie filmy... Wiedział, że wszystko, co się zmienia, staje się podobne – sklep w sklep, półka w półkę, towar w towar i ludzi pewnie również dotyczyła ta konstatacja.

Co do mnie, cała ta przemiana była mi poniekąd obojętna. Nadeszła za późno, abym sam mógł ulec przemianie. Mijałem nowe szyldy, w drodze do wydawnictwa i na uniwersytet robiłem zakupy w centrach handlowych, wyciągałem nogi w przestronnych salach multikina, oglądałem więcej filmów i może piłem lepsze alkohole, jednak nadal byłem tym samym Maksem Laskowskim, autorem paru publikacji z dziedziny ogólnie pojętej humanistyki i jednej nibypowieści (której nijak nie dałoby się zaliczyć do literatury popularnej, co kiedyś było źródłem mojej dumy, a teraz stało się strumieniem goryczy), przyjacielem dwóch starych poetów oraz ich nieuchronnie starzejących się żon. Codziennie stawałem przed lustrem, zbyt często by widzieć, jak zmienia się rysunek twarzy i barwa włosów, jak wiotczeją pragnienia i tracą kolor pasje. Średniego wzrostu, szpakowaty, szaroniebieskie oczy, jeszcze przystojny mężczyzna... do zaakceptowania, jak jazzowy standard. Z przyzwyczajenia goliłem się i, z przyzwyczajenia, zajmowałem się literaturą. Eckart powiedział: Bóg staje się Bogiem, kiedy jego stworzenia mówią „Bóg”. Drukowano moje recenzje, więc stałem się krytykiem. Teraz chodziło jedynie o to, by jak najdłużej utrzymać stworzenia w tym przeświadczeniu. Niestety, tylko o to... Ludzie, szczęśliwie, rzadko bywają dociekliwi. Analiza wpływu Bachtina na formalistów zachodnich, aksjologia futurystów, rewolucja w postrzeganiu roli przedrostków... to nie są rzeczy, o których rozmawia się przy obiedzie – wystarczy tylko unikać konferencji. Nie zawsze udawało mi się ich uniknąć, ale radziłem sobie. Szybko pojąłem, że najważniejsze to nie dać się sprowokować, zachowywać wyniosłe milczenie, od czasu do czasu kaszleć. Zawsze można odejść – jak Lorca – niby to w kierunku intelektualistów pierwszej klasy. Druga klasa jest najbardziej upierdliwa, ale bez niej nie rozkwitłoby nic. Ktoś musi lać wodę w te donice, trudno. Możliwe, że organizatorzy tych konferencji rozumowali dokładnie tak samo zapraszając mnie. Wkładałem marynarkę, stawiałem się na czas i podejmowałem dyskusję, w końcu nie takich rzeczy ludzie podejmują się bezkarnie i na wyrost. Częściej kaszlałem niż odchodziłem, więc zaproszenia wysyłano mi regularnie: Mamy prawdziwą przyjemność – przynajmniej raz w miesiącu i Mamy zaszczyt – raz na tydzień. Za przyjemnością krył się bankiet, zaszczyt oznaczał, że będzie tylko wino. Wiele, wiele martwych sezonów mogła jeszcze potrwać słoneczna wegetacja... Zaprzeczając temu, co rozumie się przez przypadek, powiedziałbym, że to złośliwy przypadek (gdy poślizgniesz się na skórce, może to być sprawka losu, który podrzucił ci skórkę) sprawił, że poznałem tę dziewczynę. Tak – miała imię i tyle wiedziałem o niej w tamtym czasie. Powiedzieć „poznałem” jest oczywistym nadużyciem – spotkałem ją, to wszystko. Była ptakiem, który upodobał sobie drzewo, przysiadł na suchych konarach nie wiedząc, że zapragną objąć go i zatrzymać. Ponieważ ptaki nie myślą. Bo drzewa są drzewami, niczym więcej. A jednak. .. napływ żywotnego soku natchnął siłą poskręcane korzenie i darły ziemię, łaknąc więcej i więcej... życia, przestrzeni, wilgoci. Spotkałem ją w czasie, gdy niczego nie chciałem już poznawać... Co za zmiana... jaka głupota... Drzewo ruszyło w drogę. – Przywieź mi trochę życia, nie albumy – kolejny raz pouczył mnie Aleks. Z mojego odbioru świata chciał zbudować swój świat; szedł w zaparte twierdząc, że to rekonesans... mały rekonesans, nic więcej.

Zazdrościłem mu tupetu, jak Europa Ameryce, i z uśmiechem grałem swoją rolę – dostawcy inspiracji. A może czyściciela wspomnień? Pięćdziesiątka, setka, ciało jakiejś nastolatki, o które zawadziłem niechcący na piekielnych schodach („Masz rozmienić stówę?”) – tak to mogło się udać. Moja rozjątrzona wyobraźnia, wszystko co ostatnio mi się przydarzyło... Lądując w Nowym Jorku byłem aż ciężki od wrażeń i dziwnie zażenowany – jakbym migał się przed dopłatą za nadbagaż. *** Chmura była już ciemniejsza niż rzeka, zupełnie nieruchoma. Thomas Ellman nie przestawał mówić... Stałem, krok za moją żoną, dwa kroki za jej przyjaciółmi, gdzieś w Ameryce... nowhere, oglądając tamę. Jeśli groził nam potop, miał nadejść z innej strony. – Przyszła do ciebie jakaś paczka! Wygląda na książkę... To chyba nie od tej dziewczyny? – zapytała Barbara, boleśnie szczypiąc mnie w ramię – Co? Od tej dziewczyny? Po jaką cholerę podałeś jej ten adres, tutaj!? Pytanie niosło ze sobą gorzką i żenującą prawdę. Oto kolejny raz objaśniałem drogę komuś, kto nigdy nie miał w nią wyruszyć... Zawsze wpadałem w tę pułapkę emocji, czy to nawiązując nowe, przypadkowe znajomości, czy spotykając po latach starych przyjaciół, zmuszając ich notatniki i kalendarze do przyjęcia kombinacji cyfr, której nie miały powtórzyć palce. Sejfy pamięci pustoszeją, pod banderolą lat kruszą się nominały. .. Skoro tyle już zapomniałem... skoro tylu zapomniało już o mnie – po cholerę podałem jej ten adres? Obcej dziewczynie. Jakiejś dziewczynie... Po co? Barbara karciła mnie z miłością, upominała, jak upomina się dziecko, które nie chce uczyć się na błędach. Moją znajomość z Niną traktowała pobłażliwie, jak chorobę, lekką chorobę, którą trzeba przeczekać. Nie było żadnego powodu, by tajemnicze paczki ścigały mnie za oceanem, szmuglując przez granice smaku swą naglącą zawartość. „To chyba nie od tej dziewczyny?” – zapytała i zaczęło się. Młoda kobieta daje starszemu facetowi jedynie to, co chce z siebie zrzucić... Nina... Imię, w którym zawiera się naraz zachęta i odmowa. To imię obiecywało romans, który mi się nie należał, smutek, jakiemu nie zamierzałem się poddać, ostateczną utratę rozsądku, którym szastałem na prawo i lewo, by wywrzeć wrażenie, że posiadam go w nadmiarze. Ktoś znał zakończenie tej historii. Ktoś stworzył mnie z klisz i przedstawił Ninie. Zostałem wybrany, aby przepłynęła przeze mnie jak rzeka (złóżmy niezasłużony hołd biednemu Thomasowi), jak rzeka, która pokonuje tamę pozostawiając jedynie zielonkawy osad wspomnień i domysłów na korodującej powierzchni. Moja skromna, szpakowata, łaknąca eufemizmów postać, miała przecież ustaloną pozycję w podręcznym zbiorze książkowych bohaterów. Tacy jak ja, samotni czy żonaci – są zawsze do wzięcia. Byłem dla Niny facetem zrobionym z papieru i brała mnie sobie do serca – jak cytat. Literat, nauczyciel, starszy mężczyzna... cała parada skazanych na przegraną bohaterów. Przyszła do mnie, bo ich znała wcześniej, przyszła, by podtrzymać tradycję. By sprowokować upadek, którego zarzewie nosiłem w sobie od zawsze. Mam na imię Nina, tak to ja, twoje przekleństwo, twój błękitny anioł i jestem tu tylko po to, żeby mnie kochać, kochać mnie... poświęć mi parę minut.

