Gdzie diabeł nie może
część druga
Dorota Ostrowska
Spis treści
Start
Duszyczka przez całą noc siedziała na dywanie, obejmując się ramionami i kiwając w
przód i w tył, jak porzucone dziecko. Wspominała, jak porwana przez zakochanego w niej
Azazela trafiła w zaświaty na długo przed czasem, myślała o ucieczce z tego miejsca, o
przyjacielu Bazylim, którego straciła bezpowrotnie i o swojej ostatniej wizycie, kiedy próbowała
go odnaleźć. Unicestwienie Azazela na jej oczach, a co gorsza pośrednio przez nią, było
koszmarem, który nigdy jej nie opuści. Już drugi zainteresowany nią mężczyzna tracił życie i
nawet jeśli nie miała na to wpływu, czuła się paskudnie. Zawsze starała się i iść przez ten świat
nie robiąc nikomu krzywdy, aż tu nagle okazało się, że wcale nie jest taka nieszkodliwa, jak jej
się wydawało. Ktoś przez nią zginął. Wprawdzie jakiś cichutki głosik na dnie umysłu
podpowiadał, że nie całkiem zginął, nie całkiem człowiek i nie na tym świecie, ale rozszalała
uczciwość uciszyła go natychmiast.
Rozumiała, że rozjuszony nieposłuszeństwem Azazela Belzebub wyrzucił ją z piekła, nie
wiedziała tylko, czemu mogła wziąć z sobą pudełko ze złotymi ghulami, skoro nie wolno stamtąd
nic zabierać. Czubkami palców machinalnie pogłaskała ozdobne, żółte wieczko. Widocznie
rozgniewany Władca, chcąc ją szybko ukarać, odruchowo stworzył taki kanał przerzutowy z
jakiego zazwyczaj sam korzystał. Ciekawiło ją, kiedy zaświaty się połapią, że na Ziemię trafiło
wraz z nią sześć arabskich demonów zaklętych w złote kamienie i nawet jeśli nie wiedziała jak je
odczarować, to z pewnością nie powinna ich posiadać. Było to piękne narzędzie zemsty, które
Azazel wcisnął jej do rąk, tuż przed rozbiciem go na ziarenka piasku. Otworzyła pudełko, wyjęła
największy kamień o nieregularnych kształtach i przyglądała mu się, trzymając w obu dłoniach.
Był zaskakująco ciężki, nieco ciepły, w głębokim kolorze starego złota i zdawał się świecić w
odbitym blasku ulicznej latarni. O ile w swojej zwykłej postaci ghule były wyjątkowo szkaradne,
o tyle teraz, jakby w zadośćuczynieniu, stały się naprawdę piękne.
Kiedy za oknem zaczęło się robić jasno, Duszyczka wstała i poszła się wykąpać. Żółte
pudełko z ghulami zabrała ze sobą i postawiła na pralce, chcąc mieć je blisko siebie. Długo
patrzyła jak kropelki wody spływają jej po skórze łącząc się i rozdzielając i zmywają z niej pył
zaświatów. Energicznie mydliła się i szorowała, usuwając każdą drobinę brudu, jaką piekło na
niej zostawiło, jakby mogło ją to pokalać na wieki. Okręciła się potem wielkim, kąpielowym
ręcznikiem, wysuszyła włosy i stanęła przed lustrem. Popatrzyła na swoją bladą twarz i pokręciła
głową z dezaprobatą.
– Ty kompletna kretynko. Coś ty narobiła?!
Starając się wejść znane i bezpieczne koleiny codzienności, starannie umalowała najpierw
lewe oko, a po krótkim namyśle także i prawe. Czynność ta, wykonywana od wielu lat, nie
wymagała poświęcania jej całej uwagi i myśli Duszyczki błądziły wokół Belzebuba i jego
okrucieństwa.
Rozumiała, że chciał ukarać niesubordynację diabła, który złamał zakaz, ale skąd taka
przesada? Musiało w tym wszystkim chodzić o coś więcej, bo nawet Władca piekieł nie jest
chyba aż tak krwiożerczy bez potrzeby. A może jest? Za mało wiedziała o piekielnych
rezydentach, żeby móc się czegokolwiek domyślić, więc jej umysł wędrował swobodnie, robiąc
bezsensowne pętelki i próbując bez większego powodzenia dopasować do siebie przyczyny i
skutki diablich działań i znaleźć jakieś sensowne wyjaśnienie tego, czego stała się świadkiem.
Gdy skończyła się malować, z lustra patrzyła na nią maszkara godna piekieł, na dokładkę
z jednym okiem zupełnie innym od drugiego. Otrzeźwiała, czym prędzej zmyła cały makijaż,
otrząsnęła się jak pies i wreszcie poczuła, że przybliża się nieco do rzeczywistości.
Kiedy poszła zrobić sobie kawę, zabrała kamienie do kuchni, kiedy się ubierała, postawiła
je w pokoju. Z jakiegoś, nie do końca uświadamianego powodu, nie była w stanie się z nimi
rozstać, jakby bała się, że okażą się tylko fatamorganą i znikną, gdy nie będzie na nie patrzeć, ani
ich dotykać. Nie mogła iść do pracy zostawiwszy ghule w mieszkaniu, ale nie mogła też zabrać
ich ze sobą w pudełku i nosić po korytarzach. Prędzej czy później wścibskie koleżanki zaczną
zadawać pytania, albo, co gorsza, ktoś zajrzy do środka. Posiadania takiego majątku nie dałoby
się przekonująco wytłumaczyć. Ich utraty na rzecz przypadkowego złodzieja wolała sobie nawet
nie wyobrażać.
Gorączkowo poszukując wyjścia z patowej sytuacji, chodziła po mieszkaniu otwierając na
chybił trafił różne szuflady i szafki, w nadziei, że natknie się na coś pomocnego. Na widok
wnętrza apteczki z lekami aż uśmiechnęła się do siebie. Położyła pudełko na brzuchu i dokładnie
owinęła się elastycznym bandażem, starając się dobrze je zamocować. Stara spódnica z czasów
odległych o ładnych parę kilogramów dała się nawet zapiąć. Na to wrzuciła luźną bluzkę i z
nadzieją stanęła przed lustrem. Obróciła się kilka razy i sama przed sobą musiała przyznać, że
robiła wrażenie. Wyglądała, jak słonica w dziewiątym miesiącu, mająca wydać na świat
najbardziej kanciastego noworodka, jakiego ziemia nosiła. Pomysł, który w pierwszym
momencie wydawał się niezły, nie całkiem się sprawdził ale chwilowo nic lepszego nie
przychodziło jej do głowy.
Blade oczy Belzebuba zdawały się świecić w półmroku gabinetu.
– Czy coś o tym wiesz, Aguaresie?
– Skądże, mój panie.
Na znak Władcy dwóch osiłków wyprowadziło go do podziemi. Krzyczał i wyrywał się
całą drogę do sali tortur, ale na pytanie ubranego na czerwono kata nadal twierdził, że nic nie
wie. Czas płynął, a cierpienia Aguaresa były coraz większe.
– Jesteś ostatnim ogniwem, musisz coś wiedzieć – szept Władcy z trudem dotarł do jego
storturowanego umysłu.
– Tak! Powiem! – próbował krzyknąć, ale tylko zacharczał.
– No widzisz – powiedział łagodnie kat, zwany Krwawym Toporem – zawsze trzeba
mówić od razu. Ale dziękuję ci, że się opierałeś. Lubię to.
Na górze, w gabinecie Belzebub rozmawiał ze swoim szefem sił specjalnych.
– Dziewczyna dała je Aguaresowi, jemu odebrał Azazel i znowu trafiły do niej. Cholerni
durnie – zabębnił palcami po biurku.
– Chwilowo nikogo nie mogę dać ze swoich żołnierzy, żeby to odzyskać, panie,
wszystkich potrzebuję do pacyfikacji. Jeżeli ich wyślę na ziemię, sprawy tutaj nie posuną się
naprzód. Ale może posłać kogoś mniej wartościowego? Przecież to tylko dziewczyna...
W pracy Duszyczka usiadła skulona na swoim miejscu, skarżąc się siedzącej po drugiej
stronie pokoju Marzence na zatrucie nieświeżym majonezem. Próbowała robić coś pożytecznego
ku chwale firmy, ale myliła się raz za razem i w końcu dała sobie spokój. Siedziała, gapiąc się w
okno, sam na sam ze swoimi zmartwieniami.
– Co ty dzisiaj jakaś taka? – zainteresowała się w końcu Marzenka.
– Mam problem z facetem.
Marzenka, która ustawicznie miała problemy ze zmienianymi jak rękawiczki
narzeczonymi, popatrzyła współczująco.
– Rzucił cię?
– Gorzej. Zniknął, zanim cokolwiek na dobre się zaczęło. – Duszyczka nie przestawała
patrzeć przez okno, jakby tam można znaleźć rozwiązanie gnębiącego ją problemu. Wróble,
zajęte własnymi sprawami, harcowały na parapecie, kłócąc się o wyłożoną przez Marzenę
kromkę stęchłego chleba z mortadelą.
– Oni tak mają. Moja doświadczona przez życie kuzynka mówi, że facet jest jak wicher:
przeleci i tylko zniszczenia zostają – stwierdziła Marzenka ze znawstwem.
– Ależ on mnie nie przeleciał! – oburzyła się Duszyczka. – Nawet mnie nie pocałował, co
nie zmienia faktu, że go straciłam.
– Zakochałaś się platonicznie? – Marzenka, szczęśliwa posiadaczka osobowości kota w
marcu, kręciła głową, niebotycznie zdumiona. W jej opinii mężczyźni zostali zesłani na świat
wyłącznie po to, żeby mogła z nich do woli korzystać, co robiła radośnie i bez skrępowania.
– Sama nie wiem. Podobno kobiety zakochują się przez uszy, a ja wiele z nim nie
rozmawiałam. Jestem chyba bardzo męska, bo ja tak raczej przez oczy. Ostatnio paskudnie mi nie
idzie na tym polu – dodała zgnębiona.
– Przystojny? – Marzenie zaświeciły się oczy.
– Do zwariowania. Tym gorzej.
– Źle wyglądasz. Oczy podkrążone, blada jakaś... – Do pokoju weszła Jadzia z działu
kadr. Żyła plotkami o wszystkich dookoła i zawsze miała przerażająco dobre wyczucie. –
Chłopak cię zostawił? W siną daaal, w siną daaal – zaśpiewała.
– Nie – warknęła Duszyczka, której biurowe wścibstwo nad wyraz działało na nerwy. Już
wiele razy miała ochotę zastrzelić Jadzię i zakaz posiadania broni palnej miał w tym wypadku
swoje głębokie uzasadnienie. – Zatrułam się i źle spałam.
– Zawsze tak mówicie na początku. Zatrucie. – Uśmiechnęła się z wyższością. – Przyznaj
się od razu. Jesteś w ciąży? Zaokrąglił ci się brzuszek!
Duszyczka była zdania, że brzuszek raczej nabrał kantów. Spojrzała na koleżankę z
politowaniem, jak na kompletnego półgłówka i popukała się w głowę, ale na wszelki wypadek
nie wstawała zza biurka tylko zgarbiła się jeszcze bardziej. Wymyślony przez nią sposób
noszenia ghuli zupełnie nie sprawdzał się na dłuższą metę i zaczynał ją boleć kręgosłup. Zanim
zdążyła wymyślić jakąś ciętą ripostę, do pokoju wszedł szef, niski, wiecznie stroskany grubasek i
Jadzię w jednej sekundzie wywiało na korytarz.
– Hmm... Pani Jadwigo, to zestawienie, o które prosiłem... – popatrzył zmartwiony na
pustą przestrzeń, jeszcze przed momentem zajmowaną przez Jadzię. – Ale ja z czymś innym do
pań przyszedłem. – Stanął przy biurku Duszyczki i najwyraźniej nie wiedział jak zacząć.
– Chyba mnie pan nie zwalnia?!
– Ależ skąd! Nigdy w życiu! Chodzi o to, że... dzwoniła pani sąsiadka, przedstawiła się
jako Pelagia Słupek. Nie wiem właściwie czemu do mnie – szef z troską podrapał się po
wyraźnie już zarysowanej łysinie.
– Co się stało? – przeraziła się.
– Miała pani włamanie – powiedział wprost, choć jeszcze przed momentem zamierzał
wykorzystać jakąś zgrabną formułkę, żeby nie być zbyt bezpośrednim. – Policja już u pani jest...
Duszyczka nie dała mu skończyć. Zerwała się z miejsca, nie zwracając uwagi na fakt, że
właśnie prezentuje światu swoją kanciastą, sztuczną ciążę. Złapała torebkę i rzuciła się do drzwi.
Na korytarzu słyszała jeszcze cichnący głos szefa.
– Jutro może pani nie...
Schody w domu pokonała skacząc po dwa stopie i bez tchu stanęła w drzwiach do
przedpokoju. Już na pierwszy rzut oka mieszkanie wyglądało, jak po przejściu tsunami. Tuż za
progiem Duszyczka potknęła się o rzeczy wyrzucone z szafy: płaszcze, kurtki, splątane szaliki,
rozdartą apaszkę, jakieś czapki zimowe, buty w dużym wyborze. W pokoju szuflady
powysuwane i w większości wypatroszone i nawet kwiatki ktoś wyrwał z doniczek i wysypał
ziemię na dywan. Gąbka z pociętej nożem kanapy i foteli poniewierała się pod nogami w
towarzystwie książek i bibelotów zrzuconych z półek. W kuchni cała zawartość torebek i
pojemników tworzyła stosik na podłodze, jakby dziecko szykowało się do stawiania babek z
piasku. W zgodnej komitywie leżały wymieszane mąka, cukier, ryż i ziarna kawy, a obok zlewu
potłuczone szklanki, małe słoiczki, które przetrwały upadek, sztućce i ściereczki z szuflad. Pod
stolikiem poniewierały się poprzewracane garnki i patelnie.
– Bitwa pod Grunwaldem – mruknęła do siebie, chociaż nie było jej ani ciut wesoło.
– Nie widziała pani jeszcze sypialni – odezwał się pocieszająco towarzyszący jej
policjant.
Sypialnia faktycznie okazała się gwoździem programu. Wszystkie rzeczy z szaf i szafek
leżały na podłodze, pościel zwinięta w kłąb pod oknem, a poszatkowany na drobne kawałki
materac prezentował światu swoje bogate wnętrze w postaci sprężyn, kawałków gąbki i licho wie
czego jeszcze. Pierze z rozdartej poduszki leżało wszędzie dookoła, jak śnieg po zadymce.
Duszyczka stanęła w progu, oniemiała.
– To jakiś maniak! – wykrzyknęła w końcu.
– Potrafi pani powiedzieć, czy coś zginęło? Bo na pewno nie cała gotówka – wskazał ręką
pognieciony banknot, niedbale rzucony przez kogoś pod kaloryfer.
– Nie miałam pieniędzy w domu, tyle co na bieżące wydatki, ale pudełeczko z biżuterią
jest puste.
– Proszę później spisać, co pani w niej miała. Zdjęć tej biżuterii pani oczywiście nie ma?
– Oczywiście, że nie. To nie były klejnoty rodowe, tylko zwykłe babskie błyskotki. Kilka
łańcuszków, bransoletki, pierścionki, jakiś srebrny wisiorek z bursztynem... O! Właśnie ten! –
Podniosła leżący pod ścianą kłębek splątanych srebrnych łańcuszków.
– To najdziwniejsze włamanie, jakie widziałem. Zostało srebro i gotówka, piękny
telewizor nietknięty, aparat fotograficzny na stole, no może dlatego, że to starszy model, radio
rozbite, a zabrali co najwyżej trochę złota. Wygląda, że czegoś szukali i to coś nie jest takie znów
małe. Domyśla się pani co to mogło być?
Do Duszyczki docierały tylko strzępki tego, co mówił, a konkretnie dwa słowa: „złoto” i
„szukali”. Wiedziała, że faktycznie akurat takie włamanie mogło być tylko jedno jedyne w całej
karierze nie tylko tego policjanta, ale całej komendy i była pewna, że nic takiego już się nie
wydarzy za życia miejscowych stróżów prawa.
Jak to czasem człowiek potrafi się głęboko mylić.
– Nie wiem kto i czego mógł u mnie szukać – skłamała gładko. – Sam pan widzi, nie
jestem milionerką. Zarabiam średnią krajową, nie pochodzę z rodziny bogaczy, kontaktów z
mafią też nie mam. No w każdym razie nic o tym nie wiem. Musieli mnie z kimś pomylić.
Weszli do łazienki, w której o dziwo panował względny porządek, tylko pośrodku
podłogi stał słoiczek z kremem na piegi. Dorodna pleśń przebijała się przez wieczko. Duszyczka
o mało się nie udusiła z wrażenia, a policjant popatrzył na nią z dezaprobatą. Widocznie był
czyściochem.
– Musiało mi kiedyś wpaść za pralkę – uśmiechnęła się blado.
Jedynym wyjściem było iść w zaparte, bo niby jak miała im powiedzieć prawdę, że krem
zakopała w zaświatach przy współudziale małoletniego aniołka? Przetrwała zmasowane ataki
kolejnych pojawiających się na scenie policjantów. Zrobili kilka zdjęć, zebrali odciski palców z
drzwi, pokręcili głowami.
– Będzie chyba lepiej, jeżeli pójdzie pani spać do kogoś z rodziny, albo do przyjaciół.
– Wolałabym zostać. Jakoś się tu prześpię.
– Oni czegoś szukali. Wygląda, że nie znaleźli i mogą wrócić. Nawet jeśli pani faktycznie
nie wie o co im chodziło... – wyjaśniali cierpliwie.
– Skąd panowie wiedzą, że nie znaleźli?
– Materac. Wygląda, jakby go ktoś poszatkował maczetą. Gdyby znaleźli, to by się tak
nie pastwili.
Duszyczce zrobiło się gorąco. Jedyną znaną jej osobą, która posługiwała się maczetą była
Marimar, a tej diablicy akurat nie chciała mieć za przeciwnika.
Pani Pelagia, której dziewczyna poszła podziękować, nie dała jej nawet dojść do słowa.
Była kobietą niską, z gatunku tych, które łatwiej przeskoczyć, niż obejść. Miała małe jasne oczka
i siwe włosy ozdobione lila płukanką, a na górnej wardze pysznił się czarny zarost, przywodzący
Duszyczce na myśl akcję „zapuść wąsy dla Małysza”. Musiała jednak uczciwie przyznać, że
sąsiadka bardzo zyskiwała przy bliższym poznaniu.
– Żadnych podziękowań nie trzeba! Ja tam lubię ludziom pomagać. Każdy by coś takiego
przecież! Jak wróciłam ze sklepu i zobaczyłam uchylone drzwi u pani, to od razu wiedziałam, że
coś niedobrego się stało. Pukałam, wołałam, ale nikt się nie odezwał. Jak weszłam, to matko
moja, mało nie zemdlałam! Myślałam, że panią zabili, albo co! Nawet nie szłam dalej,
wystarczyło mi to co w przedpokoju. Zadzwoniłam po policję i muszę przyznać, że szybko
przyjechali. Pewnie też myśleli, że trup. Oj, ja panią przepraszam, że tak mówię i mówię. Mój
świętej pamięci mąż, panie świeć nad jego duszą, zawsze mi zwracał uwagę. Ale ja się tak
przestraszyłam, że aż krople musiałam brać, te na serce, bo ja sercowa jestem, wie pani...
Duszyczka już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale nie doceniła przeciwnika. Pelagia
trajkotała dalej, teraz już głównie o sobie i swoich dolegliwościach sercowych. Dziewczyna
słuchała jednym uchem, czekając na okazję, żeby nie będąc niegrzeczną, mogła wreszcie wrócić
do siebie, póki do świadomości nie przebiło się pytanie:
– A jak pani myśli, czy to mogli być ci w kominiarskich strojach, co to ich widziałam
rano, jak szłam do sklepu? Wtedy jeszcze u pani było zamknięte. Może powinnam policji o nich
powiedzieć?
– Kominiarze?
– No na czarno ubrani, dwaj mężczyźni, jeden wysoki, a drugi niski, tak nie
przymierzając jak ja, tylko bardziej cherlawy jakiś, pewnie chłopak jeszcze. Taki długi rulon
nieśli. Może oni w nim jakiegoś bejsbola mieli?
W małych oczach Pelagii zagościła zgroza i na moment zamilkła, przeżywając ponownie
spotkanie, jakby natknęła się na schodach na czarną mambę. Duszyczka wiedziała, że ci dwaj
byli czymś gorszym od węża, ale nie chciała tego głośno powiedzieć. Po co straszyć sercową
panią Pelagię?
– To na pewno ktoś inny – powiedziała kategorycznie, chcąc uciąć dyskusję na śliski
temat. – Co by kominiarze mieli do mojego mieszkania? Pani Pelagio, nie wie pani kto by mi
wyniósł materac na śmietnik, bo sama nie dźwignę? Całkiem go pocięli ci bandyci. Zapłacę,
oczywiście.
– Zaraz zadzwonię po siostrzeńca. On jest bezrobotny z zawodu, ale dorywcze zajęcie to
weźmie. Siostra się ucieszy z każdej złotówki tego nieroba, bo on u mamusi mieszka, leń jeden.
Biedaczka żadnego pożytku z niego nie ma. – Pelagia złapała za telefon, co Duszyczka czym
prędzej wykorzystała, żeby się ewakuować wśród kolejnych ukłonów i podziękowań.
Fakt, że piekło przysłało swoich windykatorów po niespełna dwudziestu czterech
godzinach był niepokojący. Widać połapali się szybciej, niż myślała i zależało im, żeby uporać
się z problemem natychmiast. Duszyczka zdawała sobie sprawę, że ghule nie powinny trafić na
ziemię, ale brutalność, jaką pokazano jej na samym początku, źle wróżyła na przyszłość.
Usiadła na podłodze pośrodku pobojowiska, jakim stało się jej całkiem jak dotychczas
ładne mieszkanko i zaczęła się zastanawiać jak można by skierować działalność piekielnych
wysłanników w innym kierunku, chociażby na jakiś czas, co dałoby jej chwilę na złapanie
oddechu, na zastanowienie się, co dalej. Czas był jej teraz najbardziej potrzebny. Piekło powinno
myśleć, że demony są w jakimś zupełnie innym miejscu, ale kolejne pomysły na ich ukrycie
odrzucała, jako nierealne. Nagle wyprostowała się z triumfalnym uśmiechem.
Dwie godziny później była już szczęśliwą posiadaczką skrytki bankowej, w której
zmieściło się puste, żółte pudełko po ghulach. Złote kamienie trzeba było teraz gdzieś upchnąć,
na co zawczasu się nie przygotowała. Włożyła dwa największe do stanika, stając się tym samym
właścicielką dorodnego biustu. Może nawet nieco zbyt dorodnego, ponieważ pojemność stanika
była obliczona na inne gabaryty i jako skrytka pozostawiał on wiele do życzenia. Pozostałe złote
kamienie musiały sobie znaleźć inne, mniej przytulne gniazdko. W desperacji rozważała nawet
połkniecie ich, jak to mają w zwyczaju przemytnicy narkotyków, ale przy tej wielkości kamieni
miałaby sporo kłopotu, żeby je przepchać przez gardło, jak u gęsi. Zdrowy rozsądek popukał się
palcem w czoło i koncepcja upadła.
Nie miała wiele czasu, poza tym nie była pewna, czy wbrew zapewnieniom, pokój w
banku nie był monitorowany. Włożyła je po prostu do torebki, którą ściskała kurczowo pod
pachą, zdążając kurcgalopkiem do samochodu.
W drodze do domu wpadła do galerii handlowej jakby ją sam diabeł gonił, o czym zresztą
była święcie przekonana. W gorseterii szalenie się ucieszyła ze stanika we wstrętnym,
sino-różowym kolorze, za to o solidnej konstrukcji typu „karmiąca matka pięcioraczków”.