– Ile tylko chcesz, wszystko, czego tylko sobie zażyczysz.... proszę wejdź... Wybacz Barbaro. Wiemy oboje, że żadna z tych strzelistych panien, które kręciły się koło mnie po literackiej orbicie – nie sięgała ci, kotku, do pięt. Dowcip Niny daleki był od twojego jadowitego dowcipu. Kształciła się dopiero w sztuce walki, w której ty byłaś dla mnie mistrzynią. Umiała już budzić pożądanie – prawdziwego zainteresowania jeszcze nie. Umiała już pisać, ale rozmowa z nią nie była ani ciekawa, ani nawet swobodna. Wiedziałem wszystko o takich dziewczynach. Znałem ich wiersze, dawały mi swoje opowiadania. Ani te dziełka, ani ich autorki już od dawna nie robiły na mnie wrażenia. Musiało więc być coś w Ninie, że nawet jej proza wydała mi się pociągająca. Że niemal piałem z zachwytu – tak, jak sobie życzyła. Kobiety, które interesują się pisaniem, zanim wyjdą za mąż lub gdy małżeństwo dostatecznie je znuży (jako mężczyzna wychowany na literaturze mężczyzn i w dodatku niemłody – mogłem to powiedzieć), czytają – czasem myślę, że jedynie one – pisma literackie. Wyobrażam sobie pojedynczą lampkę nocną, jej żółtawe, niepokorne światło na stronie, powiedzmy, sześćdziesiątej siódmej, gdzie z braku innego pomysłu, decyzją redaktora, umieszczono listy jakiegoś nieżyjącego poety do równie martwego autorytetu. Śledzą nerwowy impuls, który każe im stawiać się w roli owego poety, na jego grząskim piedestale i łaknąć, rozpaczliwie łaknąć takich listów i podobnego choć trochę adresata. Jeśli tak było z Niną, jeśli takie przeznaczył jej los ekscytacje – czy mogłem nie podjąć swojej roli i pozwolić, aby ktoś inny spił całą śmietankę? Pojedyncza lampka nocna, jakaś wizja i na coś nadzieja, przywiodły Ninę do moich drzwi, w ciężkie, duszne popołudnie... Prawdopodobnie fałszuję cały obraz – autorytety żywe albo martwe mogły w ogóle nie mieć znaczenia dla tych dziewczyn. Bardziej liczyli się publikujący rówieśnicy, którzy autorytetami dopiero mieli się stać. Ich fantazyjnie wystrzyżone bródki, mogły liczyć się dużo bardziej, tak... Interesująca kwestia, ale postanowiłem ją zignorować. Sfałszowany obraz lepiej mieścił mi się w ramach. Pojedyncza lampka nocna! Niepodzielona z nikim wizja i nadzieja! Przywiodły Ninę do moich drzwi, w ciężkie, duszne popołudnie. – Zastrzegł pan numer. – Zastrzegłem? – Musiałam tu dzisiaj... tu do pana... przyjść. Dlaczego drżały mi ręce, gdy robiłem jej kawę? Dlaczego natychmiast, gwałtownie, zapragnąłem papierosa? Dlaczego jej zażenowanie sprawiło mi taką... uwłaczająco fizyczną przyjemność... Trzy pytania i jedna prawidłowa odpowiedź – taki test dla dojrzałych mężczyzn. Naprawdę okropnie, okropnie chciało mi się palić... Od pewnego czasu rzucałem intensywnie, jak Zenon z powieści Sveva – każdy po którego sięgasz jest ostatnim... Cholerny papieros... niebezpieczny jak kobieta... cigarettes, lorettes, grisettes – pokusa nie do odparcia. Zanurzyłem się w Ninie. I powstrzymałem tę narastającą chwilę jakimś ostrym pytaniem, nakazem, uwagą, której musiała się po mnie spodziewać.

– Wiem, że jestem nachalna, przyszłam tutaj, żeby pana nagabywać i... no tak, chcę czegoś, to jasne... Pewnie nie pierwszy raz spotyka się pan z... Widziałem zdenerwowanie, ukryte pod nonszalanckim tonem, widziałem, jak pochylała głowę przerywając w pół słowa, nie mogąc powstrzymać łez napływających do oczu, bo tak wzruszała ją rola – adeptki Bóg wie czego w obliczu... kogo, tak naprawdę? W następnej scenie nerwowe poszukiwanie zapalniczki wśród szminek, tamponów, zbędnych kwitów, wizytówek i tanich długopisów. Wnętrze jej torebki było takie podniecające... mały, niegroźny bałagan – preludium tego burdelu, który miała wkrótce uczynić z mojego życia. – Zapraszam – powiedziałem. Zaprosiłem ją. Kąty proste i wszystkie ostre kanty naszego mieszkania natychmiast zaokrągliły się, złagodniały. Szkło żarówki pokryła mleczna mgła... Brakowało tylko muzyki i pobiegłem po mojego Milesa Davisa – owszem, stary ale przecież niekwestionowalny, miły w obcowaniu, jak ja sam, tradycyjnie zaskakujący, wibrujący od potencjałów. Zlekceważyłem tętnienie w skroniach... skok ciśnienia – to się zdarza, jak skok w bok, mężczyźnie. Oddychałem głęboko i uważnie parzyłem kawę. Nieczęsto obce kobiety przed trzydziestką przychodzą do mnie, żeby palić i płakać. Odczuwał wąż ten, widząc kwiatów kępę, Ustronie Ewy, samotnej o świcie Milton. Raj utracony. Bo mało potrzeba, by uszczęśliwić dziewczynę z ambicjami. Gdyby Nina nie upierała się przy literaturze, ile musiałbym wydać, ile włożyć wysiłku w zwabienie jej do mojego, zagraconego przeszłością, pokoju. Jakich zaklęć musiałbym użyć, aby wpasować jej abstrakcyjne ciało w znajomy, lojalny kąt kanapy. Na szarym kocu, w kratę, w białym świetle niepojętnej żarówki, była zależna ode mnie jak niewiadoma – od matematycznego równania. Tak oto dodawały się do siebie dwie fikcje literackie – szczupła, niebieskooka szatynka i jej – o mnie – wyobrażenie. Miałem objąć patronat intelektualny (to także musiała gdzieś wyczytać) nad jasną twarzą, nad pupą i piersiami, nad pachnącą gęstwiną włosów (kompletnie ogłupiały nie byłem zdolny ująć tego inaczej), które wyglądały tak, jak gdyby wstała przed minutą z łóżka – i było mi obojętne, kto jeszcze mógł się tam znajdować. Gdybym... gdybym nie wmawiał sobie co rano, że jestem starszy niż byłem naprawdę, gdybym miał mniej rozwagi, a odwagi więcej... Gdybym nie myślał o sobie jak o człowieku z dokonaniami, którym ona chciała mnie widzieć – objąłbym wtedy Ninę, mnąc bluzkę, koc i patronat. – Od dawna pani pisze? – zapytałem tylko. – Właściwie na czym skończyła się ta historia? – Barbara przerwała ciszę, w której pogrążyliśmy się na chwilę, po rozstaniu z Ellmanami. W bezpiecznej ciemności wnętrza wynajętego mercedesa odpowiedź nie sprawiła mi kłopotu. Nie posunąłem się jednak tak daleko, aby udawać, że nie wiem, o co pyta. Nieotwarta paczka, tajemnicza przesyłka rozpalała do czerwoności cichy, solidny silnik. Brałem zakręty jak wariat, bo ścigało mnie dojmujące poczucie straty. Woda i powietrze dzieliły mnie od ognia, który płonął w obecności Niny, i teraz już tylko ciekawość mogłem zaspokoić. – Na niczym – warknąłem. – Dlaczego znowu palisz w samochodzie?!

– Nie palę – odpowiedziała – nie palę! – Nie znoszę, kiedy palisz w samochodzie – powtórzyłem jak kretyn i oboje zamilkliśmy na dobre. Zwolniłem. Zmieniłem pas. Barbara odchyliła siedzenie i poddała się ogarniającej ją senności. Wypiła sporo wina do kolacji i było już dosyć późno. Kochałem moją żonę. Nadal lubiłem kochać się z moją żoną... od czasu do czasu. Nauczyliśmy się brać ulgę za rozkosz i zasypiać w tym samym momencie. Barbara zachowywała cudowną obojętność w stosunku do moich studentek, co z czasem i mnie samemu jakoś się udzieliło. Bardziej drażniły ją moje, zresztą sporadyczne, spotkania z gotowymi literatami – jak Aleks – kiedy upijałem się niemal do nieprzytomności, bo człowiek, wiadomo, ma do wyboru: pielęgnować swoją młodość albo zdrowie. – Płacisz za niską składkę ubezpieczeniową, żeby wystawiać mnie na takie ryzyko – mówiła następnego ranka, podając mi wodę, w której hałaśliwie musowało antidotum. Barbara miała gdzieś literaturę i za to kochałem ją najbardziej. Była młodsza niż wskazywałby na to jej wiek – bo pracowała w telewizji. Przygotowywała zajawki i czołówki i skrótowo myślała o życiu. – Frustratka – wzruszyła ramionami, gdy przeczytałem jej fragment książki Niny, książki, którą ostatecznie podjąłem się zrecenzować. – Frustratka, ale fajne ma włosy... Tylko raz zdarzyło się tak, że Nina odwiedziła mnie, gdy była w domu Barbara. Tylko raz zdarzyło się, że Barbara była w domu, gdy odwiedziła mnie Nina... Czy muszę mówić, że ta wizyta niczym nie różniła się od poprzednich. Swoboda bywa tak krępująca... Pewnego dnia bez specjalnej przyczyny zaczęła gardzić wszystkim, czego nauczono ją pragnąć. Pielęgnowała to uczucie, oddawała mu swój czas, szacunek bliskich, dotychczasowe przyjaźnie. Pielęgnowała jak nieopierzonego ptaka, który wypadł z gniazda. Ciepłym oddechem budziła zamierające życie, bo brzydota wywołuje czułość. Nie spała po nocach, żeby karmić wzgardę. Przyszła na świat na wąskich stopach. To nie są nogi do chodzenia – mówiła jej matka i mówiła to z dumą. Ciebie będą nosili w lektyce. Rodzice nigdy nie wiedzą, które z ich słów zostaną zapamiętane. Masz takie pianistyczne dłonie – mówią, pianistyczne dłonie i równocześnie modłą się dla ciebie o karierę adwokata albo lekarza. Teraz, z tymi dłońmi, z tymi stopami, stała na środku pokoju, już salonu – jednak lubiła nazywać go salonem – w domu, z którego otwierał się widok na doskonałość, na pewną przyszłość, pogodną rezygnację. Układała w wazonie cięte kwiaty; zapach śmierci, różany całun, szkło. – Pokaż mi nadgarstki, panienko! – Nie mam. Nie mam już głowy, nie mam rąk. – Pokaż nadgarstki! Brama rozsuwała się, zanim nadjechał samochód. Brama na pilota. Zawsze zatrzymywał się na zakręcie i dawał sygnał bramie; potem zamykała się sama. Techniczne rozwiązania kopiują naturę – myślała – wybierasz moment, żeby otworzyć swoje życie, a potem ono