Wprawdzie ekspedientka próbowała namówić ją na coś w bardziej odpowiedniej numeracji,
patrząc wymownie na niezbyt wielkie „przedsięwzięcie” Duszyczki, ale ta, głucha na perswazje,
od razu wpadła do przymierzalni i zmieściła w każdej miseczce po dwa kamienie. Nareszcie
mogła się poszczycić czymś, co w romansidłach określano mianem rozkosznych krągłości.
Spojrzała na siebie z profilu. Nie tylko wyglądała jak lodołamacz, ale poczuła się jak z kołem
młyńskim uwiązanym może nie całkiem u szyi, ale niewiele niżej. ‘Trudno. Coś za coś’ -
pomyślała. Miała nadzieję, że teraz łatwo jej nie odbiorą przynajmniej tych czterech ghuli.
W sklepie meblowym, nie zwracając uwagi na namowy sprzedawcy, roztaczającego uroki
sprężyn i pianek, kupiła najtańszy materac. Nie chciała inwestować w coś tak nietrwałego, co
byle miłośnik samurajskich mieczy przy pierwszej okazji przerobi na sieczkę. Zapłaciła za
dostawę i ruszyła do samochodu innym wyjściem, niż przyszła.
Filmy akcji wreszcie okazały się życiowo przydatne, choć wcześniej zawsze w to wątpiła.
Czując się jak skrzyżowanie Rambo z Bondem, cokolwiek miałoby to oznaczać, szła zygzakiem
między butikami zatrzymując się przed co drugą wystawą. Czasem wchodziła do sklepów i z
progu wystawiała głowę na zewnątrz sprawdzając, czy nikt się nagle nie zatrzyma, czasem
niespodziewanie wracała albo wbiegała do sklepu po drugiej stronie przejścia. W szybach
wystawowych oglądała przesuwających się za nią ludzi, ale nie zauważyła nic niepokojącego.
Wiedziała, że z zawodowcami nie miałaby szansy, ale mogło być i tak, że piekło, przynajmniej
początkowo, wyśle zwykłą bojówkę posiadającą być może mięśnie, ale niekoniecznie coś poza
tym. Poza tym liczyła na swoje szczęście.
W efekcie kluczenia i patrzenia bardziej za siebie niż na wprost, potykała się o wszystko,
wpadała na ludzi mamrocząc przeprosiny i ogólnie zwracała na siebie uwagę personelu,
klientów, a szczególnie ochroniarzy. Do samochodu dotarła kompletnie wyczerpana. Wyczekała
moment, kiedy obok przechodziła grupka ludzi i ostrożnie uchyliła klapę bagażnika. Gdyby ktoś
wyskoczył ze środka i chwycił ją za gardło, musieliby to zauważyć i może nawet zareagować. W
środku znalazła jednak tylko stałych bywalców w postaci szmat, koła zapasowego, saperki i
niezliczonej ilości zbędnych już reklamówek i paragonów. Zatrzasnęła bagażnik i zajrzała do
wnętrza auta. Na tylnym siedzeniu nikt się nie zaczaił. Z ulgą otworzyła drzwi i wężowym
ruchem wślizgnęła się do środka, przeklinając idiotę, który zaparkował obok tak blisko, że gdyby
miała na sobie pudełko z gulami, absolutnie by się nie zmieściła.
Zablokowała wszystkie drzwi czując, jak w rajstopach, którymi o coś zahaczyła przy
wsiadaniu, leci jej oczko, ale uznała to za najmniejszy ze swoich problemów. Z wahaniem
przekręcając kluczyk skuliła się, oczekując kuli ognia i huku, którego pewnie już nie zdąży
usłyszeć, ale silnik spokojnie zaskoczył.
W drodze do domu objechała pół miasta, starając się wypatrzyć ewentualny ogon. Jeżeli
w życiu umiała robić coś dobrze, to było to prowadzenie samochodu, jednak ilość punktów
karnych, jakie tym razem należałoby przyznać za wyczyny na drodze, wystarczyłaby na
dwukrotne odebranie jej prawa jazdy. Przejeżdżała na czerwonym, bez migacza skręcała w
prawo ze środkowego pasa tuż przed nosem hamujących z piskiem samochodów, znacząco
przekraczała prędkość, a nawet raz wjechała pod prąd w ulicę jednokierunkową. Była dumna z
siebie, bo nikogo nawet nie musnęła, choć większość zasług powinni sobie raczej przypisać
pozostali nieszczęśni użytkownicy, obdarzeni właściwym refleksem.
Nikt inny jadący z tyłu nie powtarzał jej szaleństw i co najwyżej słyszała klaksony pełne
potępienia. W końcu uznała, że nie ma żadnego ogona, ani przestępców, ani nawet radiowozu
drogówki, z czym należało się liczyć i podjechała pod dom. Samochód zaparkowała tak, żeby go
było widać z okna i jak strzała pomknęła do drzwi. Bycie bohaterką filmu akcji uznała za
szalenie męczące.
Bałagan w mieszkaniu nie zmniejszył się ani trochę, ale wyczerpanej przeżyciami
Duszyczce było zupełnie wszystko jedno. Ucieszyła się tylko, że siostrzeniec pani Pelagii
wyniósł na śmietnik stary materac, który przed wyjściem z trudem wywlokła na schody i o który
każdy przechodzący sąsiad niewątpliwie musiał się potknąć. Telefonicznie umówiła się z
tapicerem na odbiór i naprawę zdewastowanych mebli i zawinięta w ocalałą letnią kołderkę
zasnęła na rozbebeszonej kanapie tuląc do siebie zaklęte w złoto demony pustyni. Słońce dopiero
zachodziło za budynkami.
Przespała całą noc i nic a nic jej się nie śniło. Miała cichutką nadzieję, że zobaczy
Azazela albo chociaż dostanie jakąś wskazówkę, co robić dalej, ale piekło pozostawiło ją na razie
własnemu losowi. Nie wiedziała jak długo to miłosierdzie może trwać. Miała nadzieję, że będą
teraz siedzieli przed bankiem i nieprędko połapią się, że leżące w skrytce ozdobne, żółte pudełko
jest puste.
Zapakowała cztery ghule do stanika Matki-Polki, a pozostałe w kieszenie czarnych
bojówek i z ostentacyjnie maleńką torebeczką pojechała na policję podpisać papiery. Nawet
jeżeli komisariat miał bramkę do wykrywania metali, to albo nie działała, albo nie reagowała na
złoto. Duszyczka bez przeszkód weszła do środka i poczekała grzecznie, aż ktoś będzie miał dla
niej czas. Nie spieszyło jej się specjalnie, bo gdzie jak gdzie, ale tu czuła się bezpiecznie.
Przesłuchujący ją policjant z szacunkiem patrzył na jej biust, wprawdzie nieco bulwiasty, ale za
to wielkogabarytowy i może dlatego nie był zbyt dociekliwy. Powiedziała, co miała do
powiedzenia, czyli praktycznie nic, podpisała protokół i mogła wrócić do domu.
Bałagan w mieszkaniu nadal trwał w stanie niezmienionym i Duszyczka z ciężkim
westchnieniem i jeszcze cięższym sercem zabrała się za sprzątanie. Jej babcia zawsze powtarzała,
że porządek w mieszkaniu oznacza porządek w życiu i chociaż Duszyczka nigdy nie starała się
wcielać tej sentencji w życie z nadmierną gorliwością, to jednak tym razem postanowiła
spróbować. Jej życie było teraz tak popaprane, że każda odrobina ładu byłaby bezcenna.
Zgarnęła kawałki gąbki i co większe kłębki pierza do worka i rozejrzała się po sypialni.
Nie było rady, nikt tego za nią nie zrobi. Uklękła pośrodku pokoju i zabrała się za leżące na
podłodze fatałaszki. Już pierwsza sukienka w różowe kwiatki wzbudziła zdumienie. Nie
rozumiała, jak mogła chodzić w czymś takim. Następna, określona jako bura lejba, podzieliła los
poprzedniczki. Z biegiem czasu sterta ciuchów, których już na pewno nie włoży, rosła i rosła.
Powieszenie reszty ubrań i ułożenie rzeczy poszło nad wyraz sprawnie, a w szafach wreszcie
zrobiło się luźniej. Straciła poczucie czasu i przynamniej na jakiś czas oderwała się od
przygnębiającej rzeczywistości, choć po skończeniu uznała, że jej życie wcale nie wyglądało na
bardziej uporządkowane.
Z zachwytów nad przewietrzoną garderobą wyrwał ją dzwonek domofonu. Podniosła
słuchawkę z bijącym sercem, bo choć zdawała sobie sprawę, że teoretycznie tą drogą nic jej nie
można zrobić, to jednak praktyka w przypadku diabłów mogła być całkiem inna.
– Tak? – szepnęła.
– Halo! – rzucił męski głos ze zniecierpliwieniem. – To tu ktoś zamawiał materac?
Kompletnie o tym zapomniała. Nacisnęła guzik i usłyszała na dole szczęk otwieranych
drzwi. Biegiem wyskoczyła na schody i zadzwoniła do pani Pelagii. Napaść na dwie kobiety nie
jest już taka prosta, jak na jedną.
– Ach pani Pelagio, dzień dobry. Jak tam pani serce dzisiaj? Dobrze? Bo ja chciałam
podziękować, że siostrzeniec wczoraj sprzątnął ten materac. Tak szybko. W życiu nie dałabym
rady sama, nawet takie pocięte to nieźle ciężkie przecież.
Nie dawała Pelagii dojść do słowa, cały czas zerkając przez ramię. Dwóch mężczyzn
wnoszących materac wyglądało zupełnie zwyczajnie. Niebieskie kombinezony z logo sklepu na
plecach też nie wzbudzały podejrzeń.
– Panowie, postawcie w przedpokoju, bardzo proszę. Gdzie podpisać? – Zwróciła się do
młodszego, który podsuwał jej podkładkę z papierami. Wtedy właśnie, ni z tego, ni z owego, z
zakamarków pamięci wypłynęły słowa handlarza Dezyderiusza: „Szanowna pani, nigdy niczego
nie podpisujemy, co z piekła przychodzi. Nigdy! Nawet jeżeli niewinnie wygląda.” Duszyczka
przyjrzała się krytycznie papierom, a potem jeszcze raz obu mężczyznom, którzy zostawili już jej
materac w przedpokoju i czekali.
– Pani podpisze mi tu gdzie ptaszek.
– To cyrograf? – spytała niby żartem, ale nie do końca.
– Zlecenie na transport – mruknął młodszy z politowaniem. Poczucie humoru nie było
jego mocną stroną.
Duszyczka postawiła jakiś kulfon godny półanalfabety i oddała pokryty niechlujnie
przystawionymi pieczątkami i wymiętolony cyrograf, który faktycznie wyglądał, jak zlecenie.
Stała na schodach i słuchała opowieści sąsiadki o problemach tym razem z żylakami, aż trzasnęły
drzwi na dole. Wcisnęła Pelagii banknot do ręki.
– To dla siostrzeńca, bardzo dziękuję, bardzo. Musze lecieć, do widzenia – rzuciła
wchodząc do siebie. Dwóch weszło i dwóch wyszło, więc nikt nie został, bo w materacu raczej
nie by się zmieścił. Na wszelki wypadek sprawdziła całe mieszkanie, ale na szczęście była sama.
Zawlokła materac na łóżko i położyła się z chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Świat
zaczynał wracać do starych kolein. Błogostan przerwał kolejny dzwonek domofonu. Duszyczka
zerwała się na równe nogi. Podejrzewała, że jak tak dalej pójdzie, w szybkim tempie dorobi się
nie tylko nerwicy, ale wręcz psychozy z natręctwami. Z bijącym sercem podniosła słuchawkę,
trzymając ją w dwóch palcach, jakby bała się, że ją ugryzie.
– Tak? – zaczęła scenicznym szeptem.
– Tapicer. Pani się ze mną umawiała.
Nacisnęła guzik i usłyszała na dole szczęk otwieranych drzwi. Biegiem wyskoczyła na
schody i zadzwoniła do pani Pelagii. Miała poczucie deja vu.
– Pani Pelagio droga, przepraszam, że tak się wiercę, ale zapomniałam zapytać. Czy
ewentualnie jeszcze kiedyś, jakby coś ciężkiego trzeba to czy siostrzeniec by się zgodził? O, to
chyba mój tapicer. Chce pani zobaczyć co mi zrobili z meblami ci bandyci? – Miała świadomość,
że straszliwie ryzykuje. Raz wpuszczona do domu Pelagia może siedzieć całe wieki i wgadać
człowieka w ścianę, ale byłoby to i tak lepsze, niż napaść dwóch wysłanników piekła
przebranych za tapicerów.
Znany jej wcześniej starszy rzemieślnik z nieznanym jej młodym, krępym pomocnikiem
polamentowali nad stanem mebli przy zgodnym wtórze pani Pelagii. W końcu oznajmili, że
będzie gotowe za jakieś dwa tygodnie, no może dziesięć dni. Duszyczka zgodnie kiwała głową,
odmówiła oglądania wzornika, machając lekceważąco ręką i poprosiła o obicie możliwie
podobne do zniszczonego. Wreszcie rozbebeszona kanapa i fotele opuściły lokal i do rozwiązania
pozostał problem Pelagii.
– Chyba telefon u pani słyszę, pani Pelagio. Zamknęła pani drzwi na klucz? Nie? Ojej, a
jakby tak jakiś złodziej wszedł, jak do mnie? Chodźmy sprawdzić. Pani zostanie na schodach, a
ja wejdę, bo jakby co, to łatwiej dam radę uciec, czy coś... – Duszyczka przebiegła przez
mieszkanie sąsiadki w tempie finiszującego sprintera.
– Dobrze, że pani pomyślała – westchnęła pani Pelagia. – Takie czasy, że porządny
człowiek nie może nawet...
– Ojej, chyba woda mi się wygotowała. Muszę lecieć! – Duszyczka wpadła do swojego
mieszkania, zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie plecami. Miała niemiłą świadomość, że pani
Pelagia weźmie ją teraz za kompletną wariatkę, ale osoba tak doświadczona przez los, jak ona,
ma chyba prawo do pewnej niestabilności.
– Nareszcie sama – westchnęła, nie wiedząc na jakie niespodzianki człowiek czasem
może się natknąć we własnym domu.
Czekało ją jeszcze sprzątanie kuchni. Kiedy spojrzała na jedzenie rozsypane na podłodze,
przypomniała sobie ze zgrozą, że została bez kawy i cukru - artykułów absolutnie pierwszej
potrzeby.
– Chcecie mnie wziąć głodem? Niedoczekanie! – warknęła. Uklękła i z kupki mąki, cukru
i ryżu zaczęła pracowicie wybierać ziarna kawy. Potem łyżeczką uważnie zebrała cukier, w
którym jednak zostawały pojedyncze ziarenka ryżu, a licho wie ile mąki. Sprawdziła, czy w
cukrze nie zostały odłamki szkła, odstawiła cukierniczkę i podniosła się z klęczek. Na taborecie
po drugiej stronie stołu siedział czarno ubrany mężczyzna. Duszyczka wrzasnęła i z wrażenia
upuściła łyżeczkę.
– Najmocniej cię przepraszam – odezwał się aksamitnym głosem Mefisto, schylając się
po zgubę. – Nie myślałem, że się mnie przestraszysz. No, nie przywitasz się?
Duszyczka ostentacyjnie założyła ręce na piersiach, w czym kamienie w staniku wyraźnie
jej przeszkadzały.
– Nawet nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Popatrz co zrobili twoi kolesie! Musieliście?
Kto za to wszystko zapłaci? – zmarszczyła brwi.
– Na biednego nie trafiło, moja droga. Po zaświatach poszła wieść, że zabrałaś ze sobą
złote ghule warte majątek. – Mefisto usiadł wygodnie i wyraźnie szykował się na dłuższą
rozmowę. – Belzebub był wściekły, kiedy to wyszło na jaw.
– Dobrze mu tak! I niby jak wyszło?
– Szukał ich. Najpierw sprawdził bank Icka. Josele dał się przekupić ładną diabliczką i
powiedział jej, że zabrałaś od nich kamienie. Potem przyszła kolej na Dezyderiusza.
Duszyczka zerwała się z taboretu.
– Matko boska! – wrzasnęła.
– Nie mów tak. – Mefisto skrzywił się, jak po occie.
– Denerwuje cię to? Dobrze wiedzieć. A teraz posłuchaj mnie uważnie – syknęła,
przechylając się przez stół. – Jeżeli cokolwiek mu zrobiliście złego, albo zrobicie... cokolwiek...
to postaram się, żebyście za to zapłacili!
Mefisto roześmiał się, zakładając nogę na nogę.
– Jesteś stanowczo zbyt melodramatyczna, moja droga. Nikt mu nic nie zrobił. Chłopcy
Belzebuba wlali w niego całą butelkę mojego najlepszego koniaku z czarną nalepką. Był bardzo
szczęśliwy i wyśpiewał wszystko. No, może nie tak od razu, ale jak jeszcze dostał zastrzyk, to już
bez oporów opowiedział, jak oblepiłaś ghule piaskiem, a potem zabrałaś ze sobą.
– Świnie.
– W rafinerii też nic ciekawego nie znaleziono, więc szef się wziął za Aguaresa, aż ten się
przyznał, że wziął od ciebie łapówkę za wstęp do Belzebuba. No może nie całkiem dobrowolnie
to powiedział, ale Władca ma swoje metody. Ten chciwy kretyn wisi teraz głową w dół nad
ogniskiem. Jak szefowi będzie potrzebny, to go odetną. Obok niego przywiązali tego, któremu
Eskenezer plunął w twarz i wrzeszczą sobie razem.
– Dobrze wam tak, głupie diabły. Kto to jest Eskenezer? – nie mogła sobie przypomnieć
od kogo słyszała już kiedyś to imię.
– Komandos z zawodu, okrutnik z zamiłowania – wyjaśnił Mefisto pogodnie.
– Plunął komuś w twarz? Czemu?
– Może mu się nudziło? Nie wiem. Przecież nie będziemy rozmawiać o diablich
rozrywkach.
– Nie rozumiem jak od plunięcia można zwariować. Chcesz kawy? – Duszyczka włączyła
stary młynek i kuchnię wypełnił warkot godny traktora i to takiego bez tłumika. Mefisto zaczął
coś mówić, ale nie usłyszała słów.
– Ile łyżeczek? – krzyknęła.
Diabeł wystawił trzy palce. Zrobiła kawę, postawiła przed nim kubek i cukierniczkę i z
satysfakcją patrzyła, jak słodzi. Na powierzchni unosiło się kilka ziarenek dmuchanego ryżu i
drobiny mąki.
– Masz kawę z robakami? – popatrzył podejrzliwie.
– To ryż. Chciałabym móc powiedzieć, że dla wzbogacenia smaku, ale to wasi przygłupi
poszukiwacze złota wymieszali mi wszystko.
– Nie ja ich wysłałem. A ten kawałek szkła? – Wyłowił z kubka błyszczący okruch z
rozbitej szklanki.
– Spróbuj nie zwracać uwagi – wzruszyła ramionami.
– Masz dobrego anioła stróża, więc może dopilnuje, żebyś nie pokaleczyła sobie buzi. –
Mefisto wziął łyk, filtrując kawę przez zęby.
– Skąd wiesz, że dobrego?
– Kiedy stałaś tam w ogrodzie, a Azazela już nie było, wzięłaś z ziemi kamień, ale nie
rzuciłaś. Gdybyś podniosła rękę na Władcę piekła, znikłabyś jak twój amant, rozbita na atomy.
Belzebub nie toleruje żadnych sprzeciwów, a co dopiero ataków. Anioł stróż musiał cię
powstrzymać.
– Co ty wygadujesz, jaki anioł w ogrodzie Belzebuba? – Wzruszyła ramionami. – Po
prostu nie rzuciłam i tyle.
– Mylisz się. No to jeszcze raz. Gdzie są ghule?
Duszyczka popatrzyła spode łba, ale nie odezwała się. Ostrożnie sączyła kawę przez zęby,
patrząc na diabła z namysłem.
– Człowiek zawsze traci w życiu to, na czym mu najbardziej zależy. Snajper straci dobry
wzrok, skrzypek palce, piękna kobieta urodę, a Belzebub swoje ghule.
– A co ty straciłaś? – zaciekawił się.
– Nigdy się nie dowiesz.
– Nie martw się tak bardzo Azazelem.
– Dlaczego Belzebub to zrobił? Bo się spotkaliśmy? Przecież to bez sensu. – Duszyczka
trzymała w dłoniach ciepły kubek i patrzyła w Mefista niewidzącym wzrokiem. – W tym musiało
być coś więcej.
– Azazel miał zakaz widywania się z tobą. Ta namiętność zaczynała zagrażać naszym
stosunkom z niebieskimi, a to ostatnia rzecz jakiej byśmy chcieli. Został ukarany, bo zobaczył się
z tobą na dworcu, odstał swoje w ogrodzie, jak dzieciak postawiony do kąta, a chwilę po
uwolnieniu znowu przyszedł do ciebie. Belzebub nie odwołał swojego zakazu i odebrał to jako
lekceważenie. – Mefisto przerwał, dyskretnie wyjął ziarenko ryżu z ust, po namyśle wrzucił je z
powrotem do kubka i odsunął go.
– To chyba przesadna reakcja.
– Nie mnie oceniać. Pierwszy raz spotkał się ze strony diabła z taką namiętnością, która
zgadza się na każdą karę, byle chociaż platonicznie spotkać się z kobietą. Chyba nie do końca
was rozumie.
– Zadowala się swoimi „materacami”, które zmienia częściej niż pościel. Co on może o
tym wiedzieć? – prychnęła z pogardą.
– Nie tobie to oceniać. Też nic o nim nie wiesz.
– I niech tak zostanie.
– Kiedy już odżałujesz Azazela, będę na ciebie czekał po tamtej stronie, tak, jak ci kiedyś
obiecałem – uśmiechnął się łagodnie.
– Nigdy nie będę tak naprawdę do ciebie należeć, nawet jeśli mnie zmusisz, oboje o tym
wiemy. – Duszyczce nagle zrobiło się smutno. – Ten czarowny moment, kiedy to jeszcze było
możliwe, już minął. Idź, proszę, i powiedz im tam w piekle, że ghule są teraz moje. Dostałam je
od Azazela i nie oddam ich.
Mefistofeles popatrzył na nią z łagodnym uśmiechem.
– Mam całą wieczność, żeby cię do siebie przekonać. Zobaczymy się później. A po ghule
na pewno ktoś od Belzebuba przyjdzie. Bądź gotowa. – Ukłonił się i zniknął.
Po wyjściu Mefista długo siedziała, patrząc przed siebie. Pamiętała co Azazel jej
powiedział tuż przed unicestwieniem: „Dam ci na ziemi osobistego diabła do ochrony. Ludzie
mają anioły stróże, a ty będziesz miała swojego diabła.” Pamiętała, że w ogrodzie Belzebuba
naprawdę chciała rzucić kamieniem i nie mogła podnieść ręki, jakby ktoś ją trzymał. Nie do
końca pewna, co ma o tym myśleć obeszła całe mieszkanie, zaglądając we wszystkie zakamarki,
ale nikogo nie znalazła. Stała w łazience i nagle straszne podejrzenie zakradło jej się do głowy.
– Wyłaź! Natychmiast! Cholerny diabeł stróż. – krzyknęła. – Wiem, że tu jesteś. Nie
będziesz mnie podglądał.
W mieszkaniu panowała absolutna cisza. Nic się nie poruszyło i nawet firanka przy
otwartym balkonie ani drgnęła. Duszyczka z rezygnacją powlokła się do kuchni i wstawiła do
zlewu kubki z resztkami zimnej kawy. Kiedy się odwróciła, na taborecie, który jeszcze przed
chwilą zajmował Mefisto, siedział mężczyzna w czarnym uniformie. Miał małe, głęboko
osadzone oczy, ospowatą twarz i srebrzystą bliznę na lewym policzku, a czarne włosy opadały
mu na czoło. Dziewczyna odskoczyła w kąt kuchni, ale nie miała już dokąd uciekać. Została
zapędzona w przysłowiowy kozi róg. Poczuła dziwną suchość w ustach i musiała chrząknąć,
żeby się odezwać.
– Spotkałam cię już – próbowała ukryć drżenie w głosie i ku jej zdziwieniu zabrzmiało to
spokojnie i pewnie.
Mężczyzna bez słowa kiwnął głową.
– Kim jesteś?
– Nazywam się Eskenezer. – Lekko uniósł się z taboretu i schylił głowę w ukłonie.
Poczuła, że robi jej się gorąco. Przyszli po nią i zaraz odbiorą swoje psy. W małej kuchni
diabeł mógłby ją dosięgnąć nawet nie wstając z miejsca, a drogę ucieczki miała odciętą.
Wysunęła szufladę w szafce za plecami.
– Boisz się mnie?
Wydawał się tym zaskoczony. Duszyczka głośno przełknęła ślinę i na ślepo sięgnęła po
nóż. Postanowiła bronić się do krwi ostatniej.
– Azazel kazał mi cię pilnować, to pilnuję.
– Jego już nie ma... – Ściskała w ręce krótki, tępy nóż do masła.
– Ale rozkaz pozostał.
– Chcesz powiedzieć, że zostaniesz ze mną do końca życia?
– Nawet po końcu świata. Woda ci się gotuje – dodał rzeczowo. – Zrobiłabyś kawy i dla
mnie? Wybacz, że o coś cię proszę, ale tak dawno nie piłem...
Duszyczka zamknęła szufladę i trzęsącymi się rękami napełniła dwa kubki, rozlewając
połowę wody na blat. Wsypała cukier z ryżem do swojej kawy.
– Słodzisz?
Bez słowa kiwnął głową. Duszyczka ponownie posłodziła swoją, zamieszała nożem i
usiadła po drugiej stronie stołu. Eskenezer bez słowa protestu pił gorzką, siorbiąc niemiłosiernie.
– Nie zgadzam się.
– Nie szkodzi. Bez cukru też jest dobra.
– Na ciebie się nie zgadzam. Od pilnowania są anioły stróże. Nie będziesz się na mnie
gapił pod prysznicem i w ogóle... wszędzie...
– Azazel zabronił mi wchodzić do miejsca gdzie śpisz i gdzie się myjesz. Tam cię będzie
stróżka pilnować, ale... – prychnął pogardliwie.
– Stróżka?
– Ta cała twoja, Władco zmiłuj się, aniołka. Nawet nie umiała cię uratować przed
wypadkiem. Dała się nabrać na dziecinny numer z dwoma samochodami, amatorka.
– Ty też tam byłeś?! – spytała podejrzliwie. Straszna prawda zaczynała do niej docierać.
Diabeł nagle umilkł.
– To ty mnie zabiłeś? – w głosie Duszyczki czaiła się ślepa wściekłość. – Chcesz
powiedzieć, że maczałeś w tym swoje brudne kopyta i przez ciebie jestem teraz w tej czarnej
dupie?
– Nie! To nie ja jechałem tym autem! Ja tylko zająłem się organizacją. To mój człowiek
cię... zawadził... – dokończył niepewnie. – Miałem rozkaz, żeby cię natychmiast dostarczyć
Azazelowi.
– Morderca! Wynoś się z mojego domu! – wrzasnęła z furią. – I żebym cię tu więcej nie
widziała.
Rzucony z całej siły kubek roztrzaskał się o ścianę, obryzgując wszystko dookoła słodką
jak ulepek kawą, ale Eskenezera już w kuchni nie było.
Drżącymi rękami pozbierała skorupy i starła kafelki, ale powyżej, na jasnej ścianie
pozostały brunatne, lepkie zacieki. Lista strat rosła. Co gorsza nie wypiła żadnej kawy, bo
pierwsza jej wystygła, a drugą miotała po kuchni. W młynku było pusto i wycieczka do sklepu
okazała się naglącą koniecznością, ale postanowiła przygotować się do niej starannie i niczego
nie pozostawiać przypadkowi.
Ubrana w strój komandosa, schowała do kieszeni klucze i pieniądze, a na ramieniu
powiesiła pustą, płócienną torbę na zakupy. Pusta było określeniem mocno na wyrost, ponieważ
na stałe mieszkały w niej plastikowe siatki typu ‘anużka’, bo a nuż się przydadzą, paczka
chusteczek higienicznych, zabłąkana zakrętka od wody mineralnej, klucz płaski trzynastka,
którym kiedyś wbijała wypadające z obcasów fleki, błyszczyk o nietrafionym kolorze i stare etui
na klucze. Duszyczka była entuzjastyczną wyznawczynią teorii, że damska torba nie jest od tego,
żeby cokolwiek w niej zaleźć, ale żeby wszystko w niej było.
Ostrożnie uchyliła drzwi i zlustrowała pusty korytarz. Żywego ducha, czyli na razie
sytuacja rozwijała się po jej myśli. Cicho przekręciła klucz i na palcach zeszła po schodach,
rozglądając się we wszystkie strony, jakby napaść miała nastąpić z nieba w wyniku nalotu
dywanowego. Byłaby najszczęśliwsza, mając głowę w pełni obrotową. Na dole zaczęła otwierać
ciężkie wejściowe drzwi, żeby wyjrzeć przez szparę, kiedy skrzydło pociągnięte silniejszą ręką
otworzyło się gwałtownie. Duszyczka odskoczyła i nie krzyknęła tylko dlatego, że z wrażenia na
moment odebrało jej głos. Na chodniku stał z wielką torbą doskonale jej znany listonosz i jak
zawsze pogwizdywał pod nosem.
– Matko moja! Ale mnie pan przestraszył, panie Jureczku. Ma pan coś dla mnie?
– Uwaga, sprawdzam... – Listonosz wyjął z torby ściągnięty gumką pakiecik. – No
niestety, dziś nie.
Duszyczka, zdecydowanie wpadająca w paranoję, zastanawiała się jak konstruowane są
bomby w listach, czy wsypany do środka wąglik albo inna cholera da się wymacać przez kopertę
i jaką jeszcze krzywdę można by jej zrobić korespondencyjnie. Rozważania zajęły ją tak dalece,
że zapomniała o ostrożności i zamiast przemykać się chyłkiem pod ścianą szła jak normalny
człowiek środkiem chodnika. Całkiem automatycznie omijała nierówności i nawet udało jej się
nie nadepnąć na obluzowaną płytę, spod której przy nieostrożnym stąpnięciu po każdym deszczu
chlustała na buty fontanna błotnistej cieczy.
Właśnie dochodziła do niewielkiego rynku, gdzie lubiła robić zakupy, kiedy poczuła silne
pchnięcie w plecy, po którym o mało nie upadła, a jednocześnie ktoś szarpnął jej torbę, zrywając
paski. Duszyczka zanurkowała w przód starając się odzyskać równowagę, co dało napastnikowi
kilka kroków przewagi. Zaprawiona przez rok morderczych treningów, rzuciła się za nim pędem,
ale widać było, że chłopak jest młody i ma przewagę fizyczną, więc dogonić się go raczej nie da.
Zabić tym bardziej nie, ale to jeszcze nie powód, by się nie starać. Chłopak pędził, jak medalista
olimpijski, roztrącając nielicznych o tej porze klientów, a goniąca go Duszyczka krzyczała coś o
łapaniu złodzieja, do czego nikt się nie kwapił.
Kiedy już wybiegał z rynku i lada moment mógł się ukryć między domami, napastnik
nagle jakby z impetem wpadł na niewidzialną ścianę. Odbił się od przeszkody, wyleciał łukiem w
górę i z całą siłą runął na plecy. Sprawiał wrażenie kompletnie oszołomionego. Leżał obok sterty
śmieci z pobliskich warzywniaków, liści kapusty, głąbów, zepsutych brzoskwiń, co Duszyczka
odnotowała z pewnym zdziwieniem. Jeszcze nie widziała, żeby ktoś tak efektownie zemdlał na
widok resztek jedzenia. Na wszelki wypadek wyrwała mu swoją torbę i uciekła, zanim
ktokolwiek z gapiów zaczął zadawać pytania, albo co gorsza wezwał policję. Nie zamierzała
kolejny raz udawać przygłupa i tłumaczyć, że nie wie kto, co i dlaczego. Przy kolejnym
tajemniczym zdarzeniu policjanci mogli się zrobić znacznie bardziej podejrzliwi, albo co gorsza
aresztować ją za udział w bójce.
Ochota na zakupy w otwartym i teoretycznie bezpieczniejszym terenie odeszła jej
całkowicie. W pustym o tej porze, osiedlowym sklepie typu ‘ryż, mydło i powidło’ kupiła kawę,
cukier i jakieś szybkie gotowe dania, przy których nie trzeba nadmiernie zawracać sobie głowy.
Cały czas oglądała się za siebie i ekspedientce udzieliła się ta podejrzliwość. Widząc jej niepokój
Duszyczka wystraszyła się jeszcze bardziej i nie czekając na wydanie reszty wybiegła z
zakupami na ulicę.
Do domu wróciła okrężną drogą, a po schodach szła raz przodem, a raz tyłem. Jednym
słowem prezentowała obłęd czystej wody. W kuchni usiadła, trzymając w dłoniach kubek
mocnej, słodkiej kawy bez nieprzewidywalnych dodatków i zaczęła trochę spokojniej myśleć.
Ktokolwiek polował na złote ghule z pewnością nie był ślepy i musiał zauważyć jej wizytę w
banku i wynajęcie sejfu. Nawet największy tępak domyśliłby się, że schowała tam kamienie,
więc ich aktywność, według wszelkiego prawdopodobieństwa, musiała chwilowo skupić się tam.
– Powinni się kręcić koło banku, czekając na mnie. Coś mi tu nie gra. Ten złodziejaszek
albo jest nadgorliwym diablim półgłówkiem, albo przypadkowym pechowcem. Ale żeby się tak
poślizgnąć na liściu kapusty... – mruczała do siebie. Głośne myślenie zawsze uważała za
pomocne.
– A jeżeli, tylko jeżeli... to element kampanii zastraszania, żebym je potulnie oddała z
własnej woli? No to się nie doczekacie! O matko! Kluczyk!
Zerwała się z taboretu i jednym susem była w pokoju. Klucz do skrytki bankowej
zostawiła w torebce, a torebkę, z której przed wyjściem do sklepu wyjęła klucze i pieniądze,
beztrosko rzuciła na łóżko. Do wyszkolonego szpiega najwyraźniej było jej bardzo daleko.
Torebka leżała spokojnie na materacu, tam, gdzie ją porzucono. Duszyczka niecierpliwie
wytrząsnęła na łóżko całą jej zawartość, dziwiąc się nieco, jakim cudem tyle rzeczy mogło się
zmieścić w niedużej torebusi. Kluczyka nie było. O mało nie rozdarła podszewki, patrosząc
kolejne małe kieszonki, aż w ostatniej wymacała niewielki, metalowy przedmiot. Kluczyk z
kółkiem i numerem. Uniosła go do ust i pocałowała. Teraz miała siódmy przedmiot, którego
musiała strzec. Nie mogła dopuścić, żeby diabły zbyt szybko połapały się, że w skrytce jest tylko
puste, żółte pudełko Aguaresa. Wsunęła kluczyk do kieszeni.
Zastanawiając się nad dalszymi krokami doszła do wniosku, że ostrożności nigdy dość i
złoto trzeba jakoś dodatkowo zakamuflować. W piwnicy miała reszki farby olejnej po remoncie.
W razie jakiejś wpadki obecność brązowych kamieni można wytłumaczyć nagłą namiętnością do
geologii, ale posiadania takiej ilości złota nie dałoby się w żaden sposób sensownie wyjaśnić.
Zaopatrzona w klucze do piwnicy oraz klucz płaski trzynastkę jako narzędzie przymusu
bezpośredniego, ostrożnie schodziła po schodach na sam dół. Każdy dźwięk dobiegający zza
drzwi sąsiadów sprawiał, że zatrzymywała się i nasłuchiwała. W efekcie nie patrzyła pod nogi i o
mało nie spadła z ostatnich stopni. Nieco otrzeźwiona włożyła klucz do dziurki ale nie mogła go
obrócić. Widać znowu ktoś zepsuł zamek. Nacisnęła klamkę i drzwi otworzyły się, ukazując
wnętrze piwnicy czarne jak piekielna smoła. Po krótkim wahaniu Duszyczka zrobiła jednak krok
do środka i poczuła się jak w podziemiach zaświatów, przez które rok wcześniej szła z Bazylim,
tylko zapach był inny. Czuła stare ziemniaki, kurz i coś chemicznego, jakby trutkę na szczury, o
której ostrzegały kartki wywieszone na klatce schodowej. Było tu chłodno i dreszcz przebiegł jej
po plecach, ale nie zamierzała rezygnować.
Ciemność wokół niej była ciężka i Duszyczka miała wrażenie, że czuje jej dotyk na
skórze. Z obawą wyciągnęła rękę, wymacała kontakt na chropawej ścianie i nacisnęła go.
Zapaliła się tylko jedna słaba żarówka w końcu piwnicy, tam gdzie była jej niewielka i nieco
zagracona komórka. Szła głównym przejściem, starając się stąpać bezgłośnie. Z obowiązku
zaglądała w mijane boczne korytarzyki, chociaż w ciemności mogło się tam tłoczyć nie tylko
stado diabłów, ale nawet smok wawelski, a i tak by go nie zauważyła. Kiedy dotarła do końca
piwnicy, odetchnęła z ulgą, otwierając kłódkę. Sięgnęła po stojącą zaraz przy drzwiach puszkę
farby, sprawdziła kolor i odwróciła się żeby wyjść.
Kiedy spojrzała w głąb ciemnego korytarza, zamarła ze strachu. Stała w jedynym w miarę
jasnym punkcie i była doskonale widoczna dla każdego, ale sama nie widziała w mrocznej
piwnicy absolutnie nic. Ktokolwiek chciałby zaatakować, miał ją teraz zachęcająco podaną jak na
talerzu. Zapominając o zamknięciu kłódki, oparła się plecami o ścianę i zbierała na odwagę, żeby
pokonać kilkanaście metrów dzielące ją od wyjścia. Zdawała sobie sprawę, że drzwi, przez które
wpadało przedtem trochę światła z klatki schodowej, są teraz zamknięte.
– Czy widzisz to, co ja? – spytał Pierwszy. Był wysokim, postawnym mężczyzną w
czarnym stroju komandosa. Nie całkiem mu się należał, ale miał nadzieję wkrótce na niego
zasłużyć.
Drugi mlasnął z zadowolenia. Lubił takie bezradne dziewczyny, miękkie i delikatne.
Może nawet będzie krzyczała.
– Zatańczymy sobie z kobietą Azazela. Zobaczymy, co też lubią książęta.
Podeszli do drzwi piwnicy i nacisnęli klamkę. Były zamknięte, a przecież dziewczyna
zostawiła je szeroko otwarte. Pierwszy pchnął mocniej. Drzwi uchyliły się i znów zatrzasnęły,
jakby ktoś blokował je z drugiej strony. Naparł całym ciałem i powoli udało mu się je otworzyć,
ale w środku nie było nikogo, kto mógłby je trzymać, tylko w odległym końcu, w kręgu światła
słabej żarówki stała dziewczyna. Bała się i to było takie piękne. Stali i wąchali jej strach, aż
Drugi, nie mogąc już wytrzymać, pstryknął palcami, gasząc światło i powoli, bez jednego
szmeru, ruszył ku niej. Krzyczała coś bez sensu, jakby rozum jej się całkiem pomieszał od
strachu i ciemności.
Kiedy Duszyczka zrobiła pierwszy krok w stronę względnego bezpieczeństwa klatki
schodowej, zgasła jedyna żarówka i piwnica pogrążyła się w mroku gęstym i zawiesistym.
Poczuła zimne igiełki przerażenia pełznące po skórze.
– Nie będę tu spała! Słyszysz? I nie będę się tu myć. Chodź, pomóż mi! – krzyknęła.
Usłyszała trzaśnięcie drzwi wejściowych, czyjeś kroki i świszczący oddech, ale miała
wrażenie, że w piwnicy są jeszcze inne osoby, poruszające się bezszelestnie, niewidoczne i
wrogie. Odruchowo chciała uciekać, biec byle gdzie przed siebie, ale jakaś obezwładniająca siła
przycisnęła ją do muru, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Była jak królik w pułapce.
– Nie będę tu spać – powtórzyła ochrypłym szeptem.
W piwnicy rozbłysło światło. Kilka metrów przed nią, pod kolejną żarówką zwisającą na
drucie jakby drwiła z przepisów przeciwpożarowych, stał zadyszany pan Edward, wysoki, chudy
staruszek, który mieszkał nad panią Pelagią.
– Ależ mnie pani przestraszyła – złapał się za serce. – Co pani tu robi tak sama i po
ciemku? Żona mi kazała zmienić żarówkę, a ja biegłem do tej piwnicy jak po życie. To już nie na
moje lata – sapał.
Duszyczka pomyślała, że może nie po jego życie, ale po jej na pewno tak.
– Bardzo panu dziękuję – wydusiła z siebie. – Ostatnia żarówka zgasła i chyba wpadłam
w panikę.
– Nie wiedziałem, po co ja się tak spieszę, a tu zostałem rycerzem ratującym damę z
opresji.
Pan Edward był wychowany w czasach, kiedy kobietom okazywano szacunek, nawet jeśli
wygadywały bzdury w ciemnościach piwnicy.
– A czemu pani powiedziała, że nie będzie tu spać? Rodzinny najazd?
– Tak, tak, właśnie – wydukała, nadal wystraszona. – Kuzyni...
– No to współczuję. Jak do nas przyjechała na święta rodzina żony, to w mieszkaniu było
dodatkowo siedem osób, da pani wiarę? Była siostra żony, jej córka z mężem... – wyliczał
odginając palce. Duszyczka schowała do kieszeni klucz płaski trzynastkę, który miał jej służyć
jako zbrojne ramię i już nieco się rozluźniła, kiedy za plecami pana Edwarda zobaczyła
Eskenezera. W pierwszej chwili nie poznała go w słabym świetle i wydała z siebie jakiś
stłumiony kwik, który ją samą zaskoczył.
– No i pani też jest tym przerażona, jak widzę. Na następne święta jedziemy do nich, ale
potem znów oni do nas. Takie wizyty to nie na moje lata.
Duszyczka machnęła ręką, próbując dać znak Eskenezerowi, żeby się schował. Widok
postawnego mężczyzny w czerni w słabo oświetlonej piwnicy mógł przerazić pana Edwarda. Co
gorsza poczuwałby się do obrony będącej z nim kobiety, a to już mogłoby źle się dla niego
skończyć. Staruszek przerwał i popatrzył na Duszyczkę, nic nie rozumiejąc z jej nagłej
gestykulacji.
– Czy coś się stało? – spytał, zaniepokojony.
– Nie, nic, nic, absolutnie, tylko... te... no... mole latają! Widział pan?
– A, to pewnie z pelisy mojej żony. Już dawno mówiłem, żeby to wyrzucić, ale jej ciągle
szkoda i w piwnicy trzyma. – Ruszył do wyjścia i uprzejmie otworzył przed Duszyczką drzwi na
schody. Eskenezer zniknął, jakby go nigdy z nimi nie było.
Gawędząc z nad wyraz rozmownym panem Edwardem, którego na co dzień żona nie
dopuszczała do głosu, Duszyczka dotarła do swojego mieszkania. Starannie zamknęła za sobą
drzwi, przekręcając wszystkie zamki, nawet ten dolny, którego nigdy nie używała, bo czasem się
zacinał.
Podeszła do barku i dla uspokojenia nalała sobie dużą porcję koniaku. Wzięła solidny łyk
i otrząsnęła się z niesmakiem gdy gryzący płyn zaczął palić jej gardło. Z niedopitym kieliszkiem
w ręce i puszką farby pod pachą weszła do kuchni. Na taborecie, jakby nigdy nic siedział
Eskenezer i pił kawę.
– Nie krępuj się! Czuj się jak u siebie! – wybuchnęła. – Przyszli po mnie przed chwilą w
piwnicy, a ty się spóźniłeś. W życiu się tak nie bałam!
– Ale cię nie zabrali. Ghule nadal masz? – Diabeł siorbnął kawę i wydawał się bardzo z
siebie zadowolony. – Czyli sprawdziliśmy się. Chwilę to trwało, bo musieliśmy z Aniołką
przerobić procedury współpracy, ale przy następnym ataku pójdzie nam lepiej. No, przynajmniej
mam nadzieję.
– Kłóciliście się? A oni o mało mnie nie dorwali!
– Nie kłóciliśmy się, tylko nie zdążyliśmy obgadać kwestii dowództwa. Stąd kilkanaście
sekund poślizgu.
– Czasem wystarczy kilka – narzekała.
– Nie masz żadnego przeszkolenia antyterrorystycznego, więc nie rozumiesz, w czym
uczestniczysz. – Eskenezer popatrzył z wyższością i siorbnął kawę.
– To mnie oświeć, mądralo!
– Zeszłaś do piwnicy. Patrzyliśmy z Aniołką ze zgrozą co wyrabiasz. To potencjalnie
jedna z najbardziej niebezpiecznych dla ciebie sytuacji. Nie mogłaś po prostu kupić farby w
sklepie? Do czego ona ci jest potrzebna?
– Przemaluję ghule. Piekło się na to nie nabierze, ale ludziom można wmówić, że to
zwykłe kamienie. Zawsze to jakieś zabezpieczenie.
– Kiedy tam szłaś, obaj chłopcy Belzebuba zawyli z radości.
– To on mnie ściga?
– Tak i to jest zła wiadomość. Nie mogę walczyć z jego personelem. Ze wszystkimi
innymi tak, ale nie wolno mi sprzeciwiać się Władcy. Pomogę ci z ludźmi i zwykłymi
zagrożeniami, ale w przypadku jego diabłów mogę tylko pomóc ci uciekać, no w ostateczności,
jak dziś, stosować bierny opór. Inaczej zaczną polować i na mnie, a wtedy zostaniesz całkiem
sama. Dlatego właśnie to Aniołka trzymała drzwi, blokując im drogę. Nie mogą atakować anioła,
ale mogą ją odsunąć i to właśnie zrobili. Przynajmniej zatrzymała ich na tych kilka kluczowych
sekund.
– A co ty robiłeś w tym czasie?
– Pobiegłem po twojego sąsiada. Właściwie to mu tylko przypomniałem, że żona kazała
mu wkręcić nową żarówkę w piwnicy. Pędził na dół, jakby się paliło, widać się jej boi. –
Eskenezer wydawał się tym ubawiony.
– Dobrze, że przybiegł. Oni już przyparli mnie do ściany – wzdrygnęła się na samo
wspomnienie.
– To nie oni, tylko ja. Oni stali i cieszyli się twoim strachem. Nie spieszyli się, bo myśleli,
że już jesteś ich i zdążyłem zasłonić cię sobą. Normalnie nie wolno mi cię dotknąć chyba że w
stanie zagrożenia, jak dziś.
Duszyczce przez moment przebiegło przez głowę co pomyślał sobie Eskenezer, kiedy
przygniótł jej złote ghule noszone w staniku. Kobiety na ogół nie miewają kamiennych piersi, co
gorsza każdej w dwóch kawałkach luzem. Była pewna, że ghule z pomocą Eskenezera narobiły
jej siniaków.
– Miałaś przynajmniej na tyle wyczucia, żeby zostać na miejscu, a nie biec im na
spotkanie. Mogliby cię wtedy dopaść pierwsi, a poza tym pod ścianą nie mogli cię zajść od tyłu.
– Ilu ich było?
– Tylko dwóch. Jeden wysoki, mocno zbudowany, czarne włosy.
– Czy wy tam wszyscy macie czarne włosy? – zdziwiła się.