zamyka się samo. – Frustratka – powiedziała Barbara – ale włosy ma niezłe. – Trochę anachroniczne, co? W dzieciństwie musiała czytać Balzaca, siostry Bronte i... – I powieści młodzieżowe – dokończyła. – Owszem, anachroniczne. Bardzo w twoim stylu. Pamiętasz... kiedy ostatnio byliśmy w IKEI, spodobał ci się regał stylizowany na... chyba holenderski... no jak te stare holenderskie meble, które można kupić w komisach... – Wiem, jaki. – Właśnie. Sosnowe drewno, które udaje dąb, w IKEI. Na tle całej reszty wyglądr1 ; naprawdę porządnie, muszę przyznać. Sięgnęła po lakier. Czerwień z domieszką brązu, dyskretny złoty połysk – kolor paznokci wzmacniał wymowę gestów, a Barbara nie potrafiła nic powiedzieć nie gestykulując, jej ciało było naładowane emocjami, słowa wyprane z nich zupełnie (póki nie wpadła we wściekłość) – razem dawało to dwuznaczny komunikat i rodziło pewien dyskomfort u rozmówcy, jeżeli nie znał jej zbyt dobrze lub nie tolerował dwuznaczności. Dlaczego nie umiałem czytać Niny z wyostrzonym ołówkiem w ręku; oczekiwała oceny, a ja pragnąłem dać jej nadzieję, cokolwiek, byle tylko przedłużyć znajomość i nie – to nie było uczciwe. Przyniosła mi kawałek literatury; chciała wydać książkę – nie szukała kochanka ani psychoterapeuty, chyba nie... Mój profesjonalizm rozwiewał się jak dym z papierosa... pozostawał żar. Pieprzyć profesjonalizm! (Pieprzyć Ninę?) Życie jest żarem, popiołem, ogniem... życie jest papierosem... napisał Machado, wielki palacz. Oszukiwałem, przyjmując na siebie rolę jej krytyka. Nagle nie miałem nic do powiedzenia... o stylu, konstrukcji postaci czy fabuły... Tylko erekcja... erekcja na ruinach erudycji. Nie ma lepszego sposobu, żeby obrazić początkującą pisarkę. Podejrzewałem, że Nina wie, czułem, że postanowiła mi wybaczyć. – Słuchaj – rzuciłem przez telefon, brawurowo przechodząc na ty, skracając dystans, który mi doskwierał. .. Słuchaj – powtórzyłem, akcentując mimowolnie stosunek władzy, który chciałem jednak utrzymać – przeczytałem i wiesz... to mnie wzięło. Może niewielkie zmiany, w paru miejscach... tak, mam pewne sugestie. – Już myślałam, że pan nie zadzwoni – skłamała i sprawiła mi przyjemność. „Mam pewne sugestie” – mówi facet, który żyje z nazywania rzeczy po imieniu. „Wzięło mnie” – jakże wyrafinowana opinia, po prostu szczyt krytycznego rzemiosła (nie nazywaj siebie krytykiem, jesteś recenzentem książek – mówiła Barbara, gdy ją czymś wkurzyłem). Nina nie była bardzo obeznana, ani specjalnie przenikliwa, lecz nie wierzyłem, nie wierzyłem nawet przez moment, że pozwoli zbyć się tak łatwo... Żywy język krytyki, jaki zaprezentowałem w tamtej rozmowie, chciał tylko jednego – wepchnąć jej się do ust. Nie odważyłem się na to w domu i umówiliśmy się w mieście. Udo w udo. Choć udawałem, że nie dotykam jej uda. Siedzieliśmy na pomarańczowej sofie i piliśmy połyskujący oranżem sofy koniak. Kelner zerkał na Ninę i – z dezaprobatą – na mnie. Dobrze wiedział, że to nie moja córka, a ponieważ ubranie, które na sobie miałem, nie

nosiło oznak zamożności, jedynie dyskretne ślady zużycia – nijak nie mógł rozwiązać tej zagadki. Odsunęła się nieco... ale już po chwili... nasze kolana skierowane ku sobie zdradzały (czyżby obopólną?) seksualną atrakcję. W moim przypadku było to autentyczne – z jej strony pewnie zwykła uprzejmość. Jednak... po drugim kieliszku, obywszy się z moim widokiem i bliskością, Nina zaczęła rozkręcać się mimo woli. Jej dłoń przez moment dotknęła mojej i wycofała się, zanim zdążyłem zareagować. Śmiała się nieco za głośno i gestykulowała swobodnie na tematy paraliterackie, płynnie przechodząc na seks. Prowokowała bez litości, zachowując jednakże tę granicę, którą tak bardzo pragnąłem z nią przekroczyć. Jak to miło, jak miło tak kulturalnie rozmawiać sobie w kawiarni ze starszym facetem, który nie pyta (zanim nie zamówi): kochanie, u mnie, czy u ciebie? Mężczyźni z mojego pokolenia nie zadają takich pytań wprost. W nagrodę opowiedziała parę anegdotek, od których mózg mi się kurczył i nabrzmiewał penis. Dokładnie tak, jak się spodziewała. – Nie zdradzam swojego męża – odrzuciła włosy. – Być może powinnam, ale nie zdradzam go. Spotykam zresztą samych świrów, o takich nietrudno w tym mieście. Na przykład, w ostatni piątek... Miał koszulę w kwiaty i powiedział mi, że zajmuje się teorią systemów. Zrozumiałam, że chce mnie przelecieć. Albo taki reżyser, kto go zresztą wie... Powiedział, że mam amerykański sposób rozmawiania. Chodziło o to, że zadaję za dużo pytań. Za dużo pytań! A on chciał przelecieć mnie bez gadania – roześmiała się. – A ty co mi powiesz? Miała zdecydowanie romantyczny stosunek do literatury i tylko do niej. W każdym razie, w mieście, nie odważyłem się też. Na nic, po prostu na nic! Zachowałem się beznadziejnie elegancko i odprowadziłem ją do taksówki. Na pożegnanie pocałowała mnie w policzek i było to, cóż... smutne. Mój pobyt w Nowym Jorku miał potrwać półtora do dwóch miesięcy. Ta cała sprawa z ożywieniem Krakowa – kluczowa dla zamknięcia powieści – „redakcja” i łechtające nasze próżne ego dyskusje przy alkoholu... słowem plan. Aleks zmusił mnie do odstawienia na bok wszystkich innych spraw. Nalegał również na przyjazd Barbary, o ile nie będzie stawać nam na drodze do marskości przysłowiowej wątroby, zawału, raka płuc – wszystkich tych przyjemności (co by nie mówić, są gwarantowane). Zgodziła się bez wahania. Nowy Jork, który uwielbiała (trasę turystyczną odbyliśmy już pięć lat temu), nowe podniety, nowe ubrania – z właściwym sobie rozsądkiem przedkładała nad stan zdrowia starego męża. Poza wszystkim – Aleks przynosił nam pieniądze. „Twój strategiczny klient” – wołała, kiedy dzwonił. Zamieszkaliśmy w apartamencie na piętrze – przecznicę od mieszkania Aleksa przy West Broadway (żadnych kompromisów – mówił – tylko SoHo). Zastanowiło mnie, po jaką cholerę, mając takie mieszkanie, wynajmuje jeszcze jakiś apartament. – Niech mnie – Barbarę aż zatkało, gdy tylko przestąpiła próg. – Chyba trzyma tu jakąś superdziwę! Myślisz, że pozbył się jej ze względu na nas? Była niezwykle pobłażliwa, kiedy chodziło o cudze kochanki, a mieszkanie rzeczywiście wyglądało jak finał kankana i czekałem tylko, aż jakiś Toulouse-Lautrec wylezie nam spod