– Z wyjątkiem Władcy, tak, ale on był archaniołem. Drugi jest niski, drobnej budowy, ale
niech cię to nie zmyli. Najbardziej jadowite węże też są małe.
– To oni byli u mnie w domu?
– Zapewne.
– Nie wiesz tego? – zdziwiła się.
Eskenezer wzruszył ramionami.
– Po pierwsze nie jestem wszechwiedzący. Mylisz mnie chyba z Najwyższą Hierarchią.
Po drugie byłem wtedy z tobą w biurze. Czułem, że coś jest nie tak i podsunąłem Pelagii jedyny
numer, jaki znałem, bo zobaczyłem go przed sobą na papierze firmowym.
– Możesz sugerować ludziom, co mają robić? – zainteresowała się. To otwierało szereg
nowych możliwości.
– Nie tyle co mają, ile co mogą zrobić. Wybór jest ich. Powinnaś sobie kupić zmywarkę.
Pokiwał głową i wstał, żeby odstawić pusty kubek do zlewu.
– Dla mnie jednej się nie opłaca, a ty pozmywasz po sobie.
Spojrzał na nią spode łba, ale posłusznie odkręcił kran i opłukał kubek. Bez słowa wyjęła
mu go z rąk i porządnie umyła gąbką. Diabeł postanowił na wszelki wypadek zmienić temat.
– Miałaś kiedyś ochroniarza?
Pokręciła głową.
– Wyjaśnię ci jakie są zasady, bo chcę, żebyś reagowała automatycznie w stanie
zagrożenia. Po pierwsze nigdy nie możesz kwestionować moich poleceń. Nigdy! Jeżeli każę ci
wstać, to nie pytasz po co, tylko wstajesz natychmiast i bez dyskusji. Jeżeli będziesz miała jakieś
pytania, możemy sprawę omówić potem.
Kiwnęła posłusznie głową. To co mówił było oczywiste.
– Przygotuj sobie zestaw uciekiniera, czyli co tam ci może być w drodze potrzebne i
postaw blisko drzwi. Tylko niezbędne rzeczy najlepiej w małym plecaku albo czymś, co nie
rzuca się w oczy. Ziemskie dokumenty, skoro ich tu wymagacie, bielizna na zmianę, bo wy,
kobiety żyć bez tego nie umiecie, zapałki, jedzenie w puszce, najlepiej mięsne na zimno i
otwieracz, czekolada, woda i latarka. Zrób listę i kup jutro, jeśli czegoś nie masz. Ma być lekkie,
bo sama będziesz to niosła.
– Czemu sama? – spytała wyraźnie zaskoczona. Nawyki wyrobione przez całe życie
automatycznie zakładały, że od noszenia ciężkich rzeczy są mężczyźni.
– Bo ja muszę mieć wolne ręce, żeby cię bronić. Psów nie wyprowadzam, w pracach
domowych nie pomagam, po zakupy nie chodzę.
– Ale sam zmywasz po sobie. Za żonę mnie nie brałeś. Kawę możesz sobie robić, jeśli
masz ochotę. – Duszyczka ustalała także swoje zasady. – Śpisz w drugim pokoju, zaraz ci
skombinuję jakiś materac.
– Nie trzeba. Po pierwsze ja nie sypiam, nie potrzebuję snu. A po drugie jestem na służbie
całą wieczność. Obiektu pilnuje się dwadzieścia pięć godzin dziennie przez osiem dni w
tygodniu.
– Obiektu? Czuję się jak Pałac Kultury.
Eskenezer wzruszył ramionami i uśmiechnął się trochę krzywo. Jak Azazel.
Duszyczka rozłożyła na podłodze starą gazetę, nie bez trudu otworzyła puszkę z brązową
farbą podważając przyschnięte wieczko śrubokrętem i wyjęła z kieszeni pierwszy kamień.
– Załóż rękawiczki.
Diabeł stał z założonymi ramionami, oparty plecami o ścianę. Dziewczyna już otwierała
usta, żeby coś powiedzieć, ale przypomniała sobie, że jako chroniony obiekt ma wykonywać
polecenia. Bez protestu pomaszerowała do łazienki i przyniosła gumowe rękawiczki, jakich
używała do prania.
– Szybko się uczysz – pochwalił.
Usiadła po turecku na podłodze i zabrała się za malowanie pierwszego kamienia.
– A na rynku to była twoja sprawka, czy złodziej sam się poślizgnął?
– Jakiś amator podkuszony przez diabła, żeby ukraść torebkę z kluczykiem. Z tobą by
wygrał, ale kiedy wpadł na mnie, nie rozumiał co się stało, bo mnie nie widział. Odbił się jak od
ściany. – Eskenezer zaśmiał się, pokazując zaskakująco ładne zęby – Dostał hakiem w szczękę,
zapewnił sobie wstrząs mózgu i na razie wypadł z obiegu. Drobna rozgrzewka.
– Powinnam ci podziękować.
– Niedługo może nie będziesz miała czasu na nic innego.
– Optymista. – Odłożyła pomalowany kamień na wieczko od puszki i zdjęła rękawiczkę,
żeby sięgnąć z kieszeni następny.
– Trzymasz je tak po prostu po kieszeniach?
– Nie powiem ci gdzie. Prawda nie przejdzie mi przez gardło – uśmiechnęła się. – Chcesz
obejrzeć dziennik? Dowiemy się co słychać w wielkim świecie.
– Nigdy nie oglądam telewizji. Oni wszystko potrafią przekręcić. Ale ty sobie nie
przeszkadzaj.
– ... nieznani sprawcy dokonali zuchwałej kradzieży w miejscowym oddziale banku... –
rozległ się głos z telewizora i na ekranie ukazała się przejęta reporterka na tle policyjnych
radiowozów zaparkowanych przed bankiem.
– To właśnie tam mam skrytkę! Obrobili ją!
–... nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że dostali się przez otwór wycięty laserem
najnowszej generacji...
– Miałaś coś w niej?
– Pudełko Aguaresa. Puste – dodała z jadowitą satysfakcją.
– Jesteś myślącym obiektem. Bardzo dobrze, chociaż miałem nadzieję, że zejdzie im
dłużej z tym bankiem.
– ... wyłącznie skrytki depozytowe... bank wzywa właścicieli...
– Nie myślałam, że posuną się aż tak daleko – mruknęła z ponurym uznaniem, dyskretnie
wyciągając zza dekoltu kolejnego złotego demona.
– Oni są gotowi absolutnie na wszystko. Pytanie, czy ty też. Teraz, kiedy już wiedzą, że
kamieni w banku nie było, zaczną szukać wszędzie, gdzie byłaś. Na ich miejscu na wszelki
wypadek przeszukałbym nie tylko twoją piwnicę, ale wszystkie inne w tym domu. Jutro sąsiedzi
będą złorzeczyć – Eskenezer wydawał się rozbawiony.
– Draństwo.
– To tylko biznes. Musimy od rana zacząć kampanię dezinformacji. Powinnaś teraz dbać
o siebie, więc maluj prędzej te kamienie i idź spać.
– Już kończę, ale to cholerstwo w ogóle nie schnie. Włączę im na noc dmuchawę, tylko
pilnuj, żeby zwarcia nie było, bo sznur w jednym miejscu trochę się nadłamał. Dziwnie się czuję,
kiedy mam spać bez nich.
– Śpisz z nimi?
Przytaknęła z roztargnieniem, zdejmując brudne od farby rękawiczki i zawijając je w
równie zapaćkaną gazetę.
– W łóżku? – wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
– No, z zasady sypiam w łóżku – mruknęła zaskoczona.
– Kiedy Azazel cię wybrał, dziwiłem się na co mu taka lala. Wyglądałaś na ładną buzię,
jakich na świecie są tysiące. Teraz widzę, że może on miał rację. Jesteś chłop z jajami – urwał
nagle, łapiąc się za policzek z blizną. – Wybacz mi, znów to zrobiłem.
– Znów co zrobiłeś?
– Już kiedyś nie okazałem ci szacunku.
– I od tego masz bliznę? Była świeża, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam w Poczekalni.
Azazel ci to zrobił? Za co?
Eskenezer westchnął – Nie myślałem, co mówię, słusznie mi się należało. I nie pytaj mnie
co wtedy powiedziałem, bo ci nie powtórzę. A ghuli nie tylko ja nigdy bym do łóżka nie wziął.
Azazel nawet nie pozwala im wchodzić na teren rezydencji. Jesteś jedyną osobą od zarania
dziejów, która zgodziła się spać z nimi na jednym posłaniu. – Pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Idź, jutro czeka nas dużo zajęć. Przypilnuję twoich kamieni.
Duszyczka usnęła błyskawicznie, ukołysana chwilowym, chociaż złudnym poczuciem
bezpieczeństwa i szumem grzejącej dmuchawy.
Diabeł miał ochotę wyć ze szczęścia. Kiedy przyniesiono mu ozdobne żółte pudełko
wiedział tylko, że Władca pilnie go szuka. Zastępował chwilowo niedysponowanego Aguaresa i
miał nadzieję ze zostanie na tej posadzie nieco dłużej, a kto wie, może całkiem wygryzie tego
zarozumialca, który popadł w niełaskę. Nie wiedział, o co chodzi z pudełkiem, ale wolał nie
zaglądać do środka. Czasem lepiej nie być zanadto wścibskim, a może szef doceni jego
dyskrecję. Postawił zdobycz na srebrnej tacy i zastukał do gabinetu.
Belzebub siedział za biurkiem i patrzył na niego, jak na rozdeptaną glizdę.
– Czego znów chcesz? – warknął z niechęcią. Nie lubił swojego nowego sekretarza, ale
na odcięcie Aguaresa ze sznura było stanowczo zbyt wcześnie. Nieprzyzwyczajony do
jakichkolwiek utrudnień zacisnął usta w wąską kreskę.
– Przed chwilą to przynieśli, wasza diabelskość. Mówili, że pilne.
Władca skinął ręką, a diabeł podszedł do biurka i z ukłonem postawił przed nim tacę.
Twarz Belzebuba wypogodziła się na ten widok. Pogłaskał dłonią wieczko, potem delikatnie,
jednym palcem uniósł je do góry. Znieruchomiał, a po chwili straszliwy ryk wstrząsnął całym
piekłem. Władca zerwał się z fotela i rzucił pudełkiem, które roztrzaskało się o ścianę, ale dla
jego wściekłości to było zbyt mało. Chwycił diabła w pół i krzycząc, rzucił przez ogromną szybę
do ogrodu. Odłamki szkła rozprysnęły się dookoła pośród kwiatów, a zastępca sekretarza spadł
kilka pięter w dół na ścieżkę, skąd szybko go zabrali przerażeni ogrodnicy. Padlina nie miała
czego szukać w ogrodach Władcy. Szklarze już byli w drodze.
Rano obudziło ją naglące pukanie w otwarte drzwi.
– Wstań, mamy dużo do zrobienia – zawołał rześko Eskenezer.
– O pół do szóstej rano? – spytała z niedowierzaniem, zerkając jednym okiem na zegarek.
Naciągnęła kołdrę na głowę, próbując odizolować się od natręta.
– Mówiłem, że masz nie kwestionować moich poleceń. Wstań.
– O matko boska! – Duszyczka za złością odrzuciła kołdrę i wyskoczyła z łóżka.
– Nie mów tak – wzdrygnął się.
– O matko Belzebuba w takim razie. Kamienie wyschły? – Ominęła stojącego w drzwiach
diabła, weszła do nieznośnie gorącego drugiego pokoju i wyłączyła dmuchawę. Po chwili,
trzymając w objęciach brązowe kamienie, z zadowoleniem ruszyła do łazienki. Eskenezer stał w
przedpokoju z rękami założonymi z tyłu i ostentacyjnie patrzył w sufit. Duszyczka poszła za jego
wzrokiem i o mało nie przewróciła się w drzwiach, zawadzając o futrynę.
– Cholera! Na co patrzysz?
– Nie na ciebie.
Wreszcie obudziła się na tyle, żeby zrozumieć, że jej króciuteńka koszulka nie jest
właściwym strojem do pokazywania się obcym mężczyznom, czy co gorsza, znajomym diabłom.
– Przepraszam, będę pamiętać – rzuciła już zza zamkniętych drzwi łazienki.
Niedługo później, wykąpana i z umytą głową weszła do kuchni, żeby robić kawę i coś
zjeść. Rozsmarowała ocalały z hekatomby dżem truskawkowy na kawałku chrupkiego chleba.
Była straszliwie głodna.
– Okropnie tu ciemno. Czemu zasłoniłeś? – Odwróciła się w stronę okna, żeby podnieść
rolety.
– Stój! – Komenda Eskenezera zabrzmiała w maleńkiej kuchni jak wystrzał z karabinu.
Duszyczka zamarła w pół kroku, z wyciągniętą ręką.
– Nie odsłaniaj żadnych okien. Nie chcę, żeby ktoś widział, w którym pomieszczeniu
jesteś.
– Spodziewasz się snajperów?
– Spodziewam się wszystkiego. Snajperów, kuszników, czołgów, rakiet ziemia-ziemia,
powodzi, gradobicia i szarańczy.
Nieporuszona katastroficzną wizją Duszyczka postawiła przed nim śniadanie. Miał
wrażenie, że prychnęła przy tym pod nosem, ale nie był pewny. Złożył dwie kromki razem i
gryzł, zlizując wypływający bokami dżem.
– Co właściwie mamy dziś do roboty?
– Musimy dać im zajęcie. Nie możemy pozwolić, żeby nas dogonili. Powiedz mi – zaczął
z namysłem – czy przeszukali balkon?
– Ale tam jest tylko jedna skrzynka na kwiaty.
– Przeszukali? – powtórzył z nutą zniecierpliwienia.
– Nie wydaje mi się, ale pójdę zobaczyć.
W skrzynce dumnie prężyły się ku słońcu uschnięte resztki po zeszłorocznych
pelargoniach. Nawet na pierwszy rzut oka było widać, że od dawna nikt ich nie niepokoił. Na
polecenie Eskenezera pogrzebała łyżką w skrzynce, robiąc kilka zgrabnych dołków.
– Co masz w tym czarnym worku?
– Ciuchy do wyrzucenia i resztki pianki z materaca i kanapy.
– Wyniesiesz do śmietnika, jak będziemy wychodzić. Masz zamykany na klucz?
– Tak.
– To wstawisz do środka. Nie będziemy im niczego ułatwiać. Masz w domu ziemniaki?
– W kuchni pod zlewem. Jesteś przerażająco aktywny.
– To dopiero początek. – Eskenezer wybrał sześć, ale po namyśle dołożył jeszcze jeden. –
Nie chcę, żeby im się ilość zgadzała. Umyj i odłóż na suszarkę, jakbyś je szykowała do obiadu.
Masz złotą farbę?
Pokręciła głową.
– Poproś kogoś, niech ci kupi. Ty się nie możesz koło takiego sklepu pokazać. Jak
wrócimy, to pomalujesz ziemniaki na złoto i będziesz je nosić ze sobą. Może kupimy sobie dzięki
nim kilka godzin, bo jeżeli ci je ukradną, a to prawie pewne, zaniosą do Belzebuba. Pytanie jak
bardzo ich wtedy przekotłuje. – Oboje zaśmiali się po raz pierwszy tego dnia.
Dzwonek do drzwi uciszył ich natychmiast. Trwali w bezruchu, aż dzwonek rozległ się
ponownie, a zaraz potem naglące pukanie.
– To ja, Pelagia. Niech pani otworzy, to ważne – rozległo się na schodach.
– Załóż łańcuch, albo nie otwieraj!
– Nie mam łańcucha. Pelagia może mi kupić farbę! Już biegnę – zawołała w stronę drzwi,
ale dla uspokojenia Eskenezera wyjrzała przez wizjer.
– Ach, proszę pani, jaka straszna rzecz. – Pelagia wtargnęła do mieszkania na kształt
pioruna prawie kulistego. – Nic pani nie wie, a wszystkie komórki nam okradli! Wszyściutkie, co
do jednej!
– Myśli pani, że coś mi zabrali? – spytała z nadzieją Duszyczka, która w piwnicy miała
skład niepotrzebnych klamotów i ucieszyłaby się, gdyby ktoś choć trochę powynosił za nią.
– Nie wiem jak u pani, ale u mnie te łobuzy wytłukły wszyściutkie słoje z ogórkami i
papryką w marynacie! Gdyby sobie wzięli, to bym nie miała pretensji, niech im idzie na zdrowie.
Z zeszłego roku mi zostały, a kto by tam stare jadł?! Chuligaństwo się szerzy, proszę pani. Teraz
trzeba posprzątać, bo octem śmierdzi i szkła pełno. Tyle roboty, a ja się z siostrą umówiłam w
Galerii...
– Oj kochana pani Pelagio, a nie kupiłaby mi pani przy okazji złotej farby? Muszę sobie
ramkę odnowić, wie pani, a tam jest sklep z farbami, więc gdyby pani była taka dobra... Zaraz
dam pieniądze.
– Nie trzeba, nie trzeba, potem mi pani odda. Jak tylko się z siostrą zobaczę, to... – urwała
nagle – Ale ja tak gadam i gadam, a pani ma gościa – uśmiechnęła się porozumiewawczo.
– Ja? Skądże! – Duszyczka była gotowa iść w zaparte.
– Słyszałam przedtem, jak państwo się śmiali.
– To telewizor – Duszyczka odwróciła się za wzrokiem pani Pelagii i przez drzwi do
pokoju zobaczyła nogi Eskenezera ćwiczącego pompki.
– A to... tego... to kuzyn – zająknęła się. – Z wizytą przyjechał.
– To ja już pójdę – Pelagia mrugnęła porozumiewawczo i znikła za drzwiami.
– Ty larwo! – Duszyczka wpadła do pokoju. – Zrobiłeś to specjalnie.
– Od kiedy zależy ci na opinii? – zakpił Eskenezer, siadając po turecku. – No dalej,
żołnierzu, pokaż co potrafisz. Twoja kolej na pompki. Ale niżej, niżej. – Wstał i przycisnął jej
plecy ciężkim, wojskowym buciorem. – Rób to porządnie. Za karę, że otworzyłaś drzwi bez
pozwolenia.
Po godzinie katorżniczych ćwiczeń Eskenezer wreszcie wydawał się zadowolony.
– Ćwiczyłaś sporty walki? To dobrze. Ile? Rok? – prychnął lekceważąco. – Podstawowe
odruchy wyrabiasz sobie po pięciu latach. Zrobimy sparring po powrocie.
– Przecież wdepczesz mnie w ziemię – jęknęła w proteście.
– Musisz umieć dać się wdeptać bez większych obrażeń. Masz w domu pudełko, w
którym zmieściłyby się ghule?
– Tylko takie po butach. Nawet kilka.
– Wsyp do jednego resztę ziemniaków. Dołóż pogniecionych gazet, żeby się nie obijało
za bardzo. Zawiń ładnie w papier. Wyślesz paczkę.
– Do kogo?
– Lewy nadawca i lewy odbiorca. Chodzi o to, żeby jej nie doręczyli. Będzie się obijała
na poczcie tu i tam, a to da chłopakom Belzebuba trochę zajęcia.
– Na co liczymy?
– Na cud. Nie łudź się, to nie będzie trwało długo. Nie damy rady im uciekać w
nieskończoność. Sytuacja jest patowa, bo tu nie dowiesz się, jak odczarować ghule, a tam masz
zerowe szanse uratować się przed Władcą. Czy myślałaś, żeby je po prostu oddać?
– W życiu. Są moją kartą przetargową – powiedziała zdecydowanie.
Eskenezer popatrzył ponuro w przestrzeń. Nie chciał mówić wprost, że tego życia może
faktycznie nie być już wiele.
– Są wyrokiem na nas oboje – powiedział poważnie. – Nie mogę zawieść Azazela, nawet
jeśli go już nie ma. Gdybym stracił ochraniany obiekt, spadnę w hierarchii na sam dół. Będę
smoluchem, który pali pod kotłem i na żadną lepszą pracę nie będę zasługiwał. – Podniósł się. –
No, nie ma się co rozczulać, wychodzimy.
– Jestem gotowa. Zestaw uciekiniera już spakowałam, tylko latarki nie mam.
– Zostaw to w domu, jeszcze dziś się tu prześpimy, ale nie wiem, czy nie będzie trzeba
szybko się ewakuować. Na razie jedziemy na pocztę.
– Jakby nas sąsiedzi zobaczyli, będę udawać że jesteś moim bratem.
– Chyba nie bardzo się nadaję, jestem starszy o parę tysięcy lat – twarz diabła
złagodniała.
– Nie szkodzi, powiem że nasi rodzice byli długowieczni.
Eskenezer sprawdził bagażnik, zajrzał pod maskę i pod samochód, zanim pozwolił
dziewczynie wsiąść. Rozglądała się dookoła i coraz poważniej obawiała się, że ta
pełnoobjawowa paranoja już jej zostanie na zawsze. Na poczcie, w książce kodów, znalazła
pierwszy lepszy adres w jakiejś mieścinie, o której w życiu nie słyszała. Ulica miała niewiele
domów, więc dała wysoki numer, jaki z pewnością nie istniał. Wpisała adres i spytała
przyglądającego się ludziom Eskenezera:
– Jak masz na imię?
– Przecież Eskenezer. – Diabeł był zdumiony.
– Ale czy do tego masz jakieś imię? Takie zwykłe, Jan albo Karol? – upierała się.
– Nie.
– A podoba ci się jakieś? Męskie.
Przez twarz Eskenezera przemknął cień irytacji i zniecierpliwienia.
– Nie podobają mi się mężczyźni.
– Słodki Belzebubie! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – rzuciła z nagłym rozdrażnieniem.
– Pytałam o imię. Podoba ci się jakieś, czy nie? Bo jak nie, to sama wymyślę nadawcę.
Pudełko kartofli zostało wysłane w Polskę, jako list polecony od Józefa Eskenezera do
Apolonii Kręcisz, o całkowicie fikcyjnym miejscu zamieszkania. Miał przed sobą kilka tygodni
podróżowania po kraju, zanim na dobre osiądzie w magazynie przesyłek niedoręczalnych, a
kartoflane pędy przegryzą się na wolność.
– Poleconego będą lepiej na poczcie pilnować – uśmiechnął się złośliwie nowo
przemianowany Józef. – Zdejmij z szyi klucze do auta, tak nie można chodzić po ulicy. Chodź,
poszukamy jakiegoś dobrze strzeżonego jubilera. Musisz wejść sama, bo potem pracownicy
powiedzą, że byłaś z mężczyzną, podadzą rysopis, a na filmie z monitoringu mnie nie zobaczą.
– Dlaczego nie zobaczą? – Duszyczka stanęła na chodniku. – I kto ma pytać? Czy możesz
mówić tak, żeby przeciętna kobieta cię zrozumiała?
– Nie zatrzymuj się! – Pociągnął ją za łokieć. – Gdybym zobaczył, że kobieta, która ma
złote ghule idzie do jubilera, to bym poszedł się dowiedzieć co i jak. Oni nie mogą dopuścić,
żeby ghule zostały przetopione, bo to je zniszczy. Belzebub może chcieć sam to zrobić. A może
je zachowa? – dorzucił po krótkim namyśle.
– A czemu ciebie nie będzie widać na filmie? – diabla logika jakoś ją przerastała.
– Jestem diabłem – tłumaczył jej cierpliwie, jak dziecku. – Nas nie widać na zdjęciach ani
filmach. Ludzie też nie zawsze nas widzą. Wtedy na ulicy przeszłaś obok Azazela, prawie się o
nas otarłaś. Ja też tam byłem.
– Faktycznie, nawet go nie wyczułam.
Eskenezer kiwnął głową, jakby potwierdziło się to, co myślał o niedoskonałości ludzkiej
natury. On sam zawsze czuł, gdy jakiś diabeł był obok, nawet jeśli go nie widział.
Zakład jubilerski, który wybrali, miał solidne kraty w oknach i pracownię oddzieloną
kratownicą od kontuaru, przed którym przyjmowano klientów. Duszyczka weszła sama i zastała
niezbyt miłą panienkę, patrzącą na świat z wyższością długich jasnych włosów i modnych
tipsów.