biurka. Okrągła wanna na środku pokoju kąpielowego, dywany tak grube jakby ktoś zapomniał je skosić, kaskady cholernego jedwabiu w oknach i łóżko z autentycznym baldachimem (orzech), które pozwalało myśleć, że Aleks nie raz przegrywał tu dwa do jednego. Barbarze nigdy nie przyszłoby do głowy, że mogę mu zazdrościć. Nie miałem ani apartamentu, ani superdziwy. Byłem skazany na gościnność starego skurwiela i własną, nowoczesną żonę. – Nic dziwnego, że wszyscy uciekają do Chelsea. Dopiero w tym mieszkaniu rozumiem w pełni, co to znaczy, że SoHo skomercjalizowało się na śmierć. Nie chodzi o butiki. Smród komercji rozchodzi się stąd – wskazała na stolik w stylu art deco, na którym leżał przerośnięty szklany banan, prawdopodobnie była to rzeźba. – Nie mów tego przy Aleksie. Jest dumny, że tu mieszka, teraz kiedy czynsze tak wzrosły. – Mieszka tu, odkąd wzrosły. Od dziewięćdziesiątego drugiego. Galeria Mary Boone wyniosła się ze trzy lata wcześniej. Zresztą prawdziwi artyści dawno uciekają już z Chelsea też. – Popełniasz błąd – mruknąłem – przykładając miarę artysty do pisarza z dokonaniami, którym jest Aleks. Poza tym, w pewnym wieku trzeba mieć trochę komfortu, żeby uprawiać miłość. Spojrzała na mnie znacząco: – Fakt. To co? Może pociągniemy ten francuski wątek? – rzuciła przez ramię i poszła do łazienki. Już miałem otworzyć szampana, którego Aleks – obleśny satyr – zostawił tu dla nas z małym liścikiem, zachętą do zabawy... już miałem otworzyć zasranego szampana – bo wszystkie te róże i fiolety, faktura dywanu pod stopami... Naprawdę zapomniałem o tej paczce. Moglibyśmy cudownie spędzić wieczór – gdybym się o nią nie potknął. Właściwie nie była to żadna paczka, tylko wielka, gruba koperta. Dostarczona na adres Aleksa trafiła tu razem z gazetami. Barbara nawet na biegunie poprosiłaby o świeżą prasę. Jadała gazety na śniadanie i przykrywała się nimi przed snem. Pośpiesznie rozrywałem papier. Wypełniona pęcherzykami powietrza folia i wciśnięta w nią niedbale czarna, koronkowa halka Triumpha. I maszynopis... I halka! Cieniutkie ramiączka, które będę zsuwał starzejącą się dłonią, w zwolnionym tempie, w powracających snach. Wyczuwalny skok ciśnienia, skurcz w piersiach. Przesycony zapachem, jej zapachem, zapachem jej perfum, strzęp nocy... I Barbara, która wychodzi z łazienki, dokładnie w tym momencie, zatrzymuje się... – Co tam chowasz? Pokaż, co tam chowasz?! – żałosna szamotanina. – Halka? Przysłała ci halkę?! Przecież nikt nie nosi już halek! I wstyd, zmieszany ze złością, dziecinny – jak kiedyś, gdy po umyciu zębów, zostałem przyłapany, stary koń, na jedzeniu czekolady, ukarany jedynie ironicznym spojrzeniem... Z tym, że halki nie można połknąć... I list, który jej podaję... który wyjmuje mi z ręki... „To twoje zęby” – zawibrował mi w pamięci znużony głos matki, a Barbara sięgnęła po okulary:

Kiedy to przeczytasz, zrozumiesz, że nie takiego chciałam zakończenia, jednak po wszystkim co przeszłam, właśnie na taki koniec musiałam się odważyć. Minęło dużo czasu, zanim pojęłam, że nie możemy być razem, teraz już to wiem. Czy warto było poświęcić tyle miesięcy, by dokonać takiego odkrycia? Nina – Co to jest? Co to jest, na miłość boską? – Stała wyprostowana jak struna, nieruchoma, i tylko kartka drżała w jej dłoni. – Co to, kurwa, jest!? Sięgnąłem po list i czytałem go raz po raz, czując jak krew uderza mi do mózgu. Nie możemy być razem? Pojęłam, że nie możemy... koniec... – Maks – moja żona oddychała z trudem – czy ty... miałeś z nią romans? – Zwariowałaś!? – Zwariowałam? Ja? – Nie miałem, nie miałem żadnego romansu, z nikim nie miałem. Może to ona zwariowała? Nic z tego nie rozumiem... no to jakaś... to kompletna bzdura! Romanse to ja mam na półce... najwyżej. – O, nie! – krzyknęła i złapała torebkę, żeby wyciągnąć papierosy. – Nie, kochanie, tak rozmawiać nie będziemy! Jeśli ona ma tupet, żeby przysyłać ci swoje cholerne majtki, to... – Halkę – przerwałem. – Dobrze. Halkę! To i ty powinieneś zdobyć się na odrobinę odwagi... – chwyciła list i zaciągając się nerwowo, jeszcze raz przelatywała jego treść. – Rozumiem, że cię rzuciła. Tak? Rozumiem, że to raczej ona rzuciła ciebie, a nie ty ją, tak? Byłem zupełnie ogłupiały, naprawdę nie miałem pojęcia, jak wytłumaczyć ten idiotyczny list. Teatr absurdu odcina się od prób interpretacji, ponieważ interpretacja absurdu to absurd. – Barbara, ja nie mogłem jej rzucić, bo nigdy z nią nie byłem. Z tego samego powodu, ona nie mogła rzucić mnie! – A te parę miesięcy? Czy było warto? Co mi tu wciskasz, do kurwy nędzy! Masz mnie za idiotkę, powiedz! No za idiotkę mnie masz? – Nie – odpowiedziałem poważnie. – Ale nie wiem nic o miesiącach i nic o żadnym odkryciu, a jedyną rzeczą, którą przed tobą zataiłem, było pójście z nią raz na drinka. – Pieprzę cię! – krzyknęła i wyszła z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Siedziałem wpatrzony w halkę, leżącą na stole i rodziła się we mnie pewność, że wpakowałem się w kłopoty, o jakich nie śniłem (choć śniłem o Ninie, prawda) i muszę znaleźć jakieś wyjście, jakieś wytłumaczenie, że nie da się tego skwitować, tak po prostu, wzruszeniem ramion. – Barbara? – Nie waż się tu wchodzić! – To co? Mam spać na kanapie? Bo jakaś panna zapragnęła obdarować mnie bielizną? – Jasne – wysyczała. – A ciebie to wali! A po tobie to spływa! I właśnie dlatego tak się pocisz... Kurwa. Myślałam, że wyszłam za inteligentnego cynika i lubiłam tak myśleć. Ale gówno prawda. Jesteś tylko stetryczałym romantycznym pierdołą, chutliwym profesorkiem,