– Chciałabym przetopić złoto na sztabki.
– W zasadzie zajmujemy się tylko przerobem biżuterii. Ile gramów ma pani tego złota? –
pytała, nawet nie wstając. Duszyczka zdziwiła się, że ktoś trzyma taką panienkę za ladą.
– Na oko, ze dwa kilo – rzuciła z nutą wyższości w głosie. Tak naprawdę wcale tego nie
wiedziała. Nigdy nie zważyła swoich kamieni, ale coś trzeba było powiedzieć.
Panienka przełknęła ślinę. Patrzyła na Duszyczkę, najwyraźniej nie rozumiejąc przepaści
między jej wyglądem, a zamożnością.
– Złom czy wyroby? – zainteresowała się wreszcie.
– Złom – prychnęła Duszyczka lekceważąco. W końcu ghule można w ich obecnej
postaci uznać za złom, choć one same zapewne nie byłyby tym określeniem zachwycone.
– Jaka próba?
– Oczywiście najwyższa – powiedziała, nie mogąc sobie za żadne skarby przypomnieć
jaka to powinna być liczba.
– Zechce pani usiąść. – Panienka wskazała krzesło i majestatycznie ruszyła na zaplecze. –
Tato...
Gdzie diabeł nie może część druga Dorota Ostrowska
Spis treści Start
Duszyczka przez całą noc siedziała na dywanie, obejmując się ramionami i kiwając w przód i w tył, jak porzucone dziecko. Wspominała, jak porwana przez zakochanego w niej Azazela trafiła w zaświaty na długo przed czasem, myślała o ucieczce z tego miejsca, o przyjacielu Bazylim, którego straciła bezpowrotnie i o swojej ostatniej wizycie, kiedy próbowała go odnaleźć. Unicestwienie Azazela na jej oczach, a co gorsza pośrednio przez nią, było koszmarem, który nigdy jej nie opuści. Już drugi zainteresowany nią mężczyzna tracił życie i nawet jeśli nie miała na to wpływu, czuła się paskudnie. Zawsze starała się i iść przez ten świat nie robiąc nikomu krzywdy, aż tu nagle okazało się, że wcale nie jest taka nieszkodliwa, jak jej się wydawało. Ktoś przez nią zginął. Wprawdzie jakiś cichutki głosik na dnie umysłu podpowiadał, że nie całkiem zginął, nie całkiem człowiek i nie na tym świecie, ale rozszalała uczciwość uciszyła go natychmiast. Rozumiała, że rozjuszony nieposłuszeństwem Azazela Belzebub wyrzucił ją z piekła, nie wiedziała tylko, czemu mogła wziąć z sobą pudełko ze złotymi ghulami, skoro nie wolno stamtąd nic zabierać. Czubkami palców machinalnie pogłaskała ozdobne, żółte wieczko. Widocznie rozgniewany Władca, chcąc ją szybko ukarać, odruchowo stworzył taki kanał przerzutowy z jakiego zazwyczaj sam korzystał. Ciekawiło ją, kiedy zaświaty się połapią, że na Ziemię trafiło wraz z nią sześć arabskich demonów zaklętych w złote kamienie i nawet jeśli nie wiedziała jak je odczarować, to z pewnością nie powinna ich posiadać. Było to piękne narzędzie zemsty, które Azazel wcisnął jej do rąk, tuż przed rozbiciem go na ziarenka piasku. Otworzyła pudełko, wyjęła największy kamień o nieregularnych kształtach i przyglądała mu się, trzymając w obu dłoniach. Był zaskakująco ciężki, nieco ciepły, w głębokim kolorze starego złota i zdawał się świecić w odbitym blasku ulicznej latarni. O ile w swojej zwykłej postaci ghule były wyjątkowo szkaradne, o tyle teraz, jakby w zadośćuczynieniu, stały się naprawdę piękne. Kiedy za oknem zaczęło się robić jasno, Duszyczka wstała i poszła się wykąpać. Żółte pudełko z ghulami zabrała ze sobą i postawiła na pralce, chcąc mieć je blisko siebie. Długo patrzyła jak kropelki wody spływają jej po skórze łącząc się i rozdzielając i zmywają z niej pył zaświatów. Energicznie mydliła się i szorowała, usuwając każdą drobinę brudu, jaką piekło na niej zostawiło, jakby mogło ją to pokalać na wieki. Okręciła się potem wielkim, kąpielowym ręcznikiem, wysuszyła włosy i stanęła przed lustrem. Popatrzyła na swoją bladą twarz i pokręciła głową z dezaprobatą. – Ty kompletna kretynko. Coś ty narobiła?! Starając się wejść znane i bezpieczne koleiny codzienności, starannie umalowała najpierw lewe oko, a po krótkim namyśle także i prawe. Czynność ta, wykonywana od wielu lat, nie wymagała poświęcania jej całej uwagi i myśli Duszyczki błądziły wokół Belzebuba i jego okrucieństwa. Rozumiała, że chciał ukarać niesubordynację diabła, który złamał zakaz, ale skąd taka przesada? Musiało w tym wszystkim chodzić o coś więcej, bo nawet Władca piekieł nie jest chyba aż tak krwiożerczy bez potrzeby. A może jest? Za mało wiedziała o piekielnych rezydentach, żeby móc się czegokolwiek domyślić, więc jej umysł wędrował swobodnie, robiąc bezsensowne pętelki i próbując bez większego powodzenia dopasować do siebie przyczyny i skutki diablich działań i znaleźć jakieś sensowne wyjaśnienie tego, czego stała się świadkiem. Gdy skończyła się malować, z lustra patrzyła na nią maszkara godna piekieł, na dokładkę z jednym okiem zupełnie innym od drugiego. Otrzeźwiała, czym prędzej zmyła cały makijaż, otrząsnęła się jak pies i wreszcie poczuła, że przybliża się nieco do rzeczywistości. Kiedy poszła zrobić sobie kawę, zabrała kamienie do kuchni, kiedy się ubierała, postawiła je w pokoju. Z jakiegoś, nie do końca uświadamianego powodu, nie była w stanie się z nimi rozstać, jakby bała się, że okażą się tylko fatamorganą i znikną, gdy nie będzie na nie patrzeć, ani
ich dotykać. Nie mogła iść do pracy zostawiwszy ghule w mieszkaniu, ale nie mogła też zabrać ich ze sobą w pudełku i nosić po korytarzach. Prędzej czy później wścibskie koleżanki zaczną zadawać pytania, albo, co gorsza, ktoś zajrzy do środka. Posiadania takiego majątku nie dałoby się przekonująco wytłumaczyć. Ich utraty na rzecz przypadkowego złodzieja wolała sobie nawet nie wyobrażać. Gorączkowo poszukując wyjścia z patowej sytuacji, chodziła po mieszkaniu otwierając na chybił trafił różne szuflady i szafki, w nadziei, że natknie się na coś pomocnego. Na widok wnętrza apteczki z lekami aż uśmiechnęła się do siebie. Położyła pudełko na brzuchu i dokładnie owinęła się elastycznym bandażem, starając się dobrze je zamocować. Stara spódnica z czasów odległych o ładnych parę kilogramów dała się nawet zapiąć. Na to wrzuciła luźną bluzkę i z nadzieją stanęła przed lustrem. Obróciła się kilka razy i sama przed sobą musiała przyznać, że robiła wrażenie. Wyglądała, jak słonica w dziewiątym miesiącu, mająca wydać na świat najbardziej kanciastego noworodka, jakiego ziemia nosiła. Pomysł, który w pierwszym momencie wydawał się niezły, nie całkiem się sprawdził ale chwilowo nic lepszego nie przychodziło jej do głowy. Blade oczy Belzebuba zdawały się świecić w półmroku gabinetu. – Czy coś o tym wiesz, Aguaresie? – Skądże, mój panie. Na znak Władcy dwóch osiłków wyprowadziło go do podziemi. Krzyczał i wyrywał się całą drogę do sali tortur, ale na pytanie ubranego na czerwono kata nadal twierdził, że nic nie wie. Czas płynął, a cierpienia Aguaresa były coraz większe. – Jesteś ostatnim ogniwem, musisz coś wiedzieć – szept Władcy z trudem dotarł do jego storturowanego umysłu. – Tak! Powiem! – próbował krzyknąć, ale tylko zacharczał. – No widzisz – powiedział łagodnie kat, zwany Krwawym Toporem – zawsze trzeba mówić od razu. Ale dziękuję ci, że się opierałeś. Lubię to. Na górze, w gabinecie Belzebub rozmawiał ze swoim szefem sił specjalnych. – Dziewczyna dała je Aguaresowi, jemu odebrał Azazel i znowu trafiły do niej. Cholerni durnie – zabębnił palcami po biurku. – Chwilowo nikogo nie mogę dać ze swoich żołnierzy, żeby to odzyskać, panie, wszystkich potrzebuję do pacyfikacji. Jeżeli ich wyślę na ziemię, sprawy tutaj nie posuną się naprzód. Ale może posłać kogoś mniej wartościowego? Przecież to tylko dziewczyna... W pracy Duszyczka usiadła skulona na swoim miejscu, skarżąc się siedzącej po drugiej stronie pokoju Marzence na zatrucie nieświeżym majonezem. Próbowała robić coś pożytecznego ku chwale firmy, ale myliła się raz za razem i w końcu dała sobie spokój. Siedziała, gapiąc się w okno, sam na sam ze swoimi zmartwieniami. – Co ty dzisiaj jakaś taka? – zainteresowała się w końcu Marzenka. – Mam problem z facetem. Marzenka, która ustawicznie miała problemy ze zmienianymi jak rękawiczki narzeczonymi, popatrzyła współczująco. – Rzucił cię? – Gorzej. Zniknął, zanim cokolwiek na dobre się zaczęło. – Duszyczka nie przestawała patrzeć przez okno, jakby tam można znaleźć rozwiązanie gnębiącego ją problemu. Wróble, zajęte własnymi sprawami, harcowały na parapecie, kłócąc się o wyłożoną przez Marzenę
kromkę stęchłego chleba z mortadelą. – Oni tak mają. Moja doświadczona przez życie kuzynka mówi, że facet jest jak wicher: przeleci i tylko zniszczenia zostają – stwierdziła Marzenka ze znawstwem. – Ależ on mnie nie przeleciał! – oburzyła się Duszyczka. – Nawet mnie nie pocałował, co nie zmienia faktu, że go straciłam. – Zakochałaś się platonicznie? – Marzenka, szczęśliwa posiadaczka osobowości kota w marcu, kręciła głową, niebotycznie zdumiona. W jej opinii mężczyźni zostali zesłani na świat wyłącznie po to, żeby mogła z nich do woli korzystać, co robiła radośnie i bez skrępowania. – Sama nie wiem. Podobno kobiety zakochują się przez uszy, a ja wiele z nim nie rozmawiałam. Jestem chyba bardzo męska, bo ja tak raczej przez oczy. Ostatnio paskudnie mi nie idzie na tym polu – dodała zgnębiona. – Przystojny? – Marzenie zaświeciły się oczy. – Do zwariowania. Tym gorzej. – Źle wyglądasz. Oczy podkrążone, blada jakaś... – Do pokoju weszła Jadzia z działu kadr. Żyła plotkami o wszystkich dookoła i zawsze miała przerażająco dobre wyczucie. – Chłopak cię zostawił? W siną daaal, w siną daaal – zaśpiewała. – Nie – warknęła Duszyczka, której biurowe wścibstwo nad wyraz działało na nerwy. Już wiele razy miała ochotę zastrzelić Jadzię i zakaz posiadania broni palnej miał w tym wypadku swoje głębokie uzasadnienie. – Zatrułam się i źle spałam. – Zawsze tak mówicie na początku. Zatrucie. – Uśmiechnęła się z wyższością. – Przyznaj się od razu. Jesteś w ciąży? Zaokrąglił ci się brzuszek! Duszyczka była zdania, że brzuszek raczej nabrał kantów. Spojrzała na koleżankę z politowaniem, jak na kompletnego półgłówka i popukała się w głowę, ale na wszelki wypadek nie wstawała zza biurka tylko zgarbiła się jeszcze bardziej. Wymyślony przez nią sposób noszenia ghuli zupełnie nie sprawdzał się na dłuższą metę i zaczynał ją boleć kręgosłup. Zanim zdążyła wymyślić jakąś ciętą ripostę, do pokoju wszedł szef, niski, wiecznie stroskany grubasek i Jadzię w jednej sekundzie wywiało na korytarz. – Hmm... Pani Jadwigo, to zestawienie, o które prosiłem... – popatrzył zmartwiony na pustą przestrzeń, jeszcze przed momentem zajmowaną przez Jadzię. – Ale ja z czymś innym do pań przyszedłem. – Stanął przy biurku Duszyczki i najwyraźniej nie wiedział jak zacząć. – Chyba mnie pan nie zwalnia?! – Ależ skąd! Nigdy w życiu! Chodzi o to, że... dzwoniła pani sąsiadka, przedstawiła się jako Pelagia Słupek. Nie wiem właściwie czemu do mnie – szef z troską podrapał się po wyraźnie już zarysowanej łysinie. – Co się stało? – przeraziła się. – Miała pani włamanie – powiedział wprost, choć jeszcze przed momentem zamierzał wykorzystać jakąś zgrabną formułkę, żeby nie być zbyt bezpośrednim. – Policja już u pani jest... Duszyczka nie dała mu skończyć. Zerwała się z miejsca, nie zwracając uwagi na fakt, że właśnie prezentuje światu swoją kanciastą, sztuczną ciążę. Złapała torebkę i rzuciła się do drzwi. Na korytarzu słyszała jeszcze cichnący głos szefa. – Jutro może pani nie... Schody w domu pokonała skacząc po dwa stopie i bez tchu stanęła w drzwiach do przedpokoju. Już na pierwszy rzut oka mieszkanie wyglądało, jak po przejściu tsunami. Tuż za progiem Duszyczka potknęła się o rzeczy wyrzucone z szafy: płaszcze, kurtki, splątane szaliki, rozdartą apaszkę, jakieś czapki zimowe, buty w dużym wyborze. W pokoju szuflady powysuwane i w większości wypatroszone i nawet kwiatki ktoś wyrwał z doniczek i wysypał
ziemię na dywan. Gąbka z pociętej nożem kanapy i foteli poniewierała się pod nogami w towarzystwie książek i bibelotów zrzuconych z półek. W kuchni cała zawartość torebek i pojemników tworzyła stosik na podłodze, jakby dziecko szykowało się do stawiania babek z piasku. W zgodnej komitywie leżały wymieszane mąka, cukier, ryż i ziarna kawy, a obok zlewu potłuczone szklanki, małe słoiczki, które przetrwały upadek, sztućce i ściereczki z szuflad. Pod stolikiem poniewierały się poprzewracane garnki i patelnie. – Bitwa pod Grunwaldem – mruknęła do siebie, chociaż nie było jej ani ciut wesoło. – Nie widziała pani jeszcze sypialni – odezwał się pocieszająco towarzyszący jej policjant. Sypialnia faktycznie okazała się gwoździem programu. Wszystkie rzeczy z szaf i szafek leżały na podłodze, pościel zwinięta w kłąb pod oknem, a poszatkowany na drobne kawałki materac prezentował światu swoje bogate wnętrze w postaci sprężyn, kawałków gąbki i licho wie czego jeszcze. Pierze z rozdartej poduszki leżało wszędzie dookoła, jak śnieg po zadymce. Duszyczka stanęła w progu, oniemiała. – To jakiś maniak! – wykrzyknęła w końcu. – Potrafi pani powiedzieć, czy coś zginęło? Bo na pewno nie cała gotówka – wskazał ręką pognieciony banknot, niedbale rzucony przez kogoś pod kaloryfer. – Nie miałam pieniędzy w domu, tyle co na bieżące wydatki, ale pudełeczko z biżuterią jest puste. – Proszę później spisać, co pani w niej miała. Zdjęć tej biżuterii pani oczywiście nie ma? – Oczywiście, że nie. To nie były klejnoty rodowe, tylko zwykłe babskie błyskotki. Kilka łańcuszków, bransoletki, pierścionki, jakiś srebrny wisiorek z bursztynem... O! Właśnie ten! – Podniosła leżący pod ścianą kłębek splątanych srebrnych łańcuszków. – To najdziwniejsze włamanie, jakie widziałem. Zostało srebro i gotówka, piękny telewizor nietknięty, aparat fotograficzny na stole, no może dlatego, że to starszy model, radio rozbite, a zabrali co najwyżej trochę złota. Wygląda, że czegoś szukali i to coś nie jest takie znów małe. Domyśla się pani co to mogło być? Do Duszyczki docierały tylko strzępki tego, co mówił, a konkretnie dwa słowa: „złoto” i „szukali”. Wiedziała, że faktycznie akurat takie włamanie mogło być tylko jedno jedyne w całej karierze nie tylko tego policjanta, ale całej komendy i była pewna, że nic takiego już się nie wydarzy za życia miejscowych stróżów prawa. Jak to czasem człowiek potrafi się głęboko mylić. – Nie wiem kto i czego mógł u mnie szukać – skłamała gładko. – Sam pan widzi, nie jestem milionerką. Zarabiam średnią krajową, nie pochodzę z rodziny bogaczy, kontaktów z mafią też nie mam. No w każdym razie nic o tym nie wiem. Musieli mnie z kimś pomylić. Weszli do łazienki, w której o dziwo panował względny porządek, tylko pośrodku podłogi stał słoiczek z kremem na piegi. Dorodna pleśń przebijała się przez wieczko. Duszyczka o mało się nie udusiła z wrażenia, a policjant popatrzył na nią z dezaprobatą. Widocznie był czyściochem. – Musiało mi kiedyś wpaść za pralkę – uśmiechnęła się blado. Jedynym wyjściem było iść w zaparte, bo niby jak miała im powiedzieć prawdę, że krem zakopała w zaświatach przy współudziale małoletniego aniołka? Przetrwała zmasowane ataki kolejnych pojawiających się na scenie policjantów. Zrobili kilka zdjęć, zebrali odciski palców z drzwi, pokręcili głowami. – Będzie chyba lepiej, jeżeli pójdzie pani spać do kogoś z rodziny, albo do przyjaciół. – Wolałabym zostać. Jakoś się tu prześpię. – Oni czegoś szukali. Wygląda, że nie znaleźli i mogą wrócić. Nawet jeśli pani faktycznie
nie wie o co im chodziło... – wyjaśniali cierpliwie. – Skąd panowie wiedzą, że nie znaleźli? – Materac. Wygląda, jakby go ktoś poszatkował maczetą. Gdyby znaleźli, to by się tak nie pastwili. Duszyczce zrobiło się gorąco. Jedyną znaną jej osobą, która posługiwała się maczetą była Marimar, a tej diablicy akurat nie chciała mieć za przeciwnika. Pani Pelagia, której dziewczyna poszła podziękować, nie dała jej nawet dojść do słowa. Była kobietą niską, z gatunku tych, które łatwiej przeskoczyć, niż obejść. Miała małe jasne oczka i siwe włosy ozdobione lila płukanką, a na górnej wardze pysznił się czarny zarost, przywodzący Duszyczce na myśl akcję „zapuść wąsy dla Małysza”. Musiała jednak uczciwie przyznać, że sąsiadka bardzo zyskiwała przy bliższym poznaniu. – Żadnych podziękowań nie trzeba! Ja tam lubię ludziom pomagać. Każdy by coś takiego przecież! Jak wróciłam ze sklepu i zobaczyłam uchylone drzwi u pani, to od razu wiedziałam, że coś niedobrego się stało. Pukałam, wołałam, ale nikt się nie odezwał. Jak weszłam, to matko moja, mało nie zemdlałam! Myślałam, że panią zabili, albo co! Nawet nie szłam dalej, wystarczyło mi to co w przedpokoju. Zadzwoniłam po policję i muszę przyznać, że szybko przyjechali. Pewnie też myśleli, że trup. Oj, ja panią przepraszam, że tak mówię i mówię. Mój świętej pamięci mąż, panie świeć nad jego duszą, zawsze mi zwracał uwagę. Ale ja się tak przestraszyłam, że aż krople musiałam brać, te na serce, bo ja sercowa jestem, wie pani... Duszyczka już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale nie doceniła przeciwnika. Pelagia trajkotała dalej, teraz już głównie o sobie i swoich dolegliwościach sercowych. Dziewczyna słuchała jednym uchem, czekając na okazję, żeby nie będąc niegrzeczną, mogła wreszcie wrócić do siebie, póki do świadomości nie przebiło się pytanie: – A jak pani myśli, czy to mogli być ci w kominiarskich strojach, co to ich widziałam rano, jak szłam do sklepu? Wtedy jeszcze u pani było zamknięte. Może powinnam policji o nich powiedzieć? – Kominiarze? – No na czarno ubrani, dwaj mężczyźni, jeden wysoki, a drugi niski, tak nie przymierzając jak ja, tylko bardziej cherlawy jakiś, pewnie chłopak jeszcze. Taki długi rulon nieśli. Może oni w nim jakiegoś bejsbola mieli? W małych oczach Pelagii zagościła zgroza i na moment zamilkła, przeżywając ponownie spotkanie, jakby natknęła się na schodach na czarną mambę. Duszyczka wiedziała, że ci dwaj byli czymś gorszym od węża, ale nie chciała tego głośno powiedzieć. Po co straszyć sercową panią Pelagię? – To na pewno ktoś inny – powiedziała kategorycznie, chcąc uciąć dyskusję na śliski temat. – Co by kominiarze mieli do mojego mieszkania? Pani Pelagio, nie wie pani kto by mi wyniósł materac na śmietnik, bo sama nie dźwignę? Całkiem go pocięli ci bandyci. Zapłacę, oczywiście. – Zaraz zadzwonię po siostrzeńca. On jest bezrobotny z zawodu, ale dorywcze zajęcie to weźmie. Siostra się ucieszy z każdej złotówki tego nieroba, bo on u mamusi mieszka, leń jeden. Biedaczka żadnego pożytku z niego nie ma. – Pelagia złapała za telefon, co Duszyczka czym prędzej wykorzystała, żeby się ewakuować wśród kolejnych ukłonów i podziękowań. Fakt, że piekło przysłało swoich windykatorów po niespełna dwudziestu czterech godzinach był niepokojący. Widać połapali się szybciej, niż myślała i zależało im, żeby uporać się z problemem natychmiast. Duszyczka zdawała sobie sprawę, że ghule nie powinny trafić na
ziemię, ale brutalność, jaką pokazano jej na samym początku, źle wróżyła na przyszłość. Usiadła na podłodze pośrodku pobojowiska, jakim stało się jej całkiem jak dotychczas ładne mieszkanko i zaczęła się zastanawiać jak można by skierować działalność piekielnych wysłanników w innym kierunku, chociażby na jakiś czas, co dałoby jej chwilę na złapanie oddechu, na zastanowienie się, co dalej. Czas był jej teraz najbardziej potrzebny. Piekło powinno myśleć, że demony są w jakimś zupełnie innym miejscu, ale kolejne pomysły na ich ukrycie odrzucała, jako nierealne. Nagle wyprostowała się z triumfalnym uśmiechem. Dwie godziny później była już szczęśliwą posiadaczką skrytki bankowej, w której zmieściło się puste, żółte pudełko po ghulach. Złote kamienie trzeba było teraz gdzieś upchnąć, na co zawczasu się nie przygotowała. Włożyła dwa największe do stanika, stając się tym samym właścicielką dorodnego biustu. Może nawet nieco zbyt dorodnego, ponieważ pojemność stanika była obliczona na inne gabaryty i jako skrytka pozostawiał on wiele do życzenia. Pozostałe złote kamienie musiały sobie znaleźć inne, mniej przytulne gniazdko. W desperacji rozważała nawet połkniecie ich, jak to mają w zwyczaju przemytnicy narkotyków, ale przy tej wielkości kamieni miałaby sporo kłopotu, żeby je przepchać przez gardło, jak u gęsi. Zdrowy rozsądek popukał się palcem w czoło i koncepcja upadła. Nie miała wiele czasu, poza tym nie była pewna, czy wbrew zapewnieniom, pokój w banku nie był monitorowany. Włożyła je po prostu do torebki, którą ściskała kurczowo pod pachą, zdążając kurcgalopkiem do samochodu. W drodze do domu wpadła do galerii handlowej jakby ją sam diabeł gonił, o czym zresztą była święcie przekonana. W gorseterii szalenie się ucieszyła ze stanika we wstrętnym, sino-różowym kolorze, za to o solidnej konstrukcji typu „karmiąca matka pięcioraczków”. Wprawdzie ekspedientka próbowała namówić ją na coś w bardziej odpowiedniej numeracji, patrząc wymownie na niezbyt wielkie „przedsięwzięcie” Duszyczki, ale ta, głucha na perswazje, od razu wpadła do przymierzalni i zmieściła w każdej miseczce po dwa kamienie. Nareszcie mogła się poszczycić czymś, co w romansidłach określano mianem rozkosznych krągłości. Spojrzała na siebie z profilu. Nie tylko wyglądała jak lodołamacz, ale poczuła się jak z kołem młyńskim uwiązanym może nie całkiem u szyi, ale niewiele niżej. ‘Trudno. Coś za coś’ - pomyślała. Miała nadzieję, że teraz łatwo jej nie odbiorą przynajmniej tych czterech ghuli. W sklepie meblowym, nie zwracając uwagi na namowy sprzedawcy, roztaczającego uroki sprężyn i pianek, kupiła najtańszy materac. Nie chciała inwestować w coś tak nietrwałego, co byle miłośnik samurajskich mieczy przy pierwszej okazji przerobi na sieczkę. Zapłaciła za dostawę i ruszyła do samochodu innym wyjściem, niż przyszła. Filmy akcji wreszcie okazały się życiowo przydatne, choć wcześniej zawsze w to wątpiła. Czując się jak skrzyżowanie Rambo z Bondem, cokolwiek miałoby to oznaczać, szła zygzakiem między butikami zatrzymując się przed co drugą wystawą. Czasem wchodziła do sklepów i z progu wystawiała głowę na zewnątrz sprawdzając, czy nikt się nagle nie zatrzyma, czasem niespodziewanie wracała albo wbiegała do sklepu po drugiej stronie przejścia. W szybach wystawowych oglądała przesuwających się za nią ludzi, ale nie zauważyła nic niepokojącego. Wiedziała, że z zawodowcami nie miałaby szansy, ale mogło być i tak, że piekło, przynajmniej początkowo, wyśle zwykłą bojówkę posiadającą być może mięśnie, ale niekoniecznie coś poza tym. Poza tym liczyła na swoje szczęście. W efekcie kluczenia i patrzenia bardziej za siebie niż na wprost, potykała się o wszystko, wpadała na ludzi mamrocząc przeprosiny i ogólnie zwracała na siebie uwagę personelu, klientów, a szczególnie ochroniarzy. Do samochodu dotarła kompletnie wyczerpana. Wyczekała moment, kiedy obok przechodziła grupka ludzi i ostrożnie uchyliła klapę bagażnika. Gdyby ktoś wyskoczył ze środka i chwycił ją za gardło, musieliby to zauważyć i może nawet zareagować. W
środku znalazła jednak tylko stałych bywalców w postaci szmat, koła zapasowego, saperki i niezliczonej ilości zbędnych już reklamówek i paragonów. Zatrzasnęła bagażnik i zajrzała do wnętrza auta. Na tylnym siedzeniu nikt się nie zaczaił. Z ulgą otworzyła drzwi i wężowym ruchem wślizgnęła się do środka, przeklinając idiotę, który zaparkował obok tak blisko, że gdyby miała na sobie pudełko z gulami, absolutnie by się nie zmieściła. Zablokowała wszystkie drzwi czując, jak w rajstopach, którymi o coś zahaczyła przy wsiadaniu, leci jej oczko, ale uznała to za najmniejszy ze swoich problemów. Z wahaniem przekręcając kluczyk skuliła się, oczekując kuli ognia i huku, którego pewnie już nie zdąży usłyszeć, ale silnik spokojnie zaskoczył. W drodze do domu objechała pół miasta, starając się wypatrzyć ewentualny ogon. Jeżeli w życiu umiała robić coś dobrze, to było to prowadzenie samochodu, jednak ilość punktów karnych, jakie tym razem należałoby przyznać za wyczyny na drodze, wystarczyłaby na dwukrotne odebranie jej prawa jazdy. Przejeżdżała na czerwonym, bez migacza skręcała w prawo ze środkowego pasa tuż przed nosem hamujących z piskiem samochodów, znacząco przekraczała prędkość, a nawet raz wjechała pod prąd w ulicę jednokierunkową. Była dumna z siebie, bo nikogo nawet nie musnęła, choć większość zasług powinni sobie raczej przypisać pozostali nieszczęśni użytkownicy, obdarzeni właściwym refleksem. Nikt inny jadący z tyłu nie powtarzał jej szaleństw i co najwyżej słyszała klaksony pełne potępienia. W końcu uznała, że nie ma żadnego ogona, ani przestępców, ani nawet radiowozu drogówki, z czym należało się liczyć i podjechała pod dom. Samochód zaparkowała tak, żeby go było widać z okna i jak strzała pomknęła do drzwi. Bycie bohaterką filmu akcji uznała za szalenie męczące. Bałagan w mieszkaniu nie zmniejszył się ani trochę, ale wyczerpanej przeżyciami Duszyczce było zupełnie wszystko jedno. Ucieszyła się tylko, że siostrzeniec pani Pelagii wyniósł na śmietnik stary materac, który przed wyjściem z trudem wywlokła na schody i o który każdy przechodzący sąsiad niewątpliwie musiał się potknąć. Telefonicznie umówiła się z tapicerem na odbiór i naprawę zdewastowanych mebli i zawinięta w ocalałą letnią kołderkę zasnęła na rozbebeszonej kanapie tuląc do siebie zaklęte w złoto demony pustyni. Słońce dopiero zachodziło za budynkami. Przespała całą noc i nic a nic jej się nie śniło. Miała cichutką nadzieję, że zobaczy Azazela albo chociaż dostanie jakąś wskazówkę, co robić dalej, ale piekło pozostawiło ją na razie własnemu losowi. Nie wiedziała jak długo to miłosierdzie może trwać. Miała nadzieję, że będą teraz siedzieli przed bankiem i nieprędko połapią się, że leżące w skrytce ozdobne, żółte pudełko jest puste. Zapakowała cztery ghule do stanika Matki-Polki, a pozostałe w kieszenie czarnych bojówek i z ostentacyjnie maleńką torebeczką pojechała na policję podpisać papiery. Nawet jeżeli komisariat miał bramkę do wykrywania metali, to albo nie działała, albo nie reagowała na złoto. Duszyczka bez przeszkód weszła do środka i poczekała grzecznie, aż ktoś będzie miał dla niej czas. Nie spieszyło jej się specjalnie, bo gdzie jak gdzie, ale tu czuła się bezpiecznie. Przesłuchujący ją policjant z szacunkiem patrzył na jej biust, wprawdzie nieco bulwiasty, ale za to wielkogabarytowy i może dlatego nie był zbyt dociekliwy. Powiedziała, co miała do powiedzenia, czyli praktycznie nic, podpisała protokół i mogła wrócić do domu. Bałagan w mieszkaniu nadal trwał w stanie niezmienionym i Duszyczka z ciężkim westchnieniem i jeszcze cięższym sercem zabrała się za sprzątanie. Jej babcia zawsze powtarzała, że porządek w mieszkaniu oznacza porządek w życiu i chociaż Duszyczka nigdy nie starała się
wcielać tej sentencji w życie z nadmierną gorliwością, to jednak tym razem postanowiła spróbować. Jej życie było teraz tak popaprane, że każda odrobina ładu byłaby bezcenna. Zgarnęła kawałki gąbki i co większe kłębki pierza do worka i rozejrzała się po sypialni. Nie było rady, nikt tego za nią nie zrobi. Uklękła pośrodku pokoju i zabrała się za leżące na podłodze fatałaszki. Już pierwsza sukienka w różowe kwiatki wzbudziła zdumienie. Nie rozumiała, jak mogła chodzić w czymś takim. Następna, określona jako bura lejba, podzieliła los poprzedniczki. Z biegiem czasu sterta ciuchów, których już na pewno nie włoży, rosła i rosła. Powieszenie reszty ubrań i ułożenie rzeczy poszło nad wyraz sprawnie, a w szafach wreszcie zrobiło się luźniej. Straciła poczucie czasu i przynamniej na jakiś czas oderwała się od przygnębiającej rzeczywistości, choć po skończeniu uznała, że jej życie wcale nie wyglądało na bardziej uporządkowane. Z zachwytów nad przewietrzoną garderobą wyrwał ją dzwonek domofonu. Podniosła słuchawkę z bijącym sercem, bo choć zdawała sobie sprawę, że teoretycznie tą drogą nic jej nie można zrobić, to jednak praktyka w przypadku diabłów mogła być całkiem inna. – Tak? – szepnęła. – Halo! – rzucił męski głos ze zniecierpliwieniem. – To tu ktoś zamawiał materac? Kompletnie o tym zapomniała. Nacisnęła guzik i usłyszała na dole szczęk otwieranych drzwi. Biegiem wyskoczyła na schody i zadzwoniła do pani Pelagii. Napaść na dwie kobiety nie jest już taka prosta, jak na jedną. – Ach pani Pelagio, dzień dobry. Jak tam pani serce dzisiaj? Dobrze? Bo ja chciałam podziękować, że siostrzeniec wczoraj sprzątnął ten materac. Tak szybko. W życiu nie dałabym rady sama, nawet takie pocięte to nieźle ciężkie przecież. Nie dawała Pelagii dojść do słowa, cały czas zerkając przez ramię. Dwóch mężczyzn wnoszących materac wyglądało zupełnie zwyczajnie. Niebieskie kombinezony z logo sklepu na plecach też nie wzbudzały podejrzeń. – Panowie, postawcie w przedpokoju, bardzo proszę. Gdzie podpisać? – Zwróciła się do młodszego, który podsuwał jej podkładkę z papierami. Wtedy właśnie, ni z tego, ni z owego, z zakamarków pamięci wypłynęły słowa handlarza Dezyderiusza: „Szanowna pani, nigdy niczego nie podpisujemy, co z piekła przychodzi. Nigdy! Nawet jeżeli niewinnie wygląda.” Duszyczka przyjrzała się krytycznie papierom, a potem jeszcze raz obu mężczyznom, którzy zostawili już jej materac w przedpokoju i czekali. – Pani podpisze mi tu gdzie ptaszek. – To cyrograf? – spytała niby żartem, ale nie do końca. – Zlecenie na transport – mruknął młodszy z politowaniem. Poczucie humoru nie było jego mocną stroną. Duszyczka postawiła jakiś kulfon godny półanalfabety i oddała pokryty niechlujnie przystawionymi pieczątkami i wymiętolony cyrograf, który faktycznie wyglądał, jak zlecenie. Stała na schodach i słuchała opowieści sąsiadki o problemach tym razem z żylakami, aż trzasnęły drzwi na dole. Wcisnęła Pelagii banknot do ręki. – To dla siostrzeńca, bardzo dziękuję, bardzo. Musze lecieć, do widzenia – rzuciła wchodząc do siebie. Dwóch weszło i dwóch wyszło, więc nikt nie został, bo w materacu raczej nie by się zmieścił. Na wszelki wypadek sprawdziła całe mieszkanie, ale na szczęście była sama. Zawlokła materac na łóżko i położyła się z chwilowym poczuciem bezpieczeństwa. Świat zaczynał wracać do starych kolein. Błogostan przerwał kolejny dzwonek domofonu. Duszyczka zerwała się na równe nogi. Podejrzewała, że jak tak dalej pójdzie, w szybkim tempie dorobi się nie tylko nerwicy, ale wręcz psychozy z natręctwami. Z bijącym sercem podniosła słuchawkę, trzymając ją w dwóch palcach, jakby bała się, że ją ugryzie.
– Tak? – zaczęła scenicznym szeptem. – Tapicer. Pani się ze mną umawiała. Nacisnęła guzik i usłyszała na dole szczęk otwieranych drzwi. Biegiem wyskoczyła na schody i zadzwoniła do pani Pelagii. Miała poczucie deja vu. – Pani Pelagio droga, przepraszam, że tak się wiercę, ale zapomniałam zapytać. Czy ewentualnie jeszcze kiedyś, jakby coś ciężkiego trzeba to czy siostrzeniec by się zgodził? O, to chyba mój tapicer. Chce pani zobaczyć co mi zrobili z meblami ci bandyci? – Miała świadomość, że straszliwie ryzykuje. Raz wpuszczona do domu Pelagia może siedzieć całe wieki i wgadać człowieka w ścianę, ale byłoby to i tak lepsze, niż napaść dwóch wysłanników piekła przebranych za tapicerów. Znany jej wcześniej starszy rzemieślnik z nieznanym jej młodym, krępym pomocnikiem polamentowali nad stanem mebli przy zgodnym wtórze pani Pelagii. W końcu oznajmili, że będzie gotowe za jakieś dwa tygodnie, no może dziesięć dni. Duszyczka zgodnie kiwała głową, odmówiła oglądania wzornika, machając lekceważąco ręką i poprosiła o obicie możliwie podobne do zniszczonego. Wreszcie rozbebeszona kanapa i fotele opuściły lokal i do rozwiązania pozostał problem Pelagii. – Chyba telefon u pani słyszę, pani Pelagio. Zamknęła pani drzwi na klucz? Nie? Ojej, a jakby tak jakiś złodziej wszedł, jak do mnie? Chodźmy sprawdzić. Pani zostanie na schodach, a ja wejdę, bo jakby co, to łatwiej dam radę uciec, czy coś... – Duszyczka przebiegła przez mieszkanie sąsiadki w tempie finiszującego sprintera. – Dobrze, że pani pomyślała – westchnęła pani Pelagia. – Takie czasy, że porządny człowiek nie może nawet... – Ojej, chyba woda mi się wygotowała. Muszę lecieć! – Duszyczka wpadła do swojego mieszkania, zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie plecami. Miała niemiłą świadomość, że pani Pelagia weźmie ją teraz za kompletną wariatkę, ale osoba tak doświadczona przez los, jak ona, ma chyba prawo do pewnej niestabilności. – Nareszcie sama – westchnęła, nie wiedząc na jakie niespodzianki człowiek czasem może się natknąć we własnym domu. Czekało ją jeszcze sprzątanie kuchni. Kiedy spojrzała na jedzenie rozsypane na podłodze, przypomniała sobie ze zgrozą, że została bez kawy i cukru - artykułów absolutnie pierwszej potrzeby. – Chcecie mnie wziąć głodem? Niedoczekanie! – warknęła. Uklękła i z kupki mąki, cukru i ryżu zaczęła pracowicie wybierać ziarna kawy. Potem łyżeczką uważnie zebrała cukier, w którym jednak zostawały pojedyncze ziarenka ryżu, a licho wie ile mąki. Sprawdziła, czy w cukrze nie zostały odłamki szkła, odstawiła cukierniczkę i podniosła się z klęczek. Na taborecie po drugiej stronie stołu siedział czarno ubrany mężczyzna. Duszyczka wrzasnęła i z wrażenia upuściła łyżeczkę. – Najmocniej cię przepraszam – odezwał się aksamitnym głosem Mefisto, schylając się po zgubę. – Nie myślałem, że się mnie przestraszysz. No, nie przywitasz się? Duszyczka ostentacyjnie założyła ręce na piersiach, w czym kamienie w staniku wyraźnie jej przeszkadzały. – Nawet nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Popatrz co zrobili twoi kolesie! Musieliście? Kto za to wszystko zapłaci? – zmarszczyła brwi. – Na biednego nie trafiło, moja droga. Po zaświatach poszła wieść, że zabrałaś ze sobą złote ghule warte majątek. – Mefisto usiadł wygodnie i wyraźnie szykował się na dłuższą rozmowę. – Belzebub był wściekły, kiedy to wyszło na jaw. – Dobrze mu tak! I niby jak wyszło?
– Szukał ich. Najpierw sprawdził bank Icka. Josele dał się przekupić ładną diabliczką i powiedział jej, że zabrałaś od nich kamienie. Potem przyszła kolej na Dezyderiusza. Duszyczka zerwała się z taboretu. – Matko boska! – wrzasnęła. – Nie mów tak. – Mefisto skrzywił się, jak po occie. – Denerwuje cię to? Dobrze wiedzieć. A teraz posłuchaj mnie uważnie – syknęła, przechylając się przez stół. – Jeżeli cokolwiek mu zrobiliście złego, albo zrobicie... cokolwiek... to postaram się, żebyście za to zapłacili! Mefisto roześmiał się, zakładając nogę na nogę. – Jesteś stanowczo zbyt melodramatyczna, moja droga. Nikt mu nic nie zrobił. Chłopcy Belzebuba wlali w niego całą butelkę mojego najlepszego koniaku z czarną nalepką. Był bardzo szczęśliwy i wyśpiewał wszystko. No, może nie tak od razu, ale jak jeszcze dostał zastrzyk, to już bez oporów opowiedział, jak oblepiłaś ghule piaskiem, a potem zabrałaś ze sobą. – Świnie. – W rafinerii też nic ciekawego nie znaleziono, więc szef się wziął za Aguaresa, aż ten się przyznał, że wziął od ciebie łapówkę za wstęp do Belzebuba. No może nie całkiem dobrowolnie to powiedział, ale Władca ma swoje metody. Ten chciwy kretyn wisi teraz głową w dół nad ogniskiem. Jak szefowi będzie potrzebny, to go odetną. Obok niego przywiązali tego, któremu Eskenezer plunął w twarz i wrzeszczą sobie razem. – Dobrze wam tak, głupie diabły. Kto to jest Eskenezer? – nie mogła sobie przypomnieć od kogo słyszała już kiedyś to imię. – Komandos z zawodu, okrutnik z zamiłowania – wyjaśnił Mefisto pogodnie. – Plunął komuś w twarz? Czemu? – Może mu się nudziło? Nie wiem. Przecież nie będziemy rozmawiać o diablich rozrywkach. – Nie rozumiem jak od plunięcia można zwariować. Chcesz kawy? – Duszyczka włączyła stary młynek i kuchnię wypełnił warkot godny traktora i to takiego bez tłumika. Mefisto zaczął coś mówić, ale nie usłyszała słów. – Ile łyżeczek? – krzyknęła. Diabeł wystawił trzy palce. Zrobiła kawę, postawiła przed nim kubek i cukierniczkę i z satysfakcją patrzyła, jak słodzi. Na powierzchni unosiło się kilka ziarenek dmuchanego ryżu i drobiny mąki. – Masz kawę z robakami? – popatrzył podejrzliwie. – To ryż. Chciałabym móc powiedzieć, że dla wzbogacenia smaku, ale to wasi przygłupi poszukiwacze złota wymieszali mi wszystko. – Nie ja ich wysłałem. A ten kawałek szkła? – Wyłowił z kubka błyszczący okruch z rozbitej szklanki. – Spróbuj nie zwracać uwagi – wzruszyła ramionami. – Masz dobrego anioła stróża, więc może dopilnuje, żebyś nie pokaleczyła sobie buzi. – Mefisto wziął łyk, filtrując kawę przez zęby. – Skąd wiesz, że dobrego? – Kiedy stałaś tam w ogrodzie, a Azazela już nie było, wzięłaś z ziemi kamień, ale nie rzuciłaś. Gdybyś podniosła rękę na Władcę piekła, znikłabyś jak twój amant, rozbita na atomy. Belzebub nie toleruje żadnych sprzeciwów, a co dopiero ataków. Anioł stróż musiał cię powstrzymać. – Co ty wygadujesz, jaki anioł w ogrodzie Belzebuba? – Wzruszyła ramionami. – Po prostu nie rzuciłam i tyle.
– Mylisz się. No to jeszcze raz. Gdzie są ghule? Duszyczka popatrzyła spode łba, ale nie odezwała się. Ostrożnie sączyła kawę przez zęby, patrząc na diabła z namysłem. – Człowiek zawsze traci w życiu to, na czym mu najbardziej zależy. Snajper straci dobry wzrok, skrzypek palce, piękna kobieta urodę, a Belzebub swoje ghule. – A co ty straciłaś? – zaciekawił się. – Nigdy się nie dowiesz. – Nie martw się tak bardzo Azazelem. – Dlaczego Belzebub to zrobił? Bo się spotkaliśmy? Przecież to bez sensu. – Duszyczka trzymała w dłoniach ciepły kubek i patrzyła w Mefista niewidzącym wzrokiem. – W tym musiało być coś więcej. – Azazel miał zakaz widywania się z tobą. Ta namiętność zaczynała zagrażać naszym stosunkom z niebieskimi, a to ostatnia rzecz jakiej byśmy chcieli. Został ukarany, bo zobaczył się z tobą na dworcu, odstał swoje w ogrodzie, jak dzieciak postawiony do kąta, a chwilę po uwolnieniu znowu przyszedł do ciebie. Belzebub nie odwołał swojego zakazu i odebrał to jako lekceważenie. – Mefisto przerwał, dyskretnie wyjął ziarenko ryżu z ust, po namyśle wrzucił je z powrotem do kubka i odsunął go. – To chyba przesadna reakcja. – Nie mnie oceniać. Pierwszy raz spotkał się ze strony diabła z taką namiętnością, która zgadza się na każdą karę, byle chociaż platonicznie spotkać się z kobietą. Chyba nie do końca was rozumie. – Zadowala się swoimi „materacami”, które zmienia częściej niż pościel. Co on może o tym wiedzieć? – prychnęła z pogardą. – Nie tobie to oceniać. Też nic o nim nie wiesz. – I niech tak zostanie. – Kiedy już odżałujesz Azazela, będę na ciebie czekał po tamtej stronie, tak, jak ci kiedyś obiecałem – uśmiechnął się łagodnie. – Nigdy nie będę tak naprawdę do ciebie należeć, nawet jeśli mnie zmusisz, oboje o tym wiemy. – Duszyczce nagle zrobiło się smutno. – Ten czarowny moment, kiedy to jeszcze było możliwe, już minął. Idź, proszę, i powiedz im tam w piekle, że ghule są teraz moje. Dostałam je od Azazela i nie oddam ich. Mefistofeles popatrzył na nią z łagodnym uśmiechem. – Mam całą wieczność, żeby cię do siebie przekonać. Zobaczymy się później. A po ghule na pewno ktoś od Belzebuba przyjdzie. Bądź gotowa. – Ukłonił się i zniknął. Po wyjściu Mefista długo siedziała, patrząc przed siebie. Pamiętała co Azazel jej powiedział tuż przed unicestwieniem: „Dam ci na ziemi osobistego diabła do ochrony. Ludzie mają anioły stróże, a ty będziesz miała swojego diabła.” Pamiętała, że w ogrodzie Belzebuba naprawdę chciała rzucić kamieniem i nie mogła podnieść ręki, jakby ktoś ją trzymał. Nie do końca pewna, co ma o tym myśleć obeszła całe mieszkanie, zaglądając we wszystkie zakamarki, ale nikogo nie znalazła. Stała w łazience i nagle straszne podejrzenie zakradło jej się do głowy. – Wyłaź! Natychmiast! Cholerny diabeł stróż. – krzyknęła. – Wiem, że tu jesteś. Nie będziesz mnie podglądał. W mieszkaniu panowała absolutna cisza. Nic się nie poruszyło i nawet firanka przy otwartym balkonie ani drgnęła. Duszyczka z rezygnacją powlokła się do kuchni i wstawiła do zlewu kubki z resztkami zimnej kawy. Kiedy się odwróciła, na taborecie, który jeszcze przed chwilą zajmował Mefisto, siedział mężczyzna w czarnym uniformie. Miał małe, głęboko
osadzone oczy, ospowatą twarz i srebrzystą bliznę na lewym policzku, a czarne włosy opadały mu na czoło. Dziewczyna odskoczyła w kąt kuchni, ale nie miała już dokąd uciekać. Została zapędzona w przysłowiowy kozi róg. Poczuła dziwną suchość w ustach i musiała chrząknąć, żeby się odezwać. – Spotkałam cię już – próbowała ukryć drżenie w głosie i ku jej zdziwieniu zabrzmiało to spokojnie i pewnie. Mężczyzna bez słowa kiwnął głową. – Kim jesteś? – Nazywam się Eskenezer. – Lekko uniósł się z taboretu i schylił głowę w ukłonie. Poczuła, że robi jej się gorąco. Przyszli po nią i zaraz odbiorą swoje psy. W małej kuchni diabeł mógłby ją dosięgnąć nawet nie wstając z miejsca, a drogę ucieczki miała odciętą. Wysunęła szufladę w szafce za plecami. – Boisz się mnie? Wydawał się tym zaskoczony. Duszyczka głośno przełknęła ślinę i na ślepo sięgnęła po nóż. Postanowiła bronić się do krwi ostatniej. – Azazel kazał mi cię pilnować, to pilnuję. – Jego już nie ma... – Ściskała w ręce krótki, tępy nóż do masła. – Ale rozkaz pozostał. – Chcesz powiedzieć, że zostaniesz ze mną do końca życia? – Nawet po końcu świata. Woda ci się gotuje – dodał rzeczowo. – Zrobiłabyś kawy i dla mnie? Wybacz, że o coś cię proszę, ale tak dawno nie piłem... Duszyczka zamknęła szufladę i trzęsącymi się rękami napełniła dwa kubki, rozlewając połowę wody na blat. Wsypała cukier z ryżem do swojej kawy. – Słodzisz? Bez słowa kiwnął głową. Duszyczka ponownie posłodziła swoją, zamieszała nożem i usiadła po drugiej stronie stołu. Eskenezer bez słowa protestu pił gorzką, siorbiąc niemiłosiernie. – Nie zgadzam się. – Nie szkodzi. Bez cukru też jest dobra. – Na ciebie się nie zgadzam. Od pilnowania są anioły stróże. Nie będziesz się na mnie gapił pod prysznicem i w ogóle... wszędzie... – Azazel zabronił mi wchodzić do miejsca gdzie śpisz i gdzie się myjesz. Tam cię będzie stróżka pilnować, ale... – prychnął pogardliwie. – Stróżka? – Ta cała twoja, Władco zmiłuj się, aniołka. Nawet nie umiała cię uratować przed wypadkiem. Dała się nabrać na dziecinny numer z dwoma samochodami, amatorka. – Ty też tam byłeś?! – spytała podejrzliwie. Straszna prawda zaczynała do niej docierać. Diabeł nagle umilkł. – To ty mnie zabiłeś? – w głosie Duszyczki czaiła się ślepa wściekłość. – Chcesz powiedzieć, że maczałeś w tym swoje brudne kopyta i przez ciebie jestem teraz w tej czarnej dupie? – Nie! To nie ja jechałem tym autem! Ja tylko zająłem się organizacją. To mój człowiek cię... zawadził... – dokończył niepewnie. – Miałem rozkaz, żeby cię natychmiast dostarczyć Azazelowi. – Morderca! Wynoś się z mojego domu! – wrzasnęła z furią. – I żebym cię tu więcej nie widziała. Rzucony z całej siły kubek roztrzaskał się o ścianę, obryzgując wszystko dookoła słodką jak ulepek kawą, ale Eskenezera już w kuchni nie było.