zwykłym romantycznym gnojem. A ona robi sobie z ciebie jaja. Jesteś dowcipem, który opowiada swoim kumplom na imprezie. Wetknij sobie w gardło tę halkę. Nie będę słyszeć twojego krzyku. Tylko ze strachu przed śmiercią rżnie się młode dupy i mój mąż właśnie zaczął się bać. Podszedłem do barku i wyciągnąłem flaszkę. Aleks wyposażył nas tu całkiem nieźle; cokolwiek by o nim nie myśleć – kutwą nie był, o nie. Whiskacze, metaksy i koniaki, z odpowiednią ilością gwiazdek – jak znalazł w tej sytuacji. Problemów takiej rangi nie da się rozwiązać byle czym, po prostu nie wypada. Z gównianych trzech gwiazdek nie dałoby się zresztą ułożyć żadnej sensownej przepowiedni – wyrocznia ma swoją cenę, jak wszystko. Umrę ze strachu, czy z miłości? Bo, że umrę, to pewne. Barbara była jedyną osobą na świecie, z którą chciałem dzielić ten pierwotny lęk. Ale nie mogła sprawić, bym przestał go odczuwać – tego nie. Jednak doceniałem jej irytującą przenikliwość. Jednak doceniałem ją. – Ja też – powiedziała spokojnie – ja też się boję. Ale mam kosmetyki, hormony, mam dużo pracy... myślałam, że mam ciebie... Cicho zamknąłem drzwi. Ręka na klamce, czoło oparte o framugę – scena jak z Tennessee Williamsa. Wlałem sobie w gardło i czekałem na oświecenie. Głupia, egzaltowana dziwka! Nie, nie Barbara – Nina! Nie możemy być razem – powtarzałem w myślach – pojęłam, że nie możemy być razem... Czy to w ogóle możliwe? Czy mogło to oznaczać, że Nina chciała? Ale przecież znałem ją niecały miesiąc – jeden miesiąc? Wiele rzeczy, przyznaję, mi w życiu umknęło, ale przecież nie to... nie coś takiego! Nic między nami nawet się nie zaczęło – skąd nagle koniec, na który musiałam się odważyć. Czego koniec? Na co musiała się odważyć? Mój Boże... na co!? To pytanie wydało mi się teraz najważniejsze, na pierwszym miejscu w rankingu. No brawo! Sentymentalny dureń... tropi zużyty schemat, szuka odpowiedzi na pytania... brawo! Nagle zrozumiałem, jaka to bzdura, że skurczył się świat. Byłem naprawdę daleko od miejsca, w którym... może nie było już Niny. Chciałem pobiec do jej mieszkania. Chciałem zdążyć... To, oczywiście, nie może być prawda! 7o wszystko... bzdura... czysta literatura... tania książka. Zobaczyłem jej porcelanową twarz, zamknięte oczy, tak wyraźnie... Widziałem bezwładne ciało na wyspie tapczanu, drobne muszelki relanium... widziałem wielką katastrofę. Miała depresję? Była zwykłą wariatką? A czy to jej pisanie pozostawiało jakiekolwiek wątpliwości? Pokaż nadgarstki! Pokaż mi nadgarstki, panienko! Uświadamiałem sobie, że rośnie we mnie przerażenie, ale równocześnie ekscytacja... Z sekundy na sekundę wizja ewoluowała, a bluzka opinająca domniemane zwłoki zdawała się rozchylać i rozchylać, eksponując zarys ciała, bladą różę sutka, maleńki pieprzyk tuż obok. Krew spłynęła mi do nóg – nie, nie do nóg. Byłem starą, perwersyjną świnią i cholerna krew ordynarnie spłynęła mi... Dobrze było znowu mieć go w pogotowiu... A potem wyobraziłem sobie lekarza, którego wezwano, aby stwierdził zgon. Jego kosmate, żyłkowane ucho, na tej ślicznej piersi, jego lekarski język molestujący różę, sine wargi zaciskające się na niej. Jakże ja chciałem być tam – tym doktorem. Jak ja pragnąłem... dopaść – żywej, albo martwej. Jak usilnie szukałem pretekstu... Pokaż nadgarstki, panienko! Pokaż mi.

Następne pół godziny spędziłem wykręcając jej numer. Telefon w domu nie odpowiadał, komórka także nie, nie zgłaszała się nawet poczta. – A jak ona się zabiła!? – wpadłem do sypialni. – Dzwoniłem i nie odbiera, myślę, że ona się zabiła! To jest normalnie list samobójczyni, rozumiesz. Te piszące kobiety mogą posunąć się do wszystkiego! – Chyba oszalałeś – Barbara siedziała w łóżku, już spokojna, za to bez makijażu i z mokrymi włosami, co znaczyło, że nasz związek przechodzi poważny kryzys. – Tobie naprawdę odbija! Albo ci odbija, albo wciskasz mi... nawet nie wiem, co mi właściwie wciskasz... No, kurwa, co? Myślisz, że popełniła samobójstwo, bo ma wyłączony telefon?! Może od razu biegnij na lotnisko i, tak jak stoisz, wracaj pierwszym samolotem... Ty się zakochałeś, kurwa, ty się zakochałeś, jeżeli wyobrażasz sobie, że ona nie żyje, to znaczy, że się zakochałeś! I czemu ja się dziwię? Faceci w tym wieku mogą zakochać się nawet w słupie telegraficznym, wystarczy, że coś jest chude i stanie ci na drodze. Poza tym, ona ma męża. Czy on, według ciebie, też zapadł się pod ziemię? Bo przecież nie przyjdzie ci do głowy, że mogli normalnie wyjechać na wakacje – po tym wszystkim, co z nią robiłeś, w tym twoim gabinecie i, jak przypuszczam, tylko w wyobraźni! Prawda, jaką inteligentną mam żonę? Koperta, list, maszynopis, halka – usiadłem nad tym zestawem i zapadłem w stupor. Faktura dywanu odciskała misterne wzorki na moim tyłku, a mantra listu rzeźbiła skamieniały mózg. Milczący Budda, w jedwabnej piżamie, wpatruje się w nicość, w sam środek nicości, rzekłbym. Jeśli istnieje męska menopauza, to pewnie właśnie taki ma przebieg – podejrzewasz tendencje samobójcze u kobiet, których nie udało ci się przelecieć. – Tym właśnie jesteś! Zakładem utylizacji odpadków! Siedź i czytaj te brednie, do usranej śmierci, może odkryjesz nową Virginię Woolf, nową Sylvię Plath, a ja wypiję sama tę butelkę i zadzwonię na informację, żeby zapytać, gdzie jest ten punkt G, którego przez dwadzieścia lat nie udało ci się znaleźć! Celny strzał. Pluszowy miś należy do pani. Uderzając w punkt G, Barbara powaliła moją męskość na parkiet i teraz skakała sobie po niej, wznosząc zwycięskie okrzyki. – Czytaj, czytaj! Oto mroczna tajemnica sama otwiera się przed tobą! Indiana Jones literatury w potrzasku opalonych nóg! Czytaj sobie do rana, nie jesteś mi do niczego potrzebny. Powiedziałem, że dała się złapać na lep tych pism kobiecych, co to nimi gardzi, a te brednie z alfabetem wymyślają spece od marketingu i niech w końcu przestanie zrzucać na mnie winę za to, że sama jest oziębła, sztywna jak cholerny sonet, i może lepiej poszłaby już spać, bo nawet apartament superdziwy nie zdoła mnie skłonić do uprawiania z nią czegokolwiek – po takim tekście. A potem, gdy w końcu już się zamknęła, poszedłem pod prysznic i stałem tam, i stałem, i myślałem o zwierzęciu, którym mógłbym się stać, gdyby Nina... *** Piszę, bo zaczęłam już pisać – zacytowała mi żartem, gdy próbowałem wybadać, skąd u

niej taki pomysł. Nie chciałem, by doszła do wniosku, że jestem jakimś seksistą (którym z natury mojego wieku i dzięki katolickiemu wychowaniu pewnie byłem), więc darowałem sobie mowę, że dziewczyna taka jak ona... No bo na co to jej? W dodatku miała interesującą pracę, która pochłaniała ją proporcjonalnie do pieniędzy, jakie brała co miesiąc. Dużo więcej i dużo częściej niż ci, co odnieśli literacki sukces. Bo trzeba żyć w Ameryce, jeśli chce się wyżyć z pisania. Ale cóż... najwyraźniej była typem samobójczyni, jak większość autorów, zresztą. Może wierzyła, że jest w stanie spłodzić coś, co wydadzą w Niemczech – to w końcu jest furtka, przez którą Polska wciska się do ogrodu bujnych zdań, gdzie wznoszą się przeszklone altany światowego dziedzictwa kultury, rozkwitają nazwiska, a skrzydła zapładniających je motyli pokrywa elegancka czcionka i perłowy pył. W każdym razie – Nina nie miała wyboru. Godziny jej biznesowej kariery i tak były już policzone: – Cokolwiek robię, mam poczucie, że tracę czas. Strategia rozwoju mojej firmy jest mi najzupełniej obojętna. Jeszcze bardziej niż jej misja... Te narady... wydaje mi się, że tylko tamtędy przechodzę, wiesz, mam takie wrażenie, jakbym tylko przechodziła. Chcę mi się rzygać na widok telefonu i rzygam, kiedy dzwoni. Była szefową sześcioosobowego działu promocji sieci supermarketów, która prężnie wchodziła na rynek, oferując nieograniczone możliwości ograniczonej liczbie osób, o ile zechcą oddać się jej bez ograniczeń. Zapewne żadna z tych osób nie zasłużyła sobie na to, żeby patrzeć, jak Nina rzyga po godzinach. Co ona robiła w tej promocji, w tych supermarketach – nie mogłem sobie tego wyobrazić. Z takimi włosami, ciałem... i talentem, na końcu listy. Jej mąż także robił karierę – w przyjaznym ludziom banku i dobrze wiedział, czym grozi przeginanie ze spłatą kredytów, których przyjazny bank był mu skłonny udzielać na wszystko, o czym może marzyć pracownik. W końcu zaczął się obawiać, że dostanie kredyt, gdy tylko powie komuś dzień dobry i zamilkł na dobre. Wieczorami siedzieli przy kominku w swoim nowym domu (naturalne ciepło drewnianej podłogi) i wpatrzeni w ekran notebooka przeliczali kurs franka na dolara lub odwrotnie. W weekendy spotykali się ze znajomymi, by jeść, pić i porównywać oprocentowanie. Przygotowywali wyrafinowane wegetariańskie dania – pasty i sałaty – i przerzucali się anegdotami, bo przecież każdy ma jakieś przygody z ekipą budowlaną. Mniej więcej tak to sobie wyobrażałem. Ja – przedstawiciel świata idei, z plastikowym identyfikatorem w klapie. Ja – dumny portier w gmachu sztuki. Tyle mniej więcej wiedziałem o humanistach w biznesie. Musiałem ją ratować. Wyrwać piękne ciało z żylastych objęć korporacji i przywrócić.... przewrócić na kanapę. – Głęboko, ach, jak głęboko pan sięga, wprost do mojej duszy, ach, ona jak rękawiczka naciąga się na pana, pięciopalczastego, ach, jak dobrze, jak dobrze, czuję, że wypełnia mnie pan sensem i dochodzi do punktu, G (H, J, K, L), i przekracza go... – nie powiedziała Nina, gdy stojąc sam pod prysznicem, rozsunąłem jej nogi. Okłamałem moją żonę. Po pierwszej nieudanej randce był drugi drink. W jej mieszkaniu, pod nieobecność męża, przed południem... z listonoszem, który dzwonił dwa razy. – Nie ma nas – powiedziała.

Nie wiem, czy miała na myśli nas, czy może siebie i męża. – Palisz trawkę? – Ja?! Pewnie, że nie paliłem. Nie teraz. Ale moje doświadczenie lat sześćdziesiątych pozwalało sobie kpić z jej doświadczeń. – Chcesz porozmawiać o narkotykach? – Właśnie. Chciałabym czegoś się o nich dowiedzieć. Porozmawiajmy o narkotykach... i seksie... Nie było czasem sztuki pod tym tytułem? – I rock and roli – powiedziałem. – Bogosian. Seks, narkotyki i rock and roli – To musi być bardzo stara sztuka. Drugi dzwonek. W momencie, kiedy moja ręka rozchylała już jej uda. Ależ gówniarstwo... ależ cudowne, jakie gładkie nogi. Czułem emanujące z niej ciepło i dotarcie do jego źródeł mogło zająć już tylko kilka sekund... Wypaliliśmy tę trawkę. Miałem jakieś usprawiedliwienie... – Chyba powinnaś otworzyć – mówię wbrew sobie, cofam rękę. Oscylujemy – techniczne określenie – pomiędzy dobrym a złym smakiem, między wyrafinowaniem i prostactwem, trefną prawdą i wiarygodnym kłamstwem. To dobrze umocowany banał i równie banalne są wszystkie nasze wybory. A raczej nie ma wyborów, skoro oscylujemy. Umiałem płakać z Ameryką, gdy Twin Towers runęły i umiałem, te parę lat później, powiedzieć Barbarze: – Pentagon też nie przewidział, kotku, nie rób sobie wyrzutów. Dlaczego nasze małżeństwo miałoby przetrwać bez uszczerbku ten atak? Utrata twojego zaufania, jest dla mnie oczywista, zrozumiała, mimo że nie zasłużyłem na nią... no niestety... Jak wytrzeźwiałem – przeprosiłem za to i wszystko odwołałem, ale nadal było mi głupio, w stosunku do Ameryki. W gruncie rzeczy, jestem naprawdę porządnym facetem. Monogamiczny fantasta, ojciec dorosłego syna (Kim jest mój syn? Co słychać u jego matki?), jedna nominacja za Rozmowy z literaturą obcą mi osobiście, najistotniejsze z moich dzieł, bardzo pomocne studentom na dziekańskich urlopach. Odkupiłem burzliwą młodość i zjadałem jej marne resztki. A teraz nagle Nina... I nie była już studentką. Mogłem palić z nią trawkę i molestować ją do woli, nie narażając się na hańbę i utratę etatu – całej jego ćwiartki. Czy można się dziwić, że mój świat (i katedra krytyki współczesnej) troszkę się zachwiał... wpadł w leciutki swing, gdy wpadła rozgorączkowana, bo wczoraj, „wyobraź sobie, wczoraj”, dorwała ostatni numer „Kwartalnika” i tam.... Człowiek czuje się ważny, gdy ktoś ważny wypowiada się o nim w piśmie dotowanym przez państwo: – Maks machnął na kelnera i kiedy ten, strasznie obrażony, podał nam butelkę Niedźwiedziej Krwi, zastanawiając się pewnie, czy powinien rozlać do kieliszków – wyrwał mu ją i bez słowa, patrząc mi prosto w oczy, z tym swoim szelmowskim uśmiechem, wylał na maszynopis. Recenzję – powiedział, zawsze mogę ci, Adasiu, sprokurować, ale przyjacielska rada brzmi: olej, kochany to gówno i weź się za prawdziwe pisanie! 1 mówię Pani, ten kelner, i ja, mieliśmy wtedy jedyną okazję, żeby zobaczyć, czym jest rzetelna krytyka literacka. .. – przeczytała mi jednym tchem, a jej głos zadrżał uroczo, przy

słowie „gówno” i przy słowie „pisanie”. Siedziałem z nią sam na sam, podpalałem jej papierosa i należałem do historii. Udręczona środowiskiem blefujących znad talii kredytowych kart – marzyła o takich spotkaniach i o takich śniła anegdotach. Samcy poezji i prozy, o pogmatwanych losach, w czarnych skórzanych płaszczach, bijący się na słowa w spelunach drugiego obiegu... Samice, które dzieląc z nimi łóżka i frustracje, zagubiły się i odnalazły w Londynie, czy Paryżu. Nina z determinacją mitologizowała moją epokę i, krótko mówiąc, dostałem odłamkowym. Składam serdeczne podziękowanie redaktorowi, który odpowiada za tamten wywiad i zachęcam wszystkich kolegów, aby wspominali mnie w podobnym tonie. Uwierzyłem, że mogę wrócić do mody – jak poszerzane spodnie. Zawsze zazdrościłem facetom w typie Jamesa Deana. Uważam także, że wywarł on niemały wpływ na polską literaturę – zainfekował ją. Jamesa Deana, Cybulskiego, Hłaskę i Stasiuka stawiam w jednym rzędzie. I patrzę na nich z przeciwnej strony ulicy. Z podziwem! Nie umiem nosić skórzanych kurtek, dżinsów ani dwudniowego zarostu bez zażenowania i mam (najwyraźniej) romantyczny stosunek do kobiet. Wolę tyłeczek od dupy i używam widelczyka do ciasta. Określiłbym siebie jako dżentelmena, który przez nieuwagę przyszedł na świat za żelazną kurtyną, i z lenistwa – został tam, gdy opadła. Mijałem obojętnie hasła na czerwonych wstęgach, nie poruszyły mnie sztandary wielkich korporacji. Przyjąłem z uśmiechem pobłażania całą tę szopkę i jej nowych królów. Z braku lepszej opcji, żyłem w świecie wersów i akapitów i wobec niego również miałem dystans. Nieszkodliwy szyderca, w sztruksowej marynarce – w walce o styl przelewałem ciepłą Niedźwiedzią Krew. Gdyby nie Barbara, może nigdy nie zrobiłbym prawa jazdy. Gdybym nie zrobił prawa jazdy, pewnie zostałbym poetą. Wtedy Barbara na pewno by ze mną nie została. Krytyka literacka – tak wówczas myślałem – to jedyne wyjście. Spokojne i kulturalne, eleganckie wyjście na tyły. Nie chciałem mieszać się z motłochem manifestującym talent. Nawet w obszarze prozy. – Coś jednak powinieneś – powiedziała kiedyś. – Nie mam na myśli wierszy, ale jesteśmy ze sobą już tyle, że sublimacja.... no rozważ... bo inaczej, w końcu zaczniesz mnie zdradzać. – Daj spokój – uśmiechnąłem się wtedy – nie sublimuję już tak długo... Nie masz się o co martwić. – Ale nie martwię się jakoś specjalnie. Tylko twój brak zainteresowania wobec wszystkiego wydaje mi się... no przesadny, demonstracyjny. – Brak? Przesadny? – Nie wierzę, że niczego nie chcesz, Maks. Nie ty. Zawsze się szarpałeś, więc nie wierzę ci. Szarpałem się? Może i tak... kiedyś. Na przykład... studiowałem wiele dziedzin. W czasach mojej młodości było znakomicie mniej knajp w okolicy rynku, więc studiowałem wiele dziedzin. Zapoznawszy się z filozofią (jeden semestr), liznąłem odrobinę historii, a po dwóch semestrach kierunków i prądów w psychologii – znów zmieniłem zdanie i po pewnym czasie uzyskałem magisterium z filologii polskiej (pisząc pracę, której tytułu nie rozumiałem