Drżącymi rękami pozbierała skorupy i starła kafelki, ale powyżej, na jasnej ścianie pozostały brunatne, lepkie zacieki. Lista strat rosła. Co gorsza nie wypiła żadnej kawy, bo pierwsza jej wystygła, a drugą miotała po kuchni. W młynku było pusto i wycieczka do sklepu okazała się naglącą koniecznością, ale postanowiła przygotować się do niej starannie i niczego nie pozostawiać przypadkowi. Ubrana w strój komandosa, schowała do kieszeni klucze i pieniądze, a na ramieniu powiesiła pustą, płócienną torbę na zakupy. Pusta było określeniem mocno na wyrost, ponieważ na stałe mieszkały w niej plastikowe siatki typu ‘anużka’, bo a nuż się przydadzą, paczka chusteczek higienicznych, zabłąkana zakrętka od wody mineralnej, klucz płaski trzynastka, którym kiedyś wbijała wypadające z obcasów fleki, błyszczyk o nietrafionym kolorze i stare etui na klucze. Duszyczka była entuzjastyczną wyznawczynią teorii, że damska torba nie jest od tego, żeby cokolwiek w niej zaleźć, ale żeby wszystko w niej było. Ostrożnie uchyliła drzwi i zlustrowała pusty korytarz. Żywego ducha, czyli na razie sytuacja rozwijała się po jej myśli. Cicho przekręciła klucz i na palcach zeszła po schodach, rozglądając się we wszystkie strony, jakby napaść miała nastąpić z nieba w wyniku nalotu dywanowego. Byłaby najszczęśliwsza, mając głowę w pełni obrotową. Na dole zaczęła otwierać ciężkie wejściowe drzwi, żeby wyjrzeć przez szparę, kiedy skrzydło pociągnięte silniejszą ręką otworzyło się gwałtownie. Duszyczka odskoczyła i nie krzyknęła tylko dlatego, że z wrażenia na moment odebrało jej głos. Na chodniku stał z wielką torbą doskonale jej znany listonosz i jak zawsze pogwizdywał pod nosem. – Matko moja! Ale mnie pan przestraszył, panie Jureczku. Ma pan coś dla mnie? – Uwaga, sprawdzam... – Listonosz wyjął z torby ściągnięty gumką pakiecik. – No niestety, dziś nie. Duszyczka, zdecydowanie wpadająca w paranoję, zastanawiała się jak konstruowane są bomby w listach, czy wsypany do środka wąglik albo inna cholera da się wymacać przez kopertę i jaką jeszcze krzywdę można by jej zrobić korespondencyjnie. Rozważania zajęły ją tak dalece, że zapomniała o ostrożności i zamiast przemykać się chyłkiem pod ścianą szła jak normalny człowiek środkiem chodnika. Całkiem automatycznie omijała nierówności i nawet udało jej się nie nadepnąć na obluzowaną płytę, spod której przy nieostrożnym stąpnięciu po każdym deszczu chlustała na buty fontanna błotnistej cieczy. Właśnie dochodziła do niewielkiego rynku, gdzie lubiła robić zakupy, kiedy poczuła silne pchnięcie w plecy, po którym o mało nie upadła, a jednocześnie ktoś szarpnął jej torbę, zrywając paski. Duszyczka zanurkowała w przód starając się odzyskać równowagę, co dało napastnikowi kilka kroków przewagi. Zaprawiona przez rok morderczych treningów, rzuciła się za nim pędem, ale widać było, że chłopak jest młody i ma przewagę fizyczną, więc dogonić się go raczej nie da. Zabić tym bardziej nie, ale to jeszcze nie powód, by się nie starać. Chłopak pędził, jak medalista olimpijski, roztrącając nielicznych o tej porze klientów, a goniąca go Duszyczka krzyczała coś o łapaniu złodzieja, do czego nikt się nie kwapił. Kiedy już wybiegał z rynku i lada moment mógł się ukryć między domami, napastnik nagle jakby z impetem wpadł na niewidzialną ścianę. Odbił się od przeszkody, wyleciał łukiem w górę i z całą siłą runął na plecy. Sprawiał wrażenie kompletnie oszołomionego. Leżał obok sterty śmieci z pobliskich warzywniaków, liści kapusty, głąbów, zepsutych brzoskwiń, co Duszyczka odnotowała z pewnym zdziwieniem. Jeszcze nie widziała, żeby ktoś tak efektownie zemdlał na widok resztek jedzenia. Na wszelki wypadek wyrwała mu swoją torbę i uciekła, zanim ktokolwiek z gapiów zaczął zadawać pytania, albo co gorsza wezwał policję. Nie zamierzała kolejny raz udawać przygłupa i tłumaczyć, że nie wie kto, co i dlaczego. Przy kolejnym tajemniczym zdarzeniu policjanci mogli się zrobić znacznie bardziej podejrzliwi, albo co gorsza
aresztować ją za udział w bójce. Ochota na zakupy w otwartym i teoretycznie bezpieczniejszym terenie odeszła jej całkowicie. W pustym o tej porze, osiedlowym sklepie typu ‘ryż, mydło i powidło’ kupiła kawę, cukier i jakieś szybkie gotowe dania, przy których nie trzeba nadmiernie zawracać sobie głowy. Cały czas oglądała się za siebie i ekspedientce udzieliła się ta podejrzliwość. Widząc jej niepokój Duszyczka wystraszyła się jeszcze bardziej i nie czekając na wydanie reszty wybiegła z zakupami na ulicę. Do domu wróciła okrężną drogą, a po schodach szła raz przodem, a raz tyłem. Jednym słowem prezentowała obłęd czystej wody. W kuchni usiadła, trzymając w dłoniach kubek mocnej, słodkiej kawy bez nieprzewidywalnych dodatków i zaczęła trochę spokojniej myśleć. Ktokolwiek polował na złote ghule z pewnością nie był ślepy i musiał zauważyć jej wizytę w banku i wynajęcie sejfu. Nawet największy tępak domyśliłby się, że schowała tam kamienie, więc ich aktywność, według wszelkiego prawdopodobieństwa, musiała chwilowo skupić się tam. – Powinni się kręcić koło banku, czekając na mnie. Coś mi tu nie gra. Ten złodziejaszek albo jest nadgorliwym diablim półgłówkiem, albo przypadkowym pechowcem. Ale żeby się tak poślizgnąć na liściu kapusty... – mruczała do siebie. Głośne myślenie zawsze uważała za pomocne. – A jeżeli, tylko jeżeli... to element kampanii zastraszania, żebym je potulnie oddała z własnej woli? No to się nie doczekacie! O matko! Kluczyk! Zerwała się z taboretu i jednym susem była w pokoju. Klucz do skrytki bankowej zostawiła w torebce, a torebkę, z której przed wyjściem do sklepu wyjęła klucze i pieniądze, beztrosko rzuciła na łóżko. Do wyszkolonego szpiega najwyraźniej było jej bardzo daleko. Torebka leżała spokojnie na materacu, tam, gdzie ją porzucono. Duszyczka niecierpliwie wytrząsnęła na łóżko całą jej zawartość, dziwiąc się nieco, jakim cudem tyle rzeczy mogło się zmieścić w niedużej torebusi. Kluczyka nie było. O mało nie rozdarła podszewki, patrosząc kolejne małe kieszonki, aż w ostatniej wymacała niewielki, metalowy przedmiot. Kluczyk z kółkiem i numerem. Uniosła go do ust i pocałowała. Teraz miała siódmy przedmiot, którego musiała strzec. Nie mogła dopuścić, żeby diabły zbyt szybko połapały się, że w skrytce jest tylko puste, żółte pudełko Aguaresa. Wsunęła kluczyk do kieszeni. Zastanawiając się nad dalszymi krokami doszła do wniosku, że ostrożności nigdy dość i złoto trzeba jakoś dodatkowo zakamuflować. W piwnicy miała reszki farby olejnej po remoncie. W razie jakiejś wpadki obecność brązowych kamieni można wytłumaczyć nagłą namiętnością do geologii, ale posiadania takiej ilości złota nie dałoby się w żaden sposób sensownie wyjaśnić. Zaopatrzona w klucze do piwnicy oraz klucz płaski trzynastkę jako narzędzie przymusu bezpośredniego, ostrożnie schodziła po schodach na sam dół. Każdy dźwięk dobiegający zza drzwi sąsiadów sprawiał, że zatrzymywała się i nasłuchiwała. W efekcie nie patrzyła pod nogi i o mało nie spadła z ostatnich stopni. Nieco otrzeźwiona włożyła klucz do dziurki ale nie mogła go obrócić. Widać znowu ktoś zepsuł zamek. Nacisnęła klamkę i drzwi otworzyły się, ukazując wnętrze piwnicy czarne jak piekielna smoła. Po krótkim wahaniu Duszyczka zrobiła jednak krok do środka i poczuła się jak w podziemiach zaświatów, przez które rok wcześniej szła z Bazylim, tylko zapach był inny. Czuła stare ziemniaki, kurz i coś chemicznego, jakby trutkę na szczury, o której ostrzegały kartki wywieszone na klatce schodowej. Było tu chłodno i dreszcz przebiegł jej po plecach, ale nie zamierzała rezygnować. Ciemność wokół niej była ciężka i Duszyczka miała wrażenie, że czuje jej dotyk na skórze. Z obawą wyciągnęła rękę, wymacała kontakt na chropawej ścianie i nacisnęła go. Zapaliła się tylko jedna słaba żarówka w końcu piwnicy, tam gdzie była jej niewielka i nieco
zagracona komórka. Szła głównym przejściem, starając się stąpać bezgłośnie. Z obowiązku zaglądała w mijane boczne korytarzyki, chociaż w ciemności mogło się tam tłoczyć nie tylko stado diabłów, ale nawet smok wawelski, a i tak by go nie zauważyła. Kiedy dotarła do końca piwnicy, odetchnęła z ulgą, otwierając kłódkę. Sięgnęła po stojącą zaraz przy drzwiach puszkę farby, sprawdziła kolor i odwróciła się żeby wyjść. Kiedy spojrzała w głąb ciemnego korytarza, zamarła ze strachu. Stała w jedynym w miarę jasnym punkcie i była doskonale widoczna dla każdego, ale sama nie widziała w mrocznej piwnicy absolutnie nic. Ktokolwiek chciałby zaatakować, miał ją teraz zachęcająco podaną jak na talerzu. Zapominając o zamknięciu kłódki, oparła się plecami o ścianę i zbierała na odwagę, żeby pokonać kilkanaście metrów dzielące ją od wyjścia. Zdawała sobie sprawę, że drzwi, przez które wpadało przedtem trochę światła z klatki schodowej, są teraz zamknięte. – Czy widzisz to, co ja? – spytał Pierwszy. Był wysokim, postawnym mężczyzną w czarnym stroju komandosa. Nie całkiem mu się należał, ale miał nadzieję wkrótce na niego zasłużyć. Drugi mlasnął z zadowolenia. Lubił takie bezradne dziewczyny, miękkie i delikatne. Może nawet będzie krzyczała. – Zatańczymy sobie z kobietą Azazela. Zobaczymy, co też lubią książęta. Podeszli do drzwi piwnicy i nacisnęli klamkę. Były zamknięte, a przecież dziewczyna zostawiła je szeroko otwarte. Pierwszy pchnął mocniej. Drzwi uchyliły się i znów zatrzasnęły, jakby ktoś blokował je z drugiej strony. Naparł całym ciałem i powoli udało mu się je otworzyć, ale w środku nie było nikogo, kto mógłby je trzymać, tylko w odległym końcu, w kręgu światła słabej żarówki stała dziewczyna. Bała się i to było takie piękne. Stali i wąchali jej strach, aż Drugi, nie mogąc już wytrzymać, pstryknął palcami, gasząc światło i powoli, bez jednego szmeru, ruszył ku niej. Krzyczała coś bez sensu, jakby rozum jej się całkiem pomieszał od strachu i ciemności. Kiedy Duszyczka zrobiła pierwszy krok w stronę względnego bezpieczeństwa klatki schodowej, zgasła jedyna żarówka i piwnica pogrążyła się w mroku gęstym i zawiesistym. Poczuła zimne igiełki przerażenia pełznące po skórze. – Nie będę tu spała! Słyszysz? I nie będę się tu myć. Chodź, pomóż mi! – krzyknęła. Usłyszała trzaśnięcie drzwi wejściowych, czyjeś kroki i świszczący oddech, ale miała wrażenie, że w piwnicy są jeszcze inne osoby, poruszające się bezszelestnie, niewidoczne i wrogie. Odruchowo chciała uciekać, biec byle gdzie przed siebie, ale jakaś obezwładniająca siła przycisnęła ją do muru, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Była jak królik w pułapce. – Nie będę tu spać – powtórzyła ochrypłym szeptem. W piwnicy rozbłysło światło. Kilka metrów przed nią, pod kolejną żarówką zwisającą na drucie jakby drwiła z przepisów przeciwpożarowych, stał zadyszany pan Edward, wysoki, chudy staruszek, który mieszkał nad panią Pelagią. – Ależ mnie pani przestraszyła – złapał się za serce. – Co pani tu robi tak sama i po ciemku? Żona mi kazała zmienić żarówkę, a ja biegłem do tej piwnicy jak po życie. To już nie na moje lata – sapał. Duszyczka pomyślała, że może nie po jego życie, ale po jej na pewno tak. – Bardzo panu dziękuję – wydusiła z siebie. – Ostatnia żarówka zgasła i chyba wpadłam w panikę. – Nie wiedziałem, po co ja się tak spieszę, a tu zostałem rycerzem ratującym damę z opresji. Pan Edward był wychowany w czasach, kiedy kobietom okazywano szacunek, nawet jeśli
wygadywały bzdury w ciemnościach piwnicy. – A czemu pani powiedziała, że nie będzie tu spać? Rodzinny najazd? – Tak, tak, właśnie – wydukała, nadal wystraszona. – Kuzyni... – No to współczuję. Jak do nas przyjechała na święta rodzina żony, to w mieszkaniu było dodatkowo siedem osób, da pani wiarę? Była siostra żony, jej córka z mężem... – wyliczał odginając palce. Duszyczka schowała do kieszeni klucz płaski trzynastkę, który miał jej służyć jako zbrojne ramię i już nieco się rozluźniła, kiedy za plecami pana Edwarda zobaczyła Eskenezera. W pierwszej chwili nie poznała go w słabym świetle i wydała z siebie jakiś stłumiony kwik, który ją samą zaskoczył. – No i pani też jest tym przerażona, jak widzę. Na następne święta jedziemy do nich, ale potem znów oni do nas. Takie wizyty to nie na moje lata. Duszyczka machnęła ręką, próbując dać znak Eskenezerowi, żeby się schował. Widok postawnego mężczyzny w czerni w słabo oświetlonej piwnicy mógł przerazić pana Edwarda. Co gorsza poczuwałby się do obrony będącej z nim kobiety, a to już mogłoby źle się dla niego skończyć. Staruszek przerwał i popatrzył na Duszyczkę, nic nie rozumiejąc z jej nagłej gestykulacji. – Czy coś się stało? – spytał, zaniepokojony. – Nie, nic, nic, absolutnie, tylko... te... no... mole latają! Widział pan? – A, to pewnie z pelisy mojej żony. Już dawno mówiłem, żeby to wyrzucić, ale jej ciągle szkoda i w piwnicy trzyma. – Ruszył do wyjścia i uprzejmie otworzył przed Duszyczką drzwi na schody. Eskenezer zniknął, jakby go nigdy z nimi nie było. Gawędząc z nad wyraz rozmownym panem Edwardem, którego na co dzień żona nie dopuszczała do głosu, Duszyczka dotarła do swojego mieszkania. Starannie zamknęła za sobą drzwi, przekręcając wszystkie zamki, nawet ten dolny, którego nigdy nie używała, bo czasem się zacinał. Podeszła do barku i dla uspokojenia nalała sobie dużą porcję koniaku. Wzięła solidny łyk i otrząsnęła się z niesmakiem gdy gryzący płyn zaczął palić jej gardło. Z niedopitym kieliszkiem w ręce i puszką farby pod pachą weszła do kuchni. Na taborecie, jakby nigdy nic siedział Eskenezer i pił kawę. – Nie krępuj się! Czuj się jak u siebie! – wybuchnęła. – Przyszli po mnie przed chwilą w piwnicy, a ty się spóźniłeś. W życiu się tak nie bałam! – Ale cię nie zabrali. Ghule nadal masz? – Diabeł siorbnął kawę i wydawał się bardzo z siebie zadowolony. – Czyli sprawdziliśmy się. Chwilę to trwało, bo musieliśmy z Aniołką przerobić procedury współpracy, ale przy następnym ataku pójdzie nam lepiej. No, przynajmniej mam nadzieję. – Kłóciliście się? A oni o mało mnie nie dorwali! – Nie kłóciliśmy się, tylko nie zdążyliśmy obgadać kwestii dowództwa. Stąd kilkanaście sekund poślizgu. – Czasem wystarczy kilka – narzekała. – Nie masz żadnego przeszkolenia antyterrorystycznego, więc nie rozumiesz, w czym uczestniczysz. – Eskenezer popatrzył z wyższością i siorbnął kawę. – To mnie oświeć, mądralo! – Zeszłaś do piwnicy. Patrzyliśmy z Aniołką ze zgrozą co wyrabiasz. To potencjalnie jedna z najbardziej niebezpiecznych dla ciebie sytuacji. Nie mogłaś po prostu kupić farby w sklepie? Do czego ona ci jest potrzebna? – Przemaluję ghule. Piekło się na to nie nabierze, ale ludziom można wmówić, że to
zwykłe kamienie. Zawsze to jakieś zabezpieczenie. – Kiedy tam szłaś, obaj chłopcy Belzebuba zawyli z radości. – To on mnie ściga? – Tak i to jest zła wiadomość. Nie mogę walczyć z jego personelem. Ze wszystkimi innymi tak, ale nie wolno mi sprzeciwiać się Władcy. Pomogę ci z ludźmi i zwykłymi zagrożeniami, ale w przypadku jego diabłów mogę tylko pomóc ci uciekać, no w ostateczności, jak dziś, stosować bierny opór. Inaczej zaczną polować i na mnie, a wtedy zostaniesz całkiem sama. Dlatego właśnie to Aniołka trzymała drzwi, blokując im drogę. Nie mogą atakować anioła, ale mogą ją odsunąć i to właśnie zrobili. Przynajmniej zatrzymała ich na tych kilka kluczowych sekund. – A co ty robiłeś w tym czasie? – Pobiegłem po twojego sąsiada. Właściwie to mu tylko przypomniałem, że żona kazała mu wkręcić nową żarówkę w piwnicy. Pędził na dół, jakby się paliło, widać się jej boi. – Eskenezer wydawał się tym ubawiony. – Dobrze, że przybiegł. Oni już przyparli mnie do ściany – wzdrygnęła się na samo wspomnienie. – To nie oni, tylko ja. Oni stali i cieszyli się twoim strachem. Nie spieszyli się, bo myśleli, że już jesteś ich i zdążyłem zasłonić cię sobą. Normalnie nie wolno mi cię dotknąć chyba że w stanie zagrożenia, jak dziś. Duszyczce przez moment przebiegło przez głowę co pomyślał sobie Eskenezer, kiedy przygniótł jej złote ghule noszone w staniku. Kobiety na ogół nie miewają kamiennych piersi, co gorsza każdej w dwóch kawałkach luzem. Była pewna, że ghule z pomocą Eskenezera narobiły jej siniaków. – Miałaś przynajmniej na tyle wyczucia, żeby zostać na miejscu, a nie biec im na spotkanie. Mogliby cię wtedy dopaść pierwsi, a poza tym pod ścianą nie mogli cię zajść od tyłu. – Ilu ich było? – Tylko dwóch. Jeden wysoki, mocno zbudowany, czarne włosy. – Czy wy tam wszyscy macie czarne włosy? – zdziwiła się. – Z wyjątkiem Władcy, tak, ale on był archaniołem. Drugi jest niski, drobnej budowy, ale niech cię to nie zmyli. Najbardziej jadowite węże też są małe. – To oni byli u mnie w domu? – Zapewne. – Nie wiesz tego? – zdziwiła się. Eskenezer wzruszył ramionami. – Po pierwsze nie jestem wszechwiedzący. Mylisz mnie chyba z Najwyższą Hierarchią. Po drugie byłem wtedy z tobą w biurze. Czułem, że coś jest nie tak i podsunąłem Pelagii jedyny numer, jaki znałem, bo zobaczyłem go przed sobą na papierze firmowym. – Możesz sugerować ludziom, co mają robić? – zainteresowała się. To otwierało szereg nowych możliwości. – Nie tyle co mają, ile co mogą zrobić. Wybór jest ich. Powinnaś sobie kupić zmywarkę. Pokiwał głową i wstał, żeby odstawić pusty kubek do zlewu. – Dla mnie jednej się nie opłaca, a ty pozmywasz po sobie. Spojrzał na nią spode łba, ale posłusznie odkręcił kran i opłukał kubek. Bez słowa wyjęła mu go z rąk i porządnie umyła gąbką. Diabeł postanowił na wszelki wypadek zmienić temat. – Miałaś kiedyś ochroniarza? Pokręciła głową. – Wyjaśnię ci jakie są zasady, bo chcę, żebyś reagowała automatycznie w stanie