nigdy, a dziś nawet go już nie pamiętam). Przez jakiś czas potem udawałem, że mam zamiar zrobić doktorat i publikowałem co się dało tam, gdzie było można. Siła sugestii sprawiła to prawdopodobnie (bo niekoniecznie kompetencje), że w końcu zrobiłem doktorat rzeczywiście. Prowadziłem konserwatoria fakultatywne z recepcji dzieła literackiego, co zmusiło mnie, by samemu przeczytać – mimo postępującej niechęci – kilka dzieł. Po jakimś bankiecie, nawiązałem trwałą współpracę z jednym z literackich magazynów. Drukowali wszystko, niezależnie od formy i treści – takie podejście bardzo mi się spodobało. W końcu w literaturze przede wszystkim liczy się autor. Dosyć szybko porzuciłem pisanie wierszy i próbowałem obrzydzić je innym. Cóż... za pisanie płacili marnie – za obrzydzanie, zdarzało się, całkiem nieźle. Jak dla mnie, był to stosunkowo prosty wybór. Mój zawód (mój życiowy zawód), to zastanawiające, nigdy mnie nie zmusił do wylegitymowania się wiedzą. Wystarczyło, że byłem błyskotliwy – fajerwerki dowcipu, a za nimi ciemność! Gdy wychodziła nowa pozycja, któryś z moich przyjaciół dzwonił z wydawnictwa, prosząc o wstęp lub omówienie, co realizowałem ochoczo i w terminie. Z czasem, zacząłem segregować napisane teksty i wydawać je w formie książkowej. Określiłbym te publikacje jako hmm... przystępne. Wydawcy (w odróżnieniu od kolegów) twierdzili, że to atut i moja pozycja rosła. Piąłem się jak ten bluszcz, po murach, które stawiali inni. Masę recenzji zamieszczałem w tygodnikach – w „Przekroju”, „Polityce”, sporadycznie w „Tygodniku Powszechnym”. Tak... tam raczej rzadko – żądali dłuższych tekstów, a moim znakiem firmowym była zwięzłość. Szybkość i krótkie formy, ponieważ czułem się krótki. I śmiałem się w głos, czytając wypociny moich znakomitych przyjaciół, zaczerniających arkusze z powodu kilku mętnych strof. Brzydziła mnie taka atencja, ten niemal religijny stosunek, wysoki ton... Ja byłem literackim agnostykiem – zdarzało się, że pisałem równocześnie pochlebne i prześmiewcze recenzje, a wdzięczni redaktorzy zamieszczali je obok siebie, lansując me prawdziwe, i zmyślone, nazwisko. Taaa, byłem prawdziwym tygrysem (pominąwszy punkt G, niestety). Ocenę, co jest prawdą, a co fałszem, zawsze pozostawiałem czytelnikom. Dotyczy to także mojej własnej, papierowej postaci. Przeglądałem ją. Powieść Niny. (Jakby nic lepszego nie było do roboty wieczorem w Nowym Jorku, gdzie, przynajmniej według Oriany Fallaci, jest cały świat). Czytałem Ninę, odnotowując w myślach wszystkie moje sugestie, których zdecydowała się nie uwzględnić. Poczułbym się dotknięty... jednak gdy tylko to „dotknięty” przemknęło mi przez głowę... Słodka wizja. Nie chciałem przecież gniewać się na nią – i to z powodu jakiejś książki, z powodu jakichś tam sugestii. Chciałem wolno, wolno podnosić jej zawziętą spódnicę... wolno, wolno odsłaniać jej ściśnięte uda, nachylać się nad nią, kłaść na niej – wolno, czy nie wolno – nie przeżyć rozczarowania, jakie niesie ze sobą usztywniony stanik. Autobiograficzny ton książki nużył mnie niezwykle, i gdyby nie dramatyczne okoliczności (choć domniemane samobójstwo to przecież nie to samo, co samobójstwo prawdziwe), rzuciłbym ją w kąt. Wertowałem numerowane dowody jej samotności i niezrozumienia i chociaż kiepsko bawił się przy tym krytyk – mężczyzna we mnie napinał cięciwę swego łuku, gotów wypuścić zatrutą strzałeczkę wprost w serce problemu. Piłem zimną kawę, jadłem słone orzeszki, bezradnie lizałem sobie palce... Moja żona pokonała

butelkę szampana i spała już – subtelne, pogardliwe pochrapywanie. Myślałem o sercu problemu... ciemnym miejscu Niny. Było dobrze ukryte, gdy siedziała jak kulturalna kobieta, tak przede mną, z nogą na nodze. Obraz znika, ale łuk jest napięty. Następnego dnia, napięcie dalej się utrzymywało. Miałem komórkę, telefon do domu i do pracy – trzy wyschnięte źródła. (Zwolniła się w zeszłym miesiącu, nie, nie utrzymuje obecnie kontaktów... bardzo nam przykro). Niemożność uzyskania jakiejkolwiek informacji wzmocniła to uczucie, że nie mówimy o realnej osobie, a w każdym razie, nie mówimy o osobie żywej. Wyimaginowany był trup – jednak koronkowa halka istniała obiektywnie. Mój maleńki fetysz stał się dowodem rzeczowym, zyskał rangę. Wiedziałem, że młoda kobieta oznacza kłopoty dla starszego mężczyzny, i wiedziałem, że porucznik Colombo, który właśnie puka do moich drzwi – także jest fantazmatem, ale zgodziłem się na rozmowę. – Więc zajmuje się pan literaturą – obracał w palcach moją szklankę po whisky – moja żona, ona dużo czyta, szczególnie o psach... Czy pańska młoda przyjaciółka nie miała czasem psa? – Ten pies, nie był jej, to znaczy... ja... mam psa. Ona... nie umiałaby... nie była tego rodzaju kobietą... – Nie była? Zakłada pan zatem, że nie żyje? – Tak sądzę – zrobiłem krok do tyłu (w myślach oczywiście) – sądzę, a nie zakładam. – Nie chciałbym być niedelikatny, jednak, słabo znam środowisko literackie, więc... czy utrzymywał pan intymne stosunki z denatką? – Nigdy w życiu, panie Colombo, nigdy w życiu! Aleks dzwonił już drugi raz. – Odbierz, błagam cię, odbierz i powiedz, że oszalałem. Albo, że wymiotuję. Powiedz, że nie mogę podejść, bo wymiotuję jak wariat. – Dobrze już dobrze – odeszła kołysząc biodrami, co dawało mi nadzieję, że powoli mija jej złość. – Pyta, czy góra mogłaby przyjść do Mahometa? – Niech góra przyjdzie – odwrzasnąłem – góra jest tu u siebie. Nie minęło dwadzieścia minut, jak Aleks wtoczył się do mieszkania. Rozejrzał się, mimochodem dokonując odbioru technicznego i nie znajdując tematu, w którym mógłby nas pouczyć – zatarł ręce: – No i co, ptaszyny, jak wam się tu mieszka? Apartamencik fajny, nie? – Fajny; fajny – powiedziała Barbara – tylko boję się, że jak otworzę szafkę w łazience, tona viagry wyleci mi na twarz. – Co ty! – mrugnął. – Jaka viagra?! Spotykam się wyłącznie z młodymi kobietami. – Niewyobrażalne – odparowała. – No, ale przecież ciebie na to stać. – Jestem sławny. Nie muszę płacić za seks. Zaliczam dziewczyny rozdając autografy – zarechotał – mam pióro no... always ready, zawsze. – Słuchajcie – przerwałem – skończcie albo naprawdę zacznę wymiotować. Nie raz się zastanawiałem, czy mam kompleks Aleksa. Byłem gorliwym piewcą jego

sławy. Przyczyniłem się także do... redakcji Psich snów, które zapewniły mu miejsce, a właściwie – dostawkę – w panteonie. Lata w Stanach zaowocowały może niezbyt oszałamiającymi (jak na warunki amerykańskie), ale zupełnie przyzwoitymi nakładami w twardej oprawie. Jako pisarz, któremu udało się wślizgnąć pod spódnicę Statuy Wolności – zyskał automatycznie status herosa na wątłym, polskim rynku. Co dwa lata zasiadał przy stoliku w Pałacu Kultury, by nadać rangę targom książki i zaszczycić bankiet swą Jaśnie Obfitością. Widząc jego nazwisko w prasie, nieodmiennie czułem lekkie ukłucie w okolicy mostka i trzymałem się wersji, że to tylko wieńcówka. Potem, kiedy zasiadłem już w fotelu, sam na sam z jego nową książką, ze szklanką herbaty z rumem na podręcznym stoliku – przy czwartej, albo piątej stronie – ból zaczynał się rozchodzić. I mijał całkowicie, nim doszedłem do końca. Aleks nie uprawiał literatury, tylko publicystykę. Niosły go wyraziste fabuły, wiadome fakty, przewidywalne postacie. Używał powieściowej formy, aby zabrać głos w sprawie. Układał monstrualne zadania tekstowe i każdy, kto liczył do stu – bez trudu mógł je rozwiązać. Jeżeli główna bohaterka była, przykładowo, ortodoksyjną katoliczką i wierzyła w wieczne potępienie prezerwatyw, było jasne, że zajdzie, najpóźniej w czwartym rozdziale, a w piątym, narzeczony zrobi ją w balona. Wypowiedź na temat aborcji zawsze odbija się echem, jak wołanie na puszczy. Lubił takie tematy – społeczne, z hakiem etycznym – podobnie jak lubił babrać się w polityce. Akcje swoich książek umieszczał gdzieś w Stanach, ale często zdarzało mu się uczynić drugoplanową bohaterką Polkę lub Ukrainkę – Polka była bez konkurencji, kiedy szło o przemoc w rodzinie. Utrwalanie stereotypów na temat Europy Wschodniej okazywało się zresztą całkiem niezłym chwytem marketingowym. Literatura etniczna zaczynała być w modzie i Aleks słusznie założył, że bigos, bieda i katolicyzm – jako porcja egzotyki na wynos – nie smakują wcale gorzej niż potrawy hinduskie czy arabskie, które miały już ugruntowaną pozycję na międzynarodowym rynku. Najpierw pomagałem mu „zredagować” polską wersję, potem moja rola – krytyczna analiza dzieła – polegała na sprawdzeniu rozwiązania i opublikowaniu odpowiedzi. To był łatwy zarobek, a jak wiadomo, łatwy zarobek nie hańbi. Aleks rzucał powieści jak granaty. Wybuchały dyskusją jeśli nie o aborcji, to o eutanazji, karze śmierci, prostytucji, bezrobociu... Przyznaję, miał duży rozrzut. Czekałem tylko, aż weźmie się za kwestię żydowską... ale nie brał się. Nie tyle z braku odwagi, co raczej kompetencji. – Nazwisko mam prawie dobre – mówił – gdyby tylko pochodzenie... za nim szło... Nie masz pojęcia, jaka to strata nie być Żydem w Stanach. Z dobrym pochodzeniem, bez wysiłku, zaszedłbym na szczyt. – Widzę, że to sobie przemyślałeś. – Żarty żartami – mruknął – a filmy filmami. A ja mam zmysł fabularny, Maks. I żadnych kontaktów w Los Angeles. Trzy razy wysyłałem coś Scorsese i nawet jego sekretarka, nawet jego cholerna sprzątaczka... nikt nigdy sam do mnie nie zadzwonił z tego zasranego Hollywood! – Nie martw się – powiedziałem. – Nie napisałbyś tych swoich historii, gdybyś miał prawdziwą historię. – Może i tak. I tak urodziłem się za późno, żeby mieć naprawdę mocną historię, nawet

jako Żyd. Ale nie o tym ci mówię, chodzi mi tylko o kontakty, nic więcej. No przekonaj mnie, że to nie Żydzi robią Hollywood! – Błagam cię. Przestań. Udawaj, że jesteś człowiekiem wykształconym. – A niby co robię!? Co ja innego robię przez całe moje życie, Maks? Aleks tyle samo się wygłupiał, co szczerze żałował, że spiskowa teoria dziejów nie odnosi się do niego. Był dla mnie pięknym przykładem na to, w jaki sposób wrodzony antysemityzm może prowadzić do wtórnego filosemityzmu. Ta postawa komponowała się zresztą z jego niechęcią do środowiska lewicującej elity intelektualnej. Popierał politykę Busha na całej osi zła, był dumny z obecności Polaków w Iraku i nie znosił Francuzów, którzy nie chcieli jego książek. W rozmowach, które toczyły się w szerszym gronie, nie podnosił wątku hollywoodzkiego, za to obracał tezami Finkielkrauta: – „Z Żydów próbuje się uczynić prześladowców, a cholerne arabusy wyrastają na ofiary”. Biedny Aleks. Zanim zdołał polubić w sobie raczkującego liberała i demokratę, wpadł na nowo w pułapkę konserwatyzmu i siedział tam z gębą pełną trawy, niezdolny ani wypluć jej, ani połknąć. Zmieniał poglądy, ale wciąż był krową. Teraz pasł się na miękkiej kanapie, w całej krasie Krafta. – Kupiłem tę sofę – pochwalił się – od Miriam. Organizuje, no wiecie, te aukcje... Podobno sama Marilyn na niej posiadywała... Wyobrażacie sobie! Jeszcze teraz czuć ją Chanel 5. Samą Marilyn ją czuć! Zobaczcie tylko, jak jęczą te sprężyny – pochylił się i z wysiłkiem ugniatał drapowane aksamity, aż pot zrosił mu czoło. – Pomyśleć tylko... sama Marilyn... Podobno pochodzi z apartamentu przy 57... East Street... No wiecie, tam gdzie mieszkała z Arthurem Millerem. – Świetny zakup – szydziła Barbara. – Znakomity sprzedawca. – Co? Dlaczego? – A nic... tylko czytałam, że wszystko było tam białe. Dywany i meble też. – Swoją drogą – zmienił temat – teraz grają tu taką sztukę... jest taki mały festiwal... – Dzięki – odpowiedziała z jękiem – ale nie chcę już oglądać niczego między czterdziestą pierwszą a pięćdziesiątą trzecią, ani teatrów, ani galerii, Aleks, daruj nam. Wolałabym pójść coś zjeść... Wolałabym ordynarny lobster festiml, jeśli już. Barbara była zupełnie pozbawiona tego rysu prowincjonalności, który pcha ludzi do zwiedzania dużych miast. Będąc trzeci raz w Nowym Jorku miała już swojego fryzjera, swoją restaurację i właściwy sobie dystans do wszelkich sztuk. Zaplanowała sobie zobaczyć wystawę Brancusiego w Guggenheim Museum i zdjęcia Sandera w Metropolitan Museum i to było tyle. Wbrew pozorom wcale nie mało. Pierwsza wystawa była zatytułowana Esencja rzeczy, a druga Twarz naszych czasów – synteza do kwadratu i całą resztę można było już sobie odpuścić. – W Nowym Jorku mam do zrobienia naprawdę trochę więcej niż tylko gapić się na Nowy Jork. Mam tu sprawy. I parę osób, żeby się z nimi spotkać. W układzie prostokątów (o ile pamiętam zapoczątkowanym przez Randela w 1811, więc żadna nowina) – poruszała się z taką swobodą, jakby grała w kółko i krzyżyk. – Teatr was nie minie. Zamówiłem już bilety. Muszę sprawdzić... chyba na

siedemnastego... I Am My Own Wife Douga Wrighta, w reżyserii Moisesa Kaufmana. A dzisiaj wieczór zabieram Maksa na małe... – To świetnie – przerwała – ale teraz naprawdę chcę coś zjeść. – Kto to jest ten Doug Wright – zapytałem. – To jest Nagroda Pulitzera, Drama Desk Awards, Lucille Lortel Awards, Other Critics Circle Awards za wybitną sztukę broadwayowską i Tony Awards oraz Theatre World Awards dla Jeffersona Mays’a. – Dziękujemy – roześmiała się Barbara. – To ile kosztowały te bilety? *** Aleks był snobem i czasami śmierdział. Zapach skórzanych obić w jego nowiutkiej limuzynie mieszał się z aktualną propozycją Armaniego, ale zapach samego Aleksa czynił tę kombinację nieznośną, gdy siedziałem tuż obok, wpatrzony w estakady możliwości, na których ten spasiony kabotyn potrafił rozwinąć prędkość. – Neony – zamruczał czytając w moich myślach – to moja szczęśliwa gwiazda na tej ziemi. Nigdy nie doszedłbym do sławy w niedoświetlonym mieście. Przez trud do neonów, bracie, a wśród neonów, to już, kurwa, bez trudu – zarechotał, gdy tylko ta lotna myśl połechtała jego otłuszczone neurony. – Tu niedaleko jest taki klub, w którym traktują mnie jak króla... Taaa, nie ma lepszego sposobu budowania sobie autorytetu jak napiwki, przynajmniej na Manhattanie. To działa, mówię ci, bracie, nie tylko na kelnerów. Musisz dawać sute napiwki, nawet jeżeli stać cię jedynie na skromny obiad. Bywało, że starczyło mi tylko na napiwki, tak, bracie, na początku wcale nie było mi łatwo. – Miiity – ziewnąłem. – Co? – Mi tych pierdoł opowiadać nie musisz, Aleks. – Nie znasz Ameryki, stary. Nie wiesz, jak jest w tym diabelskim mieście. – Wiem – ziewnąłem jeszcze raz. – Znam Woody Allena, Scorsese, O’Hvera Stone’a i nawet Spiker Lee. Znam też Brooklyn, bo czytałem raz Paula Austera. A przy twoich tekstach każda inna fikcja wydaje mi się prawdziwa. Napiwki! Jakbym nie wiedział, kim jesteś, pomyślałbym, że nigdy nie wysunąłeś nosa z Greenpointu. – No nie popisuj się już tak... wystarczy, że ja... Co to, już pogadać nie wolno? O tu – wysapał i z widocznym wysiłkiem skręcił kierownicę – tu się postawimy. Zaparkowaliśmy obok jeepa, w którym całowały się dwie brunetki. Na tylnym siedzeniu szczekał przeraźliwie chudy pies. Kobiety nie zwracały na niego uwagi – na nas także nie. Aleks patrzył z niechęcią. Sięgnął po chustkę, żeby wytrzeć sobie czoło. Współczułem mu, że tak się poci, to musiało być uciążliwe. – Chyba mam coś z ciśnieniem – powiedział tonem skargi. – Whisky raczej ci go nie obniży. – To prawda – odparł. – I należy ją zignorować. Znaczy prawdę, nie?! Z ulgą odetchnąłem rześkim, miejskim powietrzem. Załapując się na styl myślenia Aleksa, byłem znanym polskim krytykiem, który przyjechał do Nowego Jorku, żeby