zagrożenia. Po pierwsze nigdy nie możesz kwestionować moich poleceń. Nigdy! Jeżeli każę ci wstać, to nie pytasz po co, tylko wstajesz natychmiast i bez dyskusji. Jeżeli będziesz miała jakieś pytania, możemy sprawę omówić potem. Kiwnęła posłusznie głową. To co mówił było oczywiste. – Przygotuj sobie zestaw uciekiniera, czyli co tam ci może być w drodze potrzebne i postaw blisko drzwi. Tylko niezbędne rzeczy najlepiej w małym plecaku albo czymś, co nie rzuca się w oczy. Ziemskie dokumenty, skoro ich tu wymagacie, bielizna na zmianę, bo wy, kobiety żyć bez tego nie umiecie, zapałki, jedzenie w puszce, najlepiej mięsne na zimno i otwieracz, czekolada, woda i latarka. Zrób listę i kup jutro, jeśli czegoś nie masz. Ma być lekkie, bo sama będziesz to niosła. – Czemu sama? – spytała wyraźnie zaskoczona. Nawyki wyrobione przez całe życie automatycznie zakładały, że od noszenia ciężkich rzeczy są mężczyźni. – Bo ja muszę mieć wolne ręce, żeby cię bronić. Psów nie wyprowadzam, w pracach domowych nie pomagam, po zakupy nie chodzę. – Ale sam zmywasz po sobie. Za żonę mnie nie brałeś. Kawę możesz sobie robić, jeśli masz ochotę. – Duszyczka ustalała także swoje zasady. – Śpisz w drugim pokoju, zaraz ci skombinuję jakiś materac. – Nie trzeba. Po pierwsze ja nie sypiam, nie potrzebuję snu. A po drugie jestem na służbie całą wieczność. Obiektu pilnuje się dwadzieścia pięć godzin dziennie przez osiem dni w tygodniu. – Obiektu? Czuję się jak Pałac Kultury. Eskenezer wzruszył ramionami i uśmiechnął się trochę krzywo. Jak Azazel. Duszyczka rozłożyła na podłodze starą gazetę, nie bez trudu otworzyła puszkę z brązową farbą podważając przyschnięte wieczko śrubokrętem i wyjęła z kieszeni pierwszy kamień. – Załóż rękawiczki. Diabeł stał z założonymi ramionami, oparty plecami o ścianę. Dziewczyna już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, ale przypomniała sobie, że jako chroniony obiekt ma wykonywać polecenia. Bez protestu pomaszerowała do łazienki i przyniosła gumowe rękawiczki, jakich używała do prania. – Szybko się uczysz – pochwalił. Usiadła po turecku na podłodze i zabrała się za malowanie pierwszego kamienia. – A na rynku to była twoja sprawka, czy złodziej sam się poślizgnął? – Jakiś amator podkuszony przez diabła, żeby ukraść torebkę z kluczykiem. Z tobą by wygrał, ale kiedy wpadł na mnie, nie rozumiał co się stało, bo mnie nie widział. Odbił się jak od ściany. – Eskenezer zaśmiał się, pokazując zaskakująco ładne zęby – Dostał hakiem w szczękę, zapewnił sobie wstrząs mózgu i na razie wypadł z obiegu. Drobna rozgrzewka. – Powinnam ci podziękować. – Niedługo może nie będziesz miała czasu na nic innego. – Optymista. – Odłożyła pomalowany kamień na wieczko od puszki i zdjęła rękawiczkę, żeby sięgnąć z kieszeni następny. – Trzymasz je tak po prostu po kieszeniach? – Nie powiem ci gdzie. Prawda nie przejdzie mi przez gardło – uśmiechnęła się. – Chcesz obejrzeć dziennik? Dowiemy się co słychać w wielkim świecie. – Nigdy nie oglądam telewizji. Oni wszystko potrafią przekręcić. Ale ty sobie nie przeszkadzaj. – ... nieznani sprawcy dokonali zuchwałej kradzieży w miejscowym oddziale banku... –
rozległ się głos z telewizora i na ekranie ukazała się przejęta reporterka na tle policyjnych radiowozów zaparkowanych przed bankiem. – To właśnie tam mam skrytkę! Obrobili ją! –... nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że dostali się przez otwór wycięty laserem najnowszej generacji... – Miałaś coś w niej? – Pudełko Aguaresa. Puste – dodała z jadowitą satysfakcją. – Jesteś myślącym obiektem. Bardzo dobrze, chociaż miałem nadzieję, że zejdzie im dłużej z tym bankiem. – ... wyłącznie skrytki depozytowe... bank wzywa właścicieli... – Nie myślałam, że posuną się aż tak daleko – mruknęła z ponurym uznaniem, dyskretnie wyciągając zza dekoltu kolejnego złotego demona. – Oni są gotowi absolutnie na wszystko. Pytanie, czy ty też. Teraz, kiedy już wiedzą, że kamieni w banku nie było, zaczną szukać wszędzie, gdzie byłaś. Na ich miejscu na wszelki wypadek przeszukałbym nie tylko twoją piwnicę, ale wszystkie inne w tym domu. Jutro sąsiedzi będą złorzeczyć – Eskenezer wydawał się rozbawiony. – Draństwo. – To tylko biznes. Musimy od rana zacząć kampanię dezinformacji. Powinnaś teraz dbać o siebie, więc maluj prędzej te kamienie i idź spać. – Już kończę, ale to cholerstwo w ogóle nie schnie. Włączę im na noc dmuchawę, tylko pilnuj, żeby zwarcia nie było, bo sznur w jednym miejscu trochę się nadłamał. Dziwnie się czuję, kiedy mam spać bez nich. – Śpisz z nimi? Przytaknęła z roztargnieniem, zdejmując brudne od farby rękawiczki i zawijając je w równie zapaćkaną gazetę. – W łóżku? – wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. – No, z zasady sypiam w łóżku – mruknęła zaskoczona. – Kiedy Azazel cię wybrał, dziwiłem się na co mu taka lala. Wyglądałaś na ładną buzię, jakich na świecie są tysiące. Teraz widzę, że może on miał rację. Jesteś chłop z jajami – urwał nagle, łapiąc się za policzek z blizną. – Wybacz mi, znów to zrobiłem. – Znów co zrobiłeś? – Już kiedyś nie okazałem ci szacunku. – I od tego masz bliznę? Była świeża, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam w Poczekalni. Azazel ci to zrobił? Za co? Eskenezer westchnął – Nie myślałem, co mówię, słusznie mi się należało. I nie pytaj mnie co wtedy powiedziałem, bo ci nie powtórzę. A ghuli nie tylko ja nigdy bym do łóżka nie wziął. Azazel nawet nie pozwala im wchodzić na teren rezydencji. Jesteś jedyną osobą od zarania dziejów, która zgodziła się spać z nimi na jednym posłaniu. – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Idź, jutro czeka nas dużo zajęć. Przypilnuję twoich kamieni. Duszyczka usnęła błyskawicznie, ukołysana chwilowym, chociaż złudnym poczuciem bezpieczeństwa i szumem grzejącej dmuchawy. Diabeł miał ochotę wyć ze szczęścia. Kiedy przyniesiono mu ozdobne żółte pudełko wiedział tylko, że Władca pilnie go szuka. Zastępował chwilowo niedysponowanego Aguaresa i miał nadzieję ze zostanie na tej posadzie nieco dłużej, a kto wie, może całkiem wygryzie tego zarozumialca, który popadł w niełaskę. Nie wiedział, o co chodzi z pudełkiem, ale wolał nie zaglądać do środka. Czasem lepiej nie być zanadto wścibskim, a może szef doceni jego
dyskrecję. Postawił zdobycz na srebrnej tacy i zastukał do gabinetu. Belzebub siedział za biurkiem i patrzył na niego, jak na rozdeptaną glizdę. – Czego znów chcesz? – warknął z niechęcią. Nie lubił swojego nowego sekretarza, ale na odcięcie Aguaresa ze sznura było stanowczo zbyt wcześnie. Nieprzyzwyczajony do jakichkolwiek utrudnień zacisnął usta w wąską kreskę. – Przed chwilą to przynieśli, wasza diabelskość. Mówili, że pilne. Władca skinął ręką, a diabeł podszedł do biurka i z ukłonem postawił przed nim tacę. Twarz Belzebuba wypogodziła się na ten widok. Pogłaskał dłonią wieczko, potem delikatnie, jednym palcem uniósł je do góry. Znieruchomiał, a po chwili straszliwy ryk wstrząsnął całym piekłem. Władca zerwał się z fotela i rzucił pudełkiem, które roztrzaskało się o ścianę, ale dla jego wściekłości to było zbyt mało. Chwycił diabła w pół i krzycząc, rzucił przez ogromną szybę do ogrodu. Odłamki szkła rozprysnęły się dookoła pośród kwiatów, a zastępca sekretarza spadł kilka pięter w dół na ścieżkę, skąd szybko go zabrali przerażeni ogrodnicy. Padlina nie miała czego szukać w ogrodach Władcy. Szklarze już byli w drodze. Rano obudziło ją naglące pukanie w otwarte drzwi. – Wstań, mamy dużo do zrobienia – zawołał rześko Eskenezer. – O pół do szóstej rano? – spytała z niedowierzaniem, zerkając jednym okiem na zegarek. Naciągnęła kołdrę na głowę, próbując odizolować się od natręta. – Mówiłem, że masz nie kwestionować moich poleceń. Wstań. – O matko boska! – Duszyczka za złością odrzuciła kołdrę i wyskoczyła z łóżka. – Nie mów tak – wzdrygnął się. – O matko Belzebuba w takim razie. Kamienie wyschły? – Ominęła stojącego w drzwiach diabła, weszła do nieznośnie gorącego drugiego pokoju i wyłączyła dmuchawę. Po chwili, trzymając w objęciach brązowe kamienie, z zadowoleniem ruszyła do łazienki. Eskenezer stał w przedpokoju z rękami założonymi z tyłu i ostentacyjnie patrzył w sufit. Duszyczka poszła za jego wzrokiem i o mało nie przewróciła się w drzwiach, zawadzając o futrynę. – Cholera! Na co patrzysz? – Nie na ciebie. Wreszcie obudziła się na tyle, żeby zrozumieć, że jej króciuteńka koszulka nie jest właściwym strojem do pokazywania się obcym mężczyznom, czy co gorsza, znajomym diabłom. – Przepraszam, będę pamiętać – rzuciła już zza zamkniętych drzwi łazienki. Niedługo później, wykąpana i z umytą głową weszła do kuchni, żeby robić kawę i coś zjeść. Rozsmarowała ocalały z hekatomby dżem truskawkowy na kawałku chrupkiego chleba. Była straszliwie głodna. – Okropnie tu ciemno. Czemu zasłoniłeś? – Odwróciła się w stronę okna, żeby podnieść rolety. – Stój! – Komenda Eskenezera zabrzmiała w maleńkiej kuchni jak wystrzał z karabinu. Duszyczka zamarła w pół kroku, z wyciągniętą ręką. – Nie odsłaniaj żadnych okien. Nie chcę, żeby ktoś widział, w którym pomieszczeniu jesteś. – Spodziewasz się snajperów? – Spodziewam się wszystkiego. Snajperów, kuszników, czołgów, rakiet ziemia-ziemia, powodzi, gradobicia i szarańczy. Nieporuszona katastroficzną wizją Duszyczka postawiła przed nim śniadanie. Miał wrażenie, że prychnęła przy tym pod nosem, ale nie był pewny. Złożył dwie kromki razem i gryzł, zlizując wypływający bokami dżem.
– Co właściwie mamy dziś do roboty? – Musimy dać im zajęcie. Nie możemy pozwolić, żeby nas dogonili. Powiedz mi – zaczął z namysłem – czy przeszukali balkon? – Ale tam jest tylko jedna skrzynka na kwiaty. – Przeszukali? – powtórzył z nutą zniecierpliwienia. – Nie wydaje mi się, ale pójdę zobaczyć. W skrzynce dumnie prężyły się ku słońcu uschnięte resztki po zeszłorocznych pelargoniach. Nawet na pierwszy rzut oka było widać, że od dawna nikt ich nie niepokoił. Na polecenie Eskenezera pogrzebała łyżką w skrzynce, robiąc kilka zgrabnych dołków. – Co masz w tym czarnym worku? – Ciuchy do wyrzucenia i resztki pianki z materaca i kanapy. – Wyniesiesz do śmietnika, jak będziemy wychodzić. Masz zamykany na klucz? – Tak. – To wstawisz do środka. Nie będziemy im niczego ułatwiać. Masz w domu ziemniaki? – W kuchni pod zlewem. Jesteś przerażająco aktywny. – To dopiero początek. – Eskenezer wybrał sześć, ale po namyśle dołożył jeszcze jeden. – Nie chcę, żeby im się ilość zgadzała. Umyj i odłóż na suszarkę, jakbyś je szykowała do obiadu. Masz złotą farbę? Pokręciła głową. – Poproś kogoś, niech ci kupi. Ty się nie możesz koło takiego sklepu pokazać. Jak wrócimy, to pomalujesz ziemniaki na złoto i będziesz je nosić ze sobą. Może kupimy sobie dzięki nim kilka godzin, bo jeżeli ci je ukradną, a to prawie pewne, zaniosą do Belzebuba. Pytanie jak bardzo ich wtedy przekotłuje. – Oboje zaśmiali się po raz pierwszy tego dnia. Dzwonek do drzwi uciszył ich natychmiast. Trwali w bezruchu, aż dzwonek rozległ się ponownie, a zaraz potem naglące pukanie. – To ja, Pelagia. Niech pani otworzy, to ważne – rozległo się na schodach. – Załóż łańcuch, albo nie otwieraj! – Nie mam łańcucha. Pelagia może mi kupić farbę! Już biegnę – zawołała w stronę drzwi, ale dla uspokojenia Eskenezera wyjrzała przez wizjer. – Ach, proszę pani, jaka straszna rzecz. – Pelagia wtargnęła do mieszkania na kształt pioruna prawie kulistego. – Nic pani nie wie, a wszystkie komórki nam okradli! Wszyściutkie, co do jednej! – Myśli pani, że coś mi zabrali? – spytała z nadzieją Duszyczka, która w piwnicy miała skład niepotrzebnych klamotów i ucieszyłaby się, gdyby ktoś choć trochę powynosił za nią. – Nie wiem jak u pani, ale u mnie te łobuzy wytłukły wszyściutkie słoje z ogórkami i papryką w marynacie! Gdyby sobie wzięli, to bym nie miała pretensji, niech im idzie na zdrowie. Z zeszłego roku mi zostały, a kto by tam stare jadł?! Chuligaństwo się szerzy, proszę pani. Teraz trzeba posprzątać, bo octem śmierdzi i szkła pełno. Tyle roboty, a ja się z siostrą umówiłam w Galerii... – Oj kochana pani Pelagio, a nie kupiłaby mi pani przy okazji złotej farby? Muszę sobie ramkę odnowić, wie pani, a tam jest sklep z farbami, więc gdyby pani była taka dobra... Zaraz dam pieniądze. – Nie trzeba, nie trzeba, potem mi pani odda. Jak tylko się z siostrą zobaczę, to... – urwała nagle – Ale ja tak gadam i gadam, a pani ma gościa – uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Ja? Skądże! – Duszyczka była gotowa iść w zaparte. – Słyszałam przedtem, jak państwo się śmiali. – To telewizor – Duszyczka odwróciła się za wzrokiem pani Pelagii i przez drzwi do
pokoju zobaczyła nogi Eskenezera ćwiczącego pompki. – A to... tego... to kuzyn – zająknęła się. – Z wizytą przyjechał. – To ja już pójdę – Pelagia mrugnęła porozumiewawczo i znikła za drzwiami. – Ty larwo! – Duszyczka wpadła do pokoju. – Zrobiłeś to specjalnie. – Od kiedy zależy ci na opinii? – zakpił Eskenezer, siadając po turecku. – No dalej, żołnierzu, pokaż co potrafisz. Twoja kolej na pompki. Ale niżej, niżej. – Wstał i przycisnął jej plecy ciężkim, wojskowym buciorem. – Rób to porządnie. Za karę, że otworzyłaś drzwi bez pozwolenia. Po godzinie katorżniczych ćwiczeń Eskenezer wreszcie wydawał się zadowolony. – Ćwiczyłaś sporty walki? To dobrze. Ile? Rok? – prychnął lekceważąco. – Podstawowe odruchy wyrabiasz sobie po pięciu latach. Zrobimy sparring po powrocie. – Przecież wdepczesz mnie w ziemię – jęknęła w proteście. – Musisz umieć dać się wdeptać bez większych obrażeń. Masz w domu pudełko, w którym zmieściłyby się ghule? – Tylko takie po butach. Nawet kilka. – Wsyp do jednego resztę ziemniaków. Dołóż pogniecionych gazet, żeby się nie obijało za bardzo. Zawiń ładnie w papier. Wyślesz paczkę. – Do kogo? – Lewy nadawca i lewy odbiorca. Chodzi o to, żeby jej nie doręczyli. Będzie się obijała na poczcie tu i tam, a to da chłopakom Belzebuba trochę zajęcia. – Na co liczymy? – Na cud. Nie łudź się, to nie będzie trwało długo. Nie damy rady im uciekać w nieskończoność. Sytuacja jest patowa, bo tu nie dowiesz się, jak odczarować ghule, a tam masz zerowe szanse uratować się przed Władcą. Czy myślałaś, żeby je po prostu oddać? – W życiu. Są moją kartą przetargową – powiedziała zdecydowanie. Eskenezer popatrzył ponuro w przestrzeń. Nie chciał mówić wprost, że tego życia może faktycznie nie być już wiele. – Są wyrokiem na nas oboje – powiedział poważnie. – Nie mogę zawieść Azazela, nawet jeśli go już nie ma. Gdybym stracił ochraniany obiekt, spadnę w hierarchii na sam dół. Będę smoluchem, który pali pod kotłem i na żadną lepszą pracę nie będę zasługiwał. – Podniósł się. – No, nie ma się co rozczulać, wychodzimy. – Jestem gotowa. Zestaw uciekiniera już spakowałam, tylko latarki nie mam. – Zostaw to w domu, jeszcze dziś się tu prześpimy, ale nie wiem, czy nie będzie trzeba szybko się ewakuować. Na razie jedziemy na pocztę. – Jakby nas sąsiedzi zobaczyli, będę udawać że jesteś moim bratem. – Chyba nie bardzo się nadaję, jestem starszy o parę tysięcy lat – twarz diabła złagodniała. – Nie szkodzi, powiem że nasi rodzice byli długowieczni. Eskenezer sprawdził bagażnik, zajrzał pod maskę i pod samochód, zanim pozwolił dziewczynie wsiąść. Rozglądała się dookoła i coraz poważniej obawiała się, że ta pełnoobjawowa paranoja już jej zostanie na zawsze. Na poczcie, w książce kodów, znalazła pierwszy lepszy adres w jakiejś mieścinie, o której w życiu nie słyszała. Ulica miała niewiele domów, więc dała wysoki numer, jaki z pewnością nie istniał. Wpisała adres i spytała przyglądającego się ludziom Eskenezera: – Jak masz na imię? – Przecież Eskenezer. – Diabeł był zdumiony. – Ale czy do tego masz jakieś imię? Takie zwykłe, Jan albo Karol? – upierała się.
– Nie. – A podoba ci się jakieś? Męskie. Przez twarz Eskenezera przemknął cień irytacji i zniecierpliwienia. – Nie podobają mi się mężczyźni. – Słodki Belzebubie! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – rzuciła z nagłym rozdrażnieniem. – Pytałam o imię. Podoba ci się jakieś, czy nie? Bo jak nie, to sama wymyślę nadawcę. Pudełko kartofli zostało wysłane w Polskę, jako list polecony od Józefa Eskenezera do Apolonii Kręcisz, o całkowicie fikcyjnym miejscu zamieszkania. Miał przed sobą kilka tygodni podróżowania po kraju, zanim na dobre osiądzie w magazynie przesyłek niedoręczalnych, a kartoflane pędy przegryzą się na wolność. – Poleconego będą lepiej na poczcie pilnować – uśmiechnął się złośliwie nowo przemianowany Józef. – Zdejmij z szyi klucze do auta, tak nie można chodzić po ulicy. Chodź, poszukamy jakiegoś dobrze strzeżonego jubilera. Musisz wejść sama, bo potem pracownicy powiedzą, że byłaś z mężczyzną, podadzą rysopis, a na filmie z monitoringu mnie nie zobaczą. – Dlaczego nie zobaczą? – Duszyczka stanęła na chodniku. – I kto ma pytać? Czy możesz mówić tak, żeby przeciętna kobieta cię zrozumiała? – Nie zatrzymuj się! – Pociągnął ją za łokieć. – Gdybym zobaczył, że kobieta, która ma złote ghule idzie do jubilera, to bym poszedł się dowiedzieć co i jak. Oni nie mogą dopuścić, żeby ghule zostały przetopione, bo to je zniszczy. Belzebub może chcieć sam to zrobić. A może je zachowa? – dorzucił po krótkim namyśle. – A czemu ciebie nie będzie widać na filmie? – diabla logika jakoś ją przerastała. – Jestem diabłem – tłumaczył jej cierpliwie, jak dziecku. – Nas nie widać na zdjęciach ani filmach. Ludzie też nie zawsze nas widzą. Wtedy na ulicy przeszłaś obok Azazela, prawie się o nas otarłaś. Ja też tam byłem. – Faktycznie, nawet go nie wyczułam. Eskenezer kiwnął głową, jakby potwierdziło się to, co myślał o niedoskonałości ludzkiej natury. On sam zawsze czuł, gdy jakiś diabeł był obok, nawet jeśli go nie widział. Zakład jubilerski, który wybrali, miał solidne kraty w oknach i pracownię oddzieloną kratownicą od kontuaru, przed którym przyjmowano klientów. Duszyczka weszła sama i zastała niezbyt miłą panienkę, patrzącą na świat z wyższością długich jasnych włosów i modnych tipsów. – Chciałabym przetopić złoto na sztabki. – W zasadzie zajmujemy się tylko przerobem biżuterii. Ile gramów ma pani tego złota? – pytała, nawet nie wstając. Duszyczka zdziwiła się, że ktoś trzyma taką panienkę za ladą. – Na oko, ze dwa kilo – rzuciła z nutą wyższości w głosie. Tak naprawdę wcale tego nie wiedziała. Nigdy nie zważyła swoich kamieni, ale coś trzeba było powiedzieć. Panienka przełknęła ślinę. Patrzyła na Duszyczkę, najwyraźniej nie rozumiejąc przepaści między jej wyglądem, a zamożnością. – Złom czy wyroby? – zainteresowała się wreszcie. – Złom – prychnęła Duszyczka lekceważąco. W końcu ghule można w ich obecnej postaci uznać za złom, choć one same zapewne nie byłyby tym określeniem zachwycone. – Jaka próba? – Oczywiście najwyższa – powiedziała, nie mogąc sobie za żadne skarby przypomnieć jaka to powinna być liczba. – Zechce pani usiąść. – Panienka wskazała krzesło i majestatycznie ruszyła na zaplecze. – Tato